prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony564 172
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 548

03. Wojna prochowa - Temeraire tom 3 - Naomi Novik

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

03. Wojna prochowa - Temeraire tom 3 - Naomi Novik.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Naomi Novik Temeraire 01-08
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

dla mo​jej mat​ki w po​dzię​ce za licz​ne baj​ki cu​dow​ne

Prolog Nawet kie​dy Lau​ren​ce spo​glą​dał na ogród nocą, nie po​tra​fił wy​obra​zić so​‐ bie, że jest w domu; zbyt wie​le la​tar​ni prze​świ​ty​wa​ło mię​dzy drze​wa​mi, czer​‐ wo​nych i zło​tych, za​wie​szo​nych pod wy​gię​ty​mi ro​ga​mi da​chów; od​głos śmie​chu za jego ple​ca​mi ni​czym obcy kraj. Gra​jek miał jed​no​strun​ny in​stru​‐ ment i wy​do​był z nie​go drżą​cą, kru​chą me​lo​dię, wpla​ta​ją​cą się w roz​mo​wę, któ​ra sama przy​po​mi​na​ła mu​zy​kę: Lau​ren​ce bar​dzo sła​bo po​znał tu​tej​szy ję​‐ zyk, więc sło​wa stra​ci​ły dla nie​go zna​cze​nie, gdy do dys​ku​sji włą​czy​ło się tyle gło​sów. Mógł się tyl​ko uśmie​chać do tych, któ​rzy się do nie​go zwra​ca​li, i ma​‐ sko​wać nie​zro​zu​mie​nie fi​li​żan​ką bla​do​zie​lo​nej her​ba​ty, a przy pierw​szej spo​‐ sob​no​ści prze​kradł się wo​kół na​roż​ni​ka ta​ra​su. Od​da​lo​ny od resz​ty, po​sta​wił do po​ło​wy opróż​nio​ną fi​li​żan​kę na pa​ra​pe​cie; na​par sma​ko​wał jak per​fu​mo​‐ wa​na woda i Lau​ren​ce ża​ło​wał, że nie może na​pić się moc​nej czar​nej her​ba​ty z mle​kiem albo jesz​cze le​piej kawy, któ​rej nie kosz​to​wał od dwóch mie​się​cy. Pa​wi​lon wznie​sio​no na nie​wiel​kim ska​li​stym cy​plu, któ​ry wy​sta​wał z gór​skie​go zbo​cza na po​zio​mie za​pew​nia​ją​cym względ​ny wi​dok na roz​cią​ga​‐ ją​cy się po​ni​żej ogród ce​sar​ski: nie tak ni​sko nad zie​mią jak zwy​kły bal​kon, ale też i nie tak wy​so​ko jak grzbiet Te​me​ra​ire’a, skąd drze​wa wy​glą​da​ły jak za​pał​ki, a ogrom​ne pa​wi​lo​ny przy​po​mi​na​ły dzie​cię​ce za​baw​ki. Lau​ren​ce wy​‐ szedł spod oka​pu i pod​szedł do po​rę​czy: po desz​czu po​wie​trze było przy​jem​nie chłod​ne, prze​sy​co​ne wil​go​cią, któ​ra, po la​tach spę​dzo​nych na mo​rzu, spra​‐ wia​ła mu wię​cej ra​do​ści niż wszyst​ko inne do​ko​ła. Wiatr uprzej​mie roz​pę​dził reszt​ki chmur po​zo​sta​łych po bu​rzy i te​raz mgła snu​ła się le​ni​wie po sta​rych, mięk​kich i za​okrą​glo​nych ka​mie​niach ście​żek, śli​skich, sza​rych i ja​snych w bla​sku pra​wie ca​łe​go już księ​ży​ca, a wie​trzyk niósł woń przej​rza​łych mo​re​li, któ​re le​ża​ły po​gnie​cio​ne na bru​ku. Jesz​cze inne świa​tło mi​go​ta​ło po​śród po​chy​lo​nych sta​rych drzew, sła​ba bia​ła po​świa​ta pły​nę​ła za ga​łę​zia​mi, raz mniej, raz bar​dziej wi​docz​na, zmie​‐

rza​jąc ku brze​go​wi po​bli​skie​go je​zio​ra, a to​wa​rzy​szył jej od​głos stłu​mio​nych kro​ków. Lau​ren​ce po​cząt​ko​wo nie​wie​le wi​dział, lecz nie​ba​wem na otwar​ty te​ren wy​szła dziw​na pro​ce​sja: garst​ka słu​żą​cych ugi​na​ła się pod cię​ża​rem pro​stych, drew​nia​nych mar, na któ​rych zło​żo​no okry​te ca​łu​nem cia​ło; za nimi po​dą​ża​ła dwój​ka chłop​ców z ło​pa​ta​mi, któ​rzy roz​glą​da​li się ner​wo​wo. Lau​ren​ce pa​trzył na to z za​cie​ka​wie​niem; i na​gle drze​wa za​drża​ły, a ich ko​‐ na​ry roz​stą​pi​ły się pod cię​ża​rem Lien, któ​ra prze​ci​snę​ła się na roz​le​głą po​la​nę, zwie​sza​jąc łeb oko​lo​ny sze​ro​ką kre​zą i przy​ci​ska​jąc skrzy​dła cia​sno do bo​‐ ków. Smu​kłe drze​wa uchy​la​ły się przed nią na boki albo ła​ma​ły, po​zo​sta​wia​‐ jąc na jej bar​kach dłu​gi we​lon wierz​bo​wych ga​łą​zek. Była to jej je​dy​na ozdo​‐ ba: po​zby​ła się wszyst​kich ru​bi​nów i zło​tych ozdób i wy​da​wa​ła się dziw​nie bez​bron​na bez klej​no​tów, któ​re oży​wi​ły​by jej bia​łą, pół​prze​źro​czy​stą skó​rę; w ciem​no​ści jej ja​sno​czer​wo​ne oczy wy​da​wa​ły się ciem​ne i za​pad​nię​te. Słu​żą​cy zło​ży​li mary na zie​mi i za​czę​li ko​pać dół pod sta​rą, ma​je​sta​tycz​ną wierz​bą. Co ja​kiś czas gło​śno wzdy​cha​li, od​rzu​ca​jąc mięk​ką zie​mię, a po ich sze​ro​kich bla​dych twa​rzach spły​wa​ły ciem​ne struż​ki potu. Lien prze​cha​dza​ła się skra​jem po​la​ny, wy​ry​wa​ła mło​de drzew​ka, któ​re tam ro​sły, i rzu​ca​ła je na stos. Był tam tyl​ko jesz​cze je​den ża​łob​nik, męż​czy​zna w gra​na​to​wej sza​cie, któ​ry szedł za Lien. Lau​ren​ce od​niósł wra​że​nie, że skądś go zna, ale nie zdo​łał zo​ba​czyć jego twa​rzy. Męż​czy​zna sta​nął przy gro​bie i w mil​cze​niu ob​ser​wo​‐ wał ko​pią​cych. Nie było kwia​tów ani dłu​gie​go ża​łob​ne​go po​cho​du, ja​kie Lau​‐ ren​ce wi​dział na uli​cach Pe​ki​nu: roz​dzie​ra​ją​cych sza​ty krew​nych i ły​sych mni​chów spo​wi​tych ob​ło​ka​mi ka​dzi​dła. Ta oso​bli​wa noc​na sce​na mo​gła​by nie​mal być po​grze​bem ja​kie​goś bie​da​ka, gdy​by po​mi​nąć wi​docz​ne po​śród ga​‐ łę​zi zło​ci​ste da​chy ce​sar​skich pa​wi​lo​nów oraz czu​wa​ją​cą nad wszyst​kim Lien, po​dob​ną do mlecz​no​bia​łe​go du​cha, ogrom​ne​go i strasz​ne​go. Słu​żą​cy nie od​wi​nę​li ca​łu​nu przed zło​że​niem cia​ła w zie​mi, ale w koń​cu od śmier​ci Yon​gxin​ga upły​nął już po​nad ty​dzień. Dziw​ny był to po​grzeb na​stęp​‐ cy ce​sar​skie​go tro​nu, na​wet je​śli ten na​sta​wał na ży​cie in​nych i pla​no​wał zde​‐ tro​ni​zo​wać bra​ta. Lau​ren​ce za​sta​na​wiał się, czy wcze​śniej nie po​zwo​lo​no na po​chó​wek i czy może na​wet te​raz ce​re​mo​nia od​by​wa się po​ta​jem​nie. Nie​du​że cia​ło zsu​nę​ło się w dół i roz​legł się głu​chy ło​mot. Lien ci​chut​ko jęk​nę​ła i ten krót​ki la​ment prze​jął go dresz​czem, za​nim roz​pły​nął się po​śród sze​lesz​czą​‐ cych li​ści. Lau​ren​ce po​czuł się na​gle jak in​truz, choć pew​nie po​zo​sta​wał nie​‐ wi​docz​ny na tle bla​sku la​tarń, a gdy​by te​raz spró​bo​wał odejść, mógł​by za​kłó​‐ cić prze​bieg po​grze​bu. Słu​żą​cy za​ma​szy​sty​mi ru​cha​mi szyb​ko za​sy​pa​li grób i nie​ba​wem wy​rów​‐

na​li i ubi​li grunt, a o obec​no​ści mo​gi​ły świad​czył tyl​ko spła​che​tek świe​żej zie​‐ mi, osło​nię​ty zwie​sza​ją​cy​mi się ni​sko wierz​bo​wy​mi ga​łę​zia​mi. Obaj chłop​cy po​now​nie we​szli mię​dzy drze​wa, by na​zbie​rać ściół​ki, zgni​łych li​ści i igieł, któ​re roz​rzu​ci​li na​stęp​nie na gro​bie, aż w koń​cu nie spo​sób już było po​wie​‐ dzieć, gdzie go wy​ko​pa​no. Po skoń​czo​nej pra​cy sta​nę​li, zer​ka​jąc nie​pew​nie na boki, gdyż nie było ce​le​bran​sa, któ​ry by nimi po​kie​ro​wał. Lien nie dała im żad​ne​go zna​ku, tyl​ko przy​war​ła do zie​mi, sku​lo​na. Wresz​cie chłop​cy opar​li ło​pa​ty o bar​ki i zni​kli mię​dzy drze​wa​mi, okrą​żyw​szy bia​łe​go smo​ka jak naj​‐ szer​szym łu​kiem. Męż​czy​zna w gra​na​to​wej sza​cie sta​nął przy gro​bie i uczy​nił znak krzy​ża na wy​so​ko​ści pier​si. Kie​dy się ob​ró​cił, Lau​ren​ce uj​rzał wy​raź​nie jego twarz w bla​sku księ​ży​ca: to był De Gu​ignes, fran​cu​ski am​ba​sa​dor, naj​mniej spo​dzie​‐ wa​ny ża​łob​nik. Głę​bo​ka nie​chęć Yon​gxin​ga do wpły​wów Za​cho​du obej​mo​‐ wa​ła wszyst​kich, Fran​cu​zów, Bry​tyj​czy​ków i Por​tu​gal​czy​ków, tak więc De Gu​ignes ni​g​dy by się nie wkradł w ła​ski księ​cia za jego ży​cia ani nie mógł​by prze​by​wać w to​wa​rzy​stwie Lien. Po​cią​głe, ary​sto​kra​tycz​ne rysy twa​rzy, ty​‐ po​wo fran​cu​skie; to nie​wąt​pli​wie on, choć nie wia​do​mo, co tu​taj robi. De Gu​‐ ignes po​zo​stał jesz​cze przez chwi​lę na po​la​nie i ode​zwał się do Lien: z tej od​le​‐ gło​ści moż​na było się tyl​ko do​my​ślić, że za​dał ja​kieś py​ta​nie. Smo​czy​ca nic nie od​po​wie​dzia​ła i wciąż wbi​ja​ła wzrok w grób, jak​by chcia​ła utrwa​lić w pa​‐ mię​ci to miej​sce. Po chwi​li Fran​cuz skło​nił się z gra​cją i od​szedł. Lien trwa​ła nie​ru​cho​mo, mu​ska​na cie​nia​mi pę​dzą​cych ob​ło​ków i co​raz dłuż​szych cie​ni drzew. Lau​ren​ce nie czuł żalu po śmier​ci księ​cia, ale obu​dzi​ło się w nim współ​czu​cie, bo przy​pusz​czał, że smo​czy​ca nie znaj​dzie już no​we​go to​wa​rzy​sza. Dłu​go ją ob​ser​wo​wał, opar​ty o po​ręcz, aż wresz​cie księ​życ zsu​nął się tak ni​sko, że Lien po​grą​ży​ła się w ciem​no​ści. Z koń​ca ta​ra​su roz​le​gły się śmie​chy i okla​ski na​gra​dza​ją​ce mu​zy​kę, któ​ra wła​śnie uci​chła.

