Przygody Bobby’ego Dolara zacząłem od dedykacji dla
mojego przyjaciela Davida Pierce’a, który nas opuścił.
Od tamtego czasu straciłem jeszcze kilkoro bliskich
ludzi.
To samo można powiedzieć o naszym gatunku,
fantastyce.
Śmiertelność to ból, ale także perspektywa.
Brakuje nam Was wszystkich, pisarze, twórcy, artyści.
Jakże brak mi Ciebie, Dave! Ale taka już, straszna i
piękna zarazem, tajemnica życia: nie można kochać i
nie zaznać – kiedyś tam – poczucia straty.
M
Podziękowania
oja książka, moje zasady. A najważniejsza z nich to
pamiętać i dziękować. Nie skończyłbym jej bowiem bez
pomocy, jakiej udzieliło mi wiele osób.
Bardzo ważną rolę przy powstawaniu tej książki (jak i
wszystkich innych) odegrały moje przyjaciółki i redaktorki, Betsy
Wollheim i Sheila Gilbert. Boże Wam błogosław.
Mój nieoceniony agent, Matt Bialer, prowadził mnie za rękę
(głównie w przenośni, jako że mieszka w Nowym Jorku) przez liczne
kryzysy i odpały. Chwała mu za to.
Marylou Capes-Platt znów dokonała cudu adiustatorskiego,
zasypując mnie poprawkami i sugestiami, ani razu przy tym nie
sprawiając, że chciałbym się gryźć i drapać. Nieustające
błogosławieństwa, Marylou.
Moja żona Deborah Beale jak zawsze była przy mnie i dla mnie na
każdym kroku tej drogi. Miałem szczęście ożenić się nie tylko z
cudowną osobą, lecz także ze znakomitym redaktorem i wydawcą.
(Nie, nie jestem bigamistą; to jedna i ta sama dziewczyna). Błogosław
jej, Panie. Zawsze.
Kochana Lisa Tveit, Królowa Internetu, raz jeszcze sprawiła, że
wyszedłem na gościa, który coś tam wie o współczesnym świecie.
Moja wdzięczność jest równie bezgraniczna jak jej poświęcenie dla
mnie. Wszelkich Ci łask, Liso.
Droga przyjaciółka Ylva von Löhneysen pomogła mi przy wielu
ważnych kwestiach związanych z niemieckim, a do tego jest bardzo
cool. I Ciebie niech strzegą anieli.
Piękne dzięki również dla Armii Boby’ego Dolara sformowanej z
wspaniałych Smarcherów z tadwilliams.com, fejsbukowej gwardii z
tad.williams i AuthorTadWilliams, tudzież wiary z Twittera, których
zderzenie z Całym Szaleństwem Tada trochę złagodziła dyskretna
selekcja na MrsTad w wykonaniu mojej życiowej partnerki.
Wszystkim Wam po trzykroć błogosławieństwo.
I powiem Wam jedno: nie napisałbym nic, gdyby nie czytelnicy.
Jestem gawędziarzem, nie hermetycznym akademikiem – a więc
dzięki wielkie i Wam, którzy to czytacie. I nie odpuszczajcie, proszę!
W tym tempie skończycie książkę, ani się spostrzeżecie.
N
Prolog
igdy przedtem nie byłem na rozprawie w Niebie. Nie zdarzają
się zresztą często.
Ale zaraz, o mądry aniele, powiecie. Jakże to w Niebie
mogą się odbywać procesy sądowe?
Dobre pytanie. No bo skoro już ktoś raz się dostał do Krainy
Wiecznej Szczęśliwości, to chyba ma załatwione, nie? Gościu
przeszedł weryfikację i zaliczyli go do Sprawiedliwych, bo inaczej by
się tam nie dostał, prawda? Potem zaś już tylko chwali się Pana – jak
więc można podpaść pod niebieskie paragrafy?
No cóż… po pierwsze, jest cały ten gips z wolną wolą. Ludzie i
anioły muszą móc popełniać błędy, w przeciwnym razie wszechświat
byłby mechanizmem, w którym wszystko jest z góry ustalone i
doskonałe. Życie w Niebie najczęściej tak właśnie wygląda: trzoda
pogodnych świetlistych stworzeń bytuje w absolutnej harmonii, w
bzyczącym szczęściem ulu, z jednym wspólnym celem. Wszyscy
jednak wiemy, że w przyrodzie – choćby dany ekosystem działał
idealnie – zawsze się znajdzie parę durnych ptaków lecących na
północ, gdy cała reszta ucieka przed zimą na południe, czy jakiś
rąbnięty łosoś surfujący w dół rzecznych bystrzyn z okrzykiem
„Patrzcie, jak zasuwam!”, który co rusz obija się o rozsądniejszych
ziomków mozolnie płynących na tarło pod prąd. I nie ma znaczenia,
że tacy odmieńcy zamarzają i spadają z nieba gdzieś w tundrę lub
zdychają bezpotomnie – liczy się wolna wola. Najwyraźniej zaś my,
anioły, jesteśmy tak samo zdolne do kiepskiego panowania nad
impulsami jak wszyscy inni. No i stąd się biorą niebieskie sądy i
procesy, a mnie właśnie po raz pierwszy czekał udział w takiej
imprezie.
Udział to może źle powiedziane. I niezupełnie pierwszy raz;
zdarzało mi się już wiedzieć o podobnych sprawach. W raju tak już
jest, że wie się o pewnych ważnych wydarzeniach, a nawet można
śledzić je uważnie, niekoniecznie w nich uczestnicząc. Trudno to
wyjaśnić, jak wiele innych niebiańskich niewytłumaczalnych rzeczy.
Powiedzmy, że siedzicie w zatłoczonym barze i trwa mecz ligowy z
udziałem lokalnej drużyny: nie trzeba wlepiać gał w telewizor, żeby
wiedzieć, co się akurat dzieje na boisku, nie? Dociera to do was na
kilkanaście sposobów. No więc ja na zbliżonej zasadzie miałem
okazję obserwować parę takich procesów.
Ten jednak miał się zdecydowanie różnić od poprzednich, dlatego
załatwiłem sobie doskonałe miejsce: w samym środku pierwszego
rzędu. Podsądnego (biedny skrzydlaty skurczybyk…) czekała
konfrontacja z najwyższym majestatem niebieskiego prawa i całe
Lśniące Miasto pulsowało niecierpliwym oczekiwaniem. Pałac
Sprawiedliwości jaśniał od wewnętrznego światła niezliczonych
zastępów anielskich; wszystkim zależało, by widzieć to osobiście i z
bliska. Zdawało mi się nawet, że nieopodal kręci się mój szef,
archanioł Temuel (ksywka „Muł”).
Tłumy Zbawionych, choć w zasadzie pozbawione substancji,
przepychały się i potrącały wzajem w ogromnej połyskliwej masie
(tego też nie podejmuję się wytłumaczyć). Pojawienie się szacownego
trybunału wzbudziło rosnący szmer ekscytacji. Rządek promiennych
archanielskich sylwetek reprezentował to, co wielkie i dobre – w paru
wypadkach nawet największe i najlepsze – co nasza Trzecia Sfera ma
do zaoferowania. Rozpoznałem wszystkie od razu.
– Zebraliśmy się tu pod okiem Najwyższego, aby sprawiedliwości
stało się zadość. – Te słowa wypłynęły z kolumny brylantowego
światła, której na imię Terencja. Pozostała czwórka sędziów: Karael,
Razjel, Anaita i Chamuel, zasiadła w płomiennym milczeniu wokół
niej, ustawiona pod sznurek niczym świece na menorze w piąty dzień
Chanuki. – Bóg was wszystkich kocha – dodała i obróciła uwagę na
mnie. – Aniele adwokacie Doloriel, jesteś oskarżony o spiskowanie
przeciwko Niebu tudzież o inne zbrodnie, w tym gniew, pychę,
zazdrość oraz chciwość, wszystkie w najokropniejszej postaci. Jeżeli
zostaniesz uznany za winnego, będziesz usunięty z Nieba i wrzucony
w Czeluść Piekielną, gdzie spędzisz wieczność w męce i rozpaczy.
Czy masz jakieś pytania, nim zaczniemy przewód sądowy?
Tak, tak. Z tego właśnie powodu przysługiwało mi tak dobre
miejsce w prześwietnej sali. Macie jakieś pytania? Ja też, i to
najpewniej takie same, poczynając od „Jak się tu znalazłem?” aż po
„Jak się z tego, kurka wodna, wykaraskać?”. Jednakże z przyczyn,
które będę wyjaśniał po drodze, nie sądziłem, aby ich zadawanie
przyniosło mi cokolwiek dobrego.
