prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony564 302
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 581

03- Wybrana

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :845.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

03- Wybrana.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Braswell Liz Dziewięć Źyć Chloe King 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

TOM 3 WYBRANA

ROZDZIAŁ 1 – Hej, King, jak się czujesz? Chloe zamknęła oczy i westchnęła, usilnie po- wstrzymując chęć oparcia głowy o znajdującą się za nią szafkę. Wiedziała, że Scott po prostu starał się być miły – nie próbował nawet żartować–jednak w rzeczywistości sytuacja stała się dla niej męcząca. Przez całe życie sur- fowała po płyciźnie oceanu licealnej popularności, ciesząc się skromną anonimowością. Oczywiście teraz wszystko to się skończyło. – Jestem tylko trochę zmęczona – powiedziała z mizernym uśmiechem i się odwróciła. – Ale czuję się zdecydowanie lepiej. Dzięki. – Kobieto, ten szajs to poważna sprawa. Mój kuzyn to złapał i przez całe lato musiał uczyć się w domu, bo miał takie zaległości. Scott poprawił słuchawki i wykonał w jej kierunku gest jakby strzelał. – Nara. Dlaczego to musiała być mononukleoza? – zastana- wiała się po raz piętnasty tego dnia. Zarażenie się wirusem Epsteina–Barr było tylko zmyśloną wymówką, jaką Sier- giej nakarmił dyrekcję szkoły, wyjaśniając długą nieo- becność Chloe, ale nawet teraz, kiedy cala sprawa trochę przycichła, nie wierzyła, że ujawnienie prawdziwych po- wodów zostałoby dobrze przyjęte. – Przepraszam za całą sytuację i moją kilkutygo- dniową absencję w szkole. – Chloe próbowała wyobrazić

sobie, jak tłumaczy się przed dyrektorem. – Widzi pan, jestem kobietąkotem i musiałam ukrywać się z innymi pobratymcami 10 ogromnej rezydencji Firebird, to której mieści się także agencja nieruchomości, kiedy to próbo- wała mnie dopaść starożytna sekta przypominająca ma- sonów, według których zabiłam jednego z ich najemników. Aha, i jeszcze jedno: mam dziewięć żyć i jestem duchową Przywódczynią łudzi wierzących, że są potomkami staro- żytnej egipskiej bogini. No nie. Chloe jakoś nie wyobrażała sobie, że to za- działa. Ale czy to nie mógłby być przynajmniej guz mózgu? Albo operacja nosa? – pomyślała. Spojrzała na Scotta, jak szedł przez korytarz, przybijając piątkę z napotykanymi przyjaciółmi. Chloe słabo go znała, ale przynajmniej za- reagował lepiej od większości. Na przykład Keira Hen- derson rozpowiadała wszystkim, że powinny zostać zor- ganizowane specjalne zajęcia zdrowotne poświęcone chorobom wenerycznym i Chloe. Spośród wszystkich rzeczy, jakie Siergiej jej zrobił, to kłamstwo na temat mononukleozy „choroby pocałunków” – było najgorsze. A właściwie z tych rzeczy, które mogła mu w ogóle udowodnić. Trudno stwierdzić, kiedy trzyma- nie jej z dała od najemników zamieniło się w zwykłe ukrywanie. Bractwo Dziesiątego Ostrza, będące organiza- cją, której jedynym celem było starcie na proch rasy Mai, czyli ludzi–kotów, porwało mamę Chloe, upierając się, że zrobiło to dla jej własnego dobra. Podczas ostatecznej

rozgrywki w Presidio ich przywódca przysięgał, że Sier- giej nie zawahałby się przed niczym, żeby tylko Chloe zerwała kontakt z ludzkimi przyjaciółmi oraz rodziną, i chociaż przez minionych kilka tygodni postrzegała go jako pewnego rodzaju zastępczego ojca, to wciąż zasta- nawiała się, czy przywódca jednak mówił prawdę. Chloe naprawdę wierzyła, że jej życie stanie się nor- malne, kiedy tylko odejdzie od Mai, wróci do domu i zacznie chodzić do szkoły. Bez szans. Przynajmniej na razie. Odkąd dziewczyna poświęciła jedno ze swoich żyć, aby ratować mamę, Bractwo dało jej spokój. Wszyscy zdali sobie sprawę, że Chloe była „Jedyną”. Poza tym, ostatnio nie rozmawiała już z nikim z Firebirda i nadal nie do końca była pewna swoich uczuć do Siergieja, Brian zniknął, a ona wciąż była rozdarta między nim a Alekiem. I jeszcze wszyscy myślą, że mam mononukleozę. Po prostu świetnie. Wyjęła komórkę i zadzwoniła do Briana, ale od razu włączyła się poczta głosowa, podobnie jak dwadzieścia razy wcześniej. Do tego skrzynka była pełna. Nie odezwał się do niej od pamiętnej nocy, kiedy umarła, i powróciwszy do żywych ratowała mamę podczas strzelaniny między Mai a Bractwem. Brian był synem ich przywódcy, ale stanął po jej stronie – więc reszta braci poprzysięgła ze- mstę. Pożegnał się z Chloe przy jej oknie, całując ją przez szybę, po czym zniknął w mroku miasta. – Hej, Selina, co tam? – zapytał Paul, podchodząc do jej szafki. Zwracał się tak do niej od kiedy powiedziała jemu i Amy o swojej prawdziwej naturze. Selina była alter

