Bielsko-Biała 2014
ISBN 978-83-7642-434-7
Wydawca:
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
eBook redaktor i konwersja:
Dominik Trzebiński Du Châteaux
atelier@duchateaux.pl
5/748
Dla mojej mamy,
która pozwoliła mi dodać kokos
do mojego tortu urodzinowego,
chociaż nikt inny za nim nie przepada.
Dla taty,
za to, że czytał mi komiksy o Garfieldzie
i oboje śmialiśmy się do łez.
Dziękuję.
Rozdział pierwszy
O
, tak.
Łup.
– O, tak.
Łup. Łup.
Co, do cholery…?
– Ooo, tak. Cudownie.
Gwałtownie wybudzona ze snu,
rozglądałam się nieprzytomnie po obco wy-
glądającym pokoju. Pudła na podłodze. Zdję-
cia oparte o ścianę.
Moja sypialnia w nowym mieszkaniu.
Musiałam to sobie przypomnieć. Położyłam
dłonie na kołdrze i skupiłam uwagę na wyk-
wintnym splocie materiału. Nawet na wpół
śpiąco zachwycało mnie zdobienie mojej
pościeli.
– Mmmm. Właśnie tak, skarbie. Tak
mi rób. Nie przestawaj!
O, raju…
Usiadłam, przetarłam zaspane oczy
i popatrzyłam na ścianę za moimi plecami,
powoli rozumiejąc, co mnie obudziło. Nadal
bezmyślnie gładziłam kołdrę – przykuło
to uwagę mojego cudownego kota Clive’a.
Kocur podłożył pyszczek pod moją dłoń,
domagając się głaskania. Pieściłam go, jed-
nocześnie rozglądając się dookoła i próbując
oswoić nową przestrzeń.
Dziś się wprowadziłam do tego wspani-
ałego mieszkania z przestronnymi pokojami,
drewnianymi podłogami i łukowatymi prze-
jściami. Był tu nawet kominek! Oczywiście
nie miałam bladego pojęcia, jak rozpala się
ogień w czymś takim. Zawsze chciałam móc
postawić ozdoby na półeczce nad ko-
minkiem. Mam taki nawyk, że układam
różne przedmioty w każdej wolnej
przestrzeni, bez znaczenia, czy należy ona
do mnie, czy nie. To chyba taka choroba za-
wodowa projektanta wnętrz. Czasem
8/748
wkurzam moich znajomych tym ciągłym
przestawianiem ich bibelotów.
Po całym dniu spędzonym na prze-
prowadzce moczyłam się w niesamowitej
stylowej wannie na nóżkach tak długo, aż
skóra na dłoniach pomarszczyła mi się jak
rodzynka. Później położyłam się do łóżka
i z przyjemnością wsłuchiwałam się
w odgłosy nowego domu: spokojny ruch
uliczny, cicha muzyka w oddali i kojące
stukanie łap mojego ciekawskiego kota. Wid-
zicie, Clive ma nieobcięte pazury…
„Mój nowy dom” – myślałam z zadowole-
niem, kiedy zapadałam w łagodny sen. Dlat-
ego byłam tak zaskoczona tą pobudką o…
niech no sprawdzę… drugiej trzydzieści nad
ranem.
Tępo wpatrywałam się w sufit, żeby na no-
wo wprowadzić się w stan relaksu. Na darmo
jednak, bo zagłówek mojego łóżka
gwałtownie poruszył się, a właściwie
to uderzył w ścianę.
9/748
„To chyba jakieś żarty”.
– Ooo, Simon. Cudownie. Mmm. –
Dobiegło mnie bardzo wyraźnie.
„O, litości”.
Rozbudziłam się jeszcze bardziej,
zaintrygowało mnie to, co działo się
za ścianą. Popatrzyłam na kota i mogłabym
przysiąc, że mrugnął do mnie. To pewnie
przemęczenie. „Zdaje się, że mnie też przy-
dałoby się trochę takich atrakcji”.
Ostatnio u mnie posucha. Trwa ona już
dość długo. Fatalny, szybki i w zupełnie
nieodpowiednim momencie, jednonocny
wyskok pozbawił mnie zdolności odczuwania
orgazmu. Już od pół roku jest na urlopie.
To bardzo długie półrocze.
Obawiam się, że jestem bliska urazu
nadgarstka od tych wszystkich desperackich
prób samozaspokojenia. Najwidoczniej
O zniknął na dobre. I nie mówię o programie
Oprah.
10/748
Odgoniłam rozważania nad utraconym
O i zwinęłam się w kłębek. Wyglądało na to,
że za ścianą zapadła cisza. Próbowałam
ponownie zasnąć, a obok mnie cicho pom-
rukiwał kot. Nagle piekło rozpętało się
na nowo.
– Tak! Tak! O, tak! Dobrze.
Obraz, który oparłam o ścianę na półce
nad łóżkiem, spadł i boleśnie uderzył mnie
w głowę. Mam nauczkę – mieszkając w San
Francisco, wszystko trzeba mocno przywalić
do ściany. „Skoro już o waleniu mowa…”.
Załamując ręce i przeklinając, tak że chyba
zawstydziłam Clive’a – o ile koty potrafią się
zawstydzać – popatrzyłam jeszcze raz
na ścianę za moimi plecami. Zagłówek łóżka
uderzał o nią w rytm trwającej u sąsiadów
gimnastyki.
– Ooo, tak, kochanie, tak, tak, tak! – zain-
tonowała krzykaczka, kończąc swoją pieśń
westchnieniem pełnym zadowolenia.
11/748
I wtedy usłyszałam, z całym szacunkiem
dla rzeczy świętych, klapsy. Odgłosu
wymierzanych klapsów nie można pomylić
z niczym innym. Tak więc za ścianą właśnie
ktoś je dostawał.
– O, Simon. Tak. Byłam niegrzeczną
dziewczynką. Tak!
„Nie do wiary…”. Usłyszałam jeszcze kilka
uderzeń, a potem męskie gardłowe po-
jękiwanie i posapywanie.
Wstałam z łóżka, odsunęłam je o kilka
centymetrów od ściany i z powrotem
wskoczyłam pod kołdrę, nie spuszczając oka
z wezgłowia.
Zasypiając, obiecałam sobie, że będę walić
pięściami w ścianę, jeśli ponownie usłyszę
choćby piśnięcie. Choćby jęknięcie. Albo
odgłos klapsa.
Witajcie, sąsiedzi.
12/748
Rozdział drugi
Pierwszy poranek w nowym miejscu roz-
poczęłam od wypicia kawy i zjedzenia resztek
pączka z wczorajszej parapetówki.
W duchu przeklinałam nocne popisy sąsi-
adów, bo nie czułam się tak wyspana, jakbym
chciała, a czekało mnie zamieszanie
z rozpakowywaniem się. Dziewczyna została
porządnie przeleciana, otrzymała kilka
klapsów, miała orgazm, spała. To samo
spotkało Simona. Założyłam, że to jego im-
ię – w końcu osóbka lubiąca klapsy ciągle się
tak do niego zwracała. Poważnie, raczej nie
mogła zmyślić tego imienia. Jest przecież
wiele innych i to bardziej seksownych, które
można wykrzykiwać w ferworze uniesień.
Uniesienia. „Jezu, jak mi ich brakuje”.
– Nadal nic, co O? – Westchnęłam, patrząc
w dół. Gdy mijał czwarty miesiąc bez O, za-
częłam z nim rozmawiać, jakby był żywą
istotą. Dawno temu, kiedy jeszcze poruszał
moim światem, wydawał się bardzo realny.
Teraz, po tym, jak go straciłam, nie wiem, czy
w ogóle bym go rozpoznała, gdyby wrócił.
„To żałosne, kiedy dziewczyna nie potrafi
rozpoznać własnego orgazmu”. Tęsknie
patrzyłam przez okno na panoramę San
Francisco.
Rozprostowałam nogi i podeszłam
do zlewu, żeby umyć kubek po kawie.
Odłożyłam naczynie do wyschnięcia,
zebrałam jasnoblond kosmyki włosów
w kucyk i przebiegłam wzrokiem po otacza-
jącym mnie rozgardiaszu. Nieważne, jak
dobrze to zaplanowałam, nieważne, jak
dokładnie oznaczyłam kartony, nieważne, ile
razy powtarzałam temu idiocie od prze-
prowadzek, że jeśli na pudle było napisane
„kuchnia”, to nie należało go dawać
do łazienki.
– To co, Clive? Zaczniemy tu czy
w salonie? – Kot leżał zwinięty w kłębek
14/748
na szerokim parapecie. Muszę przyznać,
że szukając nowego mieszkania, zawsze
zwracałam uwagę na parapety. Clive lubił ob-
serwować świat, a mnie cieszył widok kota
czekającego na mój powrót z pracy.
W tej chwili popatrzył na mnie i miałam
wrażenie, że kiwnął łebkiem w stronę salonu.
– Niech będzie salon – powiedziałam
głośno, zdając sobie sprawę, że odkąd
wstałam, odezwałam się kilka razy
i za każdym razem mówiłam do kota. No
tak…
Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy
Clive uważnie przyglądał się gołębiowi,
a ja układałam płyty DVD, w korytarzu
usłyszałam głosy. Moi głośni sąsiedzi!
O mało co nie potknęłam się o jedno z pudeł,
biegnąc do drzwi, żeby wyjrzeć na korytarz
przez wizjer. „No naprawdę jestem nienor-
malna”. Nie mogłam się powstrzymać przed
podglądaniem.
15/748
Niewiele widziałam, ale słyszałam ich roz-
mowę. Męski, łagodny głos w towarzystwie
damskich westchnień.
– Simon, miniona noc była fantastyczna.
– Dzisiejszy poranek też był wspaniały –
stwierdził, po czym złożył na jej ustach chol-
ernie namiętny pocałunek.
Aha. Rano musieli być w innym pokoju.
Nic nie słyszałam. Mocno przyciskałam oko
do wizjera. „Zupełnie szurnięta”.
– Tak, to prawda. Zadzwonisz niedługo? –
zapytała, nachylając się po kolejny
pocałunek.
– Oczywiście. Zadzwonię, gdy wrócę
do miasta – obiecał i z plaskiem położył
dłonie na jej pośladkach. Dziewczyna zachi-
chotała i odwróciła się w stronę schodów.
Wyglądało na to, że to nic poważnego. „Pa,
pa, Panno Klapsiaro”. Simon szybko wrócił
do mieszkania i nie zdążyłam mu się
przyjrzeć. „Ciekawe. Czyli, że laska z nim nie
mieszka”.
16/748
Nie padły żadne czułe słówka, kiedy wy-
chodziła, ale nie wydawali się sobą skrępow-
ani. Bezwiednie włożyłam koniuszek kucyka
do ust. Oczywiście, że musieli się czuć
swobodnie, przy całym tym dawaniu
klapsów.
Wróciłam do alfabetycznego układania
płyt, odsunąwszy na bok myśli o klapsach
i Simonie. „Niesamowity Simon. Niezła
nazwa dla zespołu”. Zajęłam się literą H.
Akurat kładłam na półce Czarnoksiężnika
z Oz obok Charliego i fabryki czekolady, gdy
usłyszałam pukanie. Zza drzwi dobiegały
odgłosy szamotaniny, które sprawiły, że szer-
oko się uśmiechnęłam.
– Nie upuść tego, wariatko – padło
siarczyście.
– Przestań się wymądrzać i w ogóle
to zamknij się – odparowała druga osoba.
Z westchnieniem otworzyłam drzwi,
za którymi stały Sophia i Mimi, moje dwie
17/748
najlepsze przyjaciółki, trzymające olbrzymie
pudło.
– Dziewczyny, bez kłótni. Obydwie
jesteście urocze. – Roześmiałam się głośno.
– Ha, ha, śmieszne – rzuciła Mimi,
wchodząc do mieszkania.
– Co to jest, do diabła? Nie wierzę,
że wniosłyście to po schodach na czwarte
piętro! – Moje przyjaciółki nie zajmowały się
czynnościami, które mógł wykonać za nie
ktoś inny.
– Czekałyśmy na dole w taksówce, licząc,
że ktoś się napatoczy, ale nic z tego. Więc
wtargałyśmy to same. Mamy parapetówę! –
relacjonowała Sophia. Kiedy odstawiły kar-
ton, usiadła w fotelu przy kominku.
– Przestań się w końcu przeprowadzać.
Mam dość ciągłego kupowania ci
prezentów. – Mimi zaśmiała się, wykonując
teatralny gest rękami i kładąc się na kanapie.
Lekko szturchnęłam pudło stopą.
18/748
– Co to jest? Nigdy nie oczekiwałam
od was prezentów. A już na pewno nie
prosiłam o sokowirówkę z telezakupów,
którą dałyście mi w zeszłym roku.
– Okaż choć trochę wdzięczności.
Po prostu otwórz to – rozkazała Sophia,
wskazując pakunek środkowym palcem,
który chwilę później wyprostowała w moją
stronę.
Zrezygnowana usiadłam na podłodze obok
prezentu. Wstążka z malutkimi ananasami
przywiązanymi do niej zdradziła mi, że to coś
ze sklepu Williams Sonoma. Karton był
bardzo ciężki.
– Co wyście wymyśliły? – zapytałam,
przyłapując Mimi na puszczaniu oczka
do Sophii. Rozwiązałam wstążkę i ot-
worzyłam pudło. Zobaczywszy, co w nim jest,
ucieszyłam się jak głupia. – Dziewczyny!
To zbyt drogie!
– Wiemy, jak bardzo tęsknisz za poprzedn-
im. – Uśmiechnęła się do mnie Mimi.
19/748
Lata temu dostałam od mojej nieżyjącej
już ciotki mikser marki KitchenAid. Miał
ponad czterdzieści lat, ale nadal działał bez
zarzutu. Dawniej te rzeczy robiono tak, aby
służyły latami. Kilka miesięcy temu mój ro-
bot dokonał żywota w pięknym stylu. Akurat
wrzucałam do wymieszania składniki
na chleb z cukinii, kiedy z urządzenia zaczęło
się dymić. Nie miałam wyjścia i z bólem
serca musiałam go wyrzucić.
Patrzyłam na nowiuteńki mikser
KitchenAid w kolorze nierdzewnej stali,
a przed oczami tańczyły mi różne ciastka
i ciasteczka.
– Dziewczyny, jest piękny – piałam z zach-
wytu, wpatrując się z radością w moje nowe
cacko. Delikatnie wyjęłam urządzenie
z pudełka. Z podziwem przebiegłam palcami
po gładkich krawędziach obudowy.
Na skórze czułam przyjemny chłód metalu.
Westchnęłam urzeczona i przytuliłam
do siebie mikser.
20/748
– Zostawić was samych? – spytała Sophia.
– Nie. Chcę, żebyście były świadkami
naszej miłości. Wiecie, to chyba jedyne
urządzenie mechaniczne, które będzie
mi dawało jakąkolwiek przyjemność w nad-
chodzącej przyszłości. Dzięki.
Wykosztowałyście się. Naprawdę jestem
wam wdzięczna – zapewniałam.
Pojawił się Clive i obwąchawszy
urządzenie, zwinnie wskoczył do pustego już
pudła.
– Kochana, obiecaj tylko, że będziesz nam
donosiła smakołyki. To nam wszystko wyna-
grodzi. – Mimi wstała i popatrzyła na mnie
wyczekująco.
– Co? – zapytałam niepewnie.
– Caroline, czy mogę zacząć z twoimi szu-
fladami? – rzuciła pytanie i udała się małymi
krokami w stronę sypialni.
– Czy co możesz zacząć z moimi szuflad-
ami? – odpowiedziałam pytaniem, mocniej
zaciągając pasek w talii.
21/748
– Kuchnia! Nie mogę się doczekać, kiedy
będę mogła w niej wszystko poukładać! –
oznajmiła energicznie, przebierając w miejs-
cu nogami.
– O, kurczę. Jasne! Do dzieła! Baw się
dobrze, wariatko – zawołałam za nią,
bo przyjaciółka pobiegła już do kuchni.
Mimi zawodowo zajmowała się zagos-
podarowywaniem przestrzeni mieszkań.
W czasie studiów na uniwersytecie w Berkley
doprowadzała nas do szału swoją obsesyjną
dbałością o szczegóły. Pewnego dnia Sophia
zasugerowała jej, żeby zajęła się profesjon-
alnym urządzaniem przestrzeni.
Od ukończenia studiów Mimi nie robiła nic
innego. Pracowała chyba już w całym stanie,
pomagając różnym rodzinom zebrać ich
manele do kupy. Biuro projektowe, w którym
jestem zatrudniona, czasem korzystało z jej
porad. Wystąpiła nawet w kilku odcinkach
programu o planowaniu wnętrz, które
22/748
kręcono w San Francisco. Była stworzona
do tej pracy.
Pozwoliłam, żeby Mimi robiła to, co chce.
Wiedziałam, że będę zachwycona efektem jej
pracy. Razem z Sophią nadal obijałyśmy się
w salonie, przeglądając płyty DVD i śmiejąc
się z filmów, które obejrzałyśmy lata temu.
Zatrzymywałyśmy się na każdej produkcji
z lat osiemdziesiątych, w której występowała
paczka naszych ulubionych aktorów,
i usiłowałyśmy sobie przypomnieć, czy Bed-
ner i Claire zostali parą. Sophia twierdziła,
że nie, a ponadto ja upierałam się, że Claire
nie dostała kolczyka z powrotem…
***
Wieczorem po wyjściu przyjaciółek rozsi-
adłam się razem z kotem na kanapie, żeby
na kanale kulinarnym obejrzeć powtórki Bo-
sonogiej Contessy. Fantazjowałam,
że z pomocą nowego miksera przyrządzam
różne wspaniałości w kuchni podobnej do tej
z programu. Z rozmarzenia wyrwał mnie
23/748
dźwięk kroków w korytarzu
i czyjaś rozmowa. Skrzywiłam się, patrząc
na Clive’a. Pewnie wróciła Panna Klapsiara.
Zerwałam się z kanapy i pobiegłam
w stronę drzwi, by znowu przylgnąć
do wizjera i spróbować przyjrzeć się sąsiad-
owi. Tym razem też mi się nie udało. Widzi-
ałam jedynie jego plecy, gdy wchodził
do mieszkania za dość wysoką kobietą o dłu-
gich brązowych włosach.
„Ciekawe. Dwie kobiety w dwa dni. Męska
dziwka”.
Drzwi sąsiada zamknęły się, a do moich
stóp łasił się, cicho pomrukując, Clive.
– Nie mogę cię tu wypuścić, głuptasku –
gadałam do kota, biorąc go na ręce. Wtuliłam
się policzkiem w jego miękkie futro
i uśmiechnęłam się, gdy przekręcił się
brzuszkiem do góry. Clive jest moją prywat-
ną męską dziwką. Oddałby się każdemu, kto
pogłaskałby go po brzuchu.
24/748
Wróciłam na kanapę, żeby zobaczyć, jak
Ina Garten uczy widzów, w jaki sposób
z prostotą i elegancją przygotować kolację
w Hamptons. I z zasobnym portfelem.
Parę godzin później z odciśniętą na czole
fakturą kanapy poszłam do sypialni. Mimi
poukładała wszystkie moje rzeczy tak, że je-
dyne, co mi pozostało do zrobienia, to zaw-
iesić zdjęcia i poustawiać różne drobiazgi.
Z rozmysłem zdjęłam fotki z półki nad
łóżkiem. Tej nocy nie chciałam ryzykować.
Stałam na środku pokoju i nasłuchiwałam
odgłosów zza ściany. Cisza i spokój
na froncie. Zapowiadało się dobrze. Może
poprzednia noc była tylko jednorazowym
wybrykiem.
Szykując się do spania, popatrzyłam
na oprawione fotografie mojej rodziny i przy-
jaciół. Ja i rodzice w Tahoe na nartach.
Ja z przyjaciółkami przy Coit Tower. Sophia
uwielbiała robić zdjęcia ze wszystkim,
co ma falliczny kształt. Była wiolonczelistką
25/748
3/748
Copyright © 2013 by Alice Clayton Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone First Gallery Books paperback edition August 2013, Gallery Books is a Division of Simon & Schuster, Inc. Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, przechowywanie lub wprowadzanie do systemu wyszukiwania, dystrybucja w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków (elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych) bez wcześniejszej pisemnej zgody wydawcy jest zabronione. Autor: Alice Clayton Tytuł: Nie dajesz mi spać Tytuł oryginału: Wallbanger Tłumaczenie: Agnieszka Rewilak Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Maciej Kiełbas Okładka: Studio Karandasz Zdjęcie na okładce: Shutterstock.com/dpaint Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-434-7 Wydawca: Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 338282828, fax 338282829 pascal@pascal.pl www.pascal.pl eBook redaktor i konwersja: Dominik Trzebiński Du Châteaux atelier@duchateaux.pl 5/748
Dla mojej mamy, która pozwoliła mi dodać kokos do mojego tortu urodzinowego, chociaż nikt inny za nim nie przepada. Dla taty, za to, że czytał mi komiksy o Garfieldzie i oboje śmialiśmy się do łez. Dziękuję.
Rozdział pierwszy O , tak. Łup. – O, tak. Łup. Łup. Co, do cholery…? – Ooo, tak. Cudownie. Gwałtownie wybudzona ze snu, rozglądałam się nieprzytomnie po obco wy- glądającym pokoju. Pudła na podłodze. Zdję- cia oparte o ścianę. Moja sypialnia w nowym mieszkaniu. Musiałam to sobie przypomnieć. Położyłam dłonie na kołdrze i skupiłam uwagę na wyk- wintnym splocie materiału. Nawet na wpół śpiąco zachwycało mnie zdobienie mojej pościeli. – Mmmm. Właśnie tak, skarbie. Tak mi rób. Nie przestawaj!
O, raju… Usiadłam, przetarłam zaspane oczy i popatrzyłam na ścianę za moimi plecami, powoli rozumiejąc, co mnie obudziło. Nadal bezmyślnie gładziłam kołdrę – przykuło to uwagę mojego cudownego kota Clive’a. Kocur podłożył pyszczek pod moją dłoń, domagając się głaskania. Pieściłam go, jed- nocześnie rozglądając się dookoła i próbując oswoić nową przestrzeń. Dziś się wprowadziłam do tego wspani- ałego mieszkania z przestronnymi pokojami, drewnianymi podłogami i łukowatymi prze- jściami. Był tu nawet kominek! Oczywiście nie miałam bladego pojęcia, jak rozpala się ogień w czymś takim. Zawsze chciałam móc postawić ozdoby na półeczce nad ko- minkiem. Mam taki nawyk, że układam różne przedmioty w każdej wolnej przestrzeni, bez znaczenia, czy należy ona do mnie, czy nie. To chyba taka choroba za- wodowa projektanta wnętrz. Czasem 8/748
wkurzam moich znajomych tym ciągłym przestawianiem ich bibelotów. Po całym dniu spędzonym na prze- prowadzce moczyłam się w niesamowitej stylowej wannie na nóżkach tak długo, aż skóra na dłoniach pomarszczyła mi się jak rodzynka. Później położyłam się do łóżka i z przyjemnością wsłuchiwałam się w odgłosy nowego domu: spokojny ruch uliczny, cicha muzyka w oddali i kojące stukanie łap mojego ciekawskiego kota. Wid- zicie, Clive ma nieobcięte pazury… „Mój nowy dom” – myślałam z zadowole- niem, kiedy zapadałam w łagodny sen. Dlat- ego byłam tak zaskoczona tą pobudką o… niech no sprawdzę… drugiej trzydzieści nad ranem. Tępo wpatrywałam się w sufit, żeