dla mojej matki
w podzięce za liczne bajki cudowne
Prolog
Nawet kiedy Laurence spoglądał na ogród nocą, nie potrafił wyobrazić so‐
bie, że jest w domu; zbyt wiele latarni prześwitywało między drzewami, czer‐
wonych i złotych, zawieszonych pod wygiętymi rogami dachów; odgłos
śmiechu za jego plecami niczym obcy kraj. Grajek miał jednostrunny instru‐
ment i wydobył z niego drżącą, kruchą melodię, wplatającą się w rozmowę,
która sama przypominała muzykę: Laurence bardzo słabo poznał tutejszy ję‐
zyk, więc słowa straciły dla niego znaczenie, gdy do dyskusji włączyło się tyle
głosów. Mógł się tylko uśmiechać do tych, którzy się do niego zwracali, i ma‐
skować niezrozumienie filiżanką bladozielonej herbaty, a przy pierwszej spo‐
sobności przekradł się wokół narożnika tarasu. Oddalony od reszty, postawił
do połowy opróżnioną filiżankę na parapecie; napar smakował jak perfumo‐
wana woda i Laurence żałował, że nie może napić się mocnej czarnej herbaty
z mlekiem albo jeszcze lepiej kawy, której nie kosztował od dwóch miesięcy.
Pawilon wzniesiono na niewielkim skalistym cyplu, który wystawał z
górskiego zbocza na poziomie zapewniającym względny widok na rozciąga‐
jący się poniżej ogród cesarski: nie tak nisko nad ziemią jak zwykły balkon,
ale też i nie tak wysoko jak grzbiet Temeraire’a, skąd drzewa wyglądały jak
zapałki, a ogromne pawilony przypominały dziecięce zabawki. Laurence wy‐
szedł spod okapu i podszedł do poręczy: po deszczu powietrze było przyjemnie
chłodne, przesycone wilgocią, która, po latach spędzonych na morzu, spra‐
wiała mu więcej radości niż wszystko inne dokoła. Wiatr uprzejmie rozpędził
resztki chmur pozostałych po burzy i teraz mgła snuła się leniwie po starych,
miękkich i zaokrąglonych kamieniach ścieżek, śliskich, szarych i jasnych w
blasku prawie całego już księżyca, a wietrzyk niósł woń przejrzałych moreli,
które leżały pogniecione na bruku.
Jeszcze inne światło migotało pośród pochylonych starych drzew, słaba
biała poświata płynęła za gałęziami, raz mniej, raz bardziej widoczna, zmie‐
rzając ku brzegowi pobliskiego jeziora, a towarzyszył jej odgłos stłumionych
kroków. Laurence początkowo niewiele widział, lecz niebawem na otwarty
teren wyszła dziwna procesja: garstka służących uginała się pod ciężarem
prostych, drewnianych mar, na których złożono okryte całunem ciało; za
nimi podążała dwójka chłopców z łopatami, którzy rozglądali się nerwowo.
Laurence patrzył na to z zaciekawieniem; i nagle drzewa zadrżały, a ich ko‐
nary rozstąpiły się pod ciężarem Lien, która przecisnęła się na rozległą polanę,
zwieszając łeb okolony szeroką krezą i przyciskając skrzydła ciasno do bo‐
ków. Smukłe drzewa uchylały się przed nią na boki albo łamały, pozostawia‐
jąc na jej barkach długi welon wierzbowych gałązek. Była to jej jedyna ozdo‐
ba: pozbyła się wszystkich rubinów i złotych ozdób i wydawała się dziwnie
bezbronna bez klejnotów, które ożywiłyby jej białą, półprzeźroczystą skórę; w
ciemności jej jasnoczerwone oczy wydawały się ciemne i zapadnięte.
Służący złożyli mary na ziemi i zaczęli kopać dół pod starą, majestatyczną
wierzbą. Co jakiś czas głośno wzdychali, odrzucając miękką ziemię, a po ich
szerokich bladych twarzach spływały ciemne strużki potu. Lien przechadzała
się skrajem polany, wyrywała młode drzewka, które tam rosły, i rzucała je na
stos. Był tam tylko jeszcze jeden żałobnik, mężczyzna w granatowej szacie,
który szedł za Lien. Laurence odniósł wrażenie, że skądś go zna, ale nie zdołał
zobaczyć jego twarzy. Mężczyzna stanął przy grobie i w milczeniu obserwo‐
wał kopiących. Nie było kwiatów ani długiego żałobnego pochodu, jakie Lau‐
rence widział na ulicach Pekinu: rozdzierających szaty krewnych i łysych
mnichów spowitych obłokami kadzidła. Ta osobliwa nocna scena mogłaby
niemal być pogrzebem jakiegoś biedaka, gdyby pominąć widoczne pośród ga‐
łęzi złociste dachy cesarskich pawilonów oraz czuwającą nad wszystkim
Lien, podobną do mlecznobiałego ducha, ogromnego i strasznego.
Służący nie odwinęli całunu przed złożeniem ciała w ziemi, ale w końcu od
śmierci Yongxinga upłynął już ponad tydzień. Dziwny był to pogrzeb następ‐
cy cesarskiego tronu, nawet jeśli ten nastawał na życie innych i planował zde‐
tronizować brata. Laurence zastanawiał się, czy wcześniej nie pozwolono na
pochówek i czy może nawet teraz ceremonia odbywa się potajemnie. Nieduże
ciało zsunęło się w dół i rozległ się głuchy łomot. Lien cichutko jęknęła i ten
krótki lament przejął go dreszczem, zanim rozpłynął się pośród szeleszczą‐
cych liści. Laurence poczuł się nagle jak intruz, choć pewnie pozostawał nie‐
widoczny na tle blasku latarń, a gdyby teraz spróbował odejść, mógłby zakłó‐
cić przebieg pogrzebu.
Służący zamaszystymi ruchami szybko zasypali grób i niebawem wyrów‐
nali i ubili grunt, a o obecności mogiły świadczył tylko spłachetek świeżej zie‐
mi, osłonięty zwieszającymi się nisko wierzbowymi gałęziami. Obaj chłopcy
ponownie weszli między drzewa, by nazbierać ściółki, zgniłych liści i igieł,
które rozrzucili następnie na grobie, aż w końcu nie sposób już było powie‐
dzieć, gdzie go wykopano. Po skończonej pracy stanęli, zerkając niepewnie na
boki, gdyż nie było celebransa, który by nimi pokierował. Lien nie dała im
żadnego znaku, tylko przywarła do ziemi, skulona. Wreszcie chłopcy oparli
łopaty o barki i znikli między drzewami, okrążywszy białego smoka jak naj‐
szerszym łukiem.
Mężczyzna w granatowej szacie stanął przy grobie i uczynił znak krzyża
na wysokości piersi. Kiedy się obrócił, Laurence ujrzał wyraźnie jego twarz w
blasku księżyca: to był De Guignes, francuski ambasador, najmniej spodzie‐
wany żałobnik. Głęboka niechęć Yongxinga do wpływów Zachodu obejmo‐
wała wszystkich, Francuzów, Brytyjczyków i Portugalczyków, tak więc De
Guignes nigdy by się nie wkradł w łaski księcia za jego życia ani nie mógłby
przebywać w towarzystwie Lien. Pociągłe, arystokratyczne rysy twarzy, ty‐
powo francuskie; to niewątpliwie on, choć nie wiadomo, co tutaj robi. De Gu‐
ignes pozostał jeszcze przez chwilę na polanie i odezwał się do Lien: z tej odle‐
głości można było się tylko domyślić, że zadał jakieś pytanie. Smoczyca nic
nie odpowiedziała i wciąż wbijała wzrok w grób, jakby chciała utrwalić w pa‐
mięci to miejsce. Po chwili Francuz skłonił się z gracją i odszedł.
Lien trwała nieruchomo, muskana cieniami pędzących obłoków i coraz
dłuższych cieni drzew. Laurence nie czuł żalu po śmierci księcia, ale obudziło
się w nim współczucie, bo przypuszczał, że smoczyca nie znajdzie już nowego
towarzysza. Długo ją obserwował, oparty o poręcz, aż wreszcie księżyc zsunął
się tak nisko, że Lien pogrążyła się w ciemności. Z końca tarasu rozległy się
śmiechy i oklaski nagradzające muzykę, która właśnie ucichła.
Część I
Rozdział 1
Gorący wiatr, który dął leniwie w głąb Makau, nie przynosił orzeźwienia, a
tylko wzmacniał słonawy, stęchły portowy odór, smród zdechłych ryb, wiel‐
kich brył czarno-czerwonych morskich wodorostów oraz ścieków z ludzkimi
i smoczymi odchodami. Mimo to marynarze zebrali się przy relingach Alle‐
giance, by zaczerpnąć choćby odrobiny poruszonego powietrza; opierali się o
siebie nawzajem, aby wywalczyć trochę więcej miejsca. Od czasu do czasu do‐
chodziło do jakiejś gwałtowniejszej przepychanki, która jednak szybko się
kończyła w nieubłaganym upale.
Niepocieszony Temeraire leżał na pokładzie, spoglądając ku otwartemu
morzu spowitemu białą mgiełką, a pełniący wartę awiatorzy drzemali w jego
ogromnym cieniu. Laurence, który pozwolił sobie na zdjęcie munduru, sie‐
dział w zgięciu jego przedniej łapy, schowany przed spojrzeniami innych.
— Na pewno dałbym radę wyciągnąć okręt z portu – powiedział Temera‐
ire, powtarzając te same słowa kolejny raz w tym tygodniu, i westchnął, gdy
jego propozycja została ponownie odrzucona: bo rzeczywiście przy bez‐
wietrznej pogodzie byłby w stanie holować nawet ogromny transportowiec
do przewozu smoków, lecz przy przeciwnym wietrze tylko by się niepotrzeb‐
nie zmęczył.
— Nawet bez wiatru mógłbyś przeciągnąć okręt tylko na krótką odległość
– dodał pojednawczo Laurence. – Na otwartym morzu kilka mil mogłoby się
przydać, ale na razie możemy zostać w porcie i trochę się odprężyć. Płynęliby‐
śmy bardzo wolno, nawet gdyby udało nam się stąd wydostać.
— Wielka szkoda, że musimy czekać na wiatr, skoro wszystko jest gotowe
i my także – rzekł Temeraire. – Chciałbym jak najszybciej wrócić do domu: tyle
jest do zrobienia. – Aby to podkreślić, uderzył ogonem o pokład.
— Proszę, nie rób sobie zbyt wielkich nadziei – odparł Laurence bez więk‐
szego przekonania, ponieważ jak dotąd nie zdołał powściągnąć zapędów Te‐
meraire’a i nie spodziewał się, że teraz mu się to uda. – Musisz być przygoto‐
wany na pewne opóźnienia, zarówno tutaj, jak i w domu.
— Och, obiecuję, że będę cierpliwy – powiedział Temeraire i od razu, nie‐
świadomy, że zaprzecza sam sobie, rozwiał słabe nadzieje Laurence’a na do‐
trzymanie tej obietnicy, dodając: – ale jestem pewien, że Admiralicja bardzo
szybko przyzna nam rację. Bo przecież skoro załoga otrzymuje pieniądze, to i
smokom powinno się płacić.
Laurence pełnił służbę na morzu od dwunastego roku życia, zanim wyro‐
kiem losu z kapitana okrętu przedzierzgnął się w awiatora, więc dobrze po‐
znał dżentelmenów z Admiralicji, którzy nadzorowali działania Marynarki
Wojennej i Korpusu Powietrznego, i wiedział, że nie zawsze kierują się poczu‐
ciem sprawiedliwości. Wydawało się, że urząd ten pozbawił ich zwykłej ludz‐
kiej przyzwoitości i tym podobnych cech, robiąc z nich podstępne polityczne
stwory, tylko podobne do człowieka. Znacznie lepsze warunki życia smoków
w Chinach uzmysłowiły Laurence’owi, jak źle się je traktuje na Zachodzie,
lecz nie mógł przecież liczyć na to, że Admiralicja podzieli jego zdanie, szcze‐
gólnie jeśli wiązałoby się to z jakimikolwiek wydatkami państwa.
Laurence w duchu miał nadzieję, że kiedy już wrócą do domu, obejmą
służbę nad kanałem i zaczną uczciwie bronić kraju, Temeraire może przynaj‐
mniej złagodzi swoje propozycje, jeśli z nich nie zrezygnuje. Nie kwestiono‐
wał tych dążeń, bo były zupełnie naturalne i słuszne, ale Anglia prowadziła
wojnę, i zdawał sobie sprawę, w przeciwieństwie do Temeraire’a, że byłoby
bezczelnością domagać się ustępstw od rządu w takich okolicznościach: gra‐
niczyłoby to z buntem. Niemniej jednak obiecał pomoc i dotrzyma słowa. Te‐
meraire mógł zostać w Chinach, gdzie cieszyłby się wszelkimi wygodami i
przywilejami, które przysługiwały mu jako Niebiańskiemu. Wracał do Anglii
głównie ze względu na Laurence’a, a także z nadzieją polepszenia losu towa‐
rzyszy broni. Mimo złych przeczuć Laurence nie był w stanie przeciwstawić
się wprost smokowi, choć chwilami czuł, że postępuje niemal nieuczciwie,
zachowując milczenie.
— Mądrze zasugerowałeś, że powinniśmy zacząć od płacy – ciągnął Teme‐
raire, jeszcze bardziej dopiekając sumieniu Laurence’a. Laurence wspomniał
o tym wcześniej, gdyż uznał tę propozycję za mniej radykalną od innych wy‐
suniętych przez Temeraire’a, takich jak całkowite wyburzenie niektórych
dzielnic Londynu, by móc zbudować ulice na tyle szerokie, żeby mogły się po
nich poruszać smoki, albo wysłanie przedstawicieli smoków do parlamentu,
co, niezależnie od trudności związanych z wprowadzeniem ich do środka,
niewątpliwie wypłoszyłoby z budynku wszystkich posłów. – Wierzę, że
wszystko będzie łatwiejsze, kiedy zaczną nam płacić. Wtedy za inne rzeczy bę‐
dziemy mogli oferować pieniądze, które ludzie tak bardzo lubią; tak jak w
przypadku tych kucharzy, których wynająłeś dla mnie. Bardzo ładnie pachnie
– dodał, całkiem logicznie: mocny zapach dobrze przypieczonego mięsa prze‐
bił się przez portowy smród.
Laurence spojrzał w dół, marszcząc brwi: kuchnia znajdowała się bezpo‐
średnio pod pokładem i teraz spomiędzy jego desek wypływały płaskie, szero‐
kie smugi dymu.
— Dyer – zwrócił się do jednego z gońców – zobacz, co się tam dzieje.
Temeraire polubił chińską kuchnię dla smoków, a brytyjski kwatermistrz
nie był w stanie zapewnić mu stosownych dań, gdyż miał tylko dostarczać
świeżo zaszlachtowane bydło, tak więc Laurence znalazł dwóch chińskich ku‐
charzy, którzy zgodzili się opuścić kraj w zamian za sowite wynagrodzenie.