ego Kobiety–Kota i, jak podejrzewała Chloe, sposobem Paula na poradzenie sobie z faktem, że to ona otrzymała supermoce, a on – komiksowy geek – był zwyczajnym śmiertelnikiem. Nieważne, byle pomogło mu się z tym uporać – pomyślała Chloe. – Powiedz mi, czy oprócz notorycznego zmęczenia i stania się obiektem drwin całej szkolnej społeczności, są jeszcze jakieś inne symptomy mononukleozy, o których powinnam wiedzieć? – zapytała Chloe. – Wiem, że nie możesz jeździć do niektórych krajów w Afryce, ponieważ wirus EpsteinaBarr wchodzi w interakcje z pewnymi dziwacznymi grzybami, co w rezultacie mogłoby cię zabić – powiedział dyploma- tycznie Paul. – Żadnych afrykańskich krajów, żadnych dziwacz- nych grzybów. Sprawdzone, odhaczone. Od razu pomy- ślała o Stadzie z Nowego Orleanu, stworzonym głównie przez Mai, którzy postanowili zostać w Afryce, po tym jak zostali zmuszeni do opuszczenia Egiptu, by w końcu przenieść się do Luizjany. – Jak sobie radzisz z zaległościami i w ogóle? Chloe westchnęła i ponownie oparła się o szafkę, kładąc ręce za głową. – Pomyślmy. Dodatkowe trzy tygodnie zawiłej try- gonometrii, aby nadgonić z tematem, jakoś udało mi się ominąć czasy po wojnie secesyjnej, musiałam też po zaję- ciach, we własnym zakresie, w szkolnym laboratorium, ogarnąć reakcje utleniania. Aha – powiedziała pstrykając

palcami. – I Moby Dick. Całe to wielorybie mięso, drew- niane protezy nóg i takie tam wszystko do najbliższego wtorku. – Taa, do dupy – odpowiedział Paul. – Sądzę, że nie wymyślono lepszego sformułowania, które oddawałoby tak trafnie moje aktualne położenie – skomentowała Chloe. Kiedy szli razem korytarzem do sali gimnastycznej, dziewczyna powłóczyła nogami całkowicie załamana. Wciąż nie zdecydowała, czy zrobić coś, co rozsadzi mózg pana Parmalee, czy raczej zastosować tak- tykę z Tajemnic Smallville, czyli próbować ukryć swoje nadprzyrodzone zdolności i zachowywać się jak zwy- czajny, wątły i niezdarny frajer. – A co z... no wiesz? – Paul miał problem ze znale- zieniem słów, co mu się rzadko zdarzało. Wykonał nie- znaczny gest naśladujący wysuwające się pazury. – Z dopasowaniem się do was, małpoludy, jak każda normalna ludzka istota? – Chloe zapytała oschle. – Paul, nie ma o co robić hałasu. Robiłam to przez całe życie. Skinął głową, ale jego krzaczaste brwi się złączyły jak u postaci z anime, zdradzając niepokój. Chłopak śmignął przez korytarz w swoich hipsterskich spodniach, a Chloe zdała sobie sprawę, że nie widziała go w spodniach khaki od kiedy... właściwie, chyba od kiedy odkryła, kim jest naprawdę i spotkała Mai. Przepychając się w kierunku swojej szafki, przyszła jej do głowy pewna myśl: Ciekawe, co jeszcze mi umknęło.