Część I

Rozdział 1 Gorą​cy wiatr, któ​ry dął le​ni​wie w głąb Ma​kau, nie przy​no​sił orzeź​wie​nia, a tyl​ko wzmac​niał sło​na​wy, stę​chły por​to​wy odór, smród zde​chłych ryb, wiel​‐ kich brył czar​no-czer​wo​nych mor​skich wo​do​ro​stów oraz ście​ków z ludz​ki​mi i smo​czy​mi od​cho​da​mi. Mimo to ma​ry​na​rze ze​bra​li się przy re​lin​gach Al​le​‐ gian​ce, by za​czerp​nąć choć​by odro​bi​ny po​ru​szo​ne​go po​wie​trza; opie​ra​li się o sie​bie na​wza​jem, aby wy​wal​czyć tro​chę wię​cej miej​sca. Od cza​su do cza​su do​‐ cho​dzi​ło do ja​kiejś gwał​tow​niej​szej prze​py​chan​ki, któ​ra jed​nak szyb​ko się koń​czy​ła w nie​ubła​ga​nym upa​le. Nie​po​cie​szo​ny Te​me​ra​ire le​żał na po​kła​dzie, spo​glą​da​jąc ku otwar​te​mu mo​rzu spo​wi​te​mu bia​łą mgieł​ką, a peł​nią​cy war​tę awia​to​rzy drze​ma​li w jego ogrom​nym cie​niu. Lau​ren​ce, któ​ry po​zwo​lił so​bie na zdję​cie mun​du​ru, sie​‐ dział w zgię​ciu jego przed​niej łapy, scho​wa​ny przed spoj​rze​nia​mi in​nych. — Na pew​no dał​bym radę wy​cią​gnąć okręt z por​tu – po​wie​dział Te​me​ra​‐ ire, po​wta​rza​jąc te same sło​wa ko​lej​ny raz w tym ty​go​dniu, i wes​tchnął, gdy jego pro​po​zy​cja zo​sta​ła po​now​nie od​rzu​co​na: bo rze​czy​wi​ście przy bez​‐ wietrz​nej po​go​dzie był​by w sta​nie ho​lo​wać na​wet ogrom​ny trans​por​to​wiec do prze​wo​zu smo​ków, lecz przy prze​ciw​nym wie​trze tyl​ko by się nie​po​trzeb​‐ nie zmę​czył. — Na​wet bez wia​tru mógł​byś prze​cią​gnąć okręt tyl​ko na krót​ką od​le​głość – do​dał po​jed​naw​czo Lau​ren​ce. – Na otwar​tym mo​rzu kil​ka mil mo​gło​by się przy​dać, ale na ra​zie mo​że​my zo​stać w por​cie i tro​chę się od​prę​żyć. Pły​nę​li​by​‐ śmy bar​dzo wol​no, na​wet gdy​by uda​ło nam się stąd wy​do​stać. — Wiel​ka szko​da, że mu​si​my cze​kać na wiatr, sko​ro wszyst​ko jest go​to​we i my tak​że – rzekł Te​me​ra​ire. – Chciał​bym jak naj​szyb​ciej wró​cić do domu: tyle jest do zro​bie​nia. – Aby to pod​kre​ślić, ude​rzył ogo​nem o po​kład. — Pro​szę, nie rób so​bie zbyt wiel​kich na​dziei – od​parł Lau​ren​ce bez więk​‐

sze​go prze​ko​na​nia, po​nie​waż jak do​tąd nie zdo​łał po​wścią​gnąć za​pę​dów Te​‐ me​ra​ire’a i nie spo​dzie​wał się, że te​raz mu się to uda. – Mu​sisz być przy​go​to​‐ wa​ny na pew​ne opóź​nie​nia, za​rów​no tu​taj, jak i w domu. — Och, obie​cu​ję, że będę cier​pli​wy – po​wie​dział Te​me​ra​ire i od razu, nie​‐ świa​do​my, że za​prze​cza sam so​bie, roz​wiał sła​be na​dzie​je Lau​ren​ce’a na do​‐ trzy​ma​nie tej obiet​ni​cy, do​da​jąc: – ale je​stem pe​wien, że Ad​mi​ra​li​cja bar​dzo szyb​ko przy​zna nam ra​cję. Bo prze​cież sko​ro za​ło​ga otrzy​mu​je pie​nią​dze, to i smo​kom po​win​no się pła​cić. Lau​ren​ce peł​nił służ​bę na mo​rzu od dwu​na​ste​go roku ży​cia, za​nim wy​ro​‐ kiem losu z ka​pi​ta​na okrę​tu prze​dzierz​gnął się w awia​to​ra, więc do​brze po​‐ znał dżen​tel​me​nów z Ad​mi​ra​li​cji, któ​rzy nad​zo​ro​wa​li dzia​ła​nia Ma​ry​nar​ki Wo​jen​nej i Kor​pu​su Po​wietrz​ne​go, i wie​dział, że nie za​wsze kie​ru​ją się po​czu​‐ ciem spra​wie​dli​wo​ści. Wy​da​wa​ło się, że urząd ten po​zba​wił ich zwy​kłej ludz​‐ kiej przy​zwo​ito​ści i tym po​dob​nych cech, ro​biąc z nich pod​stęp​ne po​li​tycz​ne stwo​ry, tyl​ko po​dob​ne do czło​wie​ka. Znacz​nie lep​sze wa​run​ki ży​cia smo​ków w Chi​nach uzmy​sło​wi​ły Lau​ren​ce’owi, jak źle się je trak​tu​je na Za​cho​dzie, lecz nie mógł prze​cież li​czyć na to, że Ad​mi​ra​li​cja po​dzie​li jego zda​nie, szcze​‐ gól​nie je​śli wią​za​ło​by się to z ja​ki​mi​kol​wiek wy​dat​ka​mi pań​stwa. Lau​ren​ce w du​chu miał na​dzie​ję, że kie​dy już wró​cą do domu, obej​mą służ​bę nad ka​na​łem i za​czną uczci​wie bro​nić kra​ju, Te​me​ra​ire może przy​naj​‐ mniej zła​go​dzi swo​je pro​po​zy​cje, je​śli z nich nie zre​zy​gnu​je. Nie kwe​stio​no​‐ wał tych dą​żeń, bo były zu​peł​nie na​tu​ral​ne i słusz​ne, ale An​glia pro​wa​dzi​ła woj​nę, i zda​wał so​bie spra​wę, w prze​ci​wień​stwie do Te​me​ra​ire’a, że by​ło​by bez​czel​no​ścią do​ma​gać się ustępstw od rzą​du w ta​kich oko​licz​no​ściach: gra​‐ ni​czy​ło​by to z bun​tem. Nie​mniej jed​nak obie​cał po​moc i do​trzy​ma sło​wa. Te​‐ me​ra​ire mógł zo​stać w Chi​nach, gdzie cie​szył​by się wszel​ki​mi wy​go​da​mi i przy​wi​le​ja​mi, któ​re przy​słu​gi​wa​ły mu jako Nie​biań​skie​mu. Wra​cał do An​glii głów​nie ze wzglę​du na Lau​ren​ce’a, a tak​że z na​dzie​ją po​lep​sze​nia losu to​wa​‐ rzy​szy bro​ni. Mimo złych prze​czuć Lau​ren​ce nie był w sta​nie prze​ciw​sta​wić się wprost smo​ko​wi, choć chwi​la​mi czuł, że po​stę​pu​je nie​mal nie​uczci​wie, za​cho​wu​jąc mil​cze​nie. — Mą​drze za​su​ge​ro​wa​łeś, że po​win​ni​śmy za​cząć od pła​cy – cią​gnął Te​me​‐ ra​ire, jesz​cze bar​dziej do​pie​ka​jąc su​mie​niu Lau​ren​ce’a. Lau​ren​ce wspo​mniał o tym wcze​śniej, gdyż uznał tę pro​po​zy​cję za mniej ra​dy​kal​ną od in​nych wy​‐ su​nię​tych przez Te​me​ra​ire’a, ta​kich jak cał​ko​wi​te wy​bu​rze​nie nie​któ​rych dziel​nic Lon​dy​nu, by móc zbu​do​wać uli​ce na tyle sze​ro​kie, żeby mo​gły się po nich po​ru​szać smo​ki, albo wy​sła​nie przed​sta​wi​cie​li smo​ków do par​la​men​tu,

co, nie​za​leż​nie od trud​no​ści zwią​za​nych z wpro​wa​dze​niem ich do środ​ka, nie​wąt​pli​wie wy​pło​szy​ło​by z bu​dyn​ku wszyst​kich po​słów. – Wie​rzę, że wszyst​ko bę​dzie ła​twiej​sze, kie​dy za​czną nam pła​cić. Wte​dy za inne rze​czy bę​‐ dzie​my mo​gli ofe​ro​wać pie​nią​dze, któ​re lu​dzie tak bar​dzo lu​bią; tak jak w przy​pad​ku tych ku​cha​rzy, któ​rych wy​na​ją​łeś dla mnie. Bar​dzo ład​nie pach​nie – do​dał, cał​kiem lo​gicz​nie: moc​ny za​pach do​brze przy​pie​czo​ne​go mię​sa prze​‐ bił się przez por​to​wy smród. Lau​ren​ce spoj​rzał w dół, marsz​cząc brwi: kuch​nia znaj​do​wa​ła się bez​po​‐ śred​nio pod po​kła​dem i te​raz spo​mię​dzy jego de​sek wy​pły​wa​ły pła​skie, sze​ro​‐ kie smu​gi dymu. — Dyer – zwró​cił się do jed​ne​go z goń​ców – zo​bacz, co się tam dzie​je. Te​me​ra​ire po​lu​bił chiń​ską kuch​nię dla smo​ków, a bry​tyj​ski kwa​ter​mistrz nie był w sta​nie za​pew​nić mu sto​sow​nych dań, gdyż miał tyl​ko do​star​czać świe​żo za​szlach​to​wa​ne by​dło, tak więc Lau​ren​ce zna​lazł dwóch chiń​skich ku​‐ cha​rzy, któ​rzy zgo​dzi​li się opu​ścić kraj w za​mian za so​wi​te wy​na​gro​dze​nie. Mimo iż ża​den z nich nie mó​wił po an​giel​sku, ani tro​chę nie stra​ci​li pew​no​ści sie​bie; za​wo​do​wa za​zdrość skło​ni​ła okrę​to​we​go ku​cha​rza i jego po​moc​ni​ków do wsz​czy​na​nia bo​jów przy ga​rach i stwo​rzy​ła at​mos​fe​rę współ​za​wod​nic​‐ twa. Dyer zszedł po scho​dach na tyl​ny po​kład i otwo​rzył drzwi do kuch​ni: z jej wnę​trza buch​nął ogrom​ny kłąb dymu i od razu roz​le​gły się okrzy​ki ob​ser​wa​‐ to​rów: „Pali się!” Wach​to​wy ude​rzył w dzwon, któ​re​go ser​ce za​zgrzy​ta​ło i za​‐ brzę​cza​ło nie​rów​no. — Na sta​no​wi​ska! – krzyk​nął Lau​ren​ce i ro​ze​słał swo​ich lu​dzi do po​szcze​‐ gól​nych od​dzia​łów stra​żac​kich. Ma​ry​na​rze, któ​rzy w jed​nej chwi​li otrzą​snę​li się z ospa​ło​ści, po​pę​dzi​li po wia​dra i ku​bły, a kil​ku śmiał​ków we​szło do kuch​ni i wy​cią​gnę​ło bez​wład​ne cia​ła po​moc​ni​ków ku​cha​rza, obu Chiń​czy​ków i jed​ne​go z majt​ków, lecz ni​g​‐ dzie nie zna​le​zio​no sa​me​go ku​cha​rza. Ocie​ka​ją​ce wodą wia​dra już po​da​wa​no so​bie z rąk do rąk, a ich za​war​tość wle​wa​no do wnę​trza kuch​ni; bos​man ry​‐ czał i ude​rzał pał​ką o w fok​maszt, na​da​jąc tem​po pra​cy. Spo​mię​dzy de​sek po​‐ kła​du wciąż bu​chał dym, te​raz jesz​cze gęst​szy, a że​la​zne pa​choł​ki na smo​‐ czym po​kła​dzie roz​grza​ły się tak bar​dzo, że nie spo​sób było ich do​tknąć, co wię​cej, za​pa​li​ła się lina na​wi​nię​ta na dwa z nich. Mło​dy Dig​by, by​stry chło​pak, zmo​bi​li​zo​wał po​zo​sta​łych cho​rą​żych; mło​‐ dzień​cy wspól​ny​mi si​ła​mi roz​wi​ja​li po​spiesz​nie linę i po​sy​ki​wa​li z bólu, kie​‐

dy ich dło​nie mu​ska​ły roz​grza​ne że​la​zo. Inni awia​to​rzy, roz​sta​wie​ni wzdłuż re​lin​gu, wy​cią​ga​li wia​dra​mi wodę i wy​le​wa​li ją na smo​czy po​kład: para bu​‐ cha​ła bia​ły​mi ob​ło​ka​mi, po​zo​sta​wia​jąc sza​rą sko​ru​pę soli na wy​pa​czo​nych de​skach, któ​re trzesz​cza​ły i ję​cza​ły ni​czym gro​ma​da star​ców. Roz​to​pio​na smo​ła ze spo​in pły​nę​ła przez po​kład czar​ny​mi struż​ka​mi, wy​dzie​la​jąc słod​ka​‐ wy, gry​zą​cy za​pach. Te​me​ra​ire dro​bił z miej​sca na miej​sce, by dać wy​tchnie​‐ nie ła​pom, mimo iż wcze​śniej roz​kła​dał się z lu​bo​ścią na ka​mie​niach roz​grza​‐ nych po​łu​dnio​wym słoń​cem. Ka​pi​tan Ri​ley nie od​stę​po​wał zla​nych po​tem, uwi​ja​ją​cych się ma​ry​na​rzy, do​da​jąc im gło​śno otu​chy, kie​dy po​da​wa​li so​bie wia​dra, lecz w jego gło​sie po​‐ brzmie​wa​ła roz​pacz. Ogień był duży, a po​kład moc​no wy​su​szo​ny po dłu​gim po​sto​ju w skwa​rze; do tego w ogrom​nych ła​dow​niach znaj​do​wa​ły się to​wa​ry, któ​re mie​li za​wieźć do kra​ju: de​li​kat​na chiń​ska por​ce​la​na, za​wi​nię​ta w sło​mę i zło​żo​na w drew​nia​nych skrzy​niach, bele je​dwa​biu i świe​ży za​pas płót​na ża​‐ glo​we​go prze​zna​czo​ne​go na na​pra​wy. Ogień mu​siał po​ko​nać tyl​ko czte​ry po​‐ kła​dy, aby stra​wić cały ła​du​nek i prze​nieść się do ma​ga​zy​nu z pro​chem, a wte​dy cały okręt wy​le​ciał​by w po​wie​trze. Ma​ry​na​rze z ran​nej wach​ty, któ​rzy spa​li na niż​szym po​kła​dzie, ucie​ka​li te​‐ raz po​spiesz​nie na górę, krztu​sząc się dy​mem i prze​ry​wa​jąc sze​reg po​da​ją​‐ cych so​bie wodę ko​le​gów: po​mi​mo ogrom​nych roz​mia​rów Al​le​gian​ce nie mógł po​mie​ścić ca​łej za​ło​gi na śród​o​krę​ciu i tyl​nym po​kła​dzie, kie​dy smo​czy po​kład stał pra​wie w pło​mie​niach. Lau​ren​ce przy​trzy​mał się jed​ne​go ze szta​‐ gów i wspiął się na re​ling, by od​szu​kać wzro​kiem awia​to​rów wśród kłę​bią​ce​‐ go się tłu​mu: więk​szość z nich znaj​do​wa​ła się już na po​kła​dzie, lecz nie wszy​‐ scy: Ther​rows wciąż miał nogę w łub​kach po bi​twie w Pe​ki​nie, a le​karz Key​‐ nes sie​dział pew​nie w ka​bi​nie, po​grą​żo​ny w lek​tu​rze; Lau​ren​ce nie za​uwa​żył też ni​g​dzie Emi​ly Ro​land, je​de​na​sto​let​nie​go goń​ca, któ​rej z pew​no​ścią nie było ła​two prze​pchać się przez na​pie​ra​ją​cy tłum męż​czyzn. Z ko​mi​nów kuch​ni po​pły​nął prze​ni​kli​wy gwizd jak z czaj​ni​ka, a me​ta​lo​we na​sa​dy ko​mi​no​we za​czę​ły się prze​chy​lać w stro​nę po​kła​du, po​wo​li, ni​czym sy​pią​ce się kwia​ty. Te​me​ra​ire in​stynk​tow​nie za​sy​czał i pod​niósł wy​so​ko łeb z kre​zą przy​kle​jo​ną pła​sko do kar​ku. Opie​rał łapę o re​ling, cały na​pię​ty, go​to​wy do sko​ku. — Lau​ren​ce, nic wam nie gro​zi? – za​wo​łał za​nie​po​ko​jo​ny. — Tak, nic nam nie bę​dzie. Leć na​tych​miast – po​wie​dział Lau​ren​ce i dał znak swo​im lu​dziom, żeby scho​dzi​li ze smo​cze​go po​kła​du; nie​po​ko​ił się o Te​‐

me​ra​ire’a, pod któ​rym de​ski ugi​na​ły się nie​bez​piecz​nie. – Ła​twiej bę​dzie uga​‐ sić ogień, kie​dy już wyj​dzie przez po​kład – do​dał, głów​nie po to, by do​dać od​‐ wa​gi tym, któ​rzy go sły​sze​li, bo tak na​praw​dę nie wy​obra​żał so​bie, by uda​ło się uga​sić po​żar, je​śli smo​czy po​kład się za​wa​li. — Do​brze, w ta​kim ra​zie po​mo​gę im – od​po​wie​dział Te​me​ra​ire i wzbił się w po​wie​trze. Garst​ka ma​ry​na​rzy bar​dziej dba​ją​cych o wła​sne ży​cie niż bez​pie​czeń​stwo okrę​tu opu​ści​ła już na wodę przy ru​fie jol​kę, li​cząc na to, że ofi​ce​ro​wie ni​cze​‐ go nie za​uwa​żą, za​ję​ci wal​ką z ogniem. Ci ucie​ki​nie​rzy wy​sko​czy​li w pa​ni​ce do wody, gdy Te​me​ra​ire po​ja​wił się nie​ocze​ki​wa​nie nad ło​dzią. Nie zwró​cił uwa​gi na lu​dzi, chwy​cił jol​kę, we​pchnął ją pod wodę ni​czym cho​chlę, a po​tem pod​niósł w górę, tak że nad​miar wody wy​pły​nął wraz z wio​sła​mi. Trzy​ma​jąc rów​no łódź, po​le​ciał z po​wro​tem na okręt i wy​lał wodę na smo​czy po​kład: stru​mie​nie wody opa​dły z sy​kiem na de​ski i spły​nę​ły ka​ska​dą po schod​ni. — Przy​nie​ście sie​kie​ry! – za​wo​łał Lau​ren​ce. Spo​ce​ni ma​ry​na​rze za​czę​li rą​bać de​ski, z każ​de​go no​we​go prze​cię​cia bu​‐ cha​ła para, a ostrza sie​kier śli​zga​ły się na mo​krym i na​są​czo​nym smo​łą drew​‐ nie. Mu​sie​li moc​no trzy​mać się na no​gach, kie​dy Te​me​ra​ire raz po raz ich za​‐ le​wał, ale tyl​ko dzię​ki nie​ustan​ne​mu na​pły​wo​wi wody moż​na było zdła​wić gę​sty dym utrud​nia​ją​cy im pra​cę. Kil​ku lu​dzi za​chwia​ło się i ru​nę​ło bez zmy​‐ słów na po​kład, lecz nie było cza​su, żeby prze​cią​gnąć ich w bez​piecz​ne miej​‐ sce. Lau​ren​ce pra​co​wał ra​mię w ra​mię ze zbroj​mi​strzem Prat​tem. Ma​cha​li nie​rów​no sie​kie​ra​mi, dłu​gie ciem​ne struż​ki potu wy​stą​pi​ły na ich ko​szu​le, aż nie​ocze​ki​wa​nie roz​legł się gło​śny trzask i duża część smo​cze​go po​kła​du za​pa​‐ dła się i osu​nę​ła w wy​peł​nio​ną ry​czą​cym ogniem gar​dziel kuch​ni. Lau​ren​ce za​chwiał się nie​bez​piecz​nie na kra​wę​dzi, lecz jego pierw​szy ofi​‐ cer, po​rucz​nik Gran​by, od​cią​gnął go na bok. Za​to​czy​li się, a na wpół ośle​pio​ny Lau​ren​ce nie​mal wpadł w ra​mio​na Gran​by’ego; z tru​dem od​dy​chał, a oczy pie​kły go nie​mi​ło​sier​nie. Gran​by po​pro​wa​dził go na dół, lecz spa​dła na nich ko​lej​na por​cja wody i stru​mień zniósł ich na sam dół, tak że za​trzy​ma​li się do​‐ pie​ro na czter​dzie​sto​dwu​fun​to​wej ka​ro​na​dzie po​kła​do​wej. Lau​ren​ce pod​cią​‐ gnął się na re​lin​gu i zwy​mio​to​wał za bur​tę; gorz​ki po​smak w ustach nie był tak uciąż​li​wy jak gry​zą​cy smród, któ​rym prze​sią​kły jego wło​sy i ubra​nie. Po​zo​sta​li lu​dzie opusz​cza​li smo​czy po​kład, tak więc te​raz moż​na było lać stru​gi wody bez​po​śred​nio na ogień. Te​me​ra​ire pra​co​wał rów​no, a ob​ło​ki dymu kur​czy​ły się: stru​mie​nie czar​nej wody spły​wa​ły przez ku​chen​ne drzwi

na niż​szy po​kład. Lau​ren​ce, drę​czo​ny nud​no​ścia​mi, był dziw​nie roz​trzę​sio​ny i od​no​sił wra​że​nie, że po​wie​trze, któ​re chwy​tał łap​czy​wie w usta, nie wy​peł​‐ nia jego płuc. Ri​ley wy​da​wał po​le​ce​nia ochry​płym gło​sem przez tubę, nie​mal za​głu​sza​ny przez syk dymu, bos​man zaś cał​kiem już za​milkł i usta​wił lu​dzi, po​py​cha​jąc ich w kie​run​ku lu​ków, tak że wkrót​ce w zor​ga​ni​zo​wa​nym sze​re​‐ gu po​da​wa​li so​bie tych, któ​rzy ze​mdle​li lub któ​rzy zo​sta​li po​de​pta​ni. Lau​ren​‐ ce ucie​szył się, gdy zo​ba​czył, jak wy​no​szą na górę Ther​row​sa. Te​me​ra​ire wy​‐ lał jesz​cze je​den stru​mień wody na do​ga​sa​ją​ce czę​ści po​kła​du, a chwi​lę póź​‐ niej w głów​nym luku uka​za​ła się gło​wa za​sa​pa​ne​go ster​ni​ka Bas​so​na, któ​ry za​wo​łał do Ri​leya: — Już nie dymi, sir, a de​ski nad po​kła​dem miesz​kal​nym są całe, tyl​ko roz​‐ grza​ne. Po​żar uga​szo​ny. Roz​legł się nie​rów​ny, lecz pły​ną​cy pro​sto z ser​ca okrzyk ra​do​ści. Lau​ren​ce za​czął od​zy​ski​wać od​dech, choć wciąż pluł na czar​no przy każ​dym ata​ku kasz​lu. Gran​by po​mógł mu dźwi​gnąć się na nogi. Nad po​kła​dem roz​po​ście​ra​‐ ła się dym​na mgieł​ka jak po wy​strza​le z dzia​ła, a gdy Lau​ren​ce wy​szedł na górę, w miej​scu smo​cze​go po​kła​du uj​rzał zie​ją​cą dziu​rę, oto​czo​ną nad​pa​lo​ny​‐ mi koń​ca​mi de​sek, kru​chy​mi ni​czym spa​lo​ny pa​pier. W środ​ku znisz​czo​nej kuch​ni le​ża​ło skrę​co​ne cia​ło nie​szczę​sne​go ku​cha​rza, z po​czer​nia​łą czasz​ką, ki​ku​ta​mi nóg się​ga​ją​cy​mi ko​lan i spa​lo​ny​mi na po​piół drew​nia​ny​mi pro​te​‐ za​mi. Opu​ściw​szy łódź, Te​me​ra​ire nie​pew​nie za​wisł na chwi​lę w po​wie​trzu, po czym opadł na wodę przy okrę​cie, po​nie​waż nie miał gdzie wy​lą​do​wać. Pod​‐ pły​nął bli​żej, ucze​pił się re​lin​gu i uniósł łeb nad bur​tę. — Nic ci nie jest, Lau​ren​ce? – za​py​tał za​nie​po​ko​jo​ny. – A co z moją za​ło​gą? — W po​rząd​ku, wszy​scy są – rzu​cił Gran​by. Emi​ly, któ​rej pło​we wło​sy upstrzo​ne były sza​ry​mi plam​ka​mi sa​dzy, przy​‐ nio​sła im dzban z wodą za​czerp​nię​tą z ka​dzi, stę​chłą, na​sy​co​ną smro​dem por​‐ tu i smacz​niej​szą te​raz niż wino. Ri​ley wy​szedł do nich na górę. — Ale ru​ina – po​wie​dział, oglą​da​jąc po​go​rze​li​sko. – No cóż, dzię​ki Bogu ura​to​wa​li​śmy okręt, ale na​wet nie chcę my​śleć, kie​dy bę​dzie​my mo​gli wy​ru​‐ szyć. – Przy​jął ocho​czo dzban od Lau​ren​ce’a i pił dłu​go, za​nim prze​ka​zał go Gran​by’emu. – Cho​ler​nie mi przy​kro, ale chy​ba wszyst​kie two​je rze​czy zo​sta​‐ ły znisz​czo​ne – do​dał, ocie​ra​jąc usta: star​si awia​to​rzy zaj​mo​wa​li ka​ju​ty bli​żej dzio​bu, pod kuch​nią.

— Do​bry Boże – rzekł za​my​ślo​ny Lau​ren​ce – i nie mam po​ję​cia, co się sta​ło z moim mun​du​rem. – Czte​ry. Czte​ry dni – oznaj​mił kiep​sko wła​da​ją​cy an​gielsz​czy​zną kra​wiec, pod​no​sząc jed​no​cze​śnie pal​ce, by mieć pew​ność, że zo​stał zro​zu​mia​ny. Lau​ren​ce wes​tchnął i od​po​wie​dział: — No cóż, do​brze. Nie za bar​dzo po​cie​szy​ła go myśl, że te​raz i tak nie trze​ba się spie​szyć, bo prze​cież na​pra​wa okrę​tu zaj​mie co naj​mniej dwa mie​sią​ce, a przez ten czas bę​dzie mu​siał cze​kać z za​ło​gą na brze​gu. — A po​tra​fisz od​no​wić ten dru​gi? – za​py​tał. Obaj spoj​rze​li na mun​dur, któ​ry Lau​ren​ce przy​niósł na wzór, te​raz bar​‐ dziej czar​ny niż ciem​no​zie​lo​ny, z dziw​nym osa​dem na gu​zi​kach, wo​nie​ją​cy dy​mem i mor​ską wodą. Kra​wiec nie po​wie​dział nie, lecz wy​raz jego twa​rzy mó​wił sam za sie​bie. — Weź to – ode​zwał się wresz​cie kra​wiec i wy​szedł na za​ple​cze pra​cow​ni. Po chwi​li wró​cił z in​nym ubra​niem: nie mun​du​rem, ale pi​ko​wa​nym ka​‐ fta​nem, ja​kie no​si​li chiń​scy żoł​nie​rze, z roz​cię​tym przo​dem jak w tu​ni​ce i krót​kim stój​ko​wym koł​nie​rzem. — Och, no cóż… – Lau​ren​ce po​pa​trzył nie​pew​nie na ka​ftan. Był uszy​ty z je​dwa​biu w ja​śniej​szym od​cie​niu zie​le​ni niż jego mun​dur, ozdo​bio​ny zło​tą i ja​sno​czer​wo​ną ni​cią na szwach. Przy​naj​mniej nie był aż tak ozdob​ny jak ofi​cjal​ny strój, któ​ry mu​siał no​sić wcze​śniej. Tego wie​czo​ru wraz z Gran​bym miał zjeść ko​la​cję w to​wa​rzy​stwie przed​‐ sta​wi​cie​li Kom​pa​nii Wschod​nio​in​dyj​skiej i nie mógł tam się za​pre​zen​to​wać w nie​kom​plet​nym stro​ju czy też du​sić się w gru​bym ubra​niu, w któ​rym przy​‐ szedł do kraw​ca. Za​do​wo​lo​ny, że ma przy​naj​mniej ten chiń​ski ka​ftan, wró​cił do kwa​te​ry w por​cie i do​wie​dział się od Dy​era i Ro​land, że w ca​łym mie​ście nie do​sta​nie od​po​wied​nie​go stro​ju za żad​ne pie​nią​dze, co go spe​cjal​nie nie zdzi​wi​ło, bo prze​cież sza​cow​ni pa​no​wie nie chcie​li wy​glą​dać jak awia​to​rzy, a ciem​no​zie​lo​ny ko​lor nie na​le​żał do spe​cjal​nie po​pu​lar​nych w za​chod​niej en​‐ kla​wie. — Może za​po​cząt​ku​jesz nową modę – rzekł Gran​by, na poły roz​ba​wio​‐ nym, na poły po​cie​sza​ją​cym to​nem. Sam, chu​dy i wy​so​ki, no​sił mun​dur ode​bra​ny jed​ne​mu z nie​szczę​snych skrzy​dło​wych, któ​rych ubra​nia nie ucier​pia​ły, jako że zo​sta​li za​kwa​te​ro​wa​ni

na niż​szym po​kła​dzie. Z nie​co przy​krót​ki​mi rę​ka​wa​mi i bla​dą twa​rzą tra​dy​‐ cyj​nie przy​ru​mie​nio​ną słoń​cem nie wy​glą​dał obec​nie na swo​je dwa​dzie​ścia sześć lat, ale przy​naj​mniej nie wzbu​dzał po​dej​rzeń. Lau​ren​ce, znacz​nie szer​‐ szy w ba​rach, nie mógł​by za​brać mun​du​ru ja​kie​muś pod​wład​ne​mu i mimo że Ri​ley za​pro​po​no​wał mu po​moc, nie miał za​mia​ru po​ka​zy​wać się w nie​bie​‐ skim mun​du​rze, jak​by wsty​dził się tego, że jest awia​to​rem, i chciał wciąż ucho​dzić za ka​pi​ta​na Kró​lew​skiej Ma​ry​nar​ki. Wraz z za​ło​gą zo​stał za​kwa​te​ro​wa​ny w prze​stron​nym domu, usta​wio​‐ nym na sa​mym na​brze​żu i na​le​żą​cym do ho​len​der​skie​go kup​ca, któ​ry chęt​‐ nie go uży​czył i prze​niósł się z ro​dzi​ną w głąb mia​sta, żeby unik​nąć to​wa​rzy​‐ stwa smo​ka. Z po​wo​du znisz​cze​nia smo​cze​go po​kła​du Te​me​ra​ire zmu​szo​ny był spać na pla​ży, ku prze​ra​że​niu miesz​kań​ców za​chod​niej en​kla​wy, a tak​że ku wła​snej udrę​ce, jako że wy​brze​że za​miesz​ki​wa​ły nie​du​że, iry​tu​ją​ce kra​by, któ​re upar​cie trak​to​wa​ły go jak ka​mień i pró​bo​wa​ły się pod nim ukryć, kie​dy spał. W dro​dze na ko​la​cję Lau​ren​ce i Gran​by za​trzy​ma​li się, żeby się z nim po​że​‐ gnać. Te​me​ra​ire przy​naj​mniej po​chwa​lił nowy strój Lau​ren​ce’a; uznał od​cień za bar​dzo ład​ny i szcze​gól​nie za​chwy​cił się zło​ty​mi gu​zi​ka​mi oraz szwem. — Do​brze się pre​zen​tu​je z sza​blą – do​dał, ob​ró​ciw​szy no​sem Lau​ren​ce’a, by mu się le​piej przyj​rzeć. Wspo​mnia​ną sza​blę sam mu po​da​ro​wał, więc uzna​wał ją za naj​waż​niej​szą część ca​ło​ści. Był to tak​że je​dy​ny ele​ment, któ​re​go Lau​ren​ce się nie wsty​dził; ko​szu​li, któ​rą na szczę​ście mógł za​kryć kurt​ką, za nic nie dało się do​czy​ścić, spodnie po​zo​sta​wia​ły wie​le do ży​cze​nia, poń​czo​chy zaś za​sło​nił wy​so​ki​mi bu​ta​mi. Kie​dy od​cho​dzi​li, Te​me​ra​ire za​siadł do ko​la​cji pod czuj​nym okiem dwóch skrzy​dło​wych i od​dzia​łu żoł​nie​rzy na​le​żą​cych do pry​wat​nych sił Kom​pa​nii Wschod​nio​in​dyj​skiej. Sir Geo​r​ge Staun​ton wy​po​ży​czył ich, by strze​gli Te​me​‐ ra​ire’a nie przed nie​bez​pie​czeń​stwem, ale przed zbyt gor​li​wy​mi sprzy​mie​‐ rzeń​ca​mi. W prze​ci​wień​stwie do lu​dzi Za​cho​du, któ​rzy opu​ści​li domy usy​tu​‐ owa​ne w po​bli​żu na​brze​ża, Chiń​czy​cy nie bali się smo​ków, bo żyli wśród nich od dzie​ciń​stwa, a nie​licz​ne Nie​biań​skie tak rzad​ko opusz​cza​ły ce​sar​ski pa​łac, że gdy ktoś miał oka​zję któ​re​goś z nich zo​ba​czyć czy wręcz do​tknąć, uwa​żał to za za​szczyt i za​po​wiedź szczę​ścia. Staun​ton zor​ga​ni​zo​wał tę ko​la​cję, żeby za​pew​nić ofi​ce​rom roz​ryw​kę, któ​‐ ra by ich ode​rwa​ła od trosk zwią​za​nych z nie​szczę​śli​wym wy​pad​kiem, zu​peł​‐

nie nie​świa​do​my tego, że wpę​dzi awia​to​rów w ta​kie pro​ble​my zwią​za​ne z do​bo​rem stro​ju. Lau​ren​ce nie chciał od​rzu​cać za​pro​sze​nia z tak try​wial​ne​go po​wo​du i do ostat​niej chwi​li wie​rzył, że znaj​dzie ja​kiś bar​dziej przy​zwo​ity ubiór, tak więc te​raz szedł z po​nu​rą miną, go​to​wy sta​wić czo​ło tru​dom i drwi​nom to​wa​rzy​szy przy sto​le. Jego po​ja​wie​nie się przy​ję​to peł​nym zdzi​wie​nia, lecz grzecz​nym mil​cze​‐ niem, przy​naj​mniej na po​cząt​ku; lecz gdy tyl​ko przy​wi​tał się z sir Geo​r​ge’em i wziął kie​li​szek wina, roz​le​gły się szep​ty. Je​den ze star​szych peł​no​moc​ni​ków kom​pa​nii, dżen​tel​men, któ​ry lu​bił uda​wać głu​che​go, kie​dy uzna​wał to za sto​‐ sow​ne, po​wie​dział bar​dzo wy​raź​nie: — Ci awia​to​rzy i ich ka​pry​sy. Kto wie, co jesz​cze im przyj​dzie do gło​wy. Po tych sło​wach oczy Gran​by’ego za​lśni​ły od ha​mo​wa​nej zło​ści, a w po​‐ miesz​cze​niu dało się sły​szeć też inne, mniej już dys​kret​ne uwa​gi. — Jak my​ślisz, co on chce przez to po​wie​dzieć? – za​py​tał pan Cha​tham, świe​żo przy​by​ły z In​dii dżen​tel​men, któ​ry z za​cie​ka​wie​niem przy​glą​dał się Lau​ren​ce’owi od dru​gie​go okna. Roz​ma​wiał wła​śnie z pa​nem Gro​thing- Pyle’em, po​staw​nym męż​czy​zną, któ​ry całą uwa​gę sku​piał na ze​ga​rze, nie mo​gąc się do​cze​kać roz​po​czę​cia ko​la​cji. — Hm? Och, ma pra​wo ubie​rać się jak orien​tal​ny ksią​żę – od​parł Gro​‐ thing-Pyle i wzru​szył ra​mio​na​mi, spoj​rzaw​szy obo​jęt​nie przez ra​mię. – Tym le​piej dla nas. Czu​jesz sar​ni​nę? Już z rok nie ja​dłem sar​ni​ny. Lau​ren​ce od​wró​cił twarz ku otwar​te​mu oknu, ty​leż obu​rzo​ny, co ob​ra​żo​‐ ny. Nie przy​szło mu do gło​wy, że ktoś mógł​by w ten spo​sób zin​ter​pre​to​wać jego strój; prze​cież ce​sarz ad​op​to​wał go tyl​ko pro for​ma, by dać moż​li​wość za​‐ cho​wa​nia twa​rzy Chiń​czy​kom, któ​rzy twier​dzi​li, że to​wa​rzy​szem Nie​biań​‐ skie​go może być tyl​ko ktoś z ce​sar​skiej ro​dzi​ny, pod​czas gdy Bry​tyj​czy​cy ocho​czo uzna​li ten gest za bez​bo​le​sne roz​wią​za​nie spo​ru do​ty​czą​ce​go prze​‐ chwy​ce​nia jaja z Te​me​ra​ire’em. Bez​bo​le​sne przy​naj​mniej dla wszyst​kich poza Lau​ren​ce’em, któ​ry miał dum​ne​go i wład​cze​go ojca i z nie​po​ko​jem ocze​ki​wał jego gwał​tow​nej re​ak​cji na tę ad​op​cję. Oczy​wi​ście ta oba​wa go nie po​wstrzy​‐ ma​ła: przy​stał​by na wszyst​ko poza zdra​dą, żeby tyl​ko nie roz​stać się z Te​me​‐ ra​ire’em. Nie​mniej ni​g​dy nie pra​gnął tak wiel​kie​go i dziw​ne​go za​szczy​tu, więc był za​że​no​wa​ny tym, że nie​któ​rzy uwa​ża​ją go za sno​ba, któ​ry po​nad wła​sne uro​dze​nie przed​kła​da orien​tal​ne ty​tu​ły. Za​kło​po​ta​nie za​mknę​ło mu usta. Chęt​nie uba​wił​by wszyst​kich hi​sto​rią swo​je​go nie​zwy​kłe​go stro​ju, lecz ni​g​dy nie wy​ko​rzy​stał​by jej jako wy​mów​ki.

Od​po​wie​dział krót​ko na kil​ka uwag, ale był tak roz​wście​czo​ny, że jego twarz po​bla​dła i przy​bra​ła od​py​cha​ją​cy, po​sęp​ny, nie​mal groź​ny wy​raz, przez co roz​mo​wy wo​kół nie​go pra​wie cał​kiem przy​ci​chły. Za​zwy​czaj miał po​god​ne ob​li​cze i choć nie był moc​no opa​lo​ny, to lata spę​dzo​ne na słoń​cu po​zo​sta​wi​ły na jego skó​rze mie​dzia​ny po​łysk; te rysy jego twa​rzy tym bar​dziej te​raz kon​‐ tra​sto​wa​ły z jej wy​ra​zem. Ci lu​dzie za​wdzię​cza​li je​śli nie ży​cie, to przy​naj​‐ mniej for​tu​ny suk​ce​so​wi dy​plo​ma​tycz​nej mi​sji w Pe​ki​nie; po​raż​ka ozna​cza​‐ ła​by otwar​tą woj​nę i ko​niec han​dlu z Chi​na​mi, a zwy​cię​stwo Lau​ren​ce przy​‐ pła​cił roz​le​wem krwi i utra​tą jed​ne​go ze swo​ich lu​dzi. Nie spo​dzie​wał się wy​‐ lew​nych po​dzię​ko​wań, zresz​tą na​wet by ich nie przy​jął, ale zu​peł​nie czym in​‐ nym były nie​uprzej​mość i szy​der​stwo. — Wej​dzie​my do środ​ka? – po​wie​dział sir Geo​r​ge, wy​jąt​ko​wo szyb​ko, a przy sto​le ze wszyst​kich sił sta​rał się oczy​ścić nie​przy​jem​ną at​mos​fe​rę; ka​‐ mer​dy​ner scho​dził do piw​ni​cy kil​ka​krot​nie i przy​no​sił co​raz bar​dziej wy​szu​‐ ka​ne wina, je​dze​nie zaś było wy​śmie​ni​te po​mi​mo ogra​ni​czo​nych za​so​bów ku​cha​rza Staun​to​na: po​da​no mię​dzy in​ny​mi wy​bor​ne​go sma​żo​ne​go kar​pia na ra​go​ût z ma​łych kra​bów, a jako da​nie głów​ne wnie​sio​no dwa upie​czo​ne sar​nie udźce i pół​mi​sek pe​łen ja​sno​czer​wo​nej ga​la​ret​ki po​rzecz​ko​wej. Roz​mo​wa zno​wu to​czy​ła się wart​ko; Lau​ren​ce nie mógł po​zo​stać obo​jęt​ny na to, że Staun​ton szcze​rze pra​gnie, żeby go​ście po​czu​li się swo​bod​nie, prze​‐ cież nie na​le​żał do lu​dzi nie​prze​jed​na​nych; jego na​strój po​pra​wił się jesz​cze bar​dziej, kie​dy przy​nie​sio​no do​sko​na​łe​go bur​gun​da. Nikt już nie wspo​mi​nał o stro​jach i ce​sar​skich ko​nek​sjach i Lau​ren​ce po kil​ku da​niach tak się roz​luź​‐ nił, że zde​cy​do​wał się na na​są​czo​ny bran​dy de​ser bisz​kop​to​wo-owo​co​wy z bitą śmie​ta​ną, lecz za drzwia​mi ja​dal​ni roz​legł się ja​kiś ha​łas, a po​tem co​raz bar​dziej gło​śną roz​mo​wę prze​rwał prze​ni​kli​wy pisk, po​dob​ny do krzy​ku ko​‐ bie​ty. Za​pa​dła ci​sza, kie​lisz​ki za​sty​gły w po​wie​trzu, parę krze​seł prze​su​nę​ło się do tyłu. Staun​ton wstał, chwie​jąc się lek​ko, i prze​pro​sił go​ści. Za​nim zdą​żył dojść do drzwi, te otwo​rzy​ły się gwał​tow​nie i do ja​dal​ni wszedł ty​łem za​nie​‐ po​ko​jo​ny słu​żą​cy Staun​to​na, po​ty​ka​jąc się i pro​te​stu​jąc gło​śno po chiń​sku. Po chwi​li ła​god​nie, lecz zde​cy​do​wa​nie od​su​nął go na bok inny Azja​ta, ubra​ny w pi​ko​wa​ny ka​ftan i okrą​głą czap​kę z ciem​nej weł​ny; odzie​nie przy​by​sza, ty​po​‐ wo chiń​skie, było za​ku​rzo​ne i po​kry​te żół​ty​mi pla​ma​mi, a na jego przed​ra​‐ mie​niu osło​nię​tym rę​ka​wi​cą sie​dział orzeł, stro​sząc zło​ci​sto​brą​zo​we pió​ra i groź​nie ły​piąc żół​ty​mi oczy​ma; kłap​nął dzio​bem i prze​su​nął się, wbi​ja​jąc pa​‐ zu​ry we wzmoc​nio​ną osło​nę.

Przez ja​kiś czas go​ście pa​trzy​li na męż​czy​znę, a on na nich. Wresz​cie przy​‐ bysz, ku za​sko​cze​niu wszyst​kich, prze​mó​wił po an​giel​sku z nie​ska​zi​tel​nym sa​lo​no​wym ak​cen​tem: — Wy​bacz​cie, pa​no​wie, że prze​szka​dzam w ko​la​cji, ale moja spra​wa nie może cze​kać. Czy jest tu ka​pi​tan Wil​liam Lau​ren​ce? Lau​ren​ce nie od razu za​re​ago​wał, oszo​ło​mio​ny wi​nem i za​sko​czo​ny. W koń​cu wstał, pod​szedł do przy​by​sza i – pod nie​przy​ja​znym spoj​rze​niem orła – ode​brał od nie​go owi​nię​ty w nie​prze​ma​kal​ny ma​te​riał, za​la​ko​wa​ny pa​kiet. — Dzię​ku​ję panu – po​wie​dział. Gdy przyj​rzał się przy​by​szo​wi uważ​niej, stwier​dził, że jego po​cią​gła i wy​‐ chu​dzo​na twarz nie ma tyl​ko chiń​skich ry​sów: oczy, cho​ciaż ciem​ne i lek​ko sko​śne, mimo wszyst​ko wska​zy​wa​ły bar​dziej na miesz​kań​ca Za​cho​du, ko​lor skó​ry zaś, ko​ja​rzą​cy się z wy​po​le​ro​wa​nym drew​nem te​ko​wym, wię​cej za​‐ wdzię​czał wpły​wo​wi na​tu​ry niż uro​dze​niu. Obcy skło​nił uprzej​mie gło​wę. — Cie​szę się, że mo​głem po​móc. Nie uśmiech​nął się, lecz w jego oku po​ja​wił się błysk su​ge​ru​ją​cy roz​ba​wie​‐ nie re​ak​cją ze​bra​nych, któ​rą za​pew​ne zwykł wy​wo​ły​wać. Przy​bysz spoj​rzał po raz ostat​ni na go​ści, kiw​nął gło​wą do Staun​to​na i wy​szedł rów​nie na​gle, jak się po​ja​wił, mi​ja​jąc ko​lej​nych słu​żą​cych, któ​rzy przy​by​li po​spiesz​nie do po​miesz​cze​nia. — Daj​cie panu Thar​kay​owi coś do je​dze​nia – po​in​stru​ował ci​cho słu​żą​‐ cych Staun​ton i po​słał ich za męż​czy​zną. Tym​cza​sem Lau​ren​ce przyj​rzał się uważ​niej pa​kie​to​wi. Let​ni upał roz​‐ mięk​czył wosk, przez co od​ci​śnię​ty znak stał się w du​żej czę​ści nie​wy​raź​ny, a sama pie​częć nie chcia​ła ła​two odejść ani się zła​mać, tyl​ko cią​gnę​ła się jak mięk​ki cu​kie​rek, po​zo​sta​wia​jąc dłu​gie nit​ki na pal​cach. Ko​per​ta za​wie​ra​ła tyl​ko je​den ar​kusz pa​pie​ru, list na​pi​sa​ny w Do​ver przez ad​mi​ra​ła Len​to​na w la​ko​nicz​nym sty​lu ofi​cjal​ne​go roz​ka​zu: wy​star​czył je​den rzut oka, by za​po​‐ znać się z tre​ścią. …ni​niej​szym po​le​ca się panu udać bez zwło​ki do Stam​bu​łu i ode​brać z Biur Aw​ra​ma Ma​de​na, po​zo​sta​ją​ce​go w służ​bie Jego Wy​so​ko​ści Se​li​ma III, trzy Jaja, któ​re za obo​pól​ną zgo​dą są te​raz wła​sno​ścią Kor​pu​su Jego Kró​‐ lew​skiej Mo​ści, a na​stęp​nie za​bez​pie​czyć je sta​ran​nie przed Ży​wio​ła​mi i do​star​czyć pod opie​kę przy​dzie​lo​nych im Ofi​ce​rów, któ​rzy będą Was ocze​‐

ki​wać w kry​jów​ce w Dun​ba​rze… Wia​do​mość tra​dy​cyj​nie już koń​czył po​nu​ry epi​log, „w ra​zie nie​po​wo​dze​‐ nia zo​sta​nie Pan wraz ze swo​imi ludź​mi po​cią​gnię​ty do od​po​wie​dzial​no​ści”. Lau​ren​ce po​dał list Gran​by’emu, a ten po chwi​li prze​ka​zał go Ri​ley​owi i Staun​to​no​wi, któ​rzy do​łą​czy​li do nich w bi​blio​te​ce. — Lau​ren​ce – po​wie​dział Gran​by – nie mo​że​my tu sie​dzieć i cze​kać na ko​‐ niec na​praw, a po​tem pły​nąć przez wie​le mie​się​cy. Mu​si​my ru​szać na​tych​‐ miast. — A jak za​mie​rzasz to zro​bić? – za​py​tał Ri​ley, pod​no​sząc wzrok znad li​stu, któ​ry czy​tał po​nad ra​mie​niem Staun​to​na. – Nie ma w por​cie dru​gie​go okrę​tu, któ​ry wy​trzy​mał​by cię​żar Te​me​ra​ire’a choć​by przez kil​ka go​dzin. Nie dasz rady prze​le​cieć nad oce​anem bez od​po​czyn​ku. — Prze​cież nie zmie​rza​my do No​wej Szko​cji, do​kąd moż​na do​stać się tyl​‐ ko przez mo​rze – rzekł Gran​by. – Mu​si​my po​dró​żo​wać dro​gą lą​do​wą. — Och, daj spo​kój – rzu​cił ze znie​cier​pli​wie​niem Ri​ley. — Dla​cze​go nie? – za​py​tał Gran​by. – Nie​za​leż​nie od na​praw, po​dróż dro​gą mor​ską nie wcho​dzi w grę, bo strasz​nie dłu​go opły​wa​li​by​śmy In​die. Tym​cza​‐ sem mo​że​my prze​le​cieć pro​sto przez Ta​ta​rię… — Pew​nie, mo​że​cie też wsko​czyć do wody i po​pły​nąć do sa​mej An​glii – za​‐ uwa​żył Ri​ley. – Wcze​śniej to le​piej niż póź​niej, ale póź​niej to le​piej niż wca​le; na po​kła​dzie Al​le​gian​ce szyb​ciej do​trze​cie do celu. Lau​ren​ce przy​słu​chi​wał się ich roz​mo​wie jed​nym uchem, od​czy​tu​jąc po​‐ now​nie wia​do​mość. Trud​no było wy​wnio​sko​wać z ty​po​we​go sty​lu ofi​cjal​ne​‐ go roz​ka​zu, czy po​śpiech jest fak​tycz​nie uza​sad​nio​ny; ale cho​ciaż smo​ki mo​‐ gły po​trze​bo​wać bar​dzo dużo cza​su na wy​klu​cie się, były nie​prze​wi​dy​wal​ne i nie tkwi​ły w sko​ru​pie w nie​skoń​czo​ność. — Trze​ba też pa​mię​tać, Tom – zwró​cił się do Ri​leya – że rejs do Ba​sry może po​trwać na​wet pięć mie​się​cy przy nie​po​myśl​nej po​go​dzie, a stam​tąd i tak bę​‐ dzie​my mu​sie​li po​dró​żo​wać dro​gą lą​do​wą do Stam​bu​łu. — I na ko​niec za​miast trzech jaj praw​do​po​dob​nie bę​dzie​my mie​li trzy smo​cząt​ka – do​dał Gran​by. Sta​now​czo stwier​dził, że smo​ki mogą się nie​ba​wem wy​kluć, a przy​naj​‐ mniej na tyle szyb​ko, że trze​ba się z tym li​czyć. — Nie​wie​le ras sie​dzi w jaju wię​cej niż parę lat – wy​ja​śnił – a Ad​mi​ra​li​cja z pew​no​ścią ku​pi​ła jaja, któ​re mają za sobą co naj​mniej po​ło​wę okre​su wy​lę​gu:

gdy​by to były jesz​cze młod​sze smo​ki, nie da​ło​by się okre​ślić, kie​dy się wy​klu​‐ ją. Nie mo​że​my tra​cić cza​su. Nie ro​zu​miem tyl​ko, dla​cze​go wy​sy​ła​ją nas, a nie ja​kąś za​ło​gę z Gi​bral​ta​ru. Lau​ren​ce, nie za​zna​jo​mio​ny do​brze z po​zy​cja​mi po​ste​run​ków Kor​pu​su, nie po​my​ślał o tym wcze​śniej, i do​pie​ro te​raz uznał za dziw​ne, że to im przy​‐ dzie​lo​no to za​da​nie, mimo iż znaj​do​wa​li się o wie​le da​lej. — Ile za​ję​ło​by im do​tar​cie do Stam​bu​łu? – za​py​tał za​nie​po​ko​jo​ny. Na​wet gdy​by znacz​ną część wy​brze​ża kon​tro​lo​wa​ły fran​cu​skie pa​tro​le, to prze​cież nie mogą być wszę​dzie, a po​je​dyn​czy smok zdo​łał​by ja​koś zna​leźć miej​sce na od​po​czy​nek. — Dwa ty​go​dnie, może tro​chę mniej, gdy​by się wy​si​li​li – od​parł Gran​by. – Tym​cza​sem my, na​wet w wy​pad​ku po​dró​ży lą​dem, bę​dzie​my po​trze​bo​wa​li co naj​mniej paru mie​się​cy. — Czy w ta​kim ra​zie nie wy​ni​ka z tego, że nie jest to aż tak bar​dzo pil​na spra​wa? – wtrą​cił Staun​ton, któ​ry z nie​po​ko​jem przy​słu​chi​wał się ich roz​mo​‐ wie. – Są​dzę, że list ten szedł tu​taj ja​kieś trzy mie​sią​ce. Tak więc kil​ka mie​się​‐ cy wię​cej nie po​win​no ro​bić róż​ni​cy, bo ina​czej Kor​pus wy​słał​by po jaja ko​‐ goś sta​cjo​nu​ją​ce​go bli​żej. — Gdy​by moż​na go wy​słać – rzekł po​nu​ro Lau​ren​ce. An​glia cier​pia​ła na brak smo​ków i nie mo​gła so​bie po​zwo​lić na wy​łą​cze​‐ nie na mie​siąc jed​ne​go lub dwóch w sy​tu​acji kry​zy​so​wej, a już z pew​no​ścią nie cięż​kie​go smo​ka, ta​kie​go jak Te​me​ra​ire. Być może Bo​na​par​te zno​wu gro​‐ ził in​wa​zją przez ka​nał albo ata​kiem na Flo​tę Śród​ziem​no​mor​ską, przez co do dys​po​zy​cji po​zo​sta​wał tyl​ko Te​me​ra​ire i garst​ka smo​ków prze​by​wa​ją​cych w Bom​ba​ju i Ma​dra​sie. — Nie – stwier​dził Lau​ren​ce, roz​wa​żyw​szy te nie​przy​jem​ne moż​li​wo​ści – nie mo​że​my czy​nić po​dob​nych za​ło​żeń. Tak czy owak, okre​śle​nie „bez zwło​‐ ki” jest jed​no​znacz​ne, a Te​me​ra​ire może w każ​dej chwi​li po​le​cieć. Wiem, co bym po​my​ślał o ka​pi​ta​nie, któ​ry po otrzy​ma​niu ta​kie​go roz​ka​zu ocią​gał​by się w por​cie po​mi​mo po​myśl​ne​go wia​tru i prą​du. Wi​dząc, że Lau​ren​ce jest co​raz bliż​szy pod​ję​cia de​cy​zji, Staun​ton wtrą​cił po​spiesz​nie: — Ka​pi​ta​nie, pro​szę nie po​dej​mo​wać tak du​że​go ry​zy​ka. Za​raz za​wtó​ro​wał mu Ri​ley, któ​ry znał Lau​ren​ce’a od wie​lu lat, więc był bar​dziej bez​po​śred​ni: — Na mi​łość bo​ską, Lau​ren​ce, chy​ba nie chcesz po​peł​nić ta​kie​go sza​leń​‐