Mimo iż żaden z nich nie mówił po angielsku, ani trochę nie stracili pewności
siebie; zawodowa zazdrość skłoniła okrętowego kucharza i jego pomocników
do wszczynania bojów przy garach i stworzyła atmosferę współzawodnic‐
twa.
Dyer zszedł po schodach na tylny pokład i otworzył drzwi do kuchni: z jej
wnętrza buchnął ogromny kłąb dymu i od razu rozległy się okrzyki obserwa‐
torów: „Pali się!” Wachtowy uderzył w dzwon, którego serce zazgrzytało i za‐
brzęczało nierówno.
— Na stanowiska! – krzyknął Laurence i rozesłał swoich ludzi do poszcze‐
gólnych oddziałów strażackich.
Marynarze, którzy w jednej chwili otrząsnęli się z ospałości, popędzili po
wiadra i kubły, a kilku śmiałków weszło do kuchni i wyciągnęło bezwładne
ciała pomocników kucharza, obu Chińczyków i jednego z majtków, lecz nig‐
dzie nie znaleziono samego kucharza. Ociekające wodą wiadra już podawano
sobie z rąk do rąk, a ich zawartość wlewano do wnętrza kuchni; bosman ry‐
czał i uderzał pałką o w fokmaszt, nadając tempo pracy. Spomiędzy desek po‐
kładu wciąż buchał dym, teraz jeszcze gęstszy, a żelazne pachołki na smo‐
czym pokładzie rozgrzały się tak bardzo, że nie sposób było ich dotknąć, co
więcej, zapaliła się lina nawinięta na dwa z nich.
Młody Digby, bystry chłopak, zmobilizował pozostałych chorążych; mło‐
dzieńcy wspólnymi siłami rozwijali pospiesznie linę i posykiwali z bólu, kie‐
dy ich dłonie muskały rozgrzane żelazo. Inni awiatorzy, rozstawieni wzdłuż
relingu, wyciągali wiadrami wodę i wylewali ją na smoczy pokład: para bu‐
chała białymi obłokami, pozostawiając szarą skorupę soli na wypaczonych
deskach, które trzeszczały i jęczały niczym gromada starców. Roztopiona
smoła ze spoin płynęła przez pokład czarnymi strużkami, wydzielając słodka‐
wy, gryzący zapach. Temeraire drobił z miejsca na miejsce, by dać wytchnie‐
nie łapom, mimo iż wcześniej rozkładał się z lubością na kamieniach rozgrza‐
nych południowym słońcem.
Kapitan Riley nie odstępował zlanych potem, uwijających się marynarzy,
dodając im głośno otuchy, kiedy podawali sobie wiadra, lecz w jego głosie po‐
brzmiewała rozpacz. Ogień był duży, a pokład mocno wysuszony po długim
postoju w skwarze; do tego w ogromnych ładowniach znajdowały się towary,
które mieli zawieźć do kraju: delikatna chińska porcelana, zawinięta w słomę
i złożona w drewnianych skrzyniach, bele jedwabiu i świeży zapas płótna ża‐
glowego przeznaczonego na naprawy. Ogień musiał pokonać tylko cztery po‐
kłady, aby strawić cały ładunek i przenieść się do magazynu z prochem, a
wtedy cały okręt wyleciałby w powietrze.
Marynarze z rannej wachty, którzy spali na niższym pokładzie, uciekali te‐
raz pospiesznie na górę, krztusząc się dymem i przerywając szereg podają‐
cych sobie wodę kolegów: pomimo ogromnych rozmiarów Allegiance nie
mógł pomieścić całej załogi na śródokręciu i tylnym pokładzie, kiedy smoczy
pokład stał prawie w płomieniach. Laurence przytrzymał się jednego ze szta‐
gów i wspiął się na reling, by odszukać wzrokiem awiatorów wśród kłębiące‐
go się tłumu: większość z nich znajdowała się już na pokładzie, lecz nie wszy‐
scy: Therrows wciąż miał nogę w łubkach po bitwie w Pekinie, a lekarz Key‐
nes siedział pewnie w kabinie, pogrążony w lekturze; Laurence nie zauważył
też nigdzie Emily Roland, jedenastoletniego gońca, której z pewnością nie
było łatwo przepchać się przez napierający tłum mężczyzn.
Z kominów kuchni popłynął przenikliwy gwizd jak z czajnika, a metalowe
nasady kominowe zaczęły się przechylać w stronę pokładu, powoli, niczym
sypiące się kwiaty. Temeraire instynktownie zasyczał i podniósł wysoko łeb z
krezą przyklejoną płasko do karku. Opierał łapę o reling, cały napięty, gotowy
do skoku.
— Laurence, nic wam nie grozi? – zawołał zaniepokojony.
— Tak, nic nam nie będzie. Leć natychmiast – powiedział Laurence i dał
znak swoim ludziom, żeby schodzili ze smoczego pokładu; niepokoił się o Te‐
meraire’a, pod którym deski uginały się niebezpiecznie. – Łatwiej będzie uga‐
sić ogień, kiedy już wyjdzie przez pokład – dodał, głównie po to, by dodać od‐
wagi tym, którzy go słyszeli, bo tak naprawdę nie wyobrażał sobie, by udało
się ugasić pożar, jeśli smoczy pokład się zawali.
— Dobrze, w takim razie pomogę im – odpowiedział Temeraire i wzbił się
w powietrze.
Garstka marynarzy bardziej dbających o własne życie niż bezpieczeństwo
okrętu opuściła już na wodę przy rufie jolkę, licząc na to, że oficerowie nicze‐
go nie zauważą, zajęci walką z ogniem. Ci uciekinierzy wyskoczyli w panice
do wody, gdy Temeraire pojawił się nieoczekiwanie nad łodzią. Nie zwrócił
uwagi na ludzi, chwycił jolkę, wepchnął ją pod wodę niczym chochlę, a potem
podniósł w górę, tak że nadmiar wody wypłynął wraz z wiosłami. Trzymając
równo łódź, poleciał z powrotem na okręt i wylał wodę na smoczy pokład:
strumienie wody opadły z sykiem na deski i spłynęły kaskadą po schodni.
— Przynieście siekiery! – zawołał Laurence.
Spoceni marynarze zaczęli rąbać deski, z każdego nowego przecięcia bu‐
chała para, a ostrza siekier ślizgały się na mokrym i nasączonym smołą drew‐
nie. Musieli mocno trzymać się na nogach, kiedy Temeraire raz po raz ich za‐
lewał, ale tylko dzięki nieustannemu napływowi wody można było zdławić
gęsty dym utrudniający im pracę. Kilku ludzi zachwiało się i runęło bez zmy‐
słów na pokład, lecz nie było czasu, żeby przeciągnąć ich w bezpieczne miej‐
sce. Laurence pracował ramię w ramię ze zbrojmistrzem Prattem. Machali
nierówno siekierami, długie ciemne strużki potu wystąpiły na ich koszule, aż
nieoczekiwanie rozległ się głośny trzask i duża część smoczego pokładu zapa‐
dła się i osunęła w wypełnioną ryczącym ogniem gardziel kuchni.
Laurence zachwiał się niebezpiecznie na krawędzi, lecz jego pierwszy ofi‐
cer, porucznik Granby, odciągnął go na bok. Zatoczyli się, a na wpół oślepiony
Laurence niemal wpadł w ramiona Granby’ego; z trudem oddychał, a oczy
piekły go niemiłosiernie. Granby poprowadził go na dół, lecz spadła na nich
kolejna porcja wody i strumień zniósł ich na sam dół, tak że zatrzymali się do‐
piero na czterdziestodwufuntowej karonadzie pokładowej. Laurence podcią‐
gnął się na relingu i zwymiotował za burtę; gorzki posmak w ustach nie był
tak uciążliwy jak gryzący smród, którym przesiąkły jego włosy i ubranie.
Pozostali ludzie opuszczali smoczy pokład, tak więc teraz można było lać
strugi wody bezpośrednio na ogień. Temeraire pracował równo, a obłoki
dymu kurczyły się: strumienie czarnej wody spływały przez kuchenne drzwi
na niższy pokład. Laurence, dręczony nudnościami, był dziwnie roztrzęsiony
i odnosił wrażenie, że powietrze, które chwytał łapczywie w usta, nie wypeł‐
nia jego płuc. Riley wydawał polecenia ochrypłym głosem przez tubę, niemal
zagłuszany przez syk dymu, bosman zaś całkiem już zamilkł i ustawił ludzi,
popychając ich w kierunku luków, tak że wkrótce w zorganizowanym szere‐
gu podawali sobie tych, którzy zemdleli lub którzy zostali podeptani. Lauren‐
ce ucieszył się, gdy zobaczył, jak wynoszą na górę Therrowsa. Temeraire wy‐
lał jeszcze jeden strumień wody na dogasające części pokładu, a chwilę póź‐
niej w głównym luku ukazała się głowa zasapanego sternika Bassona, który
zawołał do Rileya:
— Już nie dymi, sir, a deski nad pokładem mieszkalnym są całe, tylko roz‐
grzane. Pożar ugaszony.
Rozległ się nierówny, lecz płynący prosto z serca okrzyk radości. Laurence
zaczął odzyskiwać oddech, choć wciąż pluł na czarno przy każdym ataku
kaszlu. Granby pomógł mu dźwignąć się na nogi. Nad pokładem rozpościera‐
ła się dymna mgiełka jak po wystrzale z działa, a gdy Laurence wyszedł na
górę, w miejscu smoczego pokładu ujrzał ziejącą dziurę, otoczoną nadpalony‐
mi końcami desek, kruchymi niczym spalony papier. W środku zniszczonej
kuchni leżało skręcone ciało nieszczęsnego kucharza, z poczerniałą czaszką,
kikutami nóg sięgającymi kolan i spalonymi na popiół drewnianymi prote‐
zami.
Opuściwszy łódź, Temeraire niepewnie zawisł na chwilę w powietrzu, po
czym opadł na wodę przy okręcie, ponieważ nie miał gdzie wylądować. Pod‐
płynął bliżej, uczepił się relingu i uniósł łeb nad burtę.
— Nic ci nie jest, Laurence? – zapytał zaniepokojony. – A co z moją załogą?
— W porządku, wszyscy są – rzucił Granby.
Emily, której płowe włosy upstrzone były szarymi plamkami sadzy, przy‐
niosła im dzban z wodą zaczerpniętą z kadzi, stęchłą, nasyconą smrodem por‐
tu i smaczniejszą teraz niż wino.
Riley wyszedł do nich na górę.
— Ale ruina – powiedział, oglądając pogorzelisko. – No cóż, dzięki Bogu
uratowaliśmy okręt, ale nawet nie chcę myśleć, kiedy będziemy mogli wyru‐
szyć. – Przyjął ochoczo dzban od Laurence’a i pił długo, zanim przekazał go
Granby’emu. – Cholernie mi przykro, ale chyba wszystkie twoje rzeczy zosta‐
ły zniszczone – dodał, ocierając usta: starsi awiatorzy zajmowali kajuty bliżej
dziobu, pod kuchnią.
— Dobry Boże – rzekł zamyślony Laurence – i nie mam pojęcia, co się stało
z moim mundurem.
– Cztery. Cztery dni – oznajmił kiepsko władający angielszczyzną krawiec,
podnosząc jednocześnie palce, by mieć pewność, że został zrozumiany.
Laurence westchnął i odpowiedział:
— No cóż, dobrze.
Nie za bardzo pocieszyła go myśl, że teraz i tak nie trzeba się spieszyć, bo
przecież naprawa okrętu zajmie co najmniej dwa miesiące, a przez ten czas
będzie musiał czekać z załogą na brzegu.
— A potrafisz odnowić ten drugi? – zapytał.
Obaj spojrzeli na mundur, który Laurence przyniósł na wzór, teraz bar‐
dziej czarny niż ciemnozielony, z dziwnym osadem na guzikach, woniejący
dymem i morską wodą. Krawiec nie powiedział nie, lecz wyraz jego twarzy
mówił sam za siebie.
— Weź to – odezwał się wreszcie krawiec i wyszedł na zaplecze pracowni.
Po chwili wrócił z innym ubraniem: nie mundurem, ale pikowanym ka‐
ftanem, jakie nosili chińscy żołnierze, z rozciętym przodem jak w tunice i
krótkim stójkowym kołnierzem.
— Och, no cóż… – Laurence popatrzył niepewnie na kaftan.
Był uszyty z jedwabiu w jaśniejszym odcieniu zieleni niż jego mundur,
ozdobiony złotą i jasnoczerwoną nicią na szwach. Przynajmniej nie był aż tak
ozdobny jak oficjalny strój, który musiał nosić wcześniej.
Tego wieczoru wraz z Granbym miał zjeść kolację w towarzystwie przed‐
stawicieli Kompanii Wschodnioindyjskiej i nie mógł tam się zaprezentować
w niekompletnym stroju czy też dusić się w grubym ubraniu, w którym przy‐
szedł do krawca. Zadowolony, że ma przynajmniej ten chiński kaftan, wrócił
do kwatery w porcie i dowiedział się od Dyera i Roland, że w całym mieście
nie dostanie odpowiedniego stroju za żadne pieniądze, co go specjalnie nie
zdziwiło, bo przecież szacowni panowie nie chcieli wyglądać jak awiatorzy, a
ciemnozielony kolor nie należał do specjalnie popularnych w zachodniej en‐
klawie.
— Może zapoczątkujesz nową modę – rzekł Granby, na poły rozbawio‐
nym, na poły pocieszającym tonem.
Sam, chudy i wysoki, nosił mundur odebrany jednemu z nieszczęsnych
skrzydłowych, których ubrania nie ucierpiały, jako że zostali zakwaterowani
na niższym pokładzie. Z nieco przykrótkimi rękawami i bladą twarzą trady‐
cyjnie przyrumienioną słońcem nie wyglądał obecnie na swoje dwadzieścia
sześć lat, ale przynajmniej nie wzbudzał podejrzeń. Laurence, znacznie szer‐
szy w barach, nie mógłby zabrać munduru jakiemuś podwładnemu i mimo
że Riley zaproponował mu pomoc, nie miał zamiaru pokazywać się w niebie‐
skim mundurze, jakby wstydził się tego, że jest awiatorem, i chciał wciąż
uchodzić za kapitana Królewskiej Marynarki.
Wraz z załogą został zakwaterowany w przestronnym domu, ustawio‐
nym na samym nabrzeżu i należącym do holenderskiego kupca, który chęt‐
nie go użyczył i przeniósł się z rodziną w głąb miasta, żeby uniknąć towarzy‐
stwa smoka. Z powodu zniszczenia smoczego pokładu Temeraire zmuszony
był spać na plaży, ku przerażeniu mieszkańców zachodniej enklawy, a także
ku własnej udręce, jako że wybrzeże zamieszkiwały nieduże, irytujące kraby,
które uparcie traktowały go jak kamień i próbowały się pod nim ukryć, kiedy
spał.
W drodze na kolację Laurence i Granby zatrzymali się, żeby się z nim poże‐
gnać. Temeraire przynajmniej pochwalił nowy strój Laurence’a; uznał odcień
za bardzo ładny i szczególnie zachwycił się złotymi guzikami oraz szwem.