Kiedy wieczorem wpadła do Amy, aby się pouczyć, jej zwykle pełna walających się ciuchów, zabałaganiona sy- pialnia wyglądała jak fabryka kostiumów, w której wy- buchła bomba – pewny znak, że zbliżało się Halloween. Na każdej wolnej przestrzeni porozrzucane były styropianowe kubki wypełnione cekinami, koralikami, guzikami i innymi świecącymi rzeczami. Kawałki koronek i skrawki aksamitu pokrywały dosłownie wszystko. Pistolet do kleju, nożyczki, igły i maszyna do szycia przycupnęły w kącie, jakby w obawie, że pochłonie je panujący dokoła chaos i zostaną wykorzystane jako część stroju. Na wieszaku wisiało ostatnie dzieło dziewczyny, dziwnie uporządko- wane na tle bałaganu w pozostałej części pokoju. Amy włączyła już muzykę na Halloween Buffy: the Musical huczał ze starych, szkolnych, drewnianych głośników ukrytych pod szpargałami do szycia. – Zastanawiam się nad XVII wiekiem – powiedziała nastolatka, zbliżając palec do ust. – No wiesz, o co chodzi, w sensie nieumarli. Zombi, a nie wampiry. – Taa. Wampiry są takie passe – wymamrotała Chloe, wymazując zadanie z matmy, nad którym właśnie praco- wała, i zaczęła je rozwiązywać od nowa. Udało jej się uwić małe gniazdko na końcu łóżka przyjaciółki, a na kolanach ułożyć belę muślinu jako podpórkę. Jej notebook chwiał się niepewnie na książce od matmy, wypełnionej sinusami, cosinusami i innymi równaniami. Amy uznała komentarz przyjaciółki za przyznanie jej racji.

– Wiem o tym! Absurd, prawda? Ale to będzie wspa- niałe. Tym razem wykorzystam do gorsetu prawdziwe fiszbiny – znasz Dark Garden? Powiedzieli, że sprzedadzą mi kawałki spiralnych dwustronnych fiszbinów z zakończeniami, abym mogła je przetestować. – Amy, ja tu próbuję nie zostawać w tyle – powie- działa Chloe, podnosząc książkę od matmy tak, żeby ko- leżanka mogła ją zobaczyć. – Bez obrazy, ale ja naprawdę muszę wziąć się do roboty. – A, tak, sorry, nie ma problemu. – Amy zmarszczyła nos, a Chloe ledwo powstrzymała się od śmiechu. Kasz- tanowe kędziory Amy wiły się wokół jej twarzy, dosłownie wystrzeliwując spod wstążki próbującej utrzymać je w ryzach. W rękaw koszulki była starannie wpięta gigan- tyczna agrafka do dziecięcych pieluch, a na szyi zwisał centymetr krawiecki. – Od teraz poświęcam całą uwagę tylko szkole. – Wskoczyła z impetem na łóżko, aż Chloe dla bezpieczeństwa przycisnęła do piersi książkę i zabrała kalkulator. – Popatrz na to! Amy wyjęła z tylnej kieszeni dżinsów broszurę. Ostatnio często nosiła spodnie i to – jak na nią – zaskaku- jąco obcisłe i dopasowane. Kiedyś Amy raczej... hm... wy- strzegała się ich, twierdząc, że są banalne i bez polotu – Chloe starła się dobierać słownictwo właściwe licealistom. Wzięła broszurę do ręki i zaczęła czytać. – FIT? Co to do cholery jest, jakaś nowa dieta? – Nie, to jest sierót od Fashion Institute of Technology w Nowym Jorku. Najlepsza szkoła projektowania w kraju.

Bardzo prestiżowa. Chloe spojrzała na zdjęcia: ludzie dziwacznie ubrani – tak jak Amy – siedzący w klasach, radośnie spacerujący, upinający szpilki na manekinach i projektujący na kom- puterach biżuterię. – Nieźle. Wygląda wspaniale – skomentowała Chloe, oddając przyjaciółce broszurę. – Ale, wiesz... hm... masz na to jeszcze trochę czasu. Jesteśmy dopiero w drugiej klasie, pamiętasz? – Tak. – Amy zaczerwieniła się i spojrzała w dół. – Ja, mmm... zamierzam skończyć szkołę rok wcześniej. – Co? – Chloe wykrzyknęła, odkładając książkę na bok. – Chloe, nic tu po mnie – westchnęła Amy. – Już chodzę na praktyki zawodowe, a do końca lata skończę jeszcze trzy kursy i będę już spełniać wszystkie wymaga- nia. – Ja... cholera! – wypaliła Chloe, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Jedyną znaną jej osobą, która skończyła li- ceum wcześniej był starszy brat Halleya, certyfikowany geniusz, który dostał się od razu na MIT, [Massachusetts Institute of Technology (MIT) – Instytut Technologiczny w Massachusetts (przyp. red.).]nie FIT. To nie było w stylu ludzi takich jak ona, Amy czy Paul. Jeszcze tylko rok i przyjaciółka niespodziewanie zniknie z jej życia. – Właściwie to ty – to, co ci się przydarzyło – w dużej części wpłynęłaś na moją decyzję nieśmiało powiedziała

dziewczyna, patrząc na nią wielkimi, okrągłymi, niebie- skimi oczami. No wiesz, przez ostatni miesiąc, kiedy cię nie było, kiedy byłaś zajęta całą tą sprawą z Mai, a żadne z nas nie wiedziało, co się dzieje, zaczęłaś żyć całkiem innym życiem. Jesteś kobietą-kotem, Przywódczynią swoich ludzi i zajmujesz się porachunkami sięgającymi setek lat wstecz, a masz dopiero szesnaście lat. I nadal chodzisz do szkoły. Ja też chcę mieć takie fajowskie życie. Przez chwilę obie milczały. – Nie jestem żadną Przywódczynią moich ludzi – wymamrotała w końcu Chloe, otwierając ponownie książkę od matmy. Przez następne kilka godzin zachowywały się nor- malnie: Amy przeszkadzała Chloe w nauce, bo ciągle py- tała ją, co sądzi o tej tkaninie czy tamtej koronce, a ta w odpowiedzi rzucała w nią różnymi przedmiotami. O ósmej trzydzieści zrobiły sobie przerwę, pani Scotkin zaparzyła im espresso i upiekła smorsy.[Amerykańskie ciastka w formie kanapki z krakersów z bardzo słodkim nadzieniem (przyp. tłum.).] O dziesiątej przyjaciółki skończyły naukę i zaczęły oglądać The Daily Show with John Stewart. Odwożąc Chloe do domu, Amy gadała jak nakręcona o tym i owym, wciąż spoglądając podejrzliwie na przyja- ciółkę. Próbowała mi o tym powiedzieć od dłuższego czasu – uświadomiła sobie Chloe. Zbierała się na odwagę. Kiedy wjechały na podjazd, Anna King stała w oknie i wyglądała jej. Amy do niej pomachała. Chloe westchnęła i zacisnęła zęby. Anna King nigdy na nią nie czekała,

a nawet jeśli, to wyglądało jakby robiła coś zupełnie in- nego, na przykład oglądała telewizję lub czytała. Wyzna- wała filozofię szacunku i zaufania dla nastoletniej córki – z czym kompletnie nie zgadzał się jej były mąż. Chociaż Chloe ledwo go pamiętała, to utkwiło jej w pamięci, że jej adopcyjny tata był nadopiekuńczy Zasugerował nawet, że jego córka nie powinna umawiać się na randki. Nigdy. Chloe zastanawiała się, czy to możliwie, że wiedział, jaka była jej prawdziwa natura Mai, człowieka – kota – i o tym, że każdy, z którym weszłaby w bardziej intymne relacje, umarłby. Machając Amy na pożegnanie, nastolatka patrzyła, jak czarne malibu przyjaciółki znikało w ciemnościach nocy, a czerwone, tylne światła samochodu malały niczym pło- mień gasnącej zapałki. W końcu trzeba było iść do domu. – Hej... – Chloe weszła do ciepłego wnętrza. – Hej, Chloe. Jak minął dzień? – Mama zmywała na- czynia, a jej głos brzmiał całkiem zwyczajnie. Przez mo- ment Anna King wyglądała jak typowa pani domu z przedmieść, a nie jak samotna matka, w dzień pracująca jako prawniczka, a w nocy opiekująca się adoptowaną, szurniętą dziewczyną–lwem. Chociaż teoretycznie wszystko wróciło do normy, Chloe wciąż nie mogła sobie darować, że dopuściła do porwania mamy. –W porządku. U Amy udało mi się zrobić większość matmy, a jeśli jeszcze wieczorem zdołam przebrnąć przez jakieś pięćdziesiąt stron Dicka, będę mistrzem. – Ja naprawdę bardzo cię proszę, żebyś nie nazywała

tak tej książki – powiedziała Anna, przez sekundę uśmie- chając się ironicznie w tak charakterystyczny dla niej, prawniczomatczyny sposób. – Chcesz coś do jedzenia? W lodówce nagle zaczęło pojawiać się pełno mięsa, i chociaż Chloe chciała, aby mama darowała sobie to ugrzecznione i krępujące wsparcie, to tak naprawdę była jej za to wdzięczna. Nie zrezygnowała całkowicie z diety Atkinsa, ale od kiedy po raz pierwszy wysunęły się jej pazury, zdecydowanie bardziej preferowała rzeczy słone i krwiście czerwone. Wampiry są takie passe – pomyślała. Teraz w modzie są koty. – Później coś tam skubnę. Naprawdę chciałabym to dokończyć. Zaczęła wchodzić na schody prowadzące do jej pokoju. – Chloe? Zatrzymała się i wzdrygnęła, słysząc szczerość w głosie matki. – Jestem z ciebie naprawdę dumna. – Choć krótkie włosy mamy były gładko zaczesane i związane z tyłu głowy w dwa małe kucyki, to wciąż wyglądała rodziciel- sko i dojrzale. – Nie tylko dlatego, że tyle przeszłaś, ale także dlatego, że teraz tak ciężko pracujesz, żeby nadrobić zaległości w nauce. Myślę, że odwalasz kawał dobrej ro- boty. – Dzięki – odezwała się Chloe. Nie wiedziała, czy powinna powiedzieć coś więcej, ale mama skinęła tylko głową i wróciła do zmywania naczyń.

Po tym, co wydarzyło się w Presidio, odbyły ze sobą bardzo szczerą rozmowę na różne tematy. Chloe opowie- działa o swoich tajemniczych mocach, rasie Mai, Bractwie Dziesiątego Ostrza, które ją porwało, o tym, jak umarła i zobaczyła rodzoną mamę. Anna sączyła szkocką i słuchała. Na końcu obie się rozpłakały, wy–ściskały i tyle. Ale coś zmieniło się między nimi i już na samą myśl o tym robiło jej się niedobrze. Nie było sensu ignorować faktu, że przyjmując na siebie kulę i umierając, uratowała życie matki, ale straciła jedno z pozostałych ośmiu żyć. Coś takiego trudno było zaakceptować Annie King, która mimo wszystko wciąż postrzegała siebie jako obrońcę i strażnika. Chloe nie była zadowolona, że mama obchodzi się z nią jak z jajkiem, próbując jakoś radzić sobie ze swoją nastoletnią córką–superbohaterką. Powinnam zrobić coś złego i dostać szlaban prawie zdecydowała. Szybko wszystko wróciłoby na swoje miejsce. Zadzwoniła jej komórka – a raczej komórka Amy, z wbudowanym GPS, która pozwoliła odnaleźć Chloe, kiedy ta pertraktowała z Bractwem Dziesiątego Ostrza o życie mamy. Jeszcze nie oddała telefonu przyjaciółce, co było kolejnym urwanym wątkiem całego zajścia. Choć zdecydowanie nie najgorszym. – Hej! – Przywitała się, rozpoznając numer Aleka. – Cześć, dziewczyno! Zgadnij: skąd dzwonię? – Z after party? – strzeliła.

– Dokładnie! Dasz wiarę? Nie mają piwa! – Niesamowite. To podobnie jak u nas – odpowie- działa ze zmęczeniem w głosie Chloe i się uśmiechnęła, upuszczając książki. – Jak było na koncercie? – Nieźle. Ale zaczynam dochodzić do wniosku, że flet jest dla frajerów. Zamierzam nauczyć się grać na pikolo. Kiedyś uważałem je za totalnie pedalskie, ale potem zau- ważyłem, że po jednej solówce wszystkie laski są twoje. – No to nieźle, Alek. – Hej, muszę spadać, ale zobaczymy się jutro, OK? – Taa, do zobaczenia – odpowiedziała Chloe i cmoknęła do słuchawki. On też cmoknął i rozłączyli się. Wyciągnęła z torby Moby Dicka, położyła się na łóżku i powoli odnalazła miejsce, w którym skończyła czytać. OK. Jest jedenasta piętnaście. Jeszcze ze dwie go- dzinki i będę miała to z głowy. Ale szybko przestała się łudzić. Nie bawiło ją już nawet to, że spora część książki opowiadała o wielorybie z gatunku ze spermą w nazwie. [Sperm whak – angielska nazwa ka- szalota (przyp red.).] Zaznaczyła palcem stronę i wyjrzała przez okno. Wschodził okrągły, zniekształcony księżyc, zbyt jasny jak na nów. Amy będzie taka zawiedziona – na Halloween nie będzie księżyca w pełni, tylko malejący. Zanim stała się prawdziwą Mai, nie zwracała na coś takiego uwagi. Mgła albo smog zakryły dół księżyca i znajdujące się po- niżej gwiazdy. Gdzieś tam był Brian. Ostatnie brakujące ogniwo

walki. Przyczynili się do tego wszyscy pozostali kluczowi gracze. Chloe wyjrzała ponownie na zewnątrz, po czym wró- ciła do lektury.