stwa. Po​nad​to nie na​zwał​bym ocze​ki​wa​nia na ko​niec na​praw Al​le​gian​ce ocią​‐ ga​niem się w por​cie. Po​dróż lą​dem przy​po​mi​na​ła​by wy​ru​sze​nie pro​sto w sztorm, a ty​dzień cier​pli​wo​ści za​gwa​ran​to​wał​by do​brą po​go​dę. — Mó​wisz tak, jak​by na​sza po​dróż ozna​cza​ła pew​ną śmierć – za​wo​łał Gran​by. – Ow​szem, by​ło​by trud​no i nie​bez​piecz​nie, gdy​by​śmy szli z ka​ra​wa​‐ ną i tasz​czy​li to​war przez pół świa​ta, ale nikt nas spe​cjal​nie nie za​cze​pi, je​śli zo​ba​czy Te​me​ra​ire’a. Mu​si​my tyl​ko zna​leźć miej​sce na od​po​czy​nek w nocy. — I dość je​dze​nia, żeby na​kar​mić ogrom​ne​go smo​ka – rzu​cił na to Ri​ley. Staun​ton przy​tak​nął mu i spró​bo​wał pójść da​lej tym tro​pem: — Chy​ba nie zda​je​cie so​bie spra​wy, jak roz​le​głe i wy​lud​nio​ne jest to te​ry​‐ to​rium. Wy​jął kil​ka map spo​mię​dzy ksią​żek i in​nych pa​pie​rów, by po​ka​zać Lau​‐ ren​ce’owi ten re​gion: na​wet na pa​pie​rze był to bar​dzo nie​przy​ja​zny ob​szar, tyl​ko nie​licz​ne punk​ty nie​du​żych miast uroz​ma​ica​ły po​ła​cie ja​ło​wej zie​mi i roz​le​głe pla​my pu​styń za gó​ra​mi. Na jed​nej ze sta​rych i roz​la​tu​ją​cych się map ktoś na​kre​ślił sta​ro​świec​kim od​ręcz​nym pi​smem na żół​tej pla​mie pu​sty​ni sło​wa „tu nie ma wody przez 3 ty​go​dnie”. — Pro​szę mi wy​ba​czyć, że tak zde​cy​do​wa​nie wy​ra​żam swo​je zda​nie, lecz jest to bar​dzo nie​bez​piecz​ny szlak i Ad​mi​ra​li​cja z pew​no​ścią nie po​chwa​li​ła​by tego wy​bo​ru. — Ale Len​ton nie chciał​by też za​pew​ne, że​by​śmy strzę​pi​li so​bie ję​zy​ki przez sześć mie​się​cy – po​wie​dział Gran​by. – W koń​cu lu​dzie po​dró​żu​ją lą​dem, na przy​kład ten cały Mar​co Polo, i to pra​wie dwa wie​ki temu. — Ow​szem, a po​tem była eks​pe​dy​cja Fit​cha i New​be​ry’ego – rzekł Ri​ley. – Przez ta​kie lek​ko​myśl​ne za​cho​wa​nie stra​ci​li trzy smo​ki pod​czas pię​cio​dnio​‐ wej za​mie​ci śnież​nej w gó​rach… — A ten Thar​kay, któ​ry przy​niósł list – zwró​cił się Lau​ren​ce do Staun​to​na, prze​ry​wa​jąc dys​ku​sję, któ​ra za​czy​na​ła się ro​bić go​rą​ca, bo Ri​ley prze​ma​wiał co​raz ostrzej​szym to​nem, a na bla​dej twa​rzy Gran​by’ego po​ja​wi​ły się wy​‐ mow​ne ru​mień​ce. – Prze​cież on przy​był tu lą​dem, praw​da? — Mam na​dzie​ję, że nie chcesz sta​wiać go so​bie za przy​kład – rzu​cił Staun​‐ ton. – Je​den męż​czy​zna może przejść tam, gdzie nie da rady gru​pa, i obej​dzie się bez wie​lu rze​czy, szcze​gól​nie taki za​pra​wio​ny po​dróż​nik jak on. Ale on ry​‐ zy​ku​je tyl​ko wła​sne ży​cie, a ty mu​sisz pa​mię​tać, że opie​ku​jesz się nie​zwy​kle cen​nym smo​kiem, któ​re​go utra​ta mia​ła​by więk​sze zna​cze​nie niż na​wet ta mi​sja.

– Och, pro​szę, ru​szaj​my na​tych​miast – po​wie​dział nie​zwy​kle cen​ny smok, gdy Lau​ren​ce przed​sta​wił mu wciąż nie​roz​wią​za​ny pro​blem. – To bę​dzie eks​‐ cy​tu​ją​ce do​świad​cze​nie. – Te​me​ra​ire sie​dział na pla​ży z sze​ro​ko otwar​ty​mi oczy​ma w dość chłod​nym po​wie​trzu wie​czo​ru, ma​cha​jąc en​tu​zja​stycz​nie ogo​nem w przód i w tył, przez co usy​pał po bo​kach nie​du​że wały z pia​sku. – A czy​je to jaja? Może smo​ków zie​ją​cych ogniem? — Boże, żeby tyl​ko dali nam Ka​zi​li​ka – po​wie​dział Gran​by. – Ale po​dej​rze​‐ wam, że będą to zwy​kłe śred​nie smo​ki: co ja​kiś czas za​wie​ra się ta​kie umo​wy, żeby do​dać tro​chę świe​żej krwi do na​szych li​nii. — O ile szyb​ciej do​tar​li​by​śmy do domu? – za​py​tał Te​me​ra​ire, prze​krzy​‐ wia​jąc łeb, tak by jed​nym okiem spoj​rzeć na mapy, któ​re Lau​ren​ce roz​ło​żył na pia​sku. – Zo​bacz tyl​ko, Lau​ren​ce, jak bar​dzo mu​sie​li​by​śmy zbo​czyć, gdy​by​‐ śmy tam po​pły​nę​li, a poza tym ja nie po​trze​bu​ję cią​gle wia​tru, tak jak okręt: wró​ci​my do domu przed koń​cem lata. Ta oce​na była rów​nie opty​mi​stycz​na, co nie​praw​do​po​dob​na, gdyż Te​me​‐ ra​ire nie po​tra​fił zbyt do​brze roz​po​znać ska​li mapy; ale przy​naj​mniej wró​ci​li​‐ by do An​glii przed koń​cem wrze​śnia, co było na tyle za​chę​ca​ją​ce, że po​zwa​la​‐ ło za​po​mnieć o ostroż​no​ści. — To nie jest ta​kie pro​ste – rzekł Lau​ren​ce. – Do​sta​li​śmy przy​dział na Al​le​‐ gian​ce i Len​ton za​ło​żył za​pew​ne, że uda​my się tam na po​kła​dzie okrę​tu. Po​‐ dróż daw​ny​mi szla​ka​mi je​dwab​ny​mi może być ry​zy​kow​na i nie mów mi – rzu​cił z przy​ga​ną – że nie ma się czym mar​twić. — Ale to nie może być aż tak nie​bez​piecz​ne – od​parł ni​czym nie zra​żo​ny Te​me​ra​ire. – Prze​cież nie za​mie​rzam po​zwo​lić ci po​dró​żo​wać sa​me​mu, będę cię strzegł. — Do​brze wiem, że sta​wił​byś czo​ło ca​łej ar​mii, żeby tyl​ko nas obro​nić – po​wie​dział Lau​ren​ce – ale na​wet ty nie je​steś w sta​nie po​ko​nać gór​skiej za​‐ mie​ci. Wcze​śniej​sza wzmian​ka Ri​leya o nie​szczę​snej wy​pra​wie przez Prze​łęcz Ka​‐ ra​ko​rum wy​wo​ła​ła nie​przy​jem​ne uczu​cia. Lau​ren​ce po​tra​fił so​bie do​brze wy​‐ obra​zić, co by się sta​ło, gdy​by tra​fi​li na bu​rzę: Te​me​ra​ire prze​grał​by z mroź​‐ nym wia​trem, śnie​giem i lo​dem po​kry​wa​ją​cym kra​wę​dzie jego skrzy​deł poza za​się​giem za​ło​gi, któ​ra mo​gła​by go roz​kru​szyć; ośle​pie​ni wi​ru​ją​cym śnie​‐ giem, la​ta​li​by w kół​ko, sta​ra​jąc się unik​nąć zde​rze​nia ze skal​nym zbo​czem; z po​wo​du do​tkli​we​go zim​na smok sta​wał​by się co​raz bar​dziej ocię​ża​ły i po​wol​‐ ny, do tego nie miał​by się gdzie schro​nić w sku​tych lo​dem gó​rach. W ta​kich