— Dobrze się prezentuje z szablą – dodał, obróciwszy nosem Laurence’a,
by mu się lepiej przyjrzeć.
Wspomnianą szablę sam mu podarował, więc uznawał ją za najważniejszą
część całości. Był to także jedyny element, którego Laurence się nie wstydził;
koszuli, którą na szczęście mógł zakryć kurtką, za nic nie dało się doczyścić,
spodnie pozostawiały wiele do życzenia, pończochy zaś zasłonił wysokimi
butami.
Kiedy odchodzili, Temeraire zasiadł do kolacji pod czujnym okiem dwóch
skrzydłowych i oddziału żołnierzy należących do prywatnych sił Kompanii
Wschodnioindyjskiej. Sir George Staunton wypożyczył ich, by strzegli Teme‐
raire’a nie przed niebezpieczeństwem, ale przed zbyt gorliwymi sprzymie‐
rzeńcami. W przeciwieństwie do ludzi Zachodu, którzy opuścili domy usytu‐
owane w pobliżu nabrzeża, Chińczycy nie bali się smoków, bo żyli wśród nich
od dzieciństwa, a nieliczne Niebiańskie tak rzadko opuszczały cesarski pałac,
że gdy ktoś miał okazję któregoś z nich zobaczyć czy wręcz dotknąć, uważał
to za zaszczyt i zapowiedź szczęścia.
Staunton zorganizował tę kolację, żeby zapewnić oficerom rozrywkę, któ‐
ra by ich oderwała od trosk związanych z nieszczęśliwym wypadkiem, zupeł‐
nie nieświadomy tego, że wpędzi awiatorów w takie problemy związane z
doborem stroju. Laurence nie chciał odrzucać zaproszenia z tak trywialnego
powodu i do ostatniej chwili wierzył, że znajdzie jakiś bardziej przyzwoity
ubiór, tak więc teraz szedł z ponurą miną, gotowy stawić czoło trudom i
drwinom towarzyszy przy stole.
Jego pojawienie się przyjęto pełnym zdziwienia, lecz grzecznym milcze‐
niem, przynajmniej na początku; lecz gdy tylko przywitał się z sir George’em i
wziął kieliszek wina, rozległy się szepty. Jeden ze starszych pełnomocników
kompanii, dżentelmen, który lubił udawać głuchego, kiedy uznawał to za sto‐
sowne, powiedział bardzo wyraźnie:
— Ci awiatorzy i ich kaprysy. Kto wie, co jeszcze im przyjdzie do głowy.
Po tych słowach oczy Granby’ego zalśniły od hamowanej złości, a w po‐
mieszczeniu dało się słyszeć też inne, mniej już dyskretne uwagi.
— Jak myślisz, co on chce przez to powiedzieć? – zapytał pan Chatham,
świeżo przybyły z Indii dżentelmen, który z zaciekawieniem przyglądał się
Laurence’owi od drugiego okna. Rozmawiał właśnie z panem Grothing-
Pyle’em, postawnym mężczyzną, który całą uwagę skupiał na zegarze, nie
mogąc się doczekać rozpoczęcia kolacji.
— Hm? Och, ma prawo ubierać się jak orientalny książę – odparł Gro‐
thing-Pyle i wzruszył ramionami, spojrzawszy obojętnie przez ramię. – Tym
lepiej dla nas. Czujesz sarninę? Już z rok nie jadłem sarniny.
Laurence odwrócił twarz ku otwartemu oknu, tyleż oburzony, co obrażo‐
ny. Nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógłby w ten sposób zinterpretować
jego strój; przecież cesarz adoptował go tylko pro forma, by dać możliwość za‐
chowania twarzy Chińczykom, którzy twierdzili, że towarzyszem Niebiań‐
skiego może być tylko ktoś z cesarskiej rodziny, podczas gdy Brytyjczycy
ochoczo uznali ten gest za bezbolesne rozwiązanie sporu dotyczącego prze‐
chwycenia jaja z Temeraire’em. Bezbolesne przynajmniej dla wszystkich poza
Laurence’em, który miał dumnego i władczego ojca i z niepokojem oczekiwał
jego gwałtownej reakcji na tę adopcję. Oczywiście ta obawa go nie powstrzy‐
mała: przystałby na wszystko poza zdradą, żeby tylko nie rozstać się z Teme‐
raire’em. Niemniej nigdy nie pragnął tak wielkiego i dziwnego zaszczytu,
więc był zażenowany tym, że niektórzy uważają go za snoba, który ponad
własne urodzenie przedkłada orientalne tytuły.
Zakłopotanie zamknęło mu usta. Chętnie ubawiłby wszystkich historią
swojego niezwykłego stroju, lecz nigdy nie wykorzystałby jej jako wymówki.
Odpowiedział krótko na kilka uwag, ale był tak rozwścieczony, że jego twarz
pobladła i przybrała odpychający, posępny, niemal groźny wyraz, przez co
rozmowy wokół niego prawie całkiem przycichły. Zazwyczaj miał pogodne
oblicze i choć nie był mocno opalony, to lata spędzone na słońcu pozostawiły
na jego skórze miedziany połysk; te rysy jego twarzy tym bardziej teraz kon‐
trastowały z jej wyrazem. Ci ludzie zawdzięczali jeśli nie życie, to przynaj‐
mniej fortuny sukcesowi dyplomatycznej misji w Pekinie; porażka oznacza‐
łaby otwartą wojnę i koniec handlu z Chinami, a zwycięstwo Laurence przy‐
płacił rozlewem krwi i utratą jednego ze swoich ludzi. Nie spodziewał się wy‐
lewnych podziękowań, zresztą nawet by ich nie przyjął, ale zupełnie czym in‐
nym były nieuprzejmość i szyderstwo.
— Wejdziemy do środka? – powiedział sir George, wyjątkowo szybko, a
przy stole ze wszystkich sił starał się oczyścić nieprzyjemną atmosferę; ka‐
merdyner schodził do piwnicy kilkakrotnie i przynosił coraz bardziej wyszu‐
kane wina, jedzenie zaś było wyśmienite pomimo ograniczonych zasobów
kucharza Stauntona: podano między innymi wybornego smażonego karpia
na ragoût z małych krabów, a jako danie główne wniesiono dwa upieczone
sarnie udźce i półmisek pełen jasnoczerwonej galaretki porzeczkowej.
Rozmowa znowu toczyła się wartko; Laurence nie mógł pozostać obojętny
na to, że Staunton szczerze pragnie, żeby goście poczuli się swobodnie, prze‐
cież nie należał do ludzi nieprzejednanych; jego nastrój poprawił się jeszcze
bardziej, kiedy przyniesiono doskonałego burgunda. Nikt już nie wspominał
o strojach i cesarskich koneksjach i Laurence po kilku daniach tak się rozluź‐
nił, że zdecydował się na nasączony brandy deser biszkoptowo-owocowy z
bitą śmietaną, lecz za drzwiami jadalni rozległ się jakiś hałas, a potem coraz
bardziej głośną rozmowę przerwał przenikliwy pisk, podobny do krzyku ko‐
biety.
Zapadła cisza, kieliszki zastygły w powietrzu, parę krzeseł przesunęło się
do tyłu. Staunton wstał, chwiejąc się lekko, i przeprosił gości. Zanim zdążył
dojść do drzwi, te otworzyły się gwałtownie i do jadalni wszedł tyłem zanie‐
pokojony służący Stauntona, potykając się i protestując głośno po chińsku. Po
chwili łagodnie, lecz zdecydowanie odsunął go na bok inny Azjata, ubrany w
pikowany kaftan i okrągłą czapkę z ciemnej wełny; odzienie przybysza, typo‐
wo chińskie, było zakurzone i pokryte żółtymi plamami, a na jego przedra‐
mieniu osłoniętym rękawicą siedział orzeł, strosząc złocistobrązowe pióra i
groźnie łypiąc żółtymi oczyma; kłapnął dziobem i przesunął się, wbijając pa‐
zury we wzmocnioną osłonę.
Przez jakiś czas goście patrzyli na mężczyznę, a on na nich. Wreszcie przy‐
bysz, ku zaskoczeniu wszystkich, przemówił po angielsku z nieskazitelnym
salonowym akcentem:
— Wybaczcie, panowie, że przeszkadzam w kolacji, ale moja sprawa nie
może czekać. Czy jest tu kapitan William Laurence?
Laurence nie od razu zareagował, oszołomiony winem i zaskoczony. W
końcu wstał, podszedł do przybysza i – pod nieprzyjaznym spojrzeniem orła –
odebrał od niego owinięty w nieprzemakalny materiał, zalakowany pakiet.
— Dziękuję panu – powiedział.
Gdy przyjrzał się przybyszowi uważniej, stwierdził, że jego pociągła i wy‐
chudzona twarz nie ma tylko chińskich rysów: oczy, chociaż ciemne i lekko
skośne, mimo wszystko wskazywały bardziej na mieszkańca Zachodu, kolor
skóry zaś, kojarzący się z wypolerowanym drewnem tekowym, więcej za‐
wdzięczał wpływowi natury niż urodzeniu.
Obcy skłonił uprzejmie głowę.
— Cieszę się, że mogłem pomóc.
Nie uśmiechnął się, lecz w jego oku pojawił się błysk sugerujący rozbawie‐
nie reakcją zebranych, którą zapewne zwykł wywoływać. Przybysz spojrzał
po raz ostatni na gości, kiwnął głową do Stauntona i wyszedł równie nagle,
jak się pojawił, mijając kolejnych służących, którzy przybyli pospiesznie do
pomieszczenia.
— Dajcie panu Tharkayowi coś do jedzenia – poinstruował cicho służą‐
cych Staunton i posłał ich za mężczyzną.
Tymczasem Laurence przyjrzał się uważniej pakietowi. Letni upał roz‐
miękczył wosk, przez co odciśnięty znak stał się w dużej części niewyraźny, a
sama pieczęć nie chciała łatwo odejść ani się złamać, tylko ciągnęła się jak
miękki cukierek, pozostawiając długie nitki na palcach. Koperta zawierała
tylko jeden arkusz papieru, list napisany w Dover przez admirała Lentona w
lakonicznym stylu oficjalnego rozkazu: wystarczył jeden rzut oka, by zapo‐
znać się z treścią.
…niniejszym poleca się panu udać bez zwłoki do Stambułu i odebrać z
Biur Awrama Madena, pozostającego w służbie Jego Wysokości Selima III,
trzy Jaja, które za obopólną zgodą są teraz własnością Korpusu Jego Kró‐
lewskiej Mości, a następnie zabezpieczyć je starannie przed Żywiołami i
dostarczyć pod opiekę przydzielonych im Oficerów, którzy będą Was ocze‐
kiwać w kryjówce w Dunbarze…
Wiadomość tradycyjnie już kończył ponury epilog, „w razie niepowodze‐
nia zostanie Pan wraz ze swoimi ludźmi pociągnięty do odpowiedzialności”.
Laurence podał list Granby’emu, a ten po chwili przekazał go Rileyowi i
Stauntonowi, którzy dołączyli do nich w bibliotece.
— Laurence – powiedział Granby – nie możemy tu siedzieć i czekać na ko‐
niec napraw, a potem płynąć przez wiele miesięcy. Musimy ruszać natych‐
miast.
— A jak zamierzasz to zrobić? – zapytał Riley, podnosząc wzrok znad listu,
który czytał ponad ramieniem Stauntona. – Nie ma w porcie drugiego okrętu,
który wytrzymałby ciężar Temeraire’a choćby przez kilka godzin. Nie dasz
rady przelecieć nad oceanem bez odpoczynku.
— Przecież nie zmierzamy do Nowej Szkocji, dokąd można dostać się tyl‐
ko przez morze – rzekł Granby. – Musimy podróżować drogą lądową.
— Och, daj spokój – rzucił ze zniecierpliwieniem Riley.
— Dlaczego nie? – zapytał Granby. – Niezależnie od napraw, podróż drogą
morską nie wchodzi w grę, bo strasznie długo opływalibyśmy Indie. Tymcza‐
sem możemy przelecieć prosto przez Tatarię…
— Pewnie, możecie też wskoczyć do wody i popłynąć do samej Anglii – za‐
uważył Riley. – Wcześniej to lepiej niż później, ale później to lepiej niż wcale;
na pokładzie Allegiance szybciej dotrzecie do celu.
Laurence przysłuchiwał się ich rozmowie jednym uchem, odczytując po‐
nownie wiadomość. Trudno było wywnioskować z typowego stylu oficjalne‐
go rozkazu, czy pośpiech jest faktycznie uzasadniony; ale chociaż smoki mo‐
gły potrzebować bardzo dużo czasu na wyklucie się, były nieprzewidywalne i
nie tkwiły w skorupie w nieskończoność.
— Trzeba też pamiętać, Tom – zwrócił się do Rileya – że rejs do Basry może
potrwać nawet pięć miesięcy przy niepomyślnej pogodzie, a stamtąd i tak bę‐
dziemy musieli podróżować drogą lądową do Stambułu.
— I na koniec zamiast trzech jaj prawdopodobnie będziemy mieli trzy
smoczątka – dodał Granby.
Stanowczo stwierdził, że smoki mogą się niebawem wykluć, a przynaj‐
mniej na tyle szybko, że trzeba się z tym liczyć.
— Niewiele ras siedzi w jaju więcej niż parę lat – wyjaśnił – a Admiralicja z
pewnością kupiła jaja, które mają za sobą co najmniej połowę okresu wylęgu:
gdyby to były jeszcze młodsze smoki, nie dałoby się określić, kiedy się wyklu‐
ją. Nie możemy tracić czasu. Nie rozumiem tylko, dlaczego wysyłają nas, a nie
jakąś załogę z Gibraltaru.
Laurence, nie zaznajomiony dobrze z pozycjami posterunków Korpusu,
nie pomyślał o tym wcześniej, i dopiero teraz uznał za dziwne, że to im przy‐
dzielono to zadanie, mimo iż znajdowali się o wiele dalej.
— Ile zajęłoby im dotarcie do Stambułu? – zapytał zaniepokojony.
Nawet gdyby znaczną część wybrzeża kontrolowały francuskie patrole, to
przecież nie mogą być wszędzie, a pojedynczy smok zdołałby jakoś znaleźć
miejsce na odpoczynek.
— Dwa tygodnie, może trochę mniej, gdyby się wysilili – odparł Granby. –
Tymczasem my, nawet w wypadku podróży lądem, będziemy potrzebowali
co najmniej paru miesięcy.
— Czy w takim razie nie wynika z tego, że nie jest to aż tak bardzo pilna
sprawa? – wtrącił Staunton, który z niepokojem przysłuchiwał się ich rozmo‐
wie. – Sądzę, że list ten szedł tutaj jakieś trzy miesiące. Tak więc kilka miesię‐
cy więcej nie powinno robić różnicy, bo inaczej Korpus wysłałby po jaja ko‐
goś stacjonującego bliżej.
— Gdyby można go wysłać – rzekł ponuro Laurence.
Anglia cierpiała na brak smoków i nie mogła sobie pozwolić na wyłącze‐
nie na miesiąc jednego lub dwóch w sytuacji kryzysowej, a już z pewnością
nie ciężkiego smoka, takiego jak Temeraire. Być może Bonaparte znowu gro‐
ził inwazją przez kanał albo atakiem na Flotę Śródziemnomorską, przez co do
dyspozycji pozostawał tylko Temeraire i garstka smoków przebywających w
Bombaju i Madrasie.
— Nie – stwierdził Laurence, rozważywszy te nieprzyjemne możliwości –
nie możemy czynić podobnych założeń. Tak czy owak, określenie „bez zwło‐
ki” jest jednoznaczne, a Temeraire może w każdej chwili polecieć. Wiem, co
bym pomyślał o kapitanie, który po otrzymaniu takiego rozkazu ociągałby
się w porcie pomimo pomyślnego wiatru i prądu.
Widząc, że Laurence jest coraz bliższy podjęcia decyzji, Staunton wtrącił
pospiesznie:
— Kapitanie, proszę nie podejmować tak dużego ryzyka.
Zaraz zawtórował mu Riley, który znał Laurence’a od wielu lat, więc był
bardziej bezpośredni:
— Na miłość boską, Laurence, chyba nie chcesz popełnić takiego szaleń‐
stwa. Ponadto nie nazwałbym oczekiwania na koniec napraw Allegiance ocią‐
ganiem się w porcie. Podróż lądem przypominałaby wyruszenie prosto w
sztorm, a tydzień cierpliwości zagwarantowałby dobrą pogodę.
— Mówisz tak, jakby nasza podróż oznaczała pewną śmierć – zawołał
Granby. – Owszem, byłoby trudno i niebezpiecznie, gdybyśmy szli z karawa‐
ną i taszczyli towar przez pół świata, ale nikt nas specjalnie nie zaczepi, jeśli
zobaczy Temeraire’a. Musimy tylko znaleźć miejsce na odpoczynek w nocy.
— I dość jedzenia, żeby nakarmić ogromnego smoka – rzucił na to Riley.
Staunton przytaknął mu i spróbował pójść dalej tym tropem:
— Chyba nie zdajecie sobie sprawy, jak rozległe i wyludnione jest to tery‐
torium.
Wyjął kilka map spomiędzy książek i innych papierów, by pokazać Lau‐
rence’owi ten region: nawet na papierze był to bardzo nieprzyjazny obszar,
tylko nieliczne punkty niedużych miast urozmaicały połacie jałowej ziemi i
rozległe plamy pustyń za górami. Na jednej ze starych i rozlatujących się map
ktoś nakreślił staroświeckim odręcznym pismem na żółtej plamie pustyni
słowa „tu nie ma wody przez 3 tygodnie”.
— Proszę mi wybaczyć, że tak zdecydowanie wyrażam swoje zdanie, lecz
jest to bardzo niebezpieczny szlak i Admiralicja z pewnością nie pochwaliłaby
tego wyboru.
— Ale Lenton nie chciałby też zapewne, żebyśmy strzępili sobie języki
przez sześć miesięcy – powiedział Granby. – W końcu ludzie podróżują lądem,
na przykład ten cały Marco Polo, i to prawie dwa wieki temu.
— Owszem, a potem była ekspedycja Fitcha i Newbery’ego – rzekł Riley. –
Przez takie lekkomyślne zachowanie stracili trzy smoki podczas pięciodnio‐
wej zamieci śnieżnej w górach…
— A ten Tharkay, który przyniósł list – zwrócił się Laurence do Stauntona,
przerywając dyskusję, która zaczynała się robić gorąca, bo Riley przemawiał
coraz ostrzejszym tonem, a na bladej twarzy Granby’ego pojawiły się wy‐
mowne rumieńce. – Przecież on przybył tu lądem, prawda?
— Mam nadzieję, że nie chcesz stawiać go sobie za przykład – rzucił Staun‐
ton. – Jeden mężczyzna może przejść tam, gdzie nie da rady grupa, i obejdzie
się bez wielu rzeczy, szczególnie taki zaprawiony podróżnik jak on. Ale on ry‐
zykuje tylko własne życie, a ty musisz pamiętać, że opiekujesz się niezwykle
cennym smokiem, którego utrata miałaby większe znaczenie niż nawet ta
misja.
– Och, proszę, ruszajmy natychmiast – powiedział niezwykle cenny smok,
gdy Laurence przedstawił mu wciąż nierozwiązany problem. – To będzie eks‐
cytujące doświadczenie. – Temeraire siedział na plaży z szeroko otwartymi
oczyma w dość chłodnym powietrzu wieczoru, machając entuzjastycznie
ogonem w przód i w tył, przez co usypał po bokach nieduże wały z piasku. – A
czyje to jaja? Może smoków ziejących ogniem?
— Boże, żeby tylko dali nam Kazilika – powiedział Granby. – Ale podejrze‐
wam, że będą to zwykłe średnie smoki: co jakiś czas zawiera się takie umowy,
żeby dodać trochę świeżej krwi do naszych linii.
— O ile szybciej dotarlibyśmy do domu? – zapytał Temeraire, przekrzy‐
wiając łeb, tak by jednym okiem spojrzeć na mapy, które Laurence rozłożył na
piasku. – Zobacz tylko, Laurence, jak bardzo musielibyśmy zboczyć, gdyby‐
śmy tam popłynęli, a poza tym ja nie potrzebuję ciągle wiatru, tak jak okręt:
wrócimy do domu przed końcem lata.
Ta ocena była równie optymistyczna, co nieprawdopodobna, gdyż Teme‐
raire nie potrafił zbyt dobrze rozpoznać skali mapy; ale przynajmniej wrócili‐
by do Anglii przed końcem września, co było na tyle zachęcające, że pozwala‐
ło zapomnieć o ostrożności.
— To nie jest takie proste – rzekł Laurence. – Dostaliśmy przydział na Alle‐
giance i Lenton założył zapewne, że udamy się tam na pokładzie okrętu. Po‐
dróż dawnymi szlakami jedwabnymi może być ryzykowna i nie mów mi –
rzucił z przyganą – że nie ma się czym martwić.
— Ale to nie może być aż tak niebezpieczne – odparł niczym nie zrażony
Temeraire. – Przecież nie zamierzam pozwolić ci podróżować samemu, będę
cię strzegł.
— Dobrze wiem, że stawiłbyś czoło całej armii, żeby tylko nas obronić –
powiedział Laurence – ale nawet ty nie jesteś w stanie pokonać górskiej za‐
mieci.
Wcześniejsza wzmianka Rileya o nieszczęsnej wyprawie przez Przełęcz Ka‐
rakorum wywołała nieprzyjemne uczucia. Laurence potrafił sobie dobrze wy‐
obrazić, co by się stało, gdyby trafili na burzę: Temeraire przegrałby z mroź‐
nym wiatrem, śniegiem i lodem pokrywającym krawędzie jego skrzydeł poza
zasięgiem załogi, która mogłaby go rozkruszyć; oślepieni wirującym śnie‐
giem, lataliby w kółko, starając się uniknąć zderzenia ze skalnym zboczem; z
powodu dotkliwego zimna smok stawałby się coraz bardziej ociężały i powol‐
ny, do tego nie miałby się gdzie schronić w skutych lodem górach. W takich
okolicznościach Laurence musiałby wybierać: albo kazać Temeraire’owi wy‐
lądować i skazać go na szybszą śmierć, żeby ratować życie załogi, albo pozwo‐
lić mu kontynuować lot ku powolnej zagładzie wszystkich: wobec takiej prze‐
rażającej perspektywy Laurence mógłby z całkowitym spokojem napawać się
myślą o śmierci podczas bitwy.
— Tak więc im szybciej wyruszymy, tym lepiej, gdyż łatwo się przeprawi‐
my – stwierdził Granby. – Sierpień jest lepszy niż październik, bo będzie moż‐
na uniknąć burz.
— I zamiast tego upiec się żywcem na pustyni – zauważył Riley.
Granby mu się zrewanżował.
— Nie chcę powiedzieć – rzucił z błyskiem w oku, który przeczył jego sło‐
wom – że ktoś tu zrzędzi jak stara baba…
— Bo oczywiście tak nie jest – przerwał mu ostro Laurence. – Masz abso‐
lutną rację, Tom. Problem nie w burzach, lecz w tym, że nie zdajemy sobie do
końca sprawy z trudności związanych z podróżą. I musimy się im przyjrzeć,
zanim zdecydujemy, czy ruszać czy zaczekać.
– Jeśli zaproponujesz mu pieniądze, żeby cię poprowadził, on powie oczy‐
wiście, że droga jest bezpieczna – rzekł Riley. – A potem może równie dobrze
zostawić cię gdzieś w szczerym polu.
Także Staunton podjął kolejną próbę wpłynięcia na Laurence’a, kiedy ten
przyszedł i zapytał o Tharkaya rankiem następnego dnia.
— Czasem przywozi nam listy i załatwia sprawy Kompanii w Indiach –
wyjaśnił Staunton. – Jego ojciec był dżentelmenem, chyba starszym oficerem,
i zadbał o jego wykształcenie. Mimo to nie można na nim polegać, niezależnie
od jego dobrych manier. Jego matka pochodziła stąd, była mieszkanką Tybe‐
tu, Nepalu czy czegoś takiego, on zaś spędził znaczną część życia w różnych
dzikich miejscach.
— Jeśli o mnie chodzi, to wolę mieć za przewodnika pół-Anglika niż ko‐
goś, kogo z trudem da się zrozumieć – powiedział później Granby, gdy szedł z
Laurence’em uliczkami Makao; po deszczach rynsztoki wciąż wypełniała
woda, a góry śmieci pokryła zielonkawa warstwa. – Nie ma co narzekać, bo
właśnie taki włóczęga jak Tharkay jest nam potrzebny.
Wreszcie znaleźli tymczasową kwaterę Tharkaya: lichy piętrowy domek z
opadającym dachem w chińskiej dzielnicy, podtrzymywany głównie przez
sąsiednie budynki, wspierające się o siebie nawzajem niczym pijani starcy.
Przywitał ich właściciel, który zmarszczył brwi i zamruczał coś pod nosem,
zanim ich wpuścił.
Tharkay siedział na wewnętrznym dziedzińcu i karmił orła kawałkami su‐
rowego mięsa; na palcach jego lewej dłoni widniały białe blizny po ranach za‐
danych ostrym dziobem podczas poprzednich karmień, a także kilka świe‐
żych krwawiących zadrapań, na które mężczyzna nie zwracał uwagi.
— Tak, przybyłem tu drogą lądową – odpowiedział na pytanie Laurence’a
– ale panu bym tej trasy nie polecał, kapitanie. Nie jest to wygodna podróż, w
przeciwieństwie do rejsu.
Podniósł w palcach kolejny kawałek, a ptak porwał go łapczywie, spoglą‐
dając na nich groźnie z dziobem pełnym ociekającego krwią mięsa.
Laurence nie bardzo wiedział, jak się zwracać do Tharkaya, ponieważ nie
był on ani wyżej postawionym służącym, ani dżentelmenem, ani tubylcem.
Jego nienaganny akcent stał w sprzeczności z marnym strojem i otoczeniem,
choć pewnie Tharkay nie mógł liczyć na lepsze zakwaterowanie, ze względu
na strój i towarzystwo orła. Sam nie pomagał też w rozszyfrowaniu swojego
dwuznacznego statusu; jego zachowanie graniczyło z lekką arogancją i było
mniej oficjalne, niż Laurence mógłby oczekiwać u nowego znajomego, zupeł‐
nie jak u kogoś, kto buntuje się przeciwko traktowaniu go jak służącego.
Mimo to Tharkay chętnie odpowiedział na ich wszystkie pytania, a potem,
kiedy już nakarmił orła, posadził go na żerdzi z kapturem na głowie i pozwolił
mu zasnąć, pokazał im sprzęt, którego używał podczas wyprawy: specjalny
namiot do podróży przez pustynię, podszyty futrem, ze wzmocnionymi skó‐
rą otworami wzdłuż brzegów, dzięki którym, jak wyjaśnił, można było szyb‐
ko związać razem podobne namioty, by utworzyć parawan dla wielbłąda albo
nawet smoka, chroniący przed piaskową burzą, gradem lub śniegiem. Miał
też poręczną manierkę, owiniętą skórą i dobrze nawoskowaną, która nie
przepuszczała wody, z przywiązanym do niej cynowym kubkiem, w połowie
i przy krawędzi poznaczonym kreskami; do tego nieduży kompas w drewnia‐
nej obudowie oraz gruby dziennik pełen małych własnoręcznie narysowa‐
nych map z uwagami nakreślonymi drobnym i starannym pismem.
Wszystkie te rzeczy nosiły ślady użytkowania, ale były dobrze utrzymane;
najwyraźniej Tharkay znał się na rzeczy i nie był nadgorliwy, czego obawiał
się Riley.
— Nie zamierzałem wracać do Stambułu – powiedział, gdy Laurence zapy‐
tał go wreszcie, czy zgodziłby się zostać ich przewodnikiem. – Nie mam tam
nic do roboty.
— A gdzieś indziej masz? – rzekł Granby. – Bez ciebie będzie piekielnie
trudno, a poza tym przysłużyłbyś się ojczyźnie.
— Otrzymasz też sowitą zapłatę – dodał Laurence.
— Ach, skoro tak – rzucił Tharkay, a na jego ustach pojawił się cierpki
uśmiech.
— Mam tylko nadzieję, że Ujgurzy nie poderżną wam wszystkim gardeł –
powiedział zrezygnowanym tonem Riley, po tym jak bezskutecznie spróbo‐
wał podczas obiadu kolejny raz namówić ich, żeby zostali. – Zjesz ze mną ju‐
tro obiad na pokładzie, Laurence? – zapytał, przechodząc na łódź. – Dobrze.
Prześlę wam skórę i kuźnię okrętową – zawołał, przekrzykując plusk wioseł
zanurzających się w wodzie.
— Nikomu nie pozwolę poderżnąć wam gardeł – rzucił nieco oburzony
Temeraire. – Chociaż chciałbym zobaczyć Ujgura. Czy to taki smok?
— Raczej ptak – powiedział Granby.
Laurence miał co do tego wątpliwości, lecz nie chciał oponować, skoro nie
był tego pewny.
— To plemię – wyjaśnił Tharkay następnego ranka.
— Och. – Temeraire był nieco rozczarowany, ponieważ widział już ludzi. –
To niezbyt ekscytujące, ale może przynajmniej są bardzo groźni? – zapytał z
nadzieją.
— Macie dość pieniędzy na zakup trzydziestu wielbłądów? – zwrócił się do
Laurence’a Tharkay, gdy wreszcie udało mu się przejść długie przesłuchanie
na temat czekających ich uroków podróży, takich jak gwałtowne burze pia‐
skowe czy zamarznięte górskie przełęcze.
— Będziemy lecieć – odpowiedział zdezorientowany Laurence. – Temera‐
ire nas poniesie – dodał, podejrzewając, że Tharkay źle go zrozumiał.
— Tylko do Dunhuang – rzekł spokojnie Tharkay. – Potem trzeba będzie
kupić wielbłądy. Jeden wielbłąd może ponieść dzienny zapas wody dla smoka
jego wielkości, a później oczywiście może zjeść tego wielbłąda.
— Czy naprawdę nie da się inaczej? – zapytał Laurence, zaniepokojony
tym, że stracą tyle czasu, ponieważ liczył na to, iż szybko przelecą nad pusty‐
nią. – W razie potrzeby Temeraire może pokonać co najmniej sto mil dzien‐
nie. Z pewnością da się znaleźć wodę przy takich odległościach.
— Nie na pustyni Takla Makan – odparł Tharkay. – Szlaki karawan zanika‐
ją, a wraz z nimi umierają miasta. Do tego w oazach jest coraz mniej wody.
dla mojej matki w podzięce za liczne bajki cudowne
Prolog Nawet kiedy Laurence spoglądał na ogród nocą, nie potrafił wyobrazić so‐ bie, że jest w domu; zbyt wiele latarni prześwitywało między drzewami, czer‐ wonych i złotych, zawieszonych pod wygiętymi rogami dachów; odgłos śmiechu za jego plecami niczym obcy kraj. Grajek miał jednostrunny instru‐ ment i wydobył z niego drżącą, kruchą melodię, wplatającą się w rozmowę, która sama przypominała muzykę: Laurence bardzo słabo poznał tutejszy ję‐ zyk, więc słowa straciły dla niego znaczenie, gdy do dyskusji włączyło się tyle głosów. Mógł się tylko uśmiechać do tych, którzy się do niego zwracali, i ma‐ skować niezrozumienie filiżanką bladozielonej herbaty, a przy pierwszej spo‐ sobności przekradł się wokół narożnika tarasu. Oddalony od reszty, postawił do połowy opróżnioną filiżankę na parapecie; napar smakował jak perfumo‐ wana woda i Laurence żałował, że nie może napić się mocnej czarnej herbaty z mlekiem albo jeszcze lepiej kawy, której nie kosztował od dwóch miesięcy. Pawilon wzniesiono na niewielkim skalistym cyplu, który wystawał z górskiego zbocza na poziomie zapewniającym względny widok na rozciąga‐ jący się poniżej ogród cesarski: nie tak nisko nad ziemią jak zwykły balkon, ale też i nie tak wysoko jak grzbiet Temeraire’a, skąd drzewa wyglądały jak zapałki, a ogromne pawilony przypominały dziecięce zabawki. Laurence wy‐ szedł spod okapu i podszedł do poręczy: po deszczu powietrze było przyjemnie chłodne, przesycone wilgocią, która, po latach spędzonych na morzu, spra‐ wiała mu więcej radości niż wszystko inne dokoła. Wiatr uprzejmie rozpędził resztki chmur pozostałych po burzy i teraz mgła snuła się leniwie po starych, miękkich i zaokrąglonych kamieniach ścieżek, śliskich, szarych i jasnych w blasku prawie całego już księżyca, a wietrzyk niósł woń przejrzałych moreli, które leżały pogniecione na bruku. Jeszcze inne światło migotało pośród pochylonych starych drzew, słaba biała poświata płynęła za gałęziami, raz mniej, raz bardziej widoczna, zmie‐
rzając ku brzegowi pobliskiego jeziora, a towarzyszył jej odgłos stłumionych kroków. Laurence początkowo niewiele widział, lecz niebawem na otwarty teren wyszła dziwna procesja: garstka służących uginała się pod ciężarem prostych, drewnianych mar, na których złożono okryte całunem ciało; za nimi podążała dwójka chłopców z łopatami, którzy rozglądali się nerwowo. Laurence patrzył na to z zaciekawieniem; i nagle drzewa zadrżały, a ich ko‐ nary rozstąpiły się pod ciężarem Lien, która przecisnęła się na rozległą polanę, zwieszając łeb okolony szeroką krezą i przyciskając skrzydła ciasno do bo‐ ków. Smukłe drzewa uchylały się przed nią na boki albo łamały, pozostawia‐ jąc na jej barkach długi welon wierzbowych gałązek. Była to jej jedyna ozdo‐ ba: pozbyła się wszystkich rubinów i złotych ozdób i wydawała się dziwnie bezbronna bez klejnotów, które ożywiłyby jej białą, półprzeźroczystą skórę; w ciemności jej jasnoczerwone oczy wydawały się ciemne i zapadnięte. Służący złożyli mary na ziemi i zaczęli kopać dół pod starą, majestatyczną wierzbą. Co jakiś czas głośno wzdychali, odrzucając miękką ziemię, a po ich szerokich bladych twarzach spływały ciemne strużki potu. Lien przechadzała się skrajem polany, wyrywała młode drzewka, które tam rosły, i rzucała je na stos. Był tam tylko jeszcze jeden żałobnik, mężczyzna w granatowej szacie, który szedł za Lien. Laurence odniósł wrażenie, że skądś go zna, ale nie zdołał zobaczyć jego twarzy. Mężczyzna stanął przy grobie i w milczeniu obserwo‐ wał kopiących. Nie było kwiatów ani długiego żałobnego pochodu, jakie Lau‐ rence widział na ulicach Pekinu: rozdzierających szaty krewnych i łysych mnichów spowitych obłokami kadzidła. Ta osobliwa nocna scena mogłaby niemal być pogrzebem jakiegoś biedaka, gdyby pominąć widoczne pośród ga‐ łęzi złociste dachy cesarskich pawilonów oraz czuwającą nad wszystkim Lien, podobną do mlecznobiałego ducha, ogromnego i strasznego. Służący nie odwinęli całunu przed złożeniem ciała w ziemi, ale w końcu od śmierci Yongxinga upłynął już ponad tydzień. Dziwny był to pogrzeb następ‐ cy cesarskiego tronu, nawet jeśli ten nastawał na życie innych i planował zde‐ tronizować brata. Laurence zastanawiał się, czy wcześniej nie pozwolono na pochówek i czy może nawet teraz ceremonia odbywa się potajemnie. Nieduże ciało zsunęło się w dół i rozległ się głuchy łomot. Lien cichutko jęknęła i ten krótki lament przejął go dreszczem, zanim rozpłynął się pośród szeleszczą‐ cych liści. Laurence poczuł się nagle jak intruz, choć pewnie pozostawał nie‐ widoczny na tle blasku latarń, a gdyby teraz spróbował odejść, mógłby zakłó‐ cić przebieg pogrzebu. Służący zamaszystymi ruchami szybko zasypali grób i niebawem wyrów‐
nali i ubili grunt, a o obecności mogiły świadczył tylko spłachetek świeżej zie‐ mi, osłonięty zwieszającymi się nisko wierzbowymi gałęziami. Obaj chłopcy ponownie weszli między drzewa, by nazbierać ściółki, zgniłych liści i igieł, które rozrzucili następnie na grobie, aż w końcu nie sposób już było powie‐ dzieć, gdzie go wykopano. Po skończonej pracy stanęli, zerkając niepewnie na boki, gdyż nie było celebransa, który by nimi pokierował. Lien nie dała im żadnego znaku, tylko przywarła do ziemi, skulona. Wreszcie chłopcy oparli łopaty o barki i znikli między drzewami, okrążywszy białego smoka jak naj‐ szerszym łukiem. Mężczyzna w granatowej szacie stanął przy grobie i uczynił znak krzyża na wysokości piersi. Kiedy się obrócił, Laurence ujrzał wyraźnie jego twarz w blasku księżyca: to był De Guignes, francuski ambasador, najmniej spodzie‐ wany żałobnik. Głęboka niechęć Yongxinga do wpływów Zachodu obejmo‐ wała wszystkich, Francuzów, Brytyjczyków i Portugalczyków, tak więc De Guignes nigdy by się nie wkradł w łaski księcia za jego życia ani nie mógłby przebywać w towarzystwie Lien. Pociągłe, arystokratyczne rysy twarzy, ty‐ powo francuskie; to niewątpliwie on, choć nie wiadomo, co tutaj robi. De Gu‐ ignes pozostał jeszcze przez chwilę na polanie i odezwał się do Lien: z tej odle‐ głości można było się tylko domyślić, że zadał jakieś pytanie. Smoczyca nic nie odpowiedziała i wciąż wbijała wzrok w grób, jakby chciała utrwalić w pa‐ mięci to miejsce. Po chwili Francuz skłonił się z gracją i odszedł. Lien trwała nieruchomo, muskana cieniami pędzących obłoków i coraz dłuższych cieni drzew. Laurence nie czuł żalu po śmierci księcia, ale obudziło się w nim współczucie, bo przypuszczał, że smoczyca nie znajdzie już nowego towarzysza. Długo ją obserwował, oparty o poręcz, aż wreszcie księżyc zsunął się tak nisko, że Lien pogrążyła się w ciemności. Z końca tarasu rozległy się śmiechy i oklaski nagradzające muzykę, która właśnie ucichła.
Część I
Rozdział 1 Gorący wiatr, który dął leniwie w głąb Makau, nie przynosił orzeźwienia, a tylko wzmacniał słonawy, stęchły portowy odór, smród zdechłych ryb, wiel‐ kich brył czarno-czerwonych morskich wodorostów oraz ścieków z ludzkimi i smoczymi odchodami. Mimo to marynarze zebrali się przy relingach Alle‐ giance, by zaczerpnąć choćby odrobiny poruszonego powietrza; opierali się o siebie nawzajem, aby wywalczyć trochę więcej miejsca. Od czasu do czasu do‐ chodziło do jakiejś gwałtowniejszej przepychanki, która jednak szybko się kończyła w nieubłaganym upale. Niepocieszony Temeraire leżał na pokładzie, spoglądając ku otwartemu morzu spowitemu białą mgiełką, a pełniący wartę awiatorzy drzemali w jego ogromnym cieniu. Laurence, który pozwolił sobie na zdjęcie munduru, sie‐ dział w zgięciu jego przedniej łapy, schowany przed spojrzeniami innych. — Na pewno dałbym radę wyciągnąć okręt z portu – powiedział Temera‐ ire, powtarzając te same słowa kolejny raz w tym tygodniu, i westchnął, gdy jego propozycja została ponownie odrzucona: bo rzeczywiście przy bez‐ wietrznej pogodzie byłby w stanie holować nawet ogromny transportowiec do przewozu smoków, lecz przy przeciwnym wietrze tylko by się niepotrzeb‐ nie zmęczył. — Nawet bez wiatru mógłbyś przeciągnąć okręt tylko na krótką odległość – dodał pojednawczo Laurence. – Na otwartym morzu kilka mil mogłoby się przydać, ale na razie możemy zostać w porcie i trochę się odprężyć. Płynęliby‐ śmy bardzo wolno, nawet gdyby udało nam się stąd wydostać. — Wielka szkoda, że musimy czekać na wiatr, skoro wszystko jest gotowe i my także – rzekł Temeraire. – Chciałbym jak najszybciej wrócić do domu: tyle jest do zrobienia. – Aby to podkreślić, uderzył ogonem o pokład. — Proszę, nie rób sobie zbyt wielkich nadziei – odparł Laurence bez więk‐
szego przekonania, ponieważ jak dotąd nie zdołał powściągnąć zapędów Te‐ meraire’a i nie spodziewał się, że teraz mu się to uda. – Musisz być przygoto‐ wany na pewne opóźnienia, zarówno tutaj, jak i w domu. — Och, obiecuję, że będę cierpliwy – powiedział Temeraire i od razu, nie‐ świadomy, że zaprzecza sam sobie, rozwiał słabe nadzieje Laurence’a na do‐ trzymanie tej obietnicy, dodając: – ale jestem pewien, że Admiralicja bardzo szybko przyzna nam rację. Bo przecież skoro załoga otrzymuje pieniądze, to i smokom powinno się płacić. Laurence pełnił służbę na morzu od dwunastego roku życia, zanim wyro‐ kiem losu z kapitana okrętu przedzierzgnął się w awiatora, więc dobrze po‐ znał dżentelmenów z Admiralicji, którzy nadzorowali działania Marynarki Wojennej i Korpusu Powietrznego, i wiedział, że nie zawsze kierują się poczu‐ ciem sprawiedliwości. Wydawało się, że urząd ten pozbawił ich zwykłej ludz‐ kiej przyzwoitości i tym podobnych cech, robiąc z nich podstępne polityczne stwory, tylko podobne do człowieka. Znacznie lepsze warunki życia smoków w Chinach uzmysłowiły Laurence’owi, jak źle się je traktuje na Zachodzie, lecz nie mógł przecież liczyć na to, że Admiralicja podzieli jego zdanie, szcze‐ gólnie jeśli wiązałoby się to z jakimikolwiek wydatkami państwa. Laurence w duchu miał nadzieję, że kiedy już wrócą do domu, obejmą służbę nad kanałem i zaczną uczciwie bronić kraju, Temeraire może przynaj‐ mniej złagodzi swoje propozycje, jeśli z nich nie zrezygnuje. Nie kwestiono‐ wał tych dążeń, bo były zupełnie naturalne i słuszne, ale Anglia prowadziła wojnę, i zdawał sobie sprawę, w przeciwieństwie do Temeraire’a, że byłoby bezczelnością domagać się ustępstw od rządu w takich okolicznościach: gra‐ niczyłoby to z buntem. Niemniej jednak obiecał pomoc i dotrzyma słowa. Te‐ meraire mógł zostać w Chinach, gdzie cieszyłby się wszelkimi wygodami i przywilejami, które przysługiwały mu jako Niebiańskiemu. Wracał do Anglii głównie ze względu na Laurence’a, a także z nadzieją polepszenia losu towa‐ rzyszy broni. Mimo złych przeczuć Laurence nie był w stanie przeciwstawić się wprost smokowi, choć chwilami czuł, że postępuje niemal nieuczciwie, zachowując milczenie. — Mądrze zasugerowałeś, że powinniśmy zacząć od płacy – ciągnął Teme‐ raire, jeszcze bardziej dopiekając sumieniu Laurence’a. Laurence wspomniał o tym wcześniej, gdyż uznał tę propozycję za mniej radykalną od innych wy‐ suniętych przez Temeraire’a, takich jak całkowite wyburzenie niektórych dzielnic Londynu, by móc zbudować ulice na tyle szerokie, żeby mogły się po nich poruszać smoki, albo wysłanie przedstawicieli smoków do parlamentu,
co, niezależnie od trudności związanych z wprowadzeniem ich do środka, niewątpliwie wypłoszyłoby z budynku wszystkich posłów. – Wierzę, że wszystko będzie łatwiejsze, kiedy zaczną nam płacić. Wtedy za inne rzeczy bę‐ dziemy mogli oferować pieniądze, które ludzie tak bardzo lubią; tak jak w przypadku tych kucharzy, których wynająłeś dla mnie. Bardzo ładnie pachnie – dodał, całkiem logicznie: mocny zapach dobrze przypieczonego mięsa prze‐ bił się przez portowy smród. Laurence spojrzał w dół, marszcząc brwi: kuchnia znajdowała się bezpo‐ średnio pod pokładem i teraz spomiędzy jego desek wypływały płaskie, szero‐ kie smugi dymu. — Dyer – zwrócił się do jednego z gońców – zobacz, co się tam dzieje. Temeraire polubił chińską kuchnię dla smoków, a brytyjski kwatermistrz nie był w stanie zapewnić mu stosownych dań, gdyż miał tylko dostarczać świeżo zaszlachtowane bydło, tak więc Laurence znalazł dwóch chińskich ku‐ charzy, którzy zgodzili się opuścić kraj w zamian za sowite wynagrodzenie. Mimo iż żaden z nich nie mówił po angielsku, ani trochę nie stracili pewności siebie; zawodowa zazdrość skłoniła okrętowego kucharza i jego pomocników do wszczynania bojów przy garach i stworzyła atmosferę współzawodnic‐ twa. Dyer zszedł po schodach na tylny pokład i otworzył drzwi do kuchni: z jej wnętrza buchnął ogromny kłąb dymu i od razu rozległy się okrzyki obserwa‐ torów: „Pali się!” Wachtowy uderzył w dzwon, którego serce zazgrzytało i za‐ brzęczało nierówno. — Na stanowiska! – krzyknął Laurence i rozesłał swoich ludzi do poszcze‐ gólnych oddziałów strażackich. Marynarze, którzy w jednej chwili otrząsnęli się z ospałości, popędzili po wiadra i kubły, a kilku śmiałków weszło do kuchni i wyciągnęło bezwładne ciała pomocników kucharza, obu Chińczyków i jednego z majtków, lecz nig‐ dzie nie znaleziono samego kucharza. Ociekające wodą wiadra już podawano sobie z rąk do rąk, a ich zawartość wlewano do wnętrza kuchni; bosman ry‐ czał i uderzał pałką o w fokmaszt, nadając tempo pracy. Spomiędzy desek po‐ kładu wciąż buchał dym, teraz jeszcze gęstszy, a żelazne pachołki na smo‐ czym pokładzie rozgrzały się tak bardzo, że nie sposób było ich dotknąć, co więcej, zapaliła się lina nawinięta na dwa z nich. Młody Digby, bystry chłopak, zmobilizował pozostałych chorążych; mło‐ dzieńcy wspólnymi siłami rozwijali pospiesznie linę i posykiwali z bólu, kie‐
dy ich dłonie muskały rozgrzane żelazo. Inni awiatorzy, rozstawieni wzdłuż relingu, wyciągali wiadrami wodę i wylewali ją na smoczy pokład: para bu‐ chała białymi obłokami, pozostawiając szarą skorupę soli na wypaczonych deskach, które trzeszczały i jęczały niczym gromada starców. Roztopiona smoła ze spoin płynęła przez pokład czarnymi strużkami, wydzielając słodka‐ wy, gryzący zapach. Temeraire drobił z miejsca na miejsce, by dać wytchnie‐ nie łapom, mimo iż wcześniej rozkładał się z lubością na kamieniach rozgrza‐ nych południowym słońcem. Kapitan Riley nie odstępował zlanych potem, uwijających się marynarzy, dodając im głośno otuchy, kiedy podawali sobie wiadra, lecz w jego głosie po‐ brzmiewała rozpacz. Ogień był duży, a pokład mocno wysuszony po długim postoju w skwarze; do tego w ogromnych ładowniach znajdowały się towary, które mieli zawieźć do kraju: delikatna chińska porcelana, zawinięta w słomę i złożona w drewnianych skrzyniach, bele jedwabiu i świeży zapas płótna ża‐ glowego przeznaczonego na naprawy. Ogień musiał pokonać tylko cztery po‐ kłady, aby strawić cały ładunek i przenieść się do magazynu z prochem, a wtedy cały okręt wyleciałby w powietrze. Marynarze z rannej wachty, którzy spali na niższym pokładzie, uciekali te‐ raz pospiesznie na górę, krztusząc się dymem i przerywając szereg podają‐ cych sobie wodę kolegów: pomimo ogromnych rozmiarów Allegiance nie mógł pomieścić całej załogi na śródokręciu i tylnym pokładzie, kiedy smoczy pokład stał prawie w płomieniach. Laurence przytrzymał się jednego ze szta‐ gów i wspiął się na reling, by odszukać wzrokiem awiatorów wśród kłębiące‐ go się tłumu: większość z nich znajdowała się już na pokładzie, lecz nie wszy‐ scy: Therrows wciąż miał nogę w łubkach po bitwie w Pekinie, a lekarz Key‐ nes siedział pewnie w kabinie, pogrążony w lekturze; Laurence nie zauważył też nigdzie Emily Roland, jedenastoletniego gońca, której z pewnością nie było łatwo przepchać się przez napierający tłum mężczyzn. Z kominów kuchni popłynął przenikliwy gwizd jak z czajnika, a metalowe nasady kominowe zaczęły się przechylać w stronę pokładu, powoli, niczym sypiące się kwiaty. Temeraire instynktownie zasyczał i podniósł wysoko łeb z krezą przyklejoną płasko do karku. Opierał łapę o reling, cały napięty, gotowy do skoku. — Laurence, nic wam nie grozi? – zawołał zaniepokojony. — Tak, nic nam nie będzie. Leć natychmiast – powiedział Laurence i dał znak swoim ludziom, żeby schodzili ze smoczego pokładu; niepokoił się o Te‐
meraire’a, pod którym deski uginały się niebezpiecznie. – Łatwiej będzie uga‐ sić ogień, kiedy już wyjdzie przez pokład – dodał, głównie po to, by dodać od‐ wagi tym, którzy go słyszeli, bo tak naprawdę nie wyobrażał sobie, by udało się ugasić pożar, jeśli smoczy pokład się zawali. — Dobrze, w takim razie pomogę im – odpowiedział Temeraire i wzbił się w powietrze. Garstka marynarzy bardziej dbających o własne życie niż bezpieczeństwo okrętu opuściła już na wodę przy rufie jolkę, licząc na to, że oficerowie nicze‐ go nie zauważą, zajęci walką z ogniem. Ci uciekinierzy wyskoczyli w panice do wody, gdy Temeraire pojawił się nieoczekiwanie nad łodzią. Nie zwrócił uwagi na ludzi, chwycił jolkę, wepchnął ją pod wodę niczym chochlę, a potem podniósł w górę, tak że nadmiar wody wypłynął wraz z wiosłami. Trzymając równo łódź, poleciał z powrotem na okręt i wylał wodę na smoczy pokład: strumienie wody opadły z sykiem na deski i spłynęły kaskadą po schodni. — Przynieście siekiery! – zawołał Laurence. Spoceni marynarze zaczęli rąbać deski, z każdego nowego przecięcia bu‐ chała para, a ostrza siekier ślizgały się na mokrym i nasączonym smołą drew‐ nie. Musieli mocno trzymać się na nogach, kiedy Temeraire raz po raz ich za‐ lewał, ale tylko dzięki nieustannemu napływowi wody można było zdławić gęsty dym utrudniający im pracę. Kilku ludzi zachwiało się i runęło bez zmy‐ słów na pokład, lecz nie było czasu, żeby przeciągnąć ich w bezpieczne miej‐ sce. Laurence pracował ramię w ramię ze zbrojmistrzem Prattem. Machali nierówno siekierami, długie ciemne strużki potu wystąpiły na ich koszule, aż nieoczekiwanie rozległ się głośny trzask i duża część smoczego pokładu zapa‐ dła się i osunęła w wypełnioną ryczącym ogniem gardziel kuchni. Laurence zachwiał się niebezpiecznie na krawędzi, lecz jego pierwszy ofi‐ cer, porucznik Granby, odciągnął go na bok. Zatoczyli się, a na wpół oślepiony Laurence niemal wpadł w ramiona Granby’ego; z trudem oddychał, a oczy piekły go niemiłosiernie. Granby poprowadził go na dół, lecz spadła na nich kolejna porcja wody i strumień zniósł ich na sam dół, tak że zatrzymali się do‐ piero na czterdziestodwufuntowej karonadzie pokładowej. Laurence podcią‐ gnął się na relingu i zwymiotował za burtę; gorzki posmak w ustach nie był tak uciążliwy jak gryzący smród, którym przesiąkły jego włosy i ubranie. Pozostali ludzie opuszczali smoczy pokład, tak więc teraz można było lać strugi wody bezpośrednio na ogień. Temeraire pracował równo, a obłoki dymu kurczyły się: strumienie czarnej wody spływały przez kuchenne drzwi
na niższy pokład. Laurence, dręczony nudnościami, był dziwnie roztrzęsiony i odnosił wrażenie, że powietrze, które chwytał łapczywie w usta, nie wypeł‐ nia jego płuc. Riley wydawał polecenia ochrypłym głosem przez tubę, niemal zagłuszany przez syk dymu, bosman zaś całkiem już zamilkł i ustawił ludzi, popychając ich w kierunku luków, tak że wkrótce w zorganizowanym szere‐ gu podawali sobie tych, którzy zemdleli lub którzy zostali podeptani. Lauren‐ ce ucieszył się, gdy zobaczył, jak wynoszą na górę Therrowsa. Temeraire wy‐ lał jeszcze jeden strumień wody na dogasające części pokładu, a chwilę póź‐ niej w głównym luku ukazała się głowa zasapanego sternika Bassona, który zawołał do Rileya: — Już nie dymi, sir, a deski nad pokładem mieszkalnym są całe, tylko roz‐ grzane. Pożar ugaszony. Rozległ się nierówny, lecz płynący prosto z serca okrzyk radości. Laurence zaczął odzyskiwać oddech, choć wciąż pluł na czarno przy każdym ataku kaszlu. Granby pomógł mu dźwignąć się na nogi. Nad pokładem rozpościera‐ ła się dymna mgiełka jak po wystrzale z działa, a gdy Laurence wyszedł na górę, w miejscu smoczego pokładu ujrzał ziejącą dziurę, otoczoną nadpalony‐ mi końcami desek, kruchymi niczym spalony papier. W środku zniszczonej kuchni leżało skręcone ciało nieszczęsnego kucharza, z poczerniałą czaszką, kikutami nóg sięgającymi kolan i spalonymi na popiół drewnianymi prote‐ zami. Opuściwszy łódź, Temeraire niepewnie zawisł na chwilę w powietrzu, po czym opadł na wodę przy okręcie, ponieważ nie miał gdzie wylądować. Pod‐ płynął bliżej, uczepił się relingu i uniósł łeb nad burtę. — Nic ci nie jest, Laurence? – zapytał zaniepokojony. – A co z moją załogą? — W porządku, wszyscy są – rzucił Granby. Emily, której płowe włosy upstrzone były szarymi plamkami sadzy, przy‐ niosła im dzban z wodą zaczerpniętą z kadzi, stęchłą, nasyconą smrodem por‐ tu i smaczniejszą teraz niż wino. Riley wyszedł do nich na górę. — Ale ruina – powiedział, oglądając pogorzelisko. – No cóż, dzięki Bogu uratowaliśmy okręt, ale nawet nie chcę myśleć, kiedy będziemy mogli wyru‐ szyć. – Przyjął ochoczo dzban od Laurence’a i pił długo, zanim przekazał go Granby’emu. – Cholernie mi przykro, ale chyba wszystkie twoje rzeczy zosta‐ ły zniszczone – dodał, ocierając usta: starsi awiatorzy zajmowali kajuty bliżej dziobu, pod kuchnią.
— Dobry Boże – rzekł zamyślony Laurence – i nie mam pojęcia, co się stało z moim mundurem. – Cztery. Cztery dni – oznajmił kiepsko władający angielszczyzną krawiec, podnosząc jednocześnie palce, by mieć pewność, że został zrozumiany. Laurence westchnął i odpowiedział: — No cóż, dobrze. Nie za bardzo pocieszyła go myśl, że teraz i tak nie trzeba się spieszyć, bo przecież naprawa okrętu zajmie co najmniej dwa miesiące, a przez ten czas będzie musiał czekać z załogą na brzegu. — A potrafisz odnowić ten drugi? – zapytał. Obaj spojrzeli na mundur, który Laurence przyniósł na wzór, teraz bar‐ dziej czarny niż ciemnozielony, z dziwnym osadem na guzikach, woniejący dymem i morską wodą. Krawiec nie powiedział nie, lecz wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. — Weź to – odezwał się wreszcie krawiec i wyszedł na zaplecze pracowni. Po chwili wrócił z innym ubraniem: nie mundurem, ale pikowanym ka‐ ftanem, jakie nosili chińscy żołnierze, z rozciętym przodem jak w tunice i krótkim stójkowym kołnierzem. — Och, no cóż… – Laurence popatrzył niepewnie na kaftan. Był uszyty z jedwabiu w jaśniejszym odcieniu zieleni niż jego mundur, ozdobiony złotą i jasnoczerwoną nicią na szwach. Przynajmniej nie był aż tak ozdobny jak oficjalny strój, który musiał nosić wcześniej. Tego wieczoru wraz z Granbym miał zjeść kolację w towarzystwie przed‐ stawicieli Kompanii Wschodnioindyjskiej i nie mógł tam się zaprezentować w niekompletnym stroju czy też dusić się w grubym ubraniu, w którym przy‐ szedł do krawca. Zadowolony, że ma przynajmniej ten chiński kaftan, wrócił do kwatery w porcie i dowiedział się od Dyera i Roland, że w całym mieście nie dostanie odpowiedniego stroju za żadne pieniądze, co go specjalnie nie zdziwiło, bo przecież szacowni panowie nie chcieli wyglądać jak awiatorzy, a ciemnozielony kolor nie należał do specjalnie popularnych w zachodniej en‐ klawie. — Może zapoczątkujesz nową modę – rzekł Granby, na poły rozbawio‐ nym, na poły pocieszającym tonem. Sam, chudy i wysoki, nosił mundur odebrany jednemu z nieszczęsnych skrzydłowych, których ubrania nie ucierpiały, jako że zostali zakwaterowani
na niższym pokładzie. Z nieco przykrótkimi rękawami i bladą twarzą trady‐ cyjnie przyrumienioną słońcem nie wyglądał obecnie na swoje dwadzieścia sześć lat, ale przynajmniej nie wzbudzał podejrzeń. Laurence, znacznie szer‐ szy w barach, nie mógłby zabrać munduru jakiemuś podwładnemu i mimo że Riley zaproponował mu pomoc, nie miał zamiaru pokazywać się w niebie‐ skim mundurze, jakby wstydził się tego, że jest awiatorem, i chciał wciąż uchodzić za kapitana Królewskiej Marynarki. Wraz z załogą został zakwaterowany w przestronnym domu, ustawio‐ nym na samym nabrzeżu i należącym do holenderskiego kupca, który chęt‐ nie go użyczył i przeniósł się z rodziną w głąb miasta, żeby uniknąć towarzy‐ stwa smoka. Z powodu zniszczenia smoczego pokładu Temeraire zmuszony był spać na plaży, ku przerażeniu mieszkańców zachodniej enklawy, a także ku własnej udręce, jako że wybrzeże zamieszkiwały nieduże, irytujące kraby, które uparcie traktowały go jak kamień i próbowały się pod nim ukryć, kiedy spał. W drodze na kolację Laurence i Granby zatrzymali się, żeby się z nim poże‐ gnać. Temeraire przynajmniej pochwalił nowy strój Laurence’a; uznał odcień za bardzo ładny i szczególnie zachwycił się złotymi guzikami oraz szwem. — Dobrze się prezentuje z szablą – dodał, obróciwszy nosem Laurence’a, by mu się lepiej przyjrzeć. Wspomnianą szablę sam mu podarował, więc uznawał ją za najważniejszą część całości. Był to także jedyny element, którego Laurence się nie wstydził; koszuli, którą na szczęście mógł zakryć kurtką, za nic nie dało się doczyścić, spodnie pozostawiały wiele do życzenia, pończochy zaś zasłonił wysokimi butami. Kiedy odchodzili, Temeraire zasiadł do kolacji pod czujnym okiem dwóch skrzydłowych i oddziału żołnierzy należących do prywatnych sił Kompanii Wschodnioindyjskiej. Sir George Staunton wypożyczył ich, by strzegli Teme‐ raire’a nie przed niebezpieczeństwem, ale przed zbyt gorliwymi sprzymie‐ rzeńcami. W przeciwieństwie do ludzi Zachodu, którzy opuścili domy usytu‐ owane w pobliżu nabrzeża, Chińczycy nie bali się smoków, bo żyli wśród nich od dzieciństwa, a nieliczne Niebiańskie tak rzadko opuszczały cesarski pałac, że gdy ktoś miał okazję któregoś z nich zobaczyć czy wręcz dotknąć, uważał to za zaszczyt i zapowiedź szczęścia. Staunton zorganizował tę kolację, żeby zapewnić oficerom rozrywkę, któ‐ ra by ich oderwała od trosk związanych z nieszczęśliwym wypadkiem, zupeł‐
nie nieświadomy tego, że wpędzi awiatorów w takie problemy związane z doborem stroju. Laurence nie chciał odrzucać zaproszenia z tak trywialnego powodu i do ostatniej chwili wierzył, że znajdzie jakiś bardziej przyzwoity ubiór, tak więc teraz szedł z ponurą miną, gotowy stawić czoło trudom i drwinom towarzyszy przy stole. Jego pojawienie się przyjęto pełnym zdziwienia, lecz grzecznym milcze‐ niem, przynajmniej na początku; lecz gdy tylko przywitał się z sir George’em i wziął kieliszek wina, rozległy się szepty. Jeden ze starszych pełnomocników kompanii, dżentelmen, który lubił udawać głuchego, kiedy uznawał to za sto‐ sowne, powiedział bardzo wyraźnie: — Ci awiatorzy i ich kaprysy. Kto wie, co jeszcze im przyjdzie do głowy. Po tych słowach oczy Granby’ego zalśniły od hamowanej złości, a w po‐ mieszczeniu dało się słyszeć też inne, mniej już dyskretne uwagi. — Jak myślisz, co on chce przez to powiedzieć? – zapytał pan Chatham, świeżo przybyły z Indii dżentelmen, który z zaciekawieniem przyglądał się Laurence’owi od drugiego okna. Rozmawiał właśnie z panem Grothing- Pyle’em, postawnym mężczyzną, który całą uwagę skupiał na zegarze, nie mogąc się doczekać rozpoczęcia kolacji. — Hm? Och, ma prawo ubierać się jak orientalny książę – odparł Gro‐ thing-Pyle i wzruszył ramionami, spojrzawszy obojętnie przez ramię. – Tym lepiej dla nas. Czujesz sarninę? Już z rok nie jadłem sarniny. Laurence odwrócił twarz ku otwartemu oknu, tyleż oburzony, co obrażo‐ ny. Nie przyszło mu do głowy, że ktoś mógłby w ten sposób zinterpretować jego strój; przecież cesarz adoptował go tylko pro forma, by dać możliwość za‐ chowania twarzy Chińczykom, którzy twierdzili, że towarzyszem Niebiań‐ skiego może być tylko ktoś z cesarskiej rodziny, podczas gdy Brytyjczycy ochoczo uznali ten gest za bezbolesne rozwiązanie sporu dotyczącego prze‐ chwycenia jaja z Temeraire’em. Bezbolesne przynajmniej dla wszystkich poza Laurence’em, który miał dumnego i władczego ojca i z niepokojem oczekiwał jego gwałtownej reakcji na tę adopcję. Oczywiście ta obawa go nie powstrzy‐ mała: przystałby na wszystko poza zdradą, żeby tylko nie rozstać się z Teme‐ raire’em. Niemniej nigdy nie pragnął tak wielkiego i dziwnego zaszczytu, więc był zażenowany tym, że niektórzy uważają go za snoba, który ponad własne urodzenie przedkłada orientalne tytuły. Zakłopotanie zamknęło mu usta. Chętnie ubawiłby wszystkich historią swojego niezwykłego stroju, lecz nigdy nie wykorzystałby jej jako wymówki.
Odpowiedział krótko na kilka uwag, ale był tak rozwścieczony, że jego twarz pobladła i przybrała odpychający, posępny, niemal groźny wyraz, przez co rozmowy wokół niego prawie całkiem przycichły. Zazwyczaj miał pogodne oblicze i choć nie był mocno opalony, to lata spędzone na słońcu pozostawiły na jego skórze miedziany połysk; te rysy jego twarzy tym bardziej teraz kon‐ trastowały z jej wyrazem. Ci ludzie zawdzięczali jeśli nie życie, to przynaj‐ mniej fortuny sukcesowi dyplomatycznej misji w Pekinie; porażka oznacza‐ łaby otwartą wojnę i koniec handlu z Chinami, a zwycięstwo Laurence przy‐ płacił rozlewem krwi i utratą jednego ze swoich ludzi. Nie spodziewał się wy‐ lewnych podziękowań, zresztą nawet by ich nie przyjął, ale zupełnie czym in‐ nym były nieuprzejmość i szyderstwo. — Wejdziemy do środka? – powiedział sir George, wyjątkowo szybko, a przy stole ze wszystkich sił starał się oczyścić nieprzyjemną atmosferę; ka‐ merdyner schodził do piwnicy kilkakrotnie i przynosił coraz bardziej wyszu‐ kane wina, jedzenie zaś było wyśmienite pomimo ograniczonych zasobów kucharza Stauntona: podano między innymi wybornego smażonego karpia na ragoût z małych krabów, a jako danie główne wniesiono dwa upieczone sarnie udźce i półmisek pełen jasnoczerwonej galaretki porzeczkowej. Rozmowa znowu toczyła się wartko; Laurence nie mógł pozostać obojętny na to, że Staunton szczerze pragnie, żeby goście poczuli się swobodnie, prze‐ cież nie należał do ludzi nieprzejednanych; jego nastrój poprawił się jeszcze bardziej, kiedy przyniesiono doskonałego burgunda. Nikt już nie wspominał o strojach i cesarskich koneksjach i Laurence po kilku daniach tak się rozluź‐ nił, że zdecydował się na nasączony brandy deser biszkoptowo-owocowy z bitą śmietaną, lecz za drzwiami jadalni rozległ się jakiś hałas, a potem coraz bardziej głośną rozmowę przerwał przenikliwy pisk, podobny do krzyku ko‐ biety. Zapadła cisza, kieliszki zastygły w powietrzu, parę krzeseł przesunęło się do tyłu. Staunton wstał, chwiejąc się lekko, i przeprosił gości. Zanim zdążył dojść do drzwi, te otworzyły się gwałtownie i do jadalni wszedł tyłem zanie‐ pokojony służący Stauntona, potykając się i protestując głośno po chińsku. Po chwili łagodnie, lecz zdecydowanie odsunął go na bok inny Azjata, ubrany w pikowany kaftan i okrągłą czapkę z ciemnej wełny; odzienie przybysza, typo‐ wo chińskie, było zakurzone i pokryte żółtymi plamami, a na jego przedra‐ mieniu osłoniętym rękawicą siedział orzeł, strosząc złocistobrązowe pióra i groźnie łypiąc żółtymi oczyma; kłapnął dziobem i przesunął się, wbijając pa‐ zury we wzmocnioną osłonę.
Przez jakiś czas goście patrzyli na mężczyznę, a on na nich. Wreszcie przy‐ bysz, ku zaskoczeniu wszystkich, przemówił po angielsku z nieskazitelnym salonowym akcentem: — Wybaczcie, panowie, że przeszkadzam w kolacji, ale moja sprawa nie może czekać. Czy jest tu kapitan William Laurence? Laurence nie od razu zareagował, oszołomiony winem i zaskoczony. W końcu wstał, podszedł do przybysza i – pod nieprzyjaznym spojrzeniem orła – odebrał od niego owinięty w nieprzemakalny materiał, zalakowany pakiet. — Dziękuję panu – powiedział. Gdy przyjrzał się przybyszowi uważniej, stwierdził, że jego pociągła i wy‐ chudzona twarz nie ma tylko chińskich rysów: oczy, chociaż ciemne i lekko skośne, mimo wszystko wskazywały bardziej na mieszkańca Zachodu, kolor skóry zaś, kojarzący się z wypolerowanym drewnem tekowym, więcej za‐ wdzięczał wpływowi natury niż urodzeniu. Obcy skłonił uprzejmie głowę. — Cieszę się, że mogłem pomóc. Nie uśmiechnął się, lecz w jego oku pojawił się błysk sugerujący rozbawie‐ nie reakcją zebranych, którą zapewne zwykł wywoływać. Przybysz spojrzał po raz ostatni na gości, kiwnął głową do Stauntona i wyszedł równie nagle, jak się pojawił, mijając kolejnych służących, którzy przybyli pospiesznie do pomieszczenia. — Dajcie panu Tharkayowi coś do jedzenia – poinstruował cicho służą‐ cych Staunton i posłał ich za mężczyzną. Tymczasem Laurence przyjrzał się uważniej pakietowi. Letni upał roz‐ miękczył wosk, przez co odciśnięty znak stał się w dużej części niewyraźny, a sama pieczęć nie chciała łatwo odejść ani się złamać, tylko ciągnęła się jak miękki cukierek, pozostawiając długie nitki na palcach. Koperta zawierała tylko jeden arkusz papieru, list napisany w Dover przez admirała Lentona w lakonicznym stylu oficjalnego rozkazu: wystarczył jeden rzut oka, by zapo‐ znać się z treścią. …niniejszym poleca się panu udać bez zwłoki do Stambułu i odebrać z Biur Awrama Madena, pozostającego w służbie Jego Wysokości Selima III, trzy Jaja, które za obopólną zgodą są teraz własnością Korpusu Jego Kró‐ lewskiej Mości, a następnie zabezpieczyć je starannie przed Żywiołami i dostarczyć pod opiekę przydzielonych im Oficerów, którzy będą Was ocze‐
kiwać w kryjówce w Dunbarze… Wiadomość tradycyjnie już kończył ponury epilog, „w razie niepowodze‐ nia zostanie Pan wraz ze swoimi ludźmi pociągnięty do odpowiedzialności”. Laurence podał list Granby’emu, a ten po chwili przekazał go Rileyowi i Stauntonowi, którzy dołączyli do nich w bibliotece. — Laurence – powiedział Granby – nie możemy tu siedzieć i czekać na ko‐ niec napraw, a potem płynąć przez wiele miesięcy. Musimy ruszać natych‐ miast. — A jak zamierzasz to zrobić? – zapytał Riley, podnosząc wzrok znad listu, który czytał ponad ramieniem Stauntona. – Nie ma w porcie drugiego okrętu, który wytrzymałby ciężar Temeraire’a choćby przez kilka godzin. Nie dasz rady przelecieć nad oceanem bez odpoczynku. — Przecież nie zmierzamy do Nowej Szkocji, dokąd można dostać się tyl‐ ko przez morze – rzekł Granby. – Musimy podróżować drogą lądową. — Och, daj spokój – rzucił ze zniecierpliwieniem Riley. — Dlaczego nie? – zapytał Granby. – Niezależnie od napraw, podróż drogą morską nie wchodzi w grę, bo strasznie długo opływalibyśmy Indie. Tymcza‐ sem możemy przelecieć prosto przez Tatarię… — Pewnie, możecie też wskoczyć do wody i popłynąć do samej Anglii – za‐ uważył Riley. – Wcześniej to lepiej niż później, ale później to lepiej niż wcale; na pokładzie Allegiance szybciej dotrzecie do celu. Laurence przysłuchiwał się ich rozmowie jednym uchem, odczytując po‐ nownie wiadomość. Trudno było wywnioskować z typowego stylu oficjalne‐ go rozkazu, czy pośpiech jest faktycznie uzasadniony; ale chociaż smoki mo‐ gły potrzebować bardzo dużo czasu na wyklucie się, były nieprzewidywalne i nie tkwiły w skorupie w nieskończoność. — Trzeba też pamiętać, Tom – zwrócił się do Rileya – że rejs do Basry może potrwać nawet pięć miesięcy przy niepomyślnej pogodzie, a stamtąd i tak bę‐ dziemy musieli podróżować drogą lądową do Stambułu. — I na koniec zamiast trzech jaj prawdopodobnie będziemy mieli trzy smoczątka – dodał Granby. Stanowczo stwierdził, że smoki mogą się niebawem wykluć, a przynaj‐ mniej na tyle szybko, że trzeba się z tym liczyć. — Niewiele ras siedzi w jaju więcej niż parę lat – wyjaśnił – a Admiralicja z pewnością kupiła jaja, które mają za sobą co najmniej połowę okresu wylęgu:
gdyby to były jeszcze młodsze smoki, nie dałoby się określić, kiedy się wyklu‐ ją. Nie możemy tracić czasu. Nie rozumiem tylko, dlaczego wysyłają nas, a nie jakąś załogę z Gibraltaru. Laurence, nie zaznajomiony dobrze z pozycjami posterunków Korpusu, nie pomyślał o tym wcześniej, i dopiero teraz uznał za dziwne, że to im przy‐ dzielono to zadanie, mimo iż znajdowali się o wiele dalej. — Ile zajęłoby im dotarcie do Stambułu? – zapytał zaniepokojony. Nawet gdyby znaczną część wybrzeża kontrolowały francuskie patrole, to przecież nie mogą być wszędzie, a pojedynczy smok zdołałby jakoś znaleźć miejsce na odpoczynek. — Dwa tygodnie, może trochę mniej, gdyby się wysilili – odparł Granby. – Tymczasem my, nawet w wypadku podróży lądem, będziemy potrzebowali co najmniej paru miesięcy. — Czy w takim razie nie wynika z tego, że nie jest to aż tak bardzo pilna sprawa? – wtrącił Staunton, który z niepokojem przysłuchiwał się ich rozmo‐ wie. – Sądzę, że list ten szedł tutaj jakieś trzy miesiące. Tak więc kilka miesię‐ cy więcej nie powinno robić różnicy, bo inaczej Korpus wysłałby po jaja ko‐ goś stacjonującego bliżej. — Gdyby można go wysłać – rzekł ponuro Laurence. Anglia cierpiała na brak smoków i nie mogła sobie pozwolić na wyłącze‐ nie na miesiąc jednego lub dwóch w sytuacji kryzysowej, a już z pewnością nie ciężkiego smoka, takiego jak Temeraire. Być może Bonaparte znowu gro‐ ził inwazją przez kanał albo atakiem na Flotę Śródziemnomorską, przez co do dyspozycji pozostawał tylko Temeraire i garstka smoków przebywających w Bombaju i Madrasie. — Nie – stwierdził Laurence, rozważywszy te nieprzyjemne możliwości – nie możemy czynić podobnych założeń. Tak czy owak, określenie „bez zwło‐ ki” jest jednoznaczne, a Temeraire może w każdej chwili polecieć. Wiem, co bym pomyślał o kapitanie, który po otrzymaniu takiego rozkazu ociągałby się w porcie pomimo pomyślnego wiatru i prądu. Widząc, że Laurence jest coraz bliższy podjęcia decyzji, Staunton wtrącił pospiesznie: — Kapitanie, proszę nie podejmować tak dużego ryzyka. Zaraz zawtórował mu Riley, który znał Laurence’a od wielu lat, więc był bardziej bezpośredni: — Na miłość boską, Laurence, chyba nie chcesz popełnić takiego szaleń‐
stwa. Ponadto nie nazwałbym oczekiwania na koniec napraw Allegiance ocią‐ ganiem się w porcie. Podróż lądem przypominałaby wyruszenie prosto w sztorm, a tydzień cierpliwości zagwarantowałby dobrą pogodę. — Mówisz tak, jakby nasza podróż oznaczała pewną śmierć – zawołał Granby. – Owszem, byłoby trudno i niebezpiecznie, gdybyśmy szli z karawa‐ ną i taszczyli towar przez pół świata, ale nikt nas specjalnie nie zaczepi, jeśli zobaczy Temeraire’a. Musimy tylko znaleźć miejsce na odpoczynek w nocy. — I dość jedzenia, żeby nakarmić ogromnego smoka – rzucił na to Riley. Staunton przytaknął mu i spróbował pójść dalej tym tropem: — Chyba nie zdajecie sobie sprawy, jak rozległe i wyludnione jest to tery‐ torium. Wyjął kilka map spomiędzy książek i innych papierów, by pokazać Lau‐ rence’owi ten region: nawet na papierze był to bardzo nieprzyjazny obszar, tylko nieliczne punkty niedużych miast urozmaicały połacie jałowej ziemi i rozległe plamy pustyń za górami. Na jednej ze starych i rozlatujących się map ktoś nakreślił staroświeckim odręcznym pismem na żółtej plamie pustyni słowa „tu nie ma wody przez 3 tygodnie”. — Proszę mi wybaczyć, że tak zdecydowanie wyrażam swoje zdanie, lecz jest to bardzo niebezpieczny szlak i Admiralicja z pewnością nie pochwaliłaby tego wyboru. — Ale Lenton nie chciałby też zapewne, żebyśmy strzępili sobie języki przez sześć miesięcy – powiedział Granby. – W końcu ludzie podróżują lądem, na przykład ten cały Marco Polo, i to prawie dwa wieki temu. — Owszem, a potem była ekspedycja Fitcha i Newbery’ego – rzekł Riley. – Przez takie lekkomyślne zachowanie stracili trzy smoki podczas pięciodnio‐ wej zamieci śnieżnej w górach… — A ten Tharkay, który przyniósł list – zwrócił się Laurence do Stauntona, przerywając dyskusję, która zaczynała się robić gorąca, bo Riley przemawiał coraz ostrzejszym tonem, a na bladej twarzy Granby’ego pojawiły się wy‐ mowne rumieńce. – Przecież on przybył tu lądem, prawda? — Mam nadzieję, że nie chcesz stawiać go sobie za przykład – rzucił Staun‐ ton. – Jeden mężczyzna może przejść tam, gdzie nie da rady grupa, i obejdzie się bez wielu rzeczy, szczególnie taki zaprawiony podróżnik jak on. Ale on ry‐ zykuje tylko własne życie, a ty musisz pamiętać, że opiekujesz się niezwykle cennym smokiem, którego utrata miałaby większe znaczenie niż nawet ta misja.