– Wysoki Sądzie, zadecydowaliście już, co ze mną zrobicie –
powiedziałem z nadzieją, że zabrzmiało to znacznie bardziej hardo i
chłodno, niż się w tej chwili czułem. – Darujmy więc sobie te wstępy,
bo i tak wiadomo, że najlepsza zabawa będzie przy ogłaszaniu
werdyktu.
Ale zaraz, powiecie, może by tak od początku, Bobby Dolar.
Jakimże cudem trafiłeś na niebiańską ławę oskarżonych? Jak taka
przykrość mogła spotkać jednego z umiłowanych, szanowanych
aniołów Pańskich?
Ha, ha. Jasne. Nie żałujcie sobie, kopnijcie leżącego jeszcze raz.
Co tam los jego nieśmiertelnej duszy, skoro można mieć z tego trochę
beki?
Naprawdę chcecie wiedzieć, jak się znalazłem w tej sytuacji?
Wszystko się chyba zaczęło od snu, który mnie nawiedził pewnej
nocy.
S
Jeden
Po prostu anioł
tos sięgał ponad głowy rozwrzeszczanych gapiów. Przywiązany
do słupa skazaniec zwisał bezwładnie na sznurach, nierealny jak
wyrzucony na śmietnik manekin sklepowy czy zapomniana
wielka lalka. Miał na sobie rycerską zbroję, ale smukłość figury
zdradzała, że pod żelazem nie kryje się mocarny wojownik,
lecz krucha kobieta. Rozpoczynała się egzekucja Joanny d’Arc.
Dziewica Orleańska uniosła głowę i potoczyła wzrokiem po
zatłoczonym placu. Nasze spojrzenia się spotkały. Ujrzałem jej
bardzo jasne, platynowe włosy i oczy czerwone jak krew. Poczułem
lód w sercu. To nie była święta Joanna, lecz Caz – moja cudna
demonica, która zawłaszczyła i wystawiła na śmiertelne
niebezpieczeństwo mą duszę.
Ktoś podłożył ogień pod suche bierwiona. Podpałka zajęła się od
razu. Wokół stóp Caz pojawiły się pierwsze białe obłoczki. Płomienie
błyskawicznie pięły się w górę, malując dym w barwy zachodzącego
słońca. Caz szarpała się w więzach coraz bardziej rozpaczliwie, czując
szybko rosnący żar. Nie mogłem się poruszyć. Otworzyłem usta, by
do niej zawołać, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Stałem jak
skamieniały. W chwili, gdy najbardziej byłem jej potrzebny, nie
mogłem nic zrobić.
– Jesteś za daleko! – krzyknęła spośród otulających ją ciasno pasm
dymu. – Och, Bobby, tak daleko!
Dalsze słowa przerodziły się w nieartykułowane bolesne wycie.
Płomienie strzelały już tak wysoko, że ledwo widziałem jej
sylwetkę poprzez ogień. Wijące się ciało, dym, budynki w tle –
wszystko gięło się i drgało jak pod wodą. Nagle wśród wznoszącej się
ku niebu ciemnej chmury dostrzegłem ruch w powietrzu nad stosem:
szybujące w dół skrzydlate kształty.
Alleluja! Miejskie dzwony rozdzwoniły się melodią pieśni o
Odkupieniu. Alleluja! Skrzydlate postacie kołowały coraz niżej –
anioły spieszące na ratunek!
Potem jednak zobaczyłem je wyraźniej. Może sprawiało to
falujące od żaru powietrze, lecz twarze domniemanych wybawców
miały ponury, okropny wyraz; oczy błyskały piorunami, a skrzydła
okazały się matowoczarne jak spalony papier i nawet żarzyły się na
brzegach, jakby to ogień, nie powietrze, był ich naturalnym
środowiskiem.
Anioły czy demony? Przybywają z pomocą czy chcą ją porwać do
miejsca wiecznej kaźni? Oniemiały, sparaliżowany mogłem tylko
patrzeć i słuchać, jak dzwony biją coraz głośniej.
Alleluja! Alleluja!! Alleluja!!!
Poderwałem się na łóżku zaplątany w kołdrę. W pokoju było
ciemno i tylko nieśmiałe pasemko światła z ulicy wpełzało do środka
pod zaciągniętymi storami. Zniknęły płomienie i dym, ale z mojego
telefonu wciąż wylewała się ta sama melodia, jak okrutny żart.
Alleluja.
Telefon. To tylko dzwoni telefon.
Aha, jasne, pomyślałem, przekrzykując w powoli zbieranych
myślach łomot rozkołatanego serca. Pieprz się, Haendel, i pieprzyć
twój pieprzony hymn. A już zwłaszcza tego sukinsyna, któremu
przyszło do głowy użyć go jako dzwonka w naszych służbowych
komórkach.
Zrzuciłem połowę bałaganu z nocnego stolika, zanim wreszcie
namacałem aparat, wcisnąłem guzik z zieloną słuchaweczką i
uciszyłem tę cholerną hosannę.
– Czego? – warknąłem. Puls mi napierniczał, jakbym właśnie dał
krok z urwiska w pustą przestrzeń. – Oby to było coś ważnego, bo
inaczej ktoś umrze.
– Ktoś już umarł. – Poznałem głos Alice z biura miejskiego
(naszego lokalnego oddziału władzy niebieskiej). – Masz klienta,
Dolar. – Wyrecytowała szczegóły, jakby odczytywała listę zakupów.
– Pokaż im, kto tu rządzi, kowboju. I może nie byłbyś takim
zrzędliwym dupkiem, gdybyś wczoraj zasnął jak człowiek, zamiast
się urżnąć do poduszki.
Odłożyła słuchawkę, nim zdążyłem pomyśleć o jakiejś
błyskotliwej ripoście.
Jesteś za daleko! – krzyczała Caz w moim śnie. I to się akurat
zgadzało, gdyż dzieliło nas coś znacznie gorszego niż odległość
mierzona w jednostkach układu SI. Jedno z nas było w Piekle. Drugie
tylko się tak czuło.
Gdy tak leżałem w oczekiwaniu, aż opadnie poranny przypływ
czarnej beznadziei, za ścianą na wysokości głowy usłyszałem jakieś
szuranie. Zauważyłem to już wieczorem, gdy kładłem się spać, ale
uznałem, że to szczur albo że sąsiad zdrapuje ubitą muchę czy coś w
tym rodzaju. Tym razem trwało to dłużej; uporczywe skrobanie,
które szybko zaczęło mi działać na nerwy. W końcu rąbnąłem parę
razy pięścią w tapetę i wszystko ucichło.
Moja nowa garsoniera w tanim bloku Tierra Green Apartments nie
była szczytem marzeń, ale ludzie i stwory, którym zależało, żeby mi
zaszkodzić zdrowotnie, sukcesywnie odkrywali kolejne miejsca
mojego zamieszkania, więc ostatnimi czasy nie mogłem sobie
pozwolić na dłuższe przebywanie w jednym lokalu. A tak nie cierpię
przeprowadzek.
Obijanie się między koszmarem z całopaleniem ukochanej i
upiornymi odgłosami zza ściany kosztowało mnie parę minut
nurzania głowy w zimnej wodzie, nim zdołałem się uspokoić na tyle,
by móc skupić myśli na robocie. Aniele adwokacie, napomniałem się,
ktoś tam cię potrzebuje.
Miejsce zdarzenia było niedaleko, na autostradzie Bayshore, ale
gdy w końcu się wygrzebałem z mieszkania, dziesięć minut nie
mogłem znaleźć samochodu. Nie dlatego, spieszę wyjaśnić, żebym
poprzedniego wieczoru wrócił naprany (choć do lekkiego rauszyku
się przyznaję), tylko dlatego, że po niedawnych doświadczeniach z
krwiożerczym zombi zwanym Śmiszkiem nabrałem zwyczaju
parkować za każdym razem gdzie indziej.
Czułem się, jakbym w nocy przedrzemał raptem z kwadrans, ale
zbliżał się już świt, czyli musiałem zaliczyć całkiem przyzwoite
spanko: pamiętałem, że padłem jak ścięty natychmiast po powrocie
do domu. I też nie z powodu nadmiernego spożycia; do kolacji
wypiłem wszystkiego ze trzy piwa. (Ostatnio próbuję się ograniczać i
w ogóle poczynać sobie odpowiedzialniej). Wierzcie mi, padam
zmęczony i zapominam, gdzie zostawiłem auto, tylko dlatego, że
bardzo źle sypiam. A sypiam źle dlatego, że ciągle śni mi się Piekło.
Widzicie, dopiero co spędziłem tam coś koło pół roku i było właśnie
tak źle, jak sobie wyobrażacie. Nie, gorzej. To nie jest przeżycie, z
jakiego można się otrząsnąć w dzień czy dwa. Nie wspomnę już, że
udałem się tam w celu odbicia demonicy, w której się zakochałem,
Casimiry zwanej też hrabiną Zimnoręką, i dokumentnie to
spartoliłem. No i dlatego właśnie wasz przyjaciel Bobby czuje się, jak
się czuje, i niemal co noc miewa paskudne sny.
Ten dzisiejszy był jednak inny i gorszy niż zwykle. Najczęściej
śniła mi się po prostu topielica Marmora – fałszywa Caz, za pomocą
której arcydiabeł Eligor (jej szef i były kochanek) oszwabił mnie
niczym najdurniejszego z durnych frajerów – jak roztapia mi się w
ramionach w wodniste nic. Czasem jawiły mi się też straszne męki
Caz, na które musiałem patrzeć sam torturowany przez tego bydlaka
– choć jestem przekonany, że nikt jej wtedy nic nie robił i były to
tylko dodatkowe efekty specjalne na mój użytek. (Bardzo potrzebna
mi jest ta wiara). Cóż więc było odmiennego w tym dzisiejszym
koszmarze? Caz powiedziała mi kiedyś, że gdy ją samą uśmiercał kat,
myślała wtedy właśnie o Joannie d’Arc; wcale mnie nie zdziwiło, że
moja pokręcona podświadomość wplotła to w końcu między stałe
senne wątki.
Było jednak i coś innego, głębszego, niż mogłem uchwycić myślą.
Jak gdyby ona naprawdę usiłowała się ze mną skontaktować. Ale jak,
dlaczego i w jakiej sprawie – nie miałem zielonego pojęcia.
Odszukałem wreszcie mojego starego kanciastego datsuna; stał w
głębi zaułka w bok od Heller Street, którego za Boga bym sobie sam
nie przypomniał. Jak na listopadowy ranek było dość sucho i widno,
ruch więc nie był tragiczny, nawet tak blisko centrum. Dotarcie na
miejsce wypadku – kawałek na południe od „koniczynki” Woodside
Expressway – zajęło mi nie więcej niż kwadrans. Jakiś mocno
potrzaskany minivan leżał do góry kołami paręnaście zrytych i
usianych szczątkami metrów od drogi; pobocze zastawione było
wozami policji, straży i pogotowia ratunkowego migoczącymi
dyskoteką czerwonych i niebieskich kogutów. Jedyny trup spoczywał
na ziemi przykryty zakrwawionym kocem. Nikomu się nigdzie nie
spieszyło.
Pora na anioła.
Zaparkowałem na poboczu jakieś trzydzieści metrów za
wszystkimi i ruszyłem pieszo na przełaj przez zmarznięte badyle.
Żaden z gliniarzy nawet na mnie nie spojrzał, gdy się zbliżałem, ale
tak to już z nami jest: kiedy anioły pracują, szczególnie na miejscu
zgonu, są mało zauważalne. Oczywiście za parę sekund dzielni
przedstawiciele służb miejskich będą mnie widzieć jeszcze słabiej.
Zatrzymałem się kilka kroków przed zwłokami i otworzyłem portal z
jasnego, lecz niepewnego światła, który nazywamy Zamkiem
Błyskawicznym.
Tak jest, właśnie tak. Oszczędźcie mi rubasznych żarcików, bo
słyszałem już wszystkie. Przeważnie od kolesi aniołów. To dla nas po
prostu przejście do miejsca pracy. Dziura w Czasie, by tak rzec.
Wszystko, co po drugiej stronie, jest czymś w rodzaju bańki
utworzonej z tej jednej, konkretnej chwili.
Odgłosy z autostrady umilkły jak nożem uciął, gdy przelazłem
przez Zamek. Wszystko zastygło w bezruchu: radiowozy i pędzące
szosą samochody, nawet ludzie. Jak gdyby nagle całą okolicę zalały
miliardy litrów przezroczystego plastiku i momentalnie stężały.
Gliniarze zatrzymani w kadrze, światła awaryjne, cały wszechświat
znieruchomiał i zrobiło się cicho jak w grobowcu. Poza mną była tam
tylko jedna poruszająca się postać – facet w roboczych ciuchach
miotał się między pojazdami i stukał w szyby, starając się zwrócić na
siebie czyjąkolwiek uwagę. Bezskutecznie, ma się rozumieć, jako że
on znalazł się poza Czasem, oni zaś tkwili w nim nadal.
Spostrzegł mnie i puścił się biegiem w moją stronę. Miał ciemną
cerę i sumiaste wąsy, ale mogłem się skupić tylko na białkach jego
wytrzeszczonych z przerażenia oczu.
– Pomocy! – krzyknął. – Miałem wypadek!
– Gurdipie Malhotro – powiedziałem uroczystym tonem. – Bóg
cię kocha.
– Kim… Kim pan jest? – Mój klient potknął się, złapał
równowagę i stanął.
– Nazywam się Doloriel i jestem twoim anielskim adwokatem. –
Dałem mu chwilę, by dotarło do niego, co usłyszał. – Tak, miałeś
wypadek i obawiam się, że go nie przeżyłeś.
Wpatrywał się we mnie tymi wybałuszonymi gałami. Gdyby krew
wciąż płynęła mu w żyłach, rzekłbym, że zbladł. Na razie zwyczajnie
go zamurowało. Szok, gdy nadszedł, ogarnął go błyskawicznie.
– Ale… ale ja nie mogę! Mój syn… Dziś jego… – Powoli kręcił
głową. – Moja żona! To ja już nigdy jej nie zobaczę?
– Wiele jest rzeczy, o których nie mogę ci nic powiedzieć –
odparłem najłagodniej jak umiałem. Ba, jeszcze więcej takich, o
których sam guzik wiem. – Najpierw jednak musimy cię
przygotować na sąd. To moje zadanie. Uczynię wszystko, żeby cię
wybronić. Wiem, że byłeś dobrym człowiekiem.
Oczywiście nie mogłem jeszcze tego wiedzieć. Ale nigdy nie
zawadzi trochę klienta uspokoić, żeby dało się z nim pracować.
Wciąż się na mnie gapił.
– Anioł? – wydukał w końcu. – Ale… jak to możliwe? Ja nie
jestem chrześcijaninem!
– Nie szkodzi, panie Malhotra. Ja też nie jestem chrześcijański,
tylko po prostu anioł.
Werdykt nie zapadł tak szybko, jak bym chciał. Demonem
prokuratorem był drobny karierowicz o imieniu Szczurynał, jeden z
tych ambitnych niedouków, którym się wydaje, że każdą sprawę
wygrają jakimś zdumiewającym gambitem w stylu Perry’ego
Masona. Wyciągał każde wykroczonko, jakie biedaczysku Malhotrze
kiedykolwiek zdarzyło się popełnić – jak „Nieodpowiedzialna jazda!”
(za którą glinie z drogówki nie chciało się nawet mandatu wypisać) –
i usiłował odmalować jego życie w barwach totalnego
nieposzanowania dla innych, chociaż tego ranka mój Gurdip tylko
dlatego przekroczył dozwoloną prędkość, że chciał zdążyć
zapakować prezent urodzinowy dla synka, zanim mały się obudzi i
pójdzie do szkoły. To mnie zresztą ruszyło i przyznaję, że w mowie
obrończej mogły mi się wypsnąć w odniesieniu do prokuratora
epitety w rodzaju „ta szumowina zeskrobana z podłogi kibla w
najgłębszym kręgu Piekła” – to znaczy niewiele mijające się z
prawdą, ale jednak dalekie od zawodowej kurtuazji. Na szczęście dla
mnie i świętej pamięci obywatela Malhotry sędzią była akurat nieco
flegmatyczna kula światła zwana Sasanielem, przed którą już nieraz
miałem okazję występować na wokandzie; jego archanielskość nie
jest skłonny ulegać podnieceniu tylko dlatego, że jakiś tam diabełek
stara się zapracować na reputację orła piekielnej palestry. Dał mu
pogadać, stosownie do powagi sądu uprzejmie odczekał jakiś czas i
uciąwszy w pół zdania kolejną linię oskarżenia, ogłosił wyrok
korzystny dla mojego klienta. Świsnęło, błysnęło i Gurdip Malhotra
przeszedł do następnego etapu tego, co się tam wyprawia z duszami
świeżo zmarłych. (To samo musiało w swoim czasie dziać się ze mną,
ale nic potem nie pamiętamy, więc niestety nie mogę wam zapełnić
tych białych plam). Sędzia przeteleportował się tam, gdzie ich
archanielskości mają zwyczaj przebywać między rozprawami,
Szczurynał rozpłynął się w kłębach śmierdzącego siarką dymu – i
zostałem sam, wolny jak ptaszę na resztę nowego cholernego dnia.
K
Dwa
Starzy i nowi przyjaciele
iedy wróciłem z bezczasowości Zewnętrza do tak zwanego
realnego świata, dochodziła dziewiąta. To, że w takich razach
wychodzimy sobie poza Czas, nie znaczy, że bestia przestaje
płynąć. Myślę, że ma to związek ze służbową doczesnością
oddelegowanych na Ziemię aniołów, to znaczy z noszeniem
ludzkich, nieco tylko zmodyfikowanych ciał. Gdy już przejdziemy z
powrotem przez Zamek, stwierdzamy tę różnicę – w tym wypadku
minęło parę godzin. Nie należę do rannych, a nawet
przedpołudniowych ptaszków, ale myśl o ponownym uwaleniu się na
wyrze i kolejnym śnie o Caz była zbyt przygnębiająca,
zdecydowałem się więc zajrzeć do „Oyster Billa”, baru, gdzie serwują
coś w rodzaju jedzenia. Mam słabość do tej speluny; chadzam tam,
odkąd sięgam pamięcią – co dowodzi, że więcej we mnie lojalności
niż rozumu. Gdyby nie to, że i tak już nie żyję, byłoby z tego wcale
niezłe epitafium.
Kończyłem zgarniać kawałkiem chleba resztki melanżu skrobi i
tłuszczu, który Bill przewrotnie nazywa śniadaniem, kiedy do baru
wtoczył się jakiś stary menel i niby to zmierzając do baru, dyskretnie
nagabywał gości o wsparcie finansowe. (Bill nie lubi żebraków; jest
zdania, że niekorzystnie wpływają na wizerunek lokalu – co zaliczam
do najpyszniejszych dowcipów, jakie słyszałem). Większość
konsumentów udawała, że go nie widzi, ale gdy dotarł do mojego
stolika, sięgnąłem do kieszeni po drobniaki. Stary miał wodniste oczy
i włosy tak pozlepiane w strąki, jakby wymodelował je żelem w
latach osiemdziesiątych i od tamtej pory ich nie dotykał. Jechało też
od niego czymś, czego normalnie nie powinno się pijać – coś jakby
Old Spice’em przesączonym przez dawno nieprany podkoszulek.
Wcisnąłem mu do ręki parę monet ze słowami „Powodzenia. Bóg
cię kocha”. Mówiłem szeptem, gdyż okazać uprzejmość w „Oyster
Billu” to tak, jak dla kulawej gazeli paradować przed stadem
wygłodniałych lwów; menel jednak słuch miał dobry. Obdarzył mnie
bezzębnym uśmiechem i poklepał po ramieniu.
– Dzięki, przyjacielu – odrzekł mniej bełkotliwie, niżbym się
spodziewał. – Chciałbym ci coś dać za twoją dobroć.
– Doprawdy, nie trzeba…
Wyciągnął z kieszeni spodni pomiętą brudną kartkę złożoną na
czworo i wręczył mi z takim namaszczeniem, jakby przedstawiała
sporą wartość. Mój ty smutku…
– Obiecaj, że to przeczytasz – powiedział. – I się zastanowisz. Bóg
wie o tobie i jesteś Mu potrzebny.
To rzekłszy, poczłapał do wyjścia i po chwili zniknął mi z oczu.
Tak, wiem. Śmieszna sprawa: bezdomny alkoholik uświadamia
aniołowi Pańskiemu jego rolę w wielkim boskim planie. Zerknąłem
na karteluszek, ale treść wyglądała raczej na polityczną niż religijną.
Nagłówek głosił: „Ktoś w Białym Domu chce cię unicestwić!”. Omal
nie zostawiłem go na blacie, ale nie wiedziałem, czy stary nie
obserwuje mnie ukradkiem zza szyby podekscytowany, że wreszcie
ktoś od niego wziął ulotkę, wsunąłem więc papier do kieszeni i
opuściłem lokal.
Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu, ale dziesiąta rano to
jeszcze nie pora, by pójść do „Cyrkla” i się urżnąć z kolegami po
fachu, postanowiłem więc zadzwonić do Sama – mojego przyjaciela,
też anioła, ale już niepracującego w branży. Od paru dni nie miałem
od niego wieści. To on mnie niechcący wpakował w większość tego
gówna, w którym się aktualnie taplam, możecie więc sobie
wyobrazić, jaki z niego gość, skoro wciąż uważam go za najlepszego
kumpla.
Nie cierpię gadać w marszu przez telefon prawie tak samo, jak nie
znoszę robiących to ludzi, gdy więc zobaczyłem wolną ławkę na
przystanku autobusowym przy Parade Street – zazwyczaj pełnym
biuralistów z drugim śniadaniem w brązowych torebkach, turystów i
tych wszechobecnych szczurowatych młodzieńców z psami, którym
wiążą chusty na karku – natychmiast na nią klapnąłem i wyciągnąłem
komórkę. Przy okazji wypadł mi z kieszeni ów dar menela, czekając
więc, aż Sam odbierze telefon, podniosłem go i zacząłem czytać.
Nie była to obszerna lektura. Pod wspomnianym już nagłówkiem
o dybiącej na odbiorcę nieznanej osobie z Białego Domu widniało
zdjęcie tego znanego na całym świecie budynku… lewitującego w
chmurach. Niżej, odrobinę tylko mniejszą czcionką napisano: „Masz
wrogów. Nie chcesz ich poznać? ONI wiedzą wszystko o TOBIE!”.
Pod spodem zaś autor ulotki zamieścił – jakże by inaczej – cytat
biblijny:
Bo też i nie zna człowiek swego czasu, jak ryby, które się łowi w
sieć zdradliwą, i jak ptaki w sidła schwytane. Jak one, tak uwikłani
zostają ludzie w złej chwili, gdy spada na nich znienacka.*
U dołu arkusza ktoś przed skserowaniem przykleił dość dziwny
zestaw obrazków wyciętych z czasopism. Pierwsze dwa przedstawiały
anioła i osła. Anioł? Interesujący zbieg okoliczności. Przeniosłem
wzrok na osiołka niepewny, czy ma on może symbolizować aktualnie
urzędującego prezydenta z partii demokratycznej. Sam nie odbierał,
rozłączyłem się więc w końcu zniecierpliwiony – tym bardziej że coś
innego nie dawało mi teraz spokoju.
Wreszcie rozjaśniło mi się w głowie. Osioł… muł… Archanioł
Temuel, mój boss.
Były też dwa inne obrazki: zegar z dziecięcej książeczki i ławka.
To już było coś więcej niż przypadek; z Mułem już parokrotnie
spotykałem się na ławce na Beeger Square. Jeżeli więc nie zbieg
okoliczności, to znaczy, że zostałem wezwany na kolejne spotkanie.
Podreptałem zatem na Beeger, nigdzie jednak nie zauważyłem
menela z „Oyster Billa”. Czy to rzeczywiście mógł być Temuel? Nasz
archanioł uwielbia ekscentryczne przebrania, zwłaszcza gdy chce być
tajemniczy; niewykluczone też, że zna nadane mu przez nasz
kolektyw przezwisko. Biały Dom w chmurach też nasuwa dość
oczywiste skojarzenie z Domem, jak w naszym adwokackim gronie
nazywamy Niebo.
Czy jednak potrzebna mi specjalna wiadomość, że ktoś tam w
górze na mnie poluje? Kurdeż, tyle to ja sam wiem. I Temuel wie, że
wiem. Albo więc jest to tylko zwariowany przypadek – taka była
moja pierwsza myśl – albo też mój szef pofatygował się aż tu, na
ziemski padół, żeby mi uzmysłowić, że wpadłem w jeszcze gorsze
tarapaty, niż dotąd mi się wydawało. I na dodatek chyba się
spóźniłem na tę randkę.
Popatrzyłem jeszcze raz na wymięty papier i tym razem
spostrzegłem, że wskazówki rysunkowego zegara ustawione są na
jedenastej. Spojrzałem na ekran komórki: była dziewiąta czterdzieści.
Nie dziwota, że nigdzie ani śladu Muła – miałem jeszcze prawie
półtorej godziny do zabicia. Wyszło na to, że mimo wczesnej pory
jednak wpadnę do „Cyrkla”, bo z całą pewnością nie miałem ochoty
czekać na tym zimnym wietrze. Poza tym nie zamierzałem przecież
tam pić, więc to się nie liczy. Chciałem tylko przycupnąć gdzieś w
ciepełku, póki się nie przekonam, czy dobrze interpretuję ten
menelski rebus.
Ile razy zdarzyło się wam trzymać w ręku kawałek papieru i
modlić, żeby pochodził od prawdziwego pijaczyny woniejącego
zjełczałym potem, a nie od archanioła w niebiesiech?
Dla mnie też był to pierwszy raz.
Kiedy zaszedłem do „Cyrkla”, było tam tylko dwóch aniołów,
których słabo znałem: Didi Francuz i jeszcze jeden, opróżniający
flaszkę wina z takim zapałem, jakby była dziesiąta wieczorem, a nie
rano. Ledwie na mnie zerknęli, skinęli głowami i wrócili do dysputy
Przygody Bobby’ego Dolara zacząłem od dedykacji dla mojego przyjaciela Davida Pierce’a, który nas opuścił. Od tamtego czasu straciłem jeszcze kilkoro bliskich ludzi. To samo można powiedzieć o naszym gatunku, fantastyce. Śmiertelność to ból, ale także perspektywa. Brakuje nam Was wszystkich, pisarze, twórcy, artyści. Jakże brak mi Ciebie, Dave! Ale taka już, straszna i piękna zarazem, tajemnica życia: nie można kochać i nie zaznać – kiedyś tam – poczucia straty.
M Podziękowania oja książka, moje zasady. A najważniejsza z nich to pamiętać i dziękować. Nie skończyłbym jej bowiem bez pomocy, jakiej udzieliło mi wiele osób. Bardzo ważną rolę przy powstawaniu tej książki (jak i wszystkich innych) odegrały moje przyjaciółki i redaktorki, Betsy Wollheim i Sheila Gilbert. Boże Wam błogosław. Mój nieoceniony agent, Matt Bialer, prowadził mnie za rękę (głównie w przenośni, jako że mieszka w Nowym Jorku) przez liczne kryzysy i odpały. Chwała mu za to. Marylou Capes-Platt znów dokonała cudu adiustatorskiego, zasypując mnie poprawkami i sugestiami, ani razu przy tym nie sprawiając, że chciałbym się gryźć i drapać. Nieustające błogosławieństwa, Marylou. Moja żona Deborah Beale jak zawsze była przy mnie i dla mnie na każdym kroku tej drogi. Miałem szczęście ożenić się nie tylko z cudowną osobą, lecz także ze znakomitym redaktorem i wydawcą. (Nie, nie jestem bigamistą; to jedna i ta sama dziewczyna). Błogosław jej, Panie. Zawsze. Kochana Lisa Tveit, Królowa Internetu, raz jeszcze sprawiła, że
wyszedłem na gościa, który coś tam wie o współczesnym świecie. Moja wdzięczność jest równie bezgraniczna jak jej poświęcenie dla mnie. Wszelkich Ci łask, Liso. Droga przyjaciółka Ylva von Löhneysen pomogła mi przy wielu ważnych kwestiach związanych z niemieckim, a do tego jest bardzo cool. I Ciebie niech strzegą anieli. Piękne dzięki również dla Armii Boby’ego Dolara sformowanej z wspaniałych Smarcherów z tadwilliams.com, fejsbukowej gwardii z tad.williams i AuthorTadWilliams, tudzież wiary z Twittera, których zderzenie z Całym Szaleństwem Tada trochę złagodziła dyskretna selekcja na MrsTad w wykonaniu mojej życiowej partnerki. Wszystkim Wam po trzykroć błogosławieństwo. I powiem Wam jedno: nie napisałbym nic, gdyby nie czytelnicy. Jestem gawędziarzem, nie hermetycznym akademikiem – a więc dzięki wielkie i Wam, którzy to czytacie. I nie odpuszczajcie, proszę! W tym tempie skończycie książkę, ani się spostrzeżecie.
N Prolog igdy przedtem nie byłem na rozprawie w Niebie. Nie zdarzają się zresztą często. Ale zaraz, o mądry aniele, powiecie. Jakże to w Niebie mogą się odbywać procesy sądowe? Dobre pytanie. No bo skoro już ktoś raz się dostał do Krainy Wiecznej Szczęśliwości, to chyba ma załatwione, nie? Gościu przeszedł weryfikację i zaliczyli go do Sprawiedliwych, bo inaczej by się tam nie dostał, prawda? Potem zaś już tylko chwali się Pana – jak więc można podpaść pod niebieskie paragrafy? No cóż… po pierwsze, jest cały ten gips z wolną wolą. Ludzie i anioły muszą móc popełniać błędy, w przeciwnym razie wszechświat byłby mechanizmem, w którym wszystko jest z góry ustalone i doskonałe. Życie w Niebie najczęściej tak właśnie wygląda: trzoda pogodnych świetlistych stworzeń bytuje w absolutnej harmonii, w bzyczącym szczęściem ulu, z jednym wspólnym celem. Wszyscy jednak wiemy, że w przyrodzie – choćby dany ekosystem działał idealnie – zawsze się znajdzie parę durnych ptaków lecących na północ, gdy cała reszta ucieka przed zimą na południe, czy jakiś rąbnięty łosoś surfujący w dół rzecznych bystrzyn z okrzykiem „Patrzcie, jak zasuwam!”, który co rusz obija się o rozsądniejszych
ziomków mozolnie płynących na tarło pod prąd. I nie ma znaczenia, że tacy odmieńcy zamarzają i spadają z nieba gdzieś w tundrę lub zdychają bezpotomnie – liczy się wolna wola. Najwyraźniej zaś my, anioły, jesteśmy tak samo zdolne do kiepskiego panowania nad impulsami jak wszyscy inni. No i stąd się biorą niebieskie sądy i procesy, a mnie właśnie po raz pierwszy czekał udział w takiej imprezie. Udział to może źle powiedziane. I niezupełnie pierwszy raz; zdarzało mi się już wiedzieć o podobnych sprawach. W raju tak już jest, że wie się o pewnych ważnych wydarzeniach, a nawet można śledzić je uważnie, niekoniecznie w nich uczestnicząc. Trudno to wyjaśnić, jak wiele innych niebiańskich niewytłumaczalnych rzeczy. Powiedzmy, że siedzicie w zatłoczonym barze i trwa mecz ligowy z udziałem lokalnej drużyny: nie trzeba wlepiać gał w telewizor, żeby wiedzieć, co się akurat dzieje na boisku, nie? Dociera to do was na kilkanaście sposobów. No więc ja na zbliżonej zasadzie miałem okazję obserwować parę takich procesów. Ten jednak miał się zdecydowanie różnić od poprzednich, dlatego załatwiłem sobie doskonałe miejsce: w samym środku pierwszego rzędu. Podsądnego (biedny skrzydlaty skurczybyk…) czekała konfrontacja z najwyższym majestatem niebieskiego prawa i całe Lśniące Miasto pulsowało niecierpliwym oczekiwaniem. Pałac Sprawiedliwości jaśniał od wewnętrznego światła niezliczonych zastępów anielskich; wszystkim zależało, by widzieć to osobiście i z bliska. Zdawało mi się nawet, że nieopodal kręci się mój szef, archanioł Temuel (ksywka „Muł”).
Tłumy Zbawionych, choć w zasadzie pozbawione substancji, przepychały się i potrącały wzajem w ogromnej połyskliwej masie (tego też nie podejmuję się wytłumaczyć). Pojawienie się szacownego trybunału wzbudziło rosnący szmer ekscytacji. Rządek promiennych archanielskich sylwetek reprezentował to, co wielkie i dobre – w paru wypadkach nawet największe i najlepsze – co nasza Trzecia Sfera ma do zaoferowania. Rozpoznałem wszystkie od razu. – Zebraliśmy się tu pod okiem Najwyższego, aby sprawiedliwości stało się zadość. – Te słowa wypłynęły z kolumny brylantowego światła, której na imię Terencja. Pozostała czwórka sędziów: Karael, Razjel, Anaita i Chamuel, zasiadła w płomiennym milczeniu wokół niej, ustawiona pod sznurek niczym świece na menorze w piąty dzień Chanuki. – Bóg was wszystkich kocha – dodała i obróciła uwagę na mnie. – Aniele adwokacie Doloriel, jesteś oskarżony o spiskowanie przeciwko Niebu tudzież o inne zbrodnie, w tym gniew, pychę, zazdrość oraz chciwość, wszystkie w najokropniejszej postaci. Jeżeli zostaniesz uznany za winnego, będziesz usunięty z Nieba i wrzucony w Czeluść Piekielną, gdzie spędzisz wieczność w męce i rozpaczy. Czy masz jakieś pytania, nim zaczniemy przewód sądowy? Tak, tak. Z tego właśnie powodu przysługiwało mi tak dobre miejsce w prześwietnej sali. Macie jakieś pytania? Ja też, i to najpewniej takie same, poczynając od „Jak się tu znalazłem?” aż po „Jak się z tego, kurka wodna, wykaraskać?”. Jednakże z przyczyn, które będę wyjaśniał po drodze, nie sądziłem, aby ich zadawanie przyniosło mi cokolwiek dobrego. – Wysoki Sądzie, zadecydowaliście już, co ze mną zrobicie –
powiedziałem z nadzieją, że zabrzmiało to znacznie bardziej hardo i chłodno, niż się w tej chwili czułem. – Darujmy więc sobie te wstępy, bo i tak wiadomo, że najlepsza zabawa będzie przy ogłaszaniu werdyktu. Ale zaraz, powiecie, może by tak od początku, Bobby Dolar. Jakimże cudem trafiłeś na niebiańską ławę oskarżonych? Jak taka przykrość mogła spotkać jednego z umiłowanych, szanowanych aniołów Pańskich? Ha, ha. Jasne. Nie żałujcie sobie, kopnijcie leżącego jeszcze raz. Co tam los jego nieśmiertelnej duszy, skoro można mieć z tego trochę beki? Naprawdę chcecie wiedzieć, jak się znalazłem w tej sytuacji? Wszystko się chyba zaczęło od snu, który mnie nawiedził pewnej nocy.
S Jeden Po prostu anioł tos sięgał ponad głowy rozwrzeszczanych gapiów. Przywiązany do słupa skazaniec zwisał bezwładnie na sznurach, nierealny jak wyrzucony na śmietnik manekin sklepowy czy zapomniana wielka lalka. Miał na sobie rycerską zbroję, ale smukłość figury zdradzała, że pod żelazem nie kryje się mocarny wojownik, lecz krucha kobieta. Rozpoczynała się egzekucja Joanny d’Arc. Dziewica Orleańska uniosła głowę i potoczyła wzrokiem po zatłoczonym placu. Nasze spojrzenia się spotkały. Ujrzałem jej bardzo jasne, platynowe włosy i oczy czerwone jak krew. Poczułem lód w sercu. To nie była święta Joanna, lecz Caz – moja cudna demonica, która zawłaszczyła i wystawiła na śmiertelne niebezpieczeństwo mą duszę. Ktoś podłożył ogień pod suche bierwiona. Podpałka zajęła się od razu. Wokół stóp Caz pojawiły się pierwsze białe obłoczki. Płomienie błyskawicznie pięły się w górę, malując dym w barwy zachodzącego słońca. Caz szarpała się w więzach coraz bardziej rozpaczliwie, czując szybko rosnący żar. Nie mogłem się poruszyć. Otworzyłem usta, by do niej zawołać, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Stałem jak
skamieniały. W chwili, gdy najbardziej byłem jej potrzebny, nie mogłem nic zrobić. – Jesteś za daleko! – krzyknęła spośród otulających ją ciasno pasm dymu. – Och, Bobby, tak daleko! Dalsze słowa przerodziły się w nieartykułowane bolesne wycie. Płomienie strzelały już tak wysoko, że ledwo widziałem jej sylwetkę poprzez ogień. Wijące się ciało, dym, budynki w tle – wszystko gięło się i drgało jak pod wodą. Nagle wśród wznoszącej się ku niebu ciemnej chmury dostrzegłem ruch w powietrzu nad stosem: szybujące w dół skrzydlate kształty. Alleluja! Miejskie dzwony rozdzwoniły się melodią pieśni o Odkupieniu. Alleluja! Skrzydlate postacie kołowały coraz niżej – anioły spieszące na ratunek! Potem jednak zobaczyłem je wyraźniej. Może sprawiało to falujące od żaru powietrze, lecz twarze domniemanych wybawców miały ponury, okropny wyraz; oczy błyskały piorunami, a skrzydła okazały się matowoczarne jak spalony papier i nawet żarzyły się na brzegach, jakby to ogień, nie powietrze, był ich naturalnym środowiskiem. Anioły czy demony? Przybywają z pomocą czy chcą ją porwać do miejsca wiecznej kaźni? Oniemiały, sparaliżowany mogłem tylko patrzeć i słuchać, jak dzwony biją coraz głośniej. Alleluja! Alleluja!! Alleluja!!! Poderwałem się na łóżku zaplątany w kołdrę. W pokoju było
ciemno i tylko nieśmiałe pasemko światła z ulicy wpełzało do środka pod zaciągniętymi storami. Zniknęły płomienie i dym, ale z mojego telefonu wciąż wylewała się ta sama melodia, jak okrutny żart. Alleluja. Telefon. To tylko dzwoni telefon. Aha, jasne, pomyślałem, przekrzykując w powoli zbieranych myślach łomot rozkołatanego serca. Pieprz się, Haendel, i pieprzyć twój pieprzony hymn. A już zwłaszcza tego sukinsyna, któremu przyszło do głowy użyć go jako dzwonka w naszych służbowych komórkach. Zrzuciłem połowę bałaganu z nocnego stolika, zanim wreszcie namacałem aparat, wcisnąłem guzik z zieloną słuchaweczką i uciszyłem tę cholerną hosannę. – Czego? – warknąłem. Puls mi napierniczał, jakbym właśnie dał krok z urwiska w pustą przestrzeń. – Oby to było coś ważnego, bo inaczej ktoś umrze. – Ktoś już umarł. – Poznałem głos Alice z biura miejskiego (naszego lokalnego oddziału władzy niebieskiej). – Masz klienta, Dolar. – Wyrecytowała szczegóły, jakby odczytywała listę zakupów. – Pokaż im, kto tu rządzi, kowboju. I może nie byłbyś takim zrzędliwym dupkiem, gdybyś wczoraj zasnął jak człowiek, zamiast się urżnąć do poduszki. Odłożyła słuchawkę, nim zdążyłem pomyśleć o jakiejś błyskotliwej ripoście. Jesteś za daleko! – krzyczała Caz w moim śnie. I to się akurat
zgadzało, gdyż dzieliło nas coś znacznie gorszego niż odległość mierzona w jednostkach układu SI. Jedno z nas było w Piekle. Drugie tylko się tak czuło. Gdy tak leżałem w oczekiwaniu, aż opadnie poranny przypływ czarnej beznadziei, za ścianą na wysokości głowy usłyszałem jakieś szuranie. Zauważyłem to już wieczorem, gdy kładłem się spać, ale uznałem, że to szczur albo że sąsiad zdrapuje ubitą muchę czy coś w tym rodzaju. Tym razem trwało to dłużej; uporczywe skrobanie, które szybko zaczęło mi działać na nerwy. W końcu rąbnąłem parę razy pięścią w tapetę i wszystko ucichło. Moja nowa garsoniera w tanim bloku Tierra Green Apartments nie była szczytem marzeń, ale ludzie i stwory, którym zależało, żeby mi zaszkodzić zdrowotnie, sukcesywnie odkrywali kolejne miejsca mojego zamieszkania, więc ostatnimi czasy nie mogłem sobie pozwolić na dłuższe przebywanie w jednym lokalu. A tak nie cierpię przeprowadzek. Obijanie się między koszmarem z całopaleniem ukochanej i upiornymi odgłosami zza ściany kosztowało mnie parę minut nurzania głowy w zimnej wodzie, nim zdołałem się uspokoić na tyle, by móc skupić myśli na robocie. Aniele adwokacie, napomniałem się, ktoś tam cię potrzebuje. Miejsce zdarzenia było niedaleko, na autostradzie Bayshore, ale gdy w końcu się wygrzebałem z mieszkania, dziesięć minut nie mogłem znaleźć samochodu. Nie dlatego, spieszę wyjaśnić, żebym poprzedniego wieczoru wrócił naprany (choć do lekkiego rauszyku
się przyznaję), tylko dlatego, że po niedawnych doświadczeniach z krwiożerczym zombi zwanym Śmiszkiem nabrałem zwyczaju parkować za każdym razem gdzie indziej. Czułem się, jakbym w nocy przedrzemał raptem z kwadrans, ale zbliżał się już świt, czyli musiałem zaliczyć całkiem przyzwoite spanko: pamiętałem, że padłem jak ścięty natychmiast po powrocie do domu. I też nie z powodu nadmiernego spożycia; do kolacji wypiłem wszystkiego ze trzy piwa. (Ostatnio próbuję się ograniczać i w ogóle poczynać sobie odpowiedzialniej). Wierzcie mi, padam zmęczony i zapominam, gdzie zostawiłem auto, tylko dlatego, że bardzo źle sypiam. A sypiam źle dlatego, że ciągle śni mi się Piekło. Widzicie, dopiero co spędziłem tam coś koło pół roku i było właśnie tak źle, jak sobie wyobrażacie. Nie, gorzej. To nie jest przeżycie, z jakiego można się otrząsnąć w dzień czy dwa. Nie wspomnę już, że udałem się tam w celu odbicia demonicy, w której się zakochałem, Casimiry zwanej też hrabiną Zimnoręką, i dokumentnie to spartoliłem. No i dlatego właśnie wasz przyjaciel Bobby czuje się, jak się czuje, i niemal co noc miewa paskudne sny. Ten dzisiejszy był jednak inny i gorszy niż zwykle. Najczęściej śniła mi się po prostu topielica Marmora – fałszywa Caz, za pomocą której arcydiabeł Eligor (jej szef i były kochanek) oszwabił mnie niczym najdurniejszego z durnych frajerów – jak roztapia mi się w ramionach w wodniste nic. Czasem jawiły mi się też straszne męki Caz, na które musiałem patrzeć sam torturowany przez tego bydlaka – choć jestem przekonany, że nikt jej wtedy nic nie robił i były to tylko dodatkowe efekty specjalne na mój użytek. (Bardzo potrzebna
mi jest ta wiara). Cóż więc było odmiennego w tym dzisiejszym koszmarze? Caz powiedziała mi kiedyś, że gdy ją samą uśmiercał kat, myślała wtedy właśnie o Joannie d’Arc; wcale mnie nie zdziwiło, że moja pokręcona podświadomość wplotła to w końcu między stałe senne wątki. Było jednak i coś innego, głębszego, niż mogłem uchwycić myślą. Jak gdyby ona naprawdę usiłowała się ze mną skontaktować. Ale jak, dlaczego i w jakiej sprawie – nie miałem zielonego pojęcia. Odszukałem wreszcie mojego starego kanciastego datsuna; stał w głębi zaułka w bok od Heller Street, którego za Boga bym sobie sam nie przypomniał. Jak na listopadowy ranek było dość sucho i widno, ruch więc nie był tragiczny, nawet tak blisko centrum. Dotarcie na miejsce wypadku – kawałek na południe od „koniczynki” Woodside Expressway – zajęło mi nie więcej niż kwadrans. Jakiś mocno potrzaskany minivan leżał do góry kołami paręnaście zrytych i usianych szczątkami metrów od drogi; pobocze zastawione było wozami policji, straży i pogotowia ratunkowego migoczącymi dyskoteką czerwonych i niebieskich kogutów. Jedyny trup spoczywał na ziemi przykryty zakrwawionym kocem. Nikomu się nigdzie nie spieszyło. Pora na anioła. Zaparkowałem na poboczu jakieś trzydzieści metrów za wszystkimi i ruszyłem pieszo na przełaj przez zmarznięte badyle. Żaden z gliniarzy nawet na mnie nie spojrzał, gdy się zbliżałem, ale tak to już z nami jest: kiedy anioły pracują, szczególnie na miejscu
zgonu, są mało zauważalne. Oczywiście za parę sekund dzielni przedstawiciele służb miejskich będą mnie widzieć jeszcze słabiej. Zatrzymałem się kilka kroków przed zwłokami i otworzyłem portal z jasnego, lecz niepewnego światła, który nazywamy Zamkiem Błyskawicznym. Tak jest, właśnie tak. Oszczędźcie mi rubasznych żarcików, bo słyszałem już wszystkie. Przeważnie od kolesi aniołów. To dla nas po prostu przejście do miejsca pracy. Dziura w Czasie, by tak rzec. Wszystko, co po drugiej stronie, jest czymś w rodzaju bańki utworzonej z tej jednej, konkretnej chwili. Odgłosy z autostrady umilkły jak nożem uciął, gdy przelazłem przez Zamek. Wszystko zastygło w bezruchu: radiowozy i pędzące szosą samochody, nawet ludzie. Jak gdyby nagle całą okolicę zalały miliardy litrów przezroczystego plastiku i momentalnie stężały. Gliniarze zatrzymani w kadrze, światła awaryjne, cały wszechświat znieruchomiał i zrobiło się cicho jak w grobowcu. Poza mną była tam tylko jedna poruszająca się postać – facet w roboczych ciuchach miotał się między pojazdami i stukał w szyby, starając się zwrócić na siebie czyjąkolwiek uwagę. Bezskutecznie, ma się rozumieć, jako że on znalazł się poza Czasem, oni zaś tkwili w nim nadal. Spostrzegł mnie i puścił się biegiem w moją stronę. Miał ciemną cerę i sumiaste wąsy, ale mogłem się skupić tylko na białkach jego wytrzeszczonych z przerażenia oczu. – Pomocy! – krzyknął. – Miałem wypadek! – Gurdipie Malhotro – powiedziałem uroczystym tonem. – Bóg
cię kocha. – Kim… Kim pan jest? – Mój klient potknął się, złapał równowagę i stanął. – Nazywam się Doloriel i jestem twoim anielskim adwokatem. – Dałem mu chwilę, by dotarło do niego, co usłyszał. – Tak, miałeś wypadek i obawiam się, że go nie przeżyłeś. Wpatrywał się we mnie tymi wybałuszonymi gałami. Gdyby krew wciąż płynęła mu w żyłach, rzekłbym, że zbladł. Na razie zwyczajnie go zamurowało. Szok, gdy nadszedł, ogarnął go błyskawicznie. – Ale… ale ja nie mogę! Mój syn… Dziś jego… – Powoli kręcił głową. – Moja żona! To ja już nigdy jej nie zobaczę? – Wiele jest rzeczy, o których nie mogę ci nic powiedzieć – odparłem najłagodniej jak umiałem. Ba, jeszcze więcej takich, o których sam guzik wiem. – Najpierw jednak musimy cię przygotować na sąd. To moje zadanie. Uczynię wszystko, żeby cię wybronić. Wiem, że byłeś dobrym człowiekiem. Oczywiście nie mogłem jeszcze tego wiedzieć. Ale nigdy nie zawadzi trochę klienta uspokoić, żeby dało się z nim pracować. Wciąż się na mnie gapił. – Anioł? – wydukał w końcu. – Ale… jak to możliwe? Ja nie jestem chrześcijaninem! – Nie szkodzi, panie Malhotra. Ja też nie jestem chrześcijański, tylko po prostu anioł. Werdykt nie zapadł tak szybko, jak bym chciał. Demonem
prokuratorem był drobny karierowicz o imieniu Szczurynał, jeden z tych ambitnych niedouków, którym się wydaje, że każdą sprawę wygrają jakimś zdumiewającym gambitem w stylu Perry’ego Masona. Wyciągał każde wykroczonko, jakie biedaczysku Malhotrze kiedykolwiek zdarzyło się popełnić – jak „Nieodpowiedzialna jazda!” (za którą glinie z drogówki nie chciało się nawet mandatu wypisać) – i usiłował odmalować jego życie w barwach totalnego nieposzanowania dla innych, chociaż tego ranka mój Gurdip tylko dlatego przekroczył dozwoloną prędkość, że chciał zdążyć zapakować prezent urodzinowy dla synka, zanim mały się obudzi i pójdzie do szkoły. To mnie zresztą ruszyło i przyznaję, że w mowie obrończej mogły mi się wypsnąć w odniesieniu do prokuratora epitety w rodzaju „ta szumowina zeskrobana z podłogi kibla w najgłębszym kręgu Piekła” – to znaczy niewiele mijające się z prawdą, ale jednak dalekie od zawodowej kurtuazji. Na szczęście dla mnie i świętej pamięci obywatela Malhotry sędzią była akurat nieco flegmatyczna kula światła zwana Sasanielem, przed którą już nieraz miałem okazję występować na wokandzie; jego archanielskość nie jest skłonny ulegać podnieceniu tylko dlatego, że jakiś tam diabełek stara się zapracować na reputację orła piekielnej palestry. Dał mu pogadać, stosownie do powagi sądu uprzejmie odczekał jakiś czas i uciąwszy w pół zdania kolejną linię oskarżenia, ogłosił wyrok korzystny dla mojego klienta. Świsnęło, błysnęło i Gurdip Malhotra przeszedł do następnego etapu tego, co się tam wyprawia z duszami świeżo zmarłych. (To samo musiało w swoim czasie dziać się ze mną, ale nic potem nie pamiętamy, więc niestety nie mogę wam zapełnić
tych białych plam). Sędzia przeteleportował się tam, gdzie ich archanielskości mają zwyczaj przebywać między rozprawami, Szczurynał rozpłynął się w kłębach śmierdzącego siarką dymu – i zostałem sam, wolny jak ptaszę na resztę nowego cholernego dnia.
K Dwa Starzy i nowi przyjaciele iedy wróciłem z bezczasowości Zewnętrza do tak zwanego realnego świata, dochodziła dziewiąta. To, że w takich razach wychodzimy sobie poza Czas, nie znaczy, że bestia przestaje płynąć. Myślę, że ma to związek ze służbową doczesnością oddelegowanych na Ziemię aniołów, to znaczy z noszeniem ludzkich, nieco tylko zmodyfikowanych ciał. Gdy już przejdziemy z powrotem przez Zamek, stwierdzamy tę różnicę – w tym wypadku minęło parę godzin. Nie należę do rannych, a nawet przedpołudniowych ptaszków, ale myśl o ponownym uwaleniu się na wyrze i kolejnym śnie o Caz była zbyt przygnębiająca, zdecydowałem się więc zajrzeć do „Oyster Billa”, baru, gdzie serwują coś w rodzaju jedzenia. Mam słabość do tej speluny; chadzam tam, odkąd sięgam pamięcią – co dowodzi, że więcej we mnie lojalności niż rozumu. Gdyby nie to, że i tak już nie żyję, byłoby z tego wcale niezłe epitafium. Kończyłem zgarniać kawałkiem chleba resztki melanżu skrobi i tłuszczu, który Bill przewrotnie nazywa śniadaniem, kiedy do baru wtoczył się jakiś stary menel i niby to zmierzając do baru, dyskretnie nagabywał gości o wsparcie finansowe. (Bill nie lubi żebraków; jest
zdania, że niekorzystnie wpływają na wizerunek lokalu – co zaliczam do najpyszniejszych dowcipów, jakie słyszałem). Większość konsumentów udawała, że go nie widzi, ale gdy dotarł do mojego stolika, sięgnąłem do kieszeni po drobniaki. Stary miał wodniste oczy i włosy tak pozlepiane w strąki, jakby wymodelował je żelem w latach osiemdziesiątych i od tamtej pory ich nie dotykał. Jechało też od niego czymś, czego normalnie nie powinno się pijać – coś jakby Old Spice’em przesączonym przez dawno nieprany podkoszulek. Wcisnąłem mu do ręki parę monet ze słowami „Powodzenia. Bóg cię kocha”. Mówiłem szeptem, gdyż okazać uprzejmość w „Oyster Billu” to tak, jak dla kulawej gazeli paradować przed stadem wygłodniałych lwów; menel jednak słuch miał dobry. Obdarzył mnie bezzębnym uśmiechem i poklepał po ramieniu. – Dzięki, przyjacielu – odrzekł mniej bełkotliwie, niżbym się spodziewał. – Chciałbym ci coś dać za twoją dobroć. – Doprawdy, nie trzeba… Wyciągnął z kieszeni spodni pomiętą brudną kartkę złożoną na czworo i wręczył mi z takim namaszczeniem, jakby przedstawiała sporą wartość. Mój ty smutku… – Obiecaj, że to przeczytasz – powiedział. – I się zastanowisz. Bóg wie o tobie i jesteś Mu potrzebny. To rzekłszy, poczłapał do wyjścia i po chwili zniknął mi z oczu. Tak, wiem. Śmieszna sprawa: bezdomny alkoholik uświadamia aniołowi Pańskiemu jego rolę w wielkim boskim planie. Zerknąłem na karteluszek, ale treść wyglądała raczej na polityczną niż religijną.
Nagłówek głosił: „Ktoś w Białym Domu chce cię unicestwić!”. Omal nie zostawiłem go na blacie, ale nie wiedziałem, czy stary nie obserwuje mnie ukradkiem zza szyby podekscytowany, że wreszcie ktoś od niego wziął ulotkę, wsunąłem więc papier do kieszeni i opuściłem lokal. Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu, ale dziesiąta rano to jeszcze nie pora, by pójść do „Cyrkla” i się urżnąć z kolegami po fachu, postanowiłem więc zadzwonić do Sama – mojego przyjaciela, też anioła, ale już niepracującego w branży. Od paru dni nie miałem od niego wieści. To on mnie niechcący wpakował w większość tego gówna, w którym się aktualnie taplam, możecie więc sobie wyobrazić, jaki z niego gość, skoro wciąż uważam go za najlepszego kumpla. Nie cierpię gadać w marszu przez telefon prawie tak samo, jak nie znoszę robiących to ludzi, gdy więc zobaczyłem wolną ławkę na przystanku autobusowym przy Parade Street – zazwyczaj pełnym biuralistów z drugim śniadaniem w brązowych torebkach, turystów i tych wszechobecnych szczurowatych młodzieńców z psami, którym wiążą chusty na karku – natychmiast na nią klapnąłem i wyciągnąłem komórkę. Przy okazji wypadł mi z kieszeni ów dar menela, czekając więc, aż Sam odbierze telefon, podniosłem go i zacząłem czytać. Nie była to obszerna lektura. Pod wspomnianym już nagłówkiem o dybiącej na odbiorcę nieznanej osobie z Białego Domu widniało zdjęcie tego znanego na całym świecie budynku… lewitującego w chmurach. Niżej, odrobinę tylko mniejszą czcionką napisano: „Masz wrogów. Nie chcesz ich poznać? ONI wiedzą wszystko o TOBIE!”.
Pod spodem zaś autor ulotki zamieścił – jakże by inaczej – cytat biblijny: Bo też i nie zna człowiek swego czasu, jak ryby, które się łowi w sieć zdradliwą, i jak ptaki w sidła schwytane. Jak one, tak uwikłani zostają ludzie w złej chwili, gdy spada na nich znienacka.* U dołu arkusza ktoś przed skserowaniem przykleił dość dziwny zestaw obrazków wyciętych z czasopism. Pierwsze dwa przedstawiały anioła i osła. Anioł? Interesujący zbieg okoliczności. Przeniosłem wzrok na osiołka niepewny, czy ma on może symbolizować aktualnie urzędującego prezydenta z partii demokratycznej. Sam nie odbierał, rozłączyłem się więc w końcu zniecierpliwiony – tym bardziej że coś innego nie dawało mi teraz spokoju. Wreszcie rozjaśniło mi się w głowie. Osioł… muł… Archanioł Temuel, mój boss. Były też dwa inne obrazki: zegar z dziecięcej książeczki i ławka. To już było coś więcej niż przypadek; z Mułem już parokrotnie spotykałem się na ławce na Beeger Square. Jeżeli więc nie zbieg okoliczności, to znaczy, że zostałem wezwany na kolejne spotkanie. Podreptałem zatem na Beeger, nigdzie jednak nie zauważyłem menela z „Oyster Billa”. Czy to rzeczywiście mógł być Temuel? Nasz archanioł uwielbia ekscentryczne przebrania, zwłaszcza gdy chce być tajemniczy; niewykluczone też, że zna nadane mu przez nasz kolektyw przezwisko. Biały Dom w chmurach też nasuwa dość oczywiste skojarzenie z Domem, jak w naszym adwokackim gronie nazywamy Niebo.
Czy jednak potrzebna mi specjalna wiadomość, że ktoś tam w górze na mnie poluje? Kurdeż, tyle to ja sam wiem. I Temuel wie, że wiem. Albo więc jest to tylko zwariowany przypadek – taka była moja pierwsza myśl – albo też mój szef pofatygował się aż tu, na ziemski padół, żeby mi uzmysłowić, że wpadłem w jeszcze gorsze tarapaty, niż dotąd mi się wydawało. I na dodatek chyba się spóźniłem na tę randkę. Popatrzyłem jeszcze raz na wymięty papier i tym razem spostrzegłem, że wskazówki rysunkowego zegara ustawione są na jedenastej. Spojrzałem na ekran komórki: była dziewiąta czterdzieści. Nie dziwota, że nigdzie ani śladu Muła – miałem jeszcze prawie półtorej godziny do zabicia. Wyszło na to, że mimo wczesnej pory jednak wpadnę do „Cyrkla”, bo z całą pewnością nie miałem ochoty czekać na tym zimnym wietrze. Poza tym nie zamierzałem przecież tam pić, więc to się nie liczy. Chciałem tylko przycupnąć gdzieś w ciepełku, póki się nie przekonam, czy dobrze interpretuję ten menelski rebus. Ile razy zdarzyło się wam trzymać w ręku kawałek papieru i modlić, żeby pochodził od prawdziwego pijaczyny woniejącego zjełczałym potem, a nie od archanioła w niebiesiech? Dla mnie też był to pierwszy raz. Kiedy zaszedłem do „Cyrkla”, było tam tylko dwóch aniołów, których słabo znałem: Didi Francuz i jeszcze jeden, opróżniający flaszkę wina z takim zapałem, jakby była dziesiąta wieczorem, a nie rano. Ledwie na mnie zerknęli, skinęli głowami i wrócili do dysputy