oko​licz​no​ściach Lau​ren​ce mu​siał​by wy​bie​rać: albo ka​zać Te​me​ra​ire’owi wy​‐ lą​do​wać i ska​zać go na szyb​szą śmierć, żeby ra​to​wać ży​cie za​ło​gi, albo po​zwo​‐ lić mu kon​ty​nu​ować lot ku po​wol​nej za​gła​dzie wszyst​kich: wo​bec ta​kiej prze​‐ ra​ża​ją​cej per​spek​ty​wy Lau​ren​ce mógł​by z cał​ko​wi​tym spo​ko​jem na​pa​wać się my​ślą o śmier​ci pod​czas bi​twy. — Tak więc im szyb​ciej wy​ru​szy​my, tym le​piej, gdyż ła​two się prze​pra​wi​‐ my – stwier​dził Gran​by. – Sier​pień jest lep​szy niż paź​dzier​nik, bo bę​dzie moż​‐ na unik​nąć burz. — I za​miast tego upiec się żyw​cem na pu​sty​ni – za​uwa​żył Ri​ley. Gran​by mu się zre​wan​żo​wał. — Nie chcę po​wie​dzieć – rzu​cił z bły​skiem w oku, któ​ry prze​czył jego sło​‐ wom – że ktoś tu zrzę​dzi jak sta​ra baba… — Bo oczy​wi​ście tak nie jest – prze​rwał mu ostro Lau​ren​ce. – Masz ab​so​‐ lut​ną ra​cję, Tom. Pro​blem nie w bu​rzach, lecz w tym, że nie zda​je​my so​bie do koń​ca spra​wy z trud​no​ści zwią​za​nych z po​dró​żą. I mu​si​my się im przyj​rzeć, za​nim zde​cy​du​je​my, czy ru​szać czy za​cze​kać. – Je​śli za​pro​po​nu​jesz mu pie​nią​dze, żeby cię po​pro​wa​dził, on po​wie oczy​‐ wi​ście, że dro​ga jest bez​piecz​na – rzekł Ri​ley. – A po​tem może rów​nie do​brze zo​sta​wić cię gdzieś w szcze​rym polu. Tak​że Staun​ton pod​jął ko​lej​ną pró​bę wpły​nię​cia na Lau​ren​ce’a, kie​dy ten przy​szedł i za​py​tał o Thar​kaya ran​kiem na​stęp​ne​go dnia. — Cza​sem przy​wo​zi nam li​sty i za​ła​twia spra​wy Kom​pa​nii w In​diach – wy​ja​śnił Staun​ton. – Jego oj​ciec był dżen​tel​me​nem, chy​ba star​szym ofi​ce​rem, i za​dbał o jego wy​kształ​ce​nie. Mimo to nie moż​na na nim po​le​gać, nie​za​leż​nie od jego do​brych ma​nier. Jego mat​ka po​cho​dzi​ła stąd, była miesz​kan​ką Ty​be​‐ tu, Ne​pa​lu czy cze​goś ta​kie​go, on zaś spę​dził znacz​ną część ży​cia w róż​nych dzi​kich miej​scach. — Je​śli o mnie cho​dzi, to wolę mieć za prze​wod​ni​ka pół-An​gli​ka niż ko​‐ goś, kogo z tru​dem da się zro​zu​mieć – po​wie​dział póź​niej Gran​by, gdy szedł z Lau​ren​ce’em ulicz​ka​mi Ma​kao; po desz​czach rynsz​to​ki wciąż wy​peł​nia​ła woda, a góry śmie​ci po​kry​ła zie​lon​ka​wa war​stwa. – Nie ma co na​rze​kać, bo wła​śnie taki włó​czę​ga jak Thar​kay jest nam po​trzeb​ny. Wresz​cie zna​leź​li tym​cza​so​wą kwa​te​rę Thar​kaya: li​chy pię​tro​wy do​mek z opa​da​ją​cym da​chem w chiń​skiej dziel​ni​cy, pod​trzy​my​wa​ny głów​nie przez są​sied​nie bu​dyn​ki, wspie​ra​ją​ce się o sie​bie na​wza​jem ni​czym pi​ja​ni star​cy.

Przy​wi​tał ich wła​ści​ciel, któ​ry zmarsz​czył brwi i za​mru​czał coś pod no​sem, za​nim ich wpu​ścił. Thar​kay sie​dział na we​wnętrz​nym dzie​dziń​cu i kar​mił orła ka​wał​ka​mi su​‐ ro​we​go mię​sa; na pal​cach jego le​wej dło​ni wid​nia​ły bia​łe bli​zny po ra​nach za​‐ da​nych ostrym dzio​bem pod​czas po​przed​nich kar​mień, a tak​że kil​ka świe​‐ żych krwa​wią​cych za​dra​pań, na któ​re męż​czy​zna nie zwra​cał uwa​gi. — Tak, przy​by​łem tu dro​gą lą​do​wą – od​po​wie​dział na py​ta​nie Lau​ren​ce’a – ale panu bym tej tra​sy nie po​le​cał, ka​pi​ta​nie. Nie jest to wy​god​na po​dróż, w prze​ci​wień​stwie do rej​su. Pod​niósł w pal​cach ko​lej​ny ka​wa​łek, a ptak po​rwał go łap​czy​wie, spo​glą​‐ da​jąc na nich groź​nie z dzio​bem peł​nym ocie​ka​ją​ce​go krwią mię​sa. Lau​ren​ce nie bar​dzo wie​dział, jak się zwra​cać do Thar​kaya, po​nie​waż nie był on ani wy​żej po​sta​wio​nym słu​żą​cym, ani dżen​tel​me​nem, ani tu​byl​cem. Jego nie​na​gan​ny ak​cent stał w sprzecz​no​ści z mar​nym stro​jem i oto​cze​niem, choć pew​nie Thar​kay nie mógł li​czyć na lep​sze za​kwa​te​ro​wa​nie, ze wzglę​du na strój i to​wa​rzy​stwo orła. Sam nie po​ma​gał też w roz​szy​fro​wa​niu swo​je​go dwu​znacz​ne​go sta​tu​su; jego za​cho​wa​nie gra​ni​czy​ło z lek​ką aro​gan​cją i było mniej ofi​cjal​ne, niż Lau​ren​ce mógł​by ocze​ki​wać u no​we​go zna​jo​me​go, zu​peł​‐ nie jak u ko​goś, kto bun​tu​je się prze​ciw​ko trak​to​wa​niu go jak słu​żą​ce​go. Mimo to Thar​kay chęt​nie od​po​wie​dział na ich wszyst​kie py​ta​nia, a po​tem, kie​dy już na​kar​mił orła, po​sa​dził go na żer​dzi z kap​tu​rem na gło​wie i po​zwo​lił mu za​snąć, po​ka​zał im sprzęt, któ​re​go uży​wał pod​czas wy​pra​wy: spe​cjal​ny na​miot do po​dró​ży przez pu​sty​nię, pod​szy​ty fu​trem, ze wzmoc​nio​ny​mi skó​‐ rą otwo​ra​mi wzdłuż brze​gów, dzię​ki któ​rym, jak wy​ja​śnił, moż​na było szyb​‐ ko zwią​zać ra​zem po​dob​ne na​mio​ty, by utwo​rzyć pa​ra​wan dla wiel​błą​da albo na​wet smo​ka, chro​nią​cy przed pia​sko​wą bu​rzą, gra​dem lub śnie​giem. Miał też po​ręcz​ną ma​nier​kę, owi​nię​tą skó​rą i do​brze na​wo​sko​wa​ną, któ​ra nie prze​pusz​cza​ła wody, z przy​wią​za​nym do niej cy​no​wym kub​kiem, w po​ło​wie i przy kra​wę​dzi po​zna​czo​nym kre​ska​mi; do tego nie​du​ży kom​pas w drew​nia​‐ nej obu​do​wie oraz gru​by dzien​nik pe​łen ma​łych wła​sno​ręcz​nie na​ry​so​wa​‐ nych map z uwa​ga​mi na​kre​ślo​ny​mi drob​nym i sta​ran​nym pi​smem. Wszyst​kie te rze​czy no​si​ły śla​dy użyt​ko​wa​nia, ale były do​brze utrzy​ma​ne; naj​wy​raź​niej Thar​kay znał się na rze​czy i nie był nad​gor​li​wy, cze​go oba​wiał się Ri​ley. — Nie za​mie​rza​łem wra​cać do Stam​bu​łu – po​wie​dział, gdy Lau​ren​ce za​py​‐ tał go wresz​cie, czy zgo​dził​by się zo​stać ich prze​wod​ni​kiem. – Nie mam tam

nic do ro​bo​ty. — A gdzieś in​dziej masz? – rzekł Gran​by. – Bez cie​bie bę​dzie pie​kiel​nie trud​no, a poza tym przy​słu​żył​byś się oj​czyź​nie. — Otrzy​masz też so​wi​tą za​pła​tę – do​dał Lau​ren​ce. — Ach, sko​ro tak – rzu​cił Thar​kay, a na jego ustach po​ja​wił się cierp​ki uśmiech. — Mam tyl​ko na​dzie​ję, że Uj​gu​rzy nie po​de​rżną wam wszyst​kim gar​deł – po​wie​dział zre​zy​gno​wa​nym to​nem Ri​ley, po tym jak bez​sku​tecz​nie spró​bo​‐ wał pod​czas obia​du ko​lej​ny raz na​mó​wić ich, żeby zo​sta​li. – Zjesz ze mną ju​‐ tro obiad na po​kła​dzie, Lau​ren​ce? – za​py​tał, prze​cho​dząc na łódź. – Do​brze. Prze​ślę wam skó​rę i kuź​nię okrę​to​wą – za​wo​łał, prze​krzy​ku​jąc plusk wio​seł za​nu​rza​ją​cych się w wo​dzie. — Ni​ko​mu nie po​zwo​lę po​de​rżnąć wam gar​deł – rzu​cił nie​co obu​rzo​ny Te​me​ra​ire. – Cho​ciaż chciał​bym zo​ba​czyć Uj​gu​ra. Czy to taki smok? — Ra​czej ptak – po​wie​dział Gran​by. Lau​ren​ce miał co do tego wąt​pli​wo​ści, lecz nie chciał opo​no​wać, sko​ro nie był tego pew​ny. — To ple​mię – wy​ja​śnił Thar​kay na​stęp​ne​go ran​ka. — Och. – Te​me​ra​ire był nie​co roz​cza​ro​wa​ny, po​nie​waż wi​dział już lu​dzi. – To nie​zbyt eks​cy​tu​ją​ce, ale może przy​naj​mniej są bar​dzo groź​ni? – za​py​tał z na​dzie​ją. — Ma​cie dość pie​nię​dzy na za​kup trzy​dzie​stu wiel​błą​dów? – zwró​cił się do Lau​ren​ce’a Thar​kay, gdy wresz​cie uda​ło mu się przejść dłu​gie prze​słu​cha​nie na te​mat cze​ka​ją​cych ich uro​ków po​dró​ży, ta​kich jak gwał​tow​ne bu​rze pia​‐ sko​we czy za​mar​z​nię​te gór​skie prze​łę​cze. — Bę​dzie​my le​cieć – od​po​wie​dział zdez​o​rien​to​wa​ny Lau​ren​ce. – Te​me​ra​‐ ire nas po​nie​sie – do​dał, po​dej​rze​wa​jąc, że Thar​kay źle go zro​zu​miał. — Tyl​ko do Dun​hu​ang – rzekł spo​koj​nie Thar​kay. – Po​tem trze​ba bę​dzie ku​pić wiel​błą​dy. Je​den wiel​błąd może po​nieść dzien​ny za​pas wody dla smo​ka jego wiel​ko​ści, a póź​niej oczy​wi​ście może zjeść tego wiel​błą​da. — Czy na​praw​dę nie da się ina​czej? – za​py​tał Lau​ren​ce, za​nie​po​ko​jo​ny tym, że stra​cą tyle cza​su, po​nie​waż li​czył na to, iż szyb​ko prze​le​cą nad pu​sty​‐ nią. – W ra​zie po​trze​by Te​me​ra​ire może po​ko​nać co naj​mniej sto mil dzien​‐ nie. Z pew​no​ścią da się zna​leźć wodę przy ta​kich od​le​gło​ściach. — Nie na pu​sty​ni Ta​kla Ma​kan – od​parł Thar​kay. – Szla​ki ka​ra​wan za​ni​ka​‐ ją, a wraz z nimi umie​ra​ją mia​sta. Do tego w oa​zach jest co​raz mniej wody.