– Och, proszę, ruszajmy natychmiast – powiedział niezwykle cenny smok, gdy Laurence przedstawił mu wciąż nierozwiązany problem. – To będzie eks‐ cytujące doświadczenie. – Temeraire siedział na plaży z szeroko otwartymi oczyma w dość chłodnym powietrzu wieczoru, machając entuzjastycznie ogonem w przód i w tył, przez co usypał po bokach nieduże wały z piasku. – A czyje to jaja? Może smoków ziejących ogniem? — Boże, żeby tylko dali nam Kazilika – powiedział Granby. – Ale podejrze‐ wam, że będą to zwykłe średnie smoki: co jakiś czas zawiera się takie umowy, żeby dodać trochę świeżej krwi do naszych linii. — O ile szybciej dotarlibyśmy do domu? – zapytał Temeraire, przekrzy‐ wiając łeb, tak by jednym okiem spojrzeć na mapy, które Laurence rozłożył na piasku. – Zobacz tylko, Laurence, jak bardzo musielibyśmy zboczyć, gdyby‐ śmy tam popłynęli, a poza tym ja nie potrzebuję ciągle wiatru, tak jak okręt: wrócimy do domu przed końcem lata. Ta ocena była równie optymistyczna, co nieprawdopodobna, gdyż Teme‐ raire nie potrafił zbyt dobrze rozpoznać skali mapy; ale przynajmniej wrócili‐ by do Anglii przed końcem września, co było na tyle zachęcające, że pozwala‐ ło zapomnieć o ostrożności. — To nie jest takie proste – rzekł Laurence. – Dostaliśmy przydział na Alle‐ giance i Lenton założył zapewne, że udamy się tam na pokładzie okrętu. Po‐ dróż dawnymi szlakami jedwabnymi może być ryzykowna i nie mów mi – rzucił z przyganą – że nie ma się czym martwić. — Ale to nie może być aż tak niebezpieczne – odparł niczym nie zrażony Temeraire. – Przecież nie zamierzam pozwolić ci podróżować samemu, będę cię strzegł. — Dobrze wiem, że stawiłbyś czoło całej armii, żeby tylko nas obronić – powiedział Laurence – ale nawet ty nie jesteś w stanie pokonać górskiej za‐ mieci. Wcześniejsza wzmianka Rileya o nieszczęsnej wyprawie przez Przełęcz Ka‐ rakorum wywołała nieprzyjemne uczucia. Laurence potrafił sobie dobrze wy‐ obrazić, co by się stało, gdyby trafili na burzę: Temeraire przegrałby z mroź‐ nym wiatrem, śniegiem i lodem pokrywającym krawędzie jego skrzydeł poza zasięgiem załogi, która mogłaby go rozkruszyć; oślepieni wirującym śnie‐ giem, lataliby w kółko, starając się uniknąć zderzenia ze skalnym zboczem; z powodu dotkliwego zimna smok stawałby się coraz bardziej ociężały i powol‐ ny, do tego nie miałby się gdzie schronić w skutych lodem górach. W takich
okolicznościach Laurence musiałby wybierać: albo kazać Temeraire’owi wy‐ lądować i skazać go na szybszą śmierć, żeby ratować życie załogi, albo pozwo‐ lić mu kontynuować lot ku powolnej zagładzie wszystkich: wobec takiej prze‐ rażającej perspektywy Laurence mógłby z całkowitym spokojem napawać się myślą o śmierci podczas bitwy. — Tak więc im szybciej wyruszymy, tym lepiej, gdyż łatwo się przeprawi‐ my – stwierdził Granby. – Sierpień jest lepszy niż październik, bo będzie moż‐ na uniknąć burz. — I zamiast tego upiec się żywcem na pustyni – zauważył Riley. Granby mu się zrewanżował. — Nie chcę powiedzieć – rzucił z błyskiem w oku, który przeczył jego sło‐ wom – że ktoś tu zrzędzi jak stara baba… — Bo oczywiście tak nie jest – przerwał mu ostro Laurence. – Masz abso‐ lutną rację, Tom. Problem nie w burzach, lecz w tym, że nie zdajemy sobie do końca sprawy z trudności związanych z podróżą. I musimy się im przyjrzeć, zanim zdecydujemy, czy ruszać czy zaczekać. – Jeśli zaproponujesz mu pieniądze, żeby cię poprowadził, on powie oczy‐ wiście, że droga jest bezpieczna – rzekł Riley. – A potem może równie dobrze zostawić cię gdzieś w szczerym polu. Także Staunton podjął kolejną próbę wpłynięcia na Laurence’a, kiedy ten przyszedł i zapytał o Tharkaya rankiem następnego dnia. — Czasem przywozi nam listy i załatwia sprawy Kompanii w Indiach – wyjaśnił Staunton. – Jego ojciec był dżentelmenem, chyba starszym oficerem, i zadbał o jego wykształcenie. Mimo to nie można na nim polegać, niezależnie od jego dobrych manier. Jego matka pochodziła stąd, była mieszkanką Tybe‐ tu, Nepalu czy czegoś takiego, on zaś spędził znaczną część życia w różnych dzikich miejscach. — Jeśli o mnie chodzi, to wolę mieć za przewodnika pół-Anglika niż ko‐ goś, kogo z trudem da się zrozumieć – powiedział później Granby, gdy szedł z Laurence’em uliczkami Makao; po deszczach rynsztoki wciąż wypełniała woda, a góry śmieci pokryła zielonkawa warstwa. – Nie ma co narzekać, bo właśnie taki włóczęga jak Tharkay jest nam potrzebny. Wreszcie znaleźli tymczasową kwaterę Tharkaya: lichy piętrowy domek z opadającym dachem w chińskiej dzielnicy, podtrzymywany głównie przez sąsiednie budynki, wspierające się o siebie nawzajem niczym pijani starcy.
Przywitał ich właściciel, który zmarszczył brwi i zamruczał coś pod nosem, zanim ich wpuścił. Tharkay siedział na wewnętrznym dziedzińcu i karmił orła kawałkami su‐ rowego mięsa; na palcach jego lewej dłoni widniały białe blizny po ranach za‐ danych ostrym dziobem podczas poprzednich karmień, a także kilka świe‐ żych krwawiących zadrapań, na które mężczyzna nie zwracał uwagi. — Tak, przybyłem tu drogą lądową – odpowiedział na pytanie Laurence’a – ale panu bym tej trasy nie polecał, kapitanie. Nie jest to wygodna podróż, w przeciwieństwie do rejsu. Podniósł w palcach kolejny kawałek, a ptak porwał go łapczywie, spoglą‐ dając na nich groźnie z dziobem pełnym ociekającego krwią mięsa. Laurence nie bardzo wiedział, jak się zwracać do Tharkaya, ponieważ nie był on ani wyżej postawionym służącym, ani dżentelmenem, ani tubylcem. Jego nienaganny akcent stał w sprzeczności z marnym strojem i otoczeniem, choć pewnie Tharkay nie mógł liczyć na lepsze zakwaterowanie, ze względu na strój i towarzystwo orła. Sam nie pomagał też w rozszyfrowaniu swojego dwuznacznego statusu; jego zachowanie graniczyło z lekką arogancją i było mniej oficjalne, niż Laurence mógłby oczekiwać u nowego znajomego, zupeł‐ nie jak u kogoś, kto buntuje się przeciwko traktowaniu go jak służącego. Mimo to Tharkay chętnie odpowiedział na ich wszystkie pytania, a potem, kiedy już nakarmił orła, posadził go na żerdzi z kapturem na głowie i pozwolił mu zasnąć, pokazał im sprzęt, którego używał podczas wyprawy: specjalny namiot do podróży przez pustynię, podszyty futrem, ze wzmocnionymi skó‐ rą otworami wzdłuż brzegów, dzięki którym, jak wyjaśnił, można było szyb‐ ko związać razem podobne namioty, by utworzyć parawan dla wielbłąda albo nawet smoka, chroniący przed piaskową burzą, gradem lub śniegiem. Miał też poręczną manierkę, owiniętą skórą i dobrze nawoskowaną, która nie przepuszczała wody, z przywiązanym do niej cynowym kubkiem, w połowie i przy krawędzi poznaczonym kreskami; do tego nieduży kompas w drewnia‐ nej obudowie oraz gruby dziennik pełen małych własnoręcznie narysowa‐ nych map z uwagami nakreślonymi drobnym i starannym pismem. Wszystkie te rzeczy nosiły ślady użytkowania, ale były dobrze utrzymane; najwyraźniej Tharkay znał się na rzeczy i nie był nadgorliwy, czego obawiał się Riley. — Nie zamierzałem wracać do Stambułu – powiedział, gdy Laurence zapy‐ tał go wreszcie, czy zgodziłby się zostać ich przewodnikiem. – Nie mam tam
nic do roboty. — A gdzieś indziej masz? – rzekł Granby. – Bez ciebie będzie piekielnie trudno, a poza tym przysłużyłbyś się ojczyźnie. — Otrzymasz też sowitą zapłatę – dodał Laurence. — Ach, skoro tak – rzucił Tharkay, a na jego ustach pojawił się cierpki uśmiech. — Mam tylko nadzieję, że Ujgurzy nie poderżną wam wszystkim gardeł – powiedział zrezygnowanym tonem Riley, po tym jak bezskutecznie spróbo‐ wał podczas obiadu kolejny raz namówić ich, żeby zostali. – Zjesz ze mną ju‐ tro obiad na pokładzie, Laurence? – zapytał, przechodząc na łódź. – Dobrze. Prześlę wam skórę i kuźnię okrętową – zawołał, przekrzykując plusk wioseł zanurzających się w wodzie. — Nikomu nie pozwolę poderżnąć wam gardeł – rzucił nieco oburzony Temeraire. – Chociaż chciałbym zobaczyć Ujgura. Czy to taki smok? — Raczej ptak – powiedział Granby. Laurence miał co do tego wątpliwości, lecz nie chciał oponować, skoro nie był tego pewny. — To plemię – wyjaśnił Tharkay następnego ranka. — Och. – Temeraire był nieco rozczarowany, ponieważ widział już ludzi. – To niezbyt ekscytujące, ale może przynajmniej są bardzo groźni? – zapytał z nadzieją. — Macie dość pieniędzy na zakup trzydziestu wielbłądów? – zwrócił się do Laurence’a Tharkay, gdy wreszcie udało mu się przejść długie przesłuchanie na temat czekających ich uroków podróży, takich jak gwałtowne burze pia‐ skowe czy zamarznięte górskie przełęcze. — Będziemy lecieć – odpowiedział zdezorientowany Laurence. – Temera‐ ire nas poniesie – dodał, podejrzewając, że Tharkay źle go zrozumiał. — Tylko do Dunhuang – rzekł spokojnie Tharkay. – Potem trzeba będzie kupić wielbłądy. Jeden wielbłąd może ponieść dzienny zapas wody dla smoka jego wielkości, a później oczywiście może zjeść tego wielbłąda. — Czy naprawdę nie da się inaczej? – zapytał Laurence, zaniepokojony tym, że stracą tyle czasu, ponieważ liczył na to, iż szybko przelecą nad pusty‐ nią. – W razie potrzeby Temeraire może pokonać co najmniej sto mil dzien‐ nie. Z pewnością da się znaleźć wodę przy takich odległościach. — Nie na pustyni Takla Makan – odparł Tharkay. – Szlaki karawan zanika‐ ją, a wraz z nimi umierają miasta. Do tego w oazach jest coraz mniej wody.