Warszawa 2014. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63
tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Konwersja do wydania elektronicznego
P.U. OPCJA
juras@evbox.pl
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk10QndAYAtqGXARYQhtHW8VbAdHKFh2Bmo=
7/407
Jeśli skrzywdzili cię ci, którzy powinni kochać
najbardziej,
jeśli ucieczki od cierpienia szukałaś w bólu,
jeśli cię odrzucono, bo wydawałaś się
niedoskonała,
to książka dla ciebie.
Jesteś kochana,
nie jesteś sama,
jesteś piękna.
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk10QndAYAtqGXARYQhtHW8VbAdHKFh2Bmo=
JASON DORSEY
Początek albo wyzwanie
Wrzesień, pierwsza klasa liceum
Nie bądź debilem, Malcolm. – Mocno popch-
nąłem Malcolma Henry’ego, aż się zachwiał.
– Po co się wypierasz, Dorsey? Lecisz na Nell
Hawthorne od zawsze. Kiedy wreszcie pokażesz
jaja i się z nią umówisz? – Malcom był jedynym
czarnoskórym chłopakiem w szkolnej reprezentacji
futbolu, najszybszym i najlepszym biegaczem i
członkiem naszej drużynowej trójcy gwiazd, obok
Kyle’a, rozgrywającego, i mnie, skrzydłowego.
Był podobnie zbudowany jak ja: niski, krępy i
umięśniony. Do tego miał wielkie afro rodem z lat
70., o które dbał jak o świętość, bo twierdził, że
skoro jest jedynym czarnym chłopakiem w
drużynie białasów z przedmieścia, odegra swoją
rolę jak należy.
– Jaki z ciebie pieprzony tchórz! – podpuszczał
mnie. – Nie zrobisz tego!
Spojrzałem na niego z wściekłością.
– Zamknij się, Malc. – Czekaliśmy aż reszta
chłopaków się przebierze i przerzucaliśmy się
piłką na boisku. Byliśmy wcześniej, bo poprzednio
mieliśmy WF, a trener Donaldson był
równocześnie nauczycielem.
– Nie jestem tchórzem, po prostu jeszcze nie
było okazji. Ona jest najlepszą przyjaciółką
Kyle’a, to raz. Nie jestem pewien, jakby się na to
zapatrywał. Poza tym pamiętasz, co było z panem
Hawthorne’em i Aaronem Swarnickim? Chyba
10/407
urwałby mi jaja, gdybym się z nią umówił.
Skończyła szesnaście lat dosłownie tydzień temu.
– Co oznacza, że miałeś cały tydzień na zapla-
nowanie tego. Daj spokój, Jay, nie wkurzaj mnie.
Od siódmej klasy marudzisz, jak ona ci się podoba.
Teraz masz szansę. – Rzucił do mnie piłkę, a po-
tem ruszył szybkim zygzakiem. Rzuciłem za nim,
ale piłka nawet go nie musnęła. – Całe szczęście
Jason, że nie jesteś rozgrywającym, to była
masakra.
– A co, rzuciłbyś lepiej? Nie trafiłbyś nawet w
drzwi do stodoły!
Cisnął we mnie piłką, która mocno uderzyła
mnie w pierś.
– Założę się, że trafiłbym w tyłek Nell z
pięćdziesięciu metrów.
Wiedziałem, że chce mnie rozdrażnić, ale udało
mu się.
– Nie mów tak o niej, gnoju! – Odrzuciłem do
niego, a potem zrobiłem to, co on wcześniej:
11/407
odbiegłem kilka metrów i się odwróciłem dopiero,
żeby złapać piłkę.
– No to mnie nie wkurzaj. Umów się z nią! –
Rzucił, a piłka wylądowała mi prosto w rękach.
Malcolm rzucał lepiej niż ja, ale w życiu bym tego
głośno nie przyznał.
– Umówię się – powiedziałem. – Jak będę
gotowy.
W tej chwili na boisko wybiegli Blain, Nick,
Chuck i Frankie i zaczęli rozrzucać swoje rzeczy
wzdłuż linii bocznej. Rzuciłem do Frankie’ego,
który ruszył w moją stronę, wtykając piłkę pod
pachę. Pozwoliłem mu się minąć, a potem bez
trudu go złapałem i rzuciłem na ziemię, mocno
waląc w bok. Śmialiśmy się obaj, ale kiedy się
zderzyliśmy, to Frankie dłużej wstawał i z trudem
łapał oddech.
– Tchórz z ciebie, Dorsey. – Frankie się skrzy-
wił i przycisnął pięść do żeber. – Kurwa, człow-
ieku, obiłeś mi żebro. Nie mam ochraniaczy, więc
może wyluzuj.