ROZDZIAŁ 2 Znowu miała ten sen. Wiedziała, że tylko śni, ale w żaden sposób nie mogła powstrzymać tego, co miało się zdarzyć. Jego ramiona pokryte były tatuażami i bliznami, układającymi się w napis Sodalitas Gladii Decimi. Ubrany był w matową czerń i przypominał cień. Jego oczy były błękitne z domieszką jakiegoś szaleństwa. Zaraz, coś mi to – przypomina... A potem zaczęła biec. Wbiegła w jakąś uliczkę, chociaż wiedziała, że to był błąd. W koszmarze tylko tak mogła postąpić. Ciemność całkowicie pochłonęła Chloe, i zanim wypluła ją na drugi koniec uliczki, wyrosła przed nią brama zwieńczona dru- tem kolczastym. Pierwsza rzucona przez niego gwiazdka trafiła ją w nogę. Druga dosięgła nadgarstek. Kiedy upadła, pochylił się nad nią i wymachiwał srebrnym sztyletem, który mógł zakończyć każde z jej ośmiu żyć. Uśmiechnął się prawie ze smutkiem i podciął jej gardło. Chloe usiadła na łóżku cała zlana potem. – Siedem żyć – powiedziała na głos. – Ja mam siedem. To była moja siostra, nie ja. W tych snach zawsze chodziło o jej siostrę, inną po- tencjalną Wybraną, która została zamordowana rok wcześniej. Raz na jakiś czas śniła jej się też biologiczna

matka i jej dążenie sprzed dwudziestu lat do zjednoczenia wszystkich wschodnioeuropejskich ras Mai. Natomiast nigdy nie śniła o swoim bracie, choć podobno go miała – czy to oznaczało, że wciąż żył? A może w nocy uwalniały się tylko wspomnienia zmarłych? Budzik pokazywał czwartą siedemnaście. Na zewnątrz wciąż było ciemno, a gwiazdy świeciły w tę najzimniejszą część nocy. Chloe wstała i otworzyła okno, pozwalając, aby mroźne powietrze ją orzeźwiło. Nie było mowy, żeby udało się jej ponownie zasnąć. Chloe po raz ostatni zerknęła na łóżko, po czym wskoczyła na parapet, zeskoczyła na ziemię i zniknęła w ciemnościach.

ROZDZIAŁ 3 – Chloe? Chloe? Znajomy głos zrzędził jej nad uchem. Chloe podpły- wała nieprzytomnie w kierunku świadomości, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że ścierpło jej lewe ramię, które przygniotła do biurka. – Może ty rzeczywiście masz mono – powiedział Paul, kopiąc w krzesło i próbując ją obudzić. – Koleżanko, try- gonometria się skończyła. Dobre wieści są takie, że Abercrombie wystrzelił jak z procy, bo miał pilny telefon. – Gnnerrrrhh – odpowiedziała Chloe, próbując jed- nocześnie otworzyć usta. – Co się z tobą dzieje? Zarywasz noc? Zostało ci tylko parę tygodni, żeby nadrobić zaległości. – Taa, przechodzę przez bardzo ciężki okres i próbuję jakoś się trzymać. No wiesz, nie można nauczyć kota sztuczek. Czy coś w tym stylu. Jestem głupim kotem – przeciągnęła się, a ponieważ w pobliżu nie było nikogo, wysunęła też pazury. Paul jeszcze nie do końca przyzwy- czaił się do tego widoku, dlatego też stał z szeroko otwar- tymi oczami. Mam ich znowu okłamywać. Cóż za wspaniały spo- sób, aby zacząć wszystko od nowa. – Taa, rzeczywiście, dlatego jesteś w klasie z zaawansowaną matmą. Bo jesteś głupia rzucił jej oschle Paul.

Chloe wzruszyła tylko ramionami i darowała sobie odpowiedź. – Później Kim ma mi pomóc z francuskim. – To Kim mówi po francusku? – Bezbłędnie. To trochę upiorne. Oczywiście, już samo patrzenie, jak dziewczyna rasy Mai, z dużymi kocimi uszami, oczami i kłami robi coś normalnego było upiorne, ale z jakichś powodów odmiana czasowników i czytanie na głos Les Liaisons Dangereuse wydawało się szczególnie niepokojące. – Masz zamiar iść... eee... tam? – zapytał Paul, mając na myśli Firebirda. Podejrzewała, że jeśli w ogóle kiedy- kolwiek miałby wypowiedzieć na głos słowo Mai, to raczej byłby to szept, podobnie, jak robiła to jej babcia, kiedy mówiła „homoseksualista”. – Nie, raczej nie. Idziemy na kawę albo herbatę – powiedziała Chloe, wpakowując notatki do torby i wkładając ołówek za ucho. – Chyba nie masz zamiaru tam wrócić, prawda? – zapytał Paul. Miał całkowitą rację. Kiedy trafiła tam po raz pierw- szy, myślała, że znalazła się w raju Alek, Olga i Siergiej nie tylko bronili jej przed łowcami z Bractwa Dziesiątego Ostrza, ale także pokazali jej całkiem nowy świat. Pomogli ustalić, kim była jej biologiczna matka. Wspierali ją i zabrali... ...i ukryli ją tam. Wszystko musiała robić wspólnie z nimi. Nie mogła nawet wyjść sama „dla własnego bez-

pieczeństwa”. W końcu zaczęła ich postrzegać jako pew- nego rodzaju sektę. Poszczególni członkowie byli w porządku, jak Alek i Kim, jej nowi najbliżsi przyjaciele. Igor i Valerie byli nieszkodliwi, chociaż całkowicie dali się przekonać do fi- lozofii tego miejsca. Nie chciała tylko myśleć o Siergieju. Nie było żadnych dowodów, że to on wysłał specjalną grupę wojowników Maikizekhów aby zabili jej mamę. Podczas jedynej prawdziwej ucieczki z Firebirda, kiedy to „chronili” Chloe przed Bractwem, Amy i Paul stwierdzili, że według nich w jej domu działo się coś dziwnego jak chociażby to, że od dłuższego czasu nie było tam jej mamy. Jak tylko Chloe zorientowała się, że została ona porwana, Kim sama zaproponowała swoje wyjątkowe kocie zdol- ności, aby sprawdzić dom w poszukiwaniu jakichś tropów. Dziewczyna z kocimi uszami wywąchała ślady nie tylko ludzi z Bractwa, ale także Mai. Co oni tam w ogóle robili? Jeśli mieli tylko obserwować i chronić jej mamę, to Sier- giej na pewno by jej o tym powiedział... prawda? Kim dość posępnie dala Chloe do zrozumienia, że nie była pierwszą Mai wychowaną przez ludzkich rodziców, którzy „zniknęli”, aby sierota mogła wrócić do swoich. Nawet jeśli Siergiej nie planował zabić jej mamy, to jednak nie zgodził się ratować jej przed Bractwem Dziesiątego Ostrza. Kiedy w końcu Chloe zdecydowała się „naprawić” wszystko i sama odnaleźć mamę, w Presidio zjawiły się dwie walczące ze sobą strony – a wśród nich Kim, Alek,

Paul i Brian aby zmierzyć się w ostatecznej wielkiej walce, podczas której Chloe straciła jedno ze swoich żyć. Siergiej oddał strzał, ale dziewczyna wciąż nie była pewna, dla kogo przeznaczona była kula. Czy na pewno dla Briana, a nie dla jej mamy? A może dla Chloe? Siergiej przyjął ją do siebie i traktował jak własną córkę: czytał jej książki, grał z nią w szachy, jadł z nią kolację i robił to, co każdy ojciec, a czego ona nigdy nie zaznała od swojego prawdziwego oraz adopcyjnego taty, który ulotnił się, kiedy była mała. Poza tym, cala ta sprawa z byciem Wy- braną – nie mogła sobie z tym poradzić. W rzeczywistości to mogło oznaczać, że Siergiej będzie stać na czele Mai, a to było coś, o czym Chloe nie chciała myśleć, ani tym bardziej rozmawiać. – Taa, na razie dałam sobie spokój z tą kocią budą – przyznała. – Nie dziwię ci się. Hej, a mówiłem ci, że mam prze- słuchanie w sprawie puszczania muzy na szkolnym balu? – W ręku trzymał dwunastocalowe płyty i machał nimi podekscytowany – Masz zamiar wygrzebać dla nich gra- mofon, czy jak? – zapytała zimno Chloe. Zaczęli iść w kierunku biura „Lantern” – szkolnej gazetki, w której pracował Paul, dzięki czemu mógł tam zaglądać i miał dostęp do komputerów. – Co? Nie. Oni raczej nie są w tych klimatach. Kupi- łem te płyty od Justina. Zamierzam użyć iPoda i komputera. – Wow. To takie oldschoolowe.

– Odwal się, King. Przynajmniej w tym roku posłu- chamy kilku dobrych kawałków. – No dobra, ale czy da się do tego tańczyć? – Liczę, że wyjdziesz na parkiet pierwsza, aby roz- kręcić zabawę – powiedział poważnie Paul. – Obiecałem już Amy i jej gotyckim przyjaciołom, że na początek puszczę Switchblade Symphony i New Order. – Wiesz, właściwie to czasami mógłbyś coś napisać do tej gazetki – powiedziała Chloe, kiedy Paul otwierał drzwi do biura „Lantern”. Dziewczyna nie pracowała w redakcji, ale często korzystała z ich kanapy i komputerów. – Wy- korzystaj swoją rozległą wiedzę muzyczną. – Poprowadź kolumnę z nowościami płytowymi czy coś w tym stylu. Zdobądź kilka punktów do college’u. Ze co? – Zatrzymał się i zastanowił się przez chwilę. – Z pewnością byłoby to lepsze od pisania gównianych ar- tykułów dla pierwszaków. Cóż, dlatego to ty jesteś mó- zgiem całej operacji. E tam, tylko same mięśnie. I pazury. – Paul otworzył drzwi przed Chloe, a ta poczłapała do środka, zamierzając rzucić plecak na kanapę, jak to miała w zwyczaju, zanim sama na niej wyląduje, ale zatrzymała się w połowie za- machu, w samą porę, aby nie trafić pięcio–kilowym cię- żarem w głowę Amy. Dziewczyna kartkowała egzemplarz magazynu „The Nation”, z grzecznie założoną nogą na nogę, udając zaskoczoną widokiem Chloe i Paula. Hej, ludziska – przywitała ich Amy jakby od nie- chcenia. – Co tam?

Niewiele. Jak się tu dostałaś? – W głosie Paula nie słychać było żadnych emocji, choć prawdopodobnie nie było mu obojętne, że jego dziewczyna postanowiła go za- skoczyć zjawiając się bez uprzedzenia w jego półprywat- nym pokoju. Kiedy Chloe wyjdzie, pewnie odbędzie się małe migdalonko – a cóżby innego? Carson mnie wpuścił. – Amy dyskretnie wskazała kciukiem ponad ramionami. Ktoś grzebał w magazynku z zaopatrzeniem. – Mogę się zmyć... – zasugerowała Chloe. Będzie musiała znaleźć inne miejsce na drzemkę – może w Sali gimnastycznej, pod trybunami? Mogliby ją znaleźć tylko woźni lub dilerzy, ale żaden z nich nie pojawiłby się prę- dzej niż po zakończonych lekcjach. – Nie, spoko – powiedziała Amy, odkładając gazetę na bok. – To dobrze. – Chloe odetchnęła z ulgą i zaległa obok przyjaciółki, natychmiast zwijając się w kłębek i kładąc głowę na jednej z wyświechtanych i lekko zakurzonych poduszek. Carson wyszedł z magazynku i piorunował wzrokiem całą trójkę. – Paul, ty zdaje się jesteś naczelnym. Pracujesz tutaj i nie możesz używać tego miejsca jako prywatnego klubu spotkań. – W zasadzie to teraz jestem recenzentem – powie- dział Paul z diabelskim uśmieszkiem. – Mam pewien pomysł – odezwała się zaspana Chloe

z kanapy. – Ty nie piśniesz słówkiem, że tu byliśmy, a my nie powiemy Keirze, że zeszłej nocy świnruszyłeś z Halley. Carson nawet nie próbował zaprzeczać i nabzdyczony wrócił do magazynku. – A skąd my to wiemy? – zapytała Amy, spoglądając na Chloe. Paul wskazał na swój nos i wykonał gest naśladujący kota wyciągającego pazury. – A, tak. Niezła robota, Chloe. Ale ona już mocno spała. Wieczorem Alek zaprosił ją na kolację – wprawdzie do niedrogiej restauracji, ale przynajmniej nie był to McDonald’s – podczas której plotkowali o trasie zespołu. Był w tym równie wredny jak dziewczyny, a jego pełne zachwytu oczy świeciły, kiedy opowiadał o eksplozjach i klęskach wynikających z różnych miłosnych przygód, które się mu przytrafiały. Nic dziwnego, że nie przeszka- dzał mu kultowy aspekt Firebirda: dla niego była to jedna wielka opera mydlana. Oświetlenie restauracji było posępnie fluorescencyjne, a wystrój wnętrza stanowiło wypłowiałe plastikowe akwarium, ciągnące się od odrapanego baru do ławki, do której przyklejał się tyłek. Za wielkimi, szklanymi oknami panowała głęboka ciemność, którą rozjaśniały wyłącznie reflektory przejeżdżających tędy od czasu do czasu auto- busów przypominało to bar na słynnym obrazie Edwarda Hoppera. Daleko mu było do Firebirda, z jego aksamit-