12/407
– Co, mięczaku, za mocno było? Zagraj parę
razy, przyjmij parę bloków i może trochę
zmężniejesz, laleczko. – Wyszczerzyłem zęby, bo
obydwaj wiedzieliśmy, że Frankie gra na linii
ataku i zajmuje się pilnowaniem mojego tyłka,
kiedy zaczynam biec. Był zajebistym graczem i
jednym z moich najlepszych przyjaciół, po Kyle’u
i Malcolmie.
– Tak, ja jestem laleczką, pieprzona wróżko-
zębuszko! – Rzucił się na mnie, a potem objął
mnie za szyję i zacisnął. Frankie był wielki,
naprawdę, był z niego byk, miał siedemnaście lat i
już mierzył metr osiemdziesiąt, a ważył sto trzyn-
aście kilo. Na pierwszy rzut oka wyglądał na spa-
sionego, ale w zwarciu okazywało się, że to sto
trzynaście kilo mięśni. – Może byś przestał pląsać
po boisku jak królewna elfów i wziął się do pil-
nowania swojego tyłeczka?
Z trudem łapałem powietrze i musiałem uderzyć
go pięścią w żebra, żeby mnie puścił. Blain, nasz
13/407
tylny obrońca i drużynowy rozjemca, zepchnął nas
obu za linię.
– Odpuśćcie, chłopaki. Wiecie, że trener nie
znosi takich przepychanek.
– Zamknij się, Blaine – powiedzieliśmy chórem
ja, Malcolm i Frankie.
– Może wrócimy do kwestii tego, że jesteś zbyt
wielkim tchórzem, żeby się umówić z Nell –
zaproponował Malcolm.
– A może nie. – Rzuciłem piłkę w bok, do
Chucka, drugiego skrzydłowego, który ją złapał i
odrzucił do Nicka, atakującego.
– Wyzywam cię! – powiedział Frankie.
Roześmiałem się.
– Co to, podstawówka? Wyzywasz mnie? Chyba
żartujesz.
Ale Frankie się nie śmiał.
– Tak, wyzywam cię, żebyś się umówił z Nell
Hawthorne. Mam dość twojego udawania, że nikt
nie wie, że się w niej podkochujesz. Wszyscy
14/407
wiedzą, z wyjątkiem niej i Kyle’a, więc bierz się
do dzieła i nie marudź już więcej.
– Podnoszę stawkę – powiedział Malcom – i
stawiam stówę, że tego nie zrobisz.
– Chyba zgłupieliście. Nie będę się o to zakładał
ani podejmował wyzwań. To moja przyjaciółka.
Umówię się z nią jak będę gotowy i jeśli będę go-
towy. – Zacząłem zakładać ochraniacze, żeby
odwrócić uwagę od swojego skrępowania.
– Tak, jest twoją przyjaciółką, bo należysz do
tych kolesi, z którymi będzie się tylko przyjaźnić.
– To Malcolm.
Gnój.
– Nigdzie nie należę. – Zawiązałem sznurówki
tak mocno, że stopa zaczęła mnie boleć, więc mu-
siałem je poluzować i zacząć od nowa.
Malcolm zawsze wiedział, co myślę.
– Należysz i dobrze o tym wiesz. – Stanął ze
mną twarzą w twarz. – Sto dolarów. Wchodzisz
czy pękasz?
15/407
Popchnąłem go, ale zaraz wrócił i też mnie
pchnął.
– Nie będę się o coś takiego zakładał, dotarło?
– To dlatego, że srasz po gaciach – powiedział
Frankie.
Wszyscy atakujący, którzy nagle się wokół nas
zgromadzili, zaczęli się śmiać.
– Sram po gaciach? – powtórzyłem. – Naprawdę
to powiedziałeś?
Frankie podszedł do mnie ciężko, nadęty i go-
towy do ataku.
– Tak, powiedziałem. Bo tak jest.
Wyprostowałem się, ale obydwaj wiedzieliśmy,
że gdybym wystąpił przeciwko Frankie’emu,
obydwaj wylądowalibyśmy w szpitalu.
– Nie boję się – wycedziłem to kłamstwo przez
zęby.
Prawda była taka, że się bałem. Z Nell
Hawthorne kumplowałem się od trzeciej klasy, za-
kochany w niej byłem prawie równie długo.
Frankie był martwy, już kiedy powiedział, że
16/407
wiedzą o tym wszyscy z wyjątkiem samej Nell i
Kyle’a. Zresztą może i Kyle wiedział, tylko
postanowił to ignorować, nie byłem pewien.
Jak się jest w kimś zakochanym od dziesięciu
lat, myśl o tym, żeby go zaprosić na randkę jest
obezwładniająca. Wiedziałem też, że jeśli nie
przyjmę zakładu, będę pośmiewiskiem drużyny.
– Pieprzę to, zgoda. Zaproszę ją jutro. – Wkurz-
ało mnie, że zrobiłem to pod presją, ale dobrze
wiedziałem, że w przeciwnym wypadku nie
zrobiłbym tego w ogóle. – Czekam na moją stówę
jutro na treningu.
Frankie i Malcolm uścisnęli mi ręce, bo tylko
oni dwaj tak naprawdę brali udział w zakładzie.
Trening przeżyłem na autopilocie. Biegałem i
łapałem piłkę, w ogóle nie myśląc. Mój mózg dzi-
ałał z prędkością miliona kilometrów na sekundę,
bo obmyślałem, co jej powiem i co może pójść nie
tak.
17/407
Następnego dnia w szkole byłem totalnym
wrakiem. Na domiar złego tata wczoraj wrócił z
pracy wcześniej i ostro mnie przećwiczył. Z now-
ymi siniakami pokrywającymi plecy i żebra dzis-
iejszy trening będzie ciężki. Powiedział, że dzięki
temu będę twardszy. I że to dla mojego dobra. W
pewnym sensie miał rację, dzięki temu byłem
twardszy.
Żaden futbolowy blok nie sprawiał takiego bólu
jak uderzenia jego pięści.
Miałem dzisiaj z Nell zajęcia z cywilizacji
zachodu i amerykańskiej polityki. Planowałem
zaatakować między lekcjami. Odprowadzę ją do
szafki i spytam, gdy będziemy wymieniać książki.
Musiałem mocno zagryźć policzek, żeby się nie
skrzywić, kiedy Malcolm dla żartu staranował
mnie, ładując silne ramię prosto w wielkiego sin-
iaka. Odepchnąłem go i zmusiłem się do śmiechu.
Przepychaliśmy się tak, dopóki nie minął nas
Wesoły Harry, opiekun szkolny.
18/407
Wesoły Harry był kumplem wszystkich. Wy-
glądał jak John Lennon, miał długie, rozczochrane
brązowe włosy, zaniedbaną brodę i okrągłe oku-
lary. Za bardzo się najarał w latach sześćdziesią-
tych i chyba nigdy mentalnie nie opuścił tamtych
czasów. Był bratem dyrektora Bowmana, wiecznie
szczęśliwy, miły dla wszystkich, bez wyjątku
uśmiechnięty. Nigdy nie musiał o nic prosić dwa
razy, bo nawet najbardziej zatwardziali goście go
lubili.
– Więc jak, startujesz po lekcji? – spytał Mal-
colm konfidencjonalnym szeptem, przekładając
między palcami złożony na trzy banknot
studolarowy.
Sięgnąłem po niego, ale cofnął rękę.
– Tak – odparłem. – Widzimy się przy szafkach
między czwartą a piątą lekcją.
Potarłem żebra, które pokrywał fioletowożółty
siniak wielkości grejpfruta. Przechodził z żeber na
plecy. Dokładnie w to miejsce trafił Malcolm.
19/407
– Tata znowu cię dopadł? – usłyszałem za ple-
cami głos Kyle’a.
Tylko on, poza mamą, wiedział, że tata mnie
bije. Kazałem mu przysiąc, że nigdy nikomu nie
powie. Nic dobrego by z tego nie wynikło, bo tata
był kapitanem miejscowej policji. Zniszczyłby
wszystkie raporty i zastraszył pracowników socjal-
nych, którzy usiłowaliby zaangażować się w
sprawę. Już raz tak było. W ósmej klasie popełn-
iłem błąd i powiedziałem nauczycielowi WF-u, że
siniaki na brzuchu zrobił mi ojciec. On poinfor-
mował opiekę społeczną. W ciągu tygodnia
przeniesiono go do innej dzielnicy, a pracownik
społeczny stracił pracę.
Ja przez tydzień byłem „chory” i nie chodziłem
do szkoły. A tak naprawdę za bardzo mnie bolało,
żebym mógł wstać z łóżka. Siniaki goiły się ponad
miesiąc. Już nigdy nie próbowałem nikogo infor-
mować. Jak najwięcej czasu starałem się spędzać
w szkole, na treningach albo u Kyle’a w domu.
Wszystko, byle zejść tacie z drogi. Jemu to
20/407
pasowało, bo nigdy nie chciał mieć dzieci. Byłem
jego rozczarowaniem, tak mówił. Nawet kiedy w
pierwszej klasie trafiłem do reprezentacji szkolnej.
Nawet kiedy w tym samym roku pobiłem rekord
dzielnicy w liczbie przyjęć na boisku. Wtedy też
byłem gównianym darmozjadem. Nie pobiłem jego
rekordu, tylko to miało znaczenie.
Tata trzy razy z rzędu był w reprezentacji
stanowej. Później zaczął grać jako skrzydłowy w
stanie Michigan i był uważany za jednego z na-
jlepszych graczy drużyn college’owych. Wszedł do
drużyny Kansas City Chiefs, Minnesota Vikings i
New York Giants. W pierwszym meczu dla
Gigantów zerwał więzadło krzyżowe przednie i ta
kontuzja zakończyła jego karierę. Wrócił do domu
i tu, w Michigan zaczął pracować w policji. Był
już wtedy zgorzkniałym, wściekłym facetem.
Kiedy wybuchła pierwsza wojna w Zatoce, wstąpił
do wojska i służył w piechocie. Wrócił jeszcze
bardziej upodlony tym, co widział i co przeżył.
21/407
Po pracy lubił sobie wypić i opowiadać mi
straszne historie. W przeciwieństwie do większości
weteranów wojennych, o których słyszałem, tata
uwielbiał rozmawiać o wojnie. Ale tylko ze mną i
tylko po piątym głębszym. Opowiadał o swoich
kumplach, którzy umierali na jego oczach,
wylatując w powietrze na minie, ginąc od strzału
snajpera albo trafieni przez granatnik przeciwpan-
cerny. Kiedy próbowałem wyjść, rzucał się na
mnie. Nawet pijany był potężny. Kontuzja więza-
dła zakończyła jego karierę jako profesjonalnego
gracza w futbol, ale nie stał się przez to mniej
onieśmielający. Był kilka ładnych centymetrów
wyższy ode mnie, szeroki w barach, z wielkimi bi-
cepsami i żylastymi przedramionami. Krótkie
przesiane siwizną włosy zraszał pot, kiedy się
przede mną zataczał. Miał szybkie, twarde pięści i
nawet po pijaku umiał celować. Wiedział, gdzie
uderzyć, żeby bolało najbardziej. Tak jak chciał,
stałem się lepszy w blokowaniu i unikach. Chciał,
żebym był „mężczyzną” i „wojownikiem”.
22/407
Mężczyźni nie czują bólu. Mężczyźni rozgrywają
mecz z obitymi żebrami i obolałymi nerkami.
Mężczyźni nie płaczą. Mężczyźni się nie skarżą.
Mężczyźni biją rekordy.
Kyle wiedział o tym i rozumiał to tak dobrze,
jak mógł rozumieć ktoś, kto tego nie przeżył. Nig-
dy nikomu nie powiedział.
– Tak, ale nic mi nie jest. – Nie znosiłem litości.
Spojrzał mi w oczy i bacznie mi się przyglądał.
Wiedział, że nigdy się nie przyznawałem, że boli,
więc nauczył się na własną rękę rozpoznawać, jak
mocno oberwałem.
– Na pewno? Dzisiaj ma być stepowanie.
– Cholera – mruknąłem.
Stepowanie polegało na tym, że trener albo roz-
grywający rzucali piłkę, a odbierający miał ją
łapać, cały czas skacząc na jednej lub dwóch
nogach. Trener lubił dodawać utrudnienia, żebym
nauczył się łapać, nawet kiedy obrońca usiłował mi
przeszkodzić. W praktyce oznaczało to, że przez
większość treningu będę ostro blokowany, raz za
23/407
razem. Przy już i tak posiniaczonych żebrach będę
miał szczęście, jeśli uda mi się zejść z boiska o
własnych siłach.
– W porządku – powiedziałem głośno. – W
piątek gramy z Brighton. Oni lubią atakować we
dwóch, muszę poćwiczyć.
Kyle pokręcił głową.
– Uparty jesteś.
Roześmiałem się.
– Tak. Ale poza tym jestem najlepszym skrzy-
dłowym w stanie. Trzeba przyznać, że trening ojca
przynosi skutki. – Mówiąc „trening”, zrobiłem pal-
cami znaki cudzysłowu.
– Jakiego słowa użył wczoraj pan Lang, kiedy
opowiadał o Spartanach i ich szkoleniu wo-
jowników? – Kyle wyciągnął z kieszeni batonik
energetyczny, otworzył go i zaoferował mi połowę.
– Agoge – odparłem.
– No właśnie – powiedział Kyle, żując głośno. –
Wyobraź sobie, że jesteś Spartanem trenującym w
agoge.
24/407
– To chyba nie było miejsce – powiedziałam,
jedząc swoją połowę batonika. – Raczej styl życia,
program. Ale racja, tak to wygląda. Mike Dorsey,
spartański trener agoge.
– Znowu będę cię musiał znosić z boiska? – spy-
tał Kyle pół żartem, pół serio.
– Może być.
– W takim razie po treningu widzimy się w
kryjówce.
Kyle ruszył na fizykę, którą miał na drugim
końcu szkoły. Spieszył się, żeby się nie spóźnić.
– Super! – zawołałem za nim.
Kryjówka znajdowała się w lesie, za moim
domem. Był tam stary, powalony przez piorun dąb,
z długimi gałęziami sięgającymi ziemi, które
tworzyły coś w rodzaju szałasu. Kyle i ja powoli
zamienialiśmy to miejsce w naszą kryjówkę. Wiąz-
aliśmy gałęzie razem, a z wysypiska śmieci
przynieśliśmy stare płyty i kawałki blachy, które
umocowaliśmy wokół pnia, żeby uzyskać
zamkniętą przestrzeń. Zaciągnęliśmy tam stare
25/407
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk10QndAYAtqGXARYQhtHW8VbAdHKFh2Bmo= 2/407
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk10QndAYAtqGXARYQhtHW8VbAdHKFh2Bmo= 5/407
Korekta Halina Lisińska Hanna Lachowska Zdjęcie na okładce © vita khorzhevska/Shutterstock Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok Tytuł oryginału Falling Into Us Copyright © 2013 by Jasinda Wilder All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5091-5
Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elektronicznego P.U. OPCJA juras@evbox.pl ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk10QndAYAtqGXARYQhtHW8VbAdHKFh2Bmo= 7/407
Jeśli skrzywdzili cię ci, którzy powinni kochać najbardziej, jeśli ucieczki od cierpienia szukałaś w bólu, jeśli cię odrzucono, bo wydawałaś się niedoskonała, to książka dla ciebie. Jesteś kochana, nie jesteś sama, jesteś piękna. ===LUIgTCVLIA5tAm9Pfk10QndAYAtqGXARYQhtHW8VbAdHKFh2Bmo=
JASON DORSEY Początek albo wyzwanie Wrzesień, pierwsza klasa liceum Nie bądź debilem, Malcolm. – Mocno popch- nąłem Malcolma Henry’ego, aż się zachwiał. – Po co się wypierasz, Dorsey? Lecisz na Nell Hawthorne od zawsze. Kiedy wreszcie pokażesz jaja i się z nią umówisz? – Malcom był jedynym czarnoskórym chłopakiem w szkolnej reprezentacji futbolu, najszybszym i najlepszym biegaczem i
członkiem naszej drużynowej trójcy gwiazd, obok Kyle’a, rozgrywającego, i mnie, skrzydłowego. Był podobnie zbudowany jak ja: niski, krępy i umięśniony. Do tego miał wielkie afro rodem z lat 70., o które dbał jak o świętość, bo twierdził, że skoro jest jedynym czarnym chłopakiem w drużynie białasów z przedmieścia, odegra swoją rolę jak należy. – Jaki z ciebie pieprzony tchórz! – podpuszczał mnie. – Nie zrobisz tego! Spojrzałem na niego z wściekłością. – Zamknij się, Malc. – Czekaliśmy aż reszta chłopaków się przebierze i przerzucaliśmy się piłką na boisku. Byliśmy wcześniej, bo poprzednio mieliśmy WF, a trener Donaldson był równocześnie nauczycielem. – Nie jestem tchórzem, po prostu jeszcze nie było okazji. Ona jest najlepszą przyjaciółką Kyle’a, to raz. Nie jestem pewien, jakby się na to zapatrywał. Poza tym pamiętasz, co było z panem Hawthorne’em i Aaronem Swarnickim? Chyba 10/407
urwałby mi jaja, gdybym się z nią umówił. Skończyła szesnaście lat dosłownie tydzień temu. – Co oznacza, że miałeś cały tydzień na zapla- nowanie tego. Daj spokój, Jay, nie wkurzaj mnie. Od siódmej klasy marudzisz, jak ona ci się podoba. Teraz masz szansę. – Rzucił do mnie piłkę, a po- tem ruszył szybkim zygzakiem. Rzuciłem za nim, ale piłka nawet go nie musnęła. – Całe szczęście Jason, że nie jesteś rozgrywającym, to była masakra. – A co, rzuciłbyś lepiej? Nie trafiłbyś nawet w drzwi do stodoły! Cisnął we mnie piłką, która mocno uderzyła mnie w pierś. – Założę się, że trafiłbym w tyłek Nell z pięćdziesięciu metrów. Wiedziałem, że chce mnie rozdrażnić, ale udało mu się. – Nie mów tak o niej, gnoju! – Odrzuciłem do niego, a potem zrobiłem to, co on wcześniej: 11/407
odbiegłem kilka metrów i się odwróciłem dopiero, żeby złapać piłkę. – No to mnie nie wkurzaj. Umów się z nią! – Rzucił, a piłka wylądowała mi prosto w rękach. Malcolm rzucał lepiej niż ja, ale w życiu bym tego głośno nie przyznał. – Umówię się – powiedziałem. – Jak będę gotowy. W tej chwili na boisko wybiegli Blain, Nick, Chuck i Frankie i zaczęli rozrzucać swoje rzeczy wzdłuż linii bocznej. Rzuciłem do Frankie’ego, który ruszył w moją stronę, wtykając piłkę pod pachę. Pozwoliłem mu się minąć, a potem bez trudu go złapałem i rzuciłem na ziemię, mocno waląc w bok. Śmialiśmy się obaj, ale kiedy się zderzyliśmy, to Frankie dłużej wstawał i z trudem łapał oddech. – Tchórz z ciebie, Dorsey. – Frankie się skrzy- wił i przycisnął pięść do żeber. – Kurwa, człow- ieku, obiłeś mi żebro. Nie mam ochraniaczy, więc może wyluzuj. 12/407
– Co, mięczaku, za mocno było? Zagraj parę razy, przyjmij parę bloków i może trochę zmężniejesz, laleczko. – Wyszczerzyłem zęby, bo obydwaj wiedzieliśmy, że Frankie gra na linii ataku i zajmuje się pilnowaniem mojego tyłka, kiedy zaczynam biec. Był zajebistym graczem i jednym z moich najlepszych przyjaciół, po Kyle’u i Malcolmie. – Tak, ja jestem laleczką, pieprzona wróżko- zębuszko! – Rzucił się na mnie, a potem objął mnie za szyję i zacisnął. Frankie był wielki, naprawdę, był z niego byk, miał siedemnaście lat i już mierzył metr osiemdziesiąt, a ważył sto trzyn- aście kilo. Na pierwszy rzut oka wyglądał na spa- sionego, ale w zwarciu okazywało się, że to sto trzynaście kilo mięśni. – Może byś przestał pląsać po boisku jak królewna elfów i wziął się do pil- nowania swojego tyłeczka? Z trudem łapałem powietrze i musiałem uderzyć go pięścią w żebra, żeby mnie puścił. Blain, nasz 13/407
tylny obrońca i drużynowy rozjemca, zepchnął nas obu za linię. – Odpuśćcie, chłopaki. Wiecie, że trener nie znosi takich przepychanek. – Zamknij się, Blaine – powiedzieliśmy chórem ja, Malcolm i Frankie. – Może wrócimy do kwestii tego, że jesteś zbyt wielkim tchórzem, żeby się umówić z Nell – zaproponował Malcolm. – A może nie. – Rzuciłem piłkę w bok, do Chucka, drugiego skrzydłowego, który ją złapał i odrzucił do Nicka, atakującego. – Wyzywam cię! – powiedział Frankie. Roześmiałem się. – Co to, podstawówka? Wyzywasz mnie? Chyba żartujesz. Ale Frankie się nie śmiał. – Tak, wyzywam cię, żebyś się umówił z Nell Hawthorne. Mam dość twojego udawania, że nikt nie wie, że się w niej podkochujesz. Wszyscy 14/407
wiedzą, z wyjątkiem niej i Kyle’a, więc bierz się do dzieła i nie marudź już więcej. – Podnoszę stawkę – powiedział Malcom – i stawiam stówę, że tego nie zrobisz. – Chyba zgłupieliście. Nie będę się o to zakładał ani podejmował wyzwań. To moja przyjaciółka. Umówię się z nią jak będę gotowy i jeśli będę go- towy. – Zacząłem zakładać ochraniacze, żeby odwrócić uwagę od swojego skrępowania. – Tak, jest twoją przyjaciółką, bo należysz do tych kolesi, z którymi będzie się tylko przyjaźnić. – To Malcolm. Gnój. – Nigdzie nie należę. – Zawiązałem sznurówki tak mocno, że stopa zaczęła mnie boleć, więc mu- siałem je poluzować i zacząć od nowa. Malcolm zawsze wiedział, co myślę. – Należysz i dobrze o tym wiesz. – Stanął ze mną twarzą w twarz. – Sto dolarów. Wchodzisz czy pękasz? 15/407
Popchnąłem go, ale zaraz wrócił i też mnie pchnął. – Nie będę się o coś takiego zakładał, dotarło? – To dlatego, że srasz po gaciach – powiedział Frankie. Wszyscy atakujący, którzy nagle się wokół nas zgromadzili, zaczęli się śmiać. – Sram po gaciach? – powtórzyłem. – Naprawdę to powiedziałeś? Frankie podszedł do mnie ciężko, nadęty i go- towy do ataku. – Tak, powiedziałem. Bo tak jest. Wyprostowałem się, ale obydwaj wiedzieliśmy, że gdybym wystąpił przeciwko Frankie’emu, obydwaj wylądowalibyśmy w szpitalu. – Nie boję się – wycedziłem to kłamstwo przez zęby. Prawda była taka, że się bałem. Z Nell Hawthorne kumplowałem się od trzeciej klasy, za- kochany w niej byłem prawie równie długo. Frankie był martwy, już kiedy powiedział, że 16/407
wiedzą o tym wszyscy z wyjątkiem samej Nell i Kyle’a. Zresztą może i Kyle wiedział, tylko postanowił to ignorować, nie byłem pewien. Jak się jest w kimś zakochanym od dziesięciu lat, myśl o tym, żeby go zaprosić na randkę jest obezwładniająca. Wiedziałem też, że jeśli nie przyjmę zakładu, będę pośmiewiskiem drużyny. – Pieprzę to, zgoda. Zaproszę ją jutro. – Wkurz- ało mnie, że zrobiłem to pod presją, ale dobrze wiedziałem, że w przeciwnym wypadku nie zrobiłbym tego w ogóle. – Czekam na moją stówę jutro na treningu. Frankie i Malcolm uścisnęli mi ręce, bo tylko oni dwaj tak naprawdę brali udział w zakładzie. Trening przeżyłem na autopilocie. Biegałem i łapałem piłkę, w ogóle nie myśląc. Mój mózg dzi- ałał z prędkością miliona kilometrów na sekundę, bo obmyślałem, co jej powiem i co może pójść nie tak. 17/407
Następnego dnia w szkole byłem totalnym wrakiem. Na domiar złego tata wczoraj wrócił z pracy wcześniej i ostro mnie przećwiczył. Z now- ymi siniakami pokrywającymi plecy i żebra dzis- iejszy trening będzie ciężki. Powiedział, że dzięki temu będę twardszy. I że to dla mojego dobra. W pewnym sensie miał rację, dzięki temu byłem twardszy. Żaden futbolowy blok nie sprawiał takiego bólu jak uderzenia jego pięści. Miałem dzisiaj z Nell zajęcia z cywilizacji zachodu i amerykańskiej polityki. Planowałem zaatakować między lekcjami. Odprowadzę ją do szafki i spytam, gdy będziemy wymieniać książki. Musiałem mocno zagryźć policzek, żeby się nie skrzywić, kiedy Malcolm dla żartu staranował mnie, ładując silne ramię prosto w wielkiego sin- iaka. Odepchnąłem go i zmusiłem się do śmiechu. Przepychaliśmy się tak, dopóki nie minął nas Wesoły Harry, opiekun szkolny. 18/407
Wesoły Harry był kumplem wszystkich. Wy- glądał jak John Lennon, miał długie, rozczochrane brązowe włosy, zaniedbaną brodę i okrągłe oku- lary. Za bardzo się najarał w latach sześćdziesią- tych i chyba nigdy mentalnie nie opuścił tamtych czasów. Był bratem dyrektora Bowmana, wiecznie szczęśliwy, miły dla wszystkich, bez wyjątku uśmiechnięty. Nigdy nie musiał o nic prosić dwa razy, bo nawet najbardziej zatwardziali goście go lubili. – Więc jak, startujesz po lekcji? – spytał Mal- colm konfidencjonalnym szeptem, przekładając między palcami złożony na trzy banknot studolarowy. Sięgnąłem po niego, ale cofnął rękę. – Tak – odparłem. – Widzimy się przy szafkach między czwartą a piątą lekcją. Potarłem żebra, które pokrywał fioletowożółty siniak wielkości grejpfruta. Przechodził z żeber na plecy. Dokładnie w to miejsce trafił Malcolm. 19/407
– Tata znowu cię dopadł? – usłyszałem za ple- cami głos Kyle’a. Tylko on, poza mamą, wiedział, że tata mnie bije. Kazałem mu przysiąc, że nigdy nikomu nie powie. Nic dobrego by z tego nie wynikło, bo tata był kapitanem miejscowej policji. Zniszczyłby wszystkie raporty i zastraszył pracowników socjal- nych, którzy usiłowaliby zaangażować się w sprawę. Już raz tak było. W ósmej klasie popełn- iłem błąd i powiedziałem nauczycielowi WF-u, że siniaki na brzuchu zrobił mi ojciec. On poinfor- mował opiekę społeczną. W ciągu tygodnia przeniesiono go do innej dzielnicy, a pracownik społeczny stracił pracę. Ja przez tydzień byłem „chory” i nie chodziłem do szkoły. A tak naprawdę za bardzo mnie bolało, żebym mógł wstać z łóżka. Siniaki goiły się ponad miesiąc. Już nigdy nie próbowałem nikogo infor- mować. Jak najwięcej czasu starałem się spędzać w szkole, na treningach albo u Kyle’a w domu. Wszystko, byle zejść tacie z drogi. Jemu to 20/407
pasowało, bo nigdy nie chciał mieć dzieci. Byłem jego rozczarowaniem, tak mówił. Nawet kiedy w pierwszej klasie trafiłem do reprezentacji szkolnej. Nawet kiedy w tym samym roku pobiłem rekord dzielnicy w liczbie przyjęć na boisku. Wtedy też byłem gównianym darmozjadem. Nie pobiłem jego rekordu, tylko to miało znaczenie. Tata trzy razy z rzędu był w reprezentacji stanowej. Później zaczął grać jako skrzydłowy w stanie Michigan i był uważany za jednego z na- jlepszych graczy drużyn college’owych. Wszedł do drużyny Kansas City Chiefs, Minnesota Vikings i New York Giants. W pierwszym meczu dla Gigantów zerwał więzadło krzyżowe przednie i ta kontuzja zakończyła jego karierę. Wrócił do domu i tu, w Michigan zaczął pracować w policji. Był już wtedy zgorzkniałym, wściekłym facetem. Kiedy wybuchła pierwsza wojna w Zatoce, wstąpił do wojska i służył w piechocie. Wrócił jeszcze bardziej upodlony tym, co widział i co przeżył. 21/407
Po pracy lubił sobie wypić i opowiadać mi straszne historie. W przeciwieństwie do większości weteranów wojennych, o których słyszałem, tata uwielbiał rozmawiać o wojnie. Ale tylko ze mną i tylko po piątym głębszym. Opowiadał o swoich kumplach, którzy umierali na jego oczach, wylatując w powietrze na minie, ginąc od strzału snajpera albo trafieni przez granatnik przeciwpan- cerny. Kiedy próbowałem wyjść, rzucał się na mnie. Nawet pijany był potężny. Kontuzja więza- dła zakończyła jego karierę jako profesjonalnego gracza w futbol, ale nie stał się przez to mniej onieśmielający. Był kilka ładnych centymetrów wyższy ode mnie, szeroki w barach, z wielkimi bi- cepsami i żylastymi przedramionami. Krótkie przesiane siwizną włosy zraszał pot, kiedy się przede mną zataczał. Miał szybkie, twarde pięści i nawet po pijaku umiał celować. Wiedział, gdzie uderzyć, żeby bolało najbardziej. Tak jak chciał, stałem się lepszy w blokowaniu i unikach. Chciał, żebym był „mężczyzną” i „wojownikiem”. 22/407
Mężczyźni nie czują bólu. Mężczyźni rozgrywają mecz z obitymi żebrami i obolałymi nerkami. Mężczyźni nie płaczą. Mężczyźni się nie skarżą. Mężczyźni biją rekordy. Kyle wiedział o tym i rozumiał to tak dobrze, jak mógł rozumieć ktoś, kto tego nie przeżył. Nig- dy nikomu nie powiedział. – Tak, ale nic mi nie jest. – Nie znosiłem litości. Spojrzał mi w oczy i bacznie mi się przyglądał. Wiedział, że nigdy się nie przyznawałem, że boli, więc nauczył się na własną rękę rozpoznawać, jak mocno oberwałem. – Na pewno? Dzisiaj ma być stepowanie. – Cholera – mruknąłem. Stepowanie polegało na tym, że trener albo roz- grywający rzucali piłkę, a odbierający miał ją łapać, cały czas skacząc na jednej lub dwóch nogach. Trener lubił dodawać utrudnienia, żebym nauczył się łapać, nawet kiedy obrońca usiłował mi przeszkodzić. W praktyce oznaczało to, że przez większość treningu będę ostro blokowany, raz za 23/407
razem. Przy już i tak posiniaczonych żebrach będę miał szczęście, jeśli uda mi się zejść z boiska o własnych siłach. – W porządku – powiedziałem głośno. – W piątek gramy z Brighton. Oni lubią atakować we dwóch, muszę poćwiczyć. Kyle pokręcił głową. – Uparty jesteś. Roześmiałem się. – Tak. Ale poza tym jestem najlepszym skrzy- dłowym w stanie. Trzeba przyznać, że trening ojca przynosi skutki. – Mówiąc „trening”, zrobiłem pal- cami znaki cudzysłowu. – Jakiego słowa użył wczoraj pan Lang, kiedy opowiadał o Spartanach i ich szkoleniu wo- jowników? – Kyle wyciągnął z kieszeni batonik energetyczny, otworzył go i zaoferował mi połowę. – Agoge – odparłem. – No właśnie – powiedział Kyle, żując głośno. – Wyobraź sobie, że jesteś Spartanem trenującym w agoge. 24/407
– To chyba nie było miejsce – powiedziałam, jedząc swoją połowę batonika. – Raczej styl życia, program. Ale racja, tak to wygląda. Mike Dorsey, spartański trener agoge. – Znowu będę cię musiał znosić z boiska? – spy- tał Kyle pół żartem, pół serio. – Może być. – W takim razie po treningu widzimy się w kryjówce. Kyle ruszył na fizykę, którą miał na drugim końcu szkoły. Spieszył się, żeby się nie spóźnić. – Super! – zawołałem za nim. Kryjówka znajdowała się w lesie, za moim domem. Był tam stary, powalony przez piorun dąb, z długimi gałęziami sięgającymi ziemi, które tworzyły coś w rodzaju szałasu. Kyle i ja powoli zamienialiśmy to miejsce w naszą kryjówkę. Wiąz- aliśmy gałęzie razem, a z wysypiska śmieci przynieśliśmy stare płyty i kawałki blachy, które umocowaliśmy wokół pnia, żeby uzyskać zamkniętą przestrzeń. Zaciągnęliśmy tam stare 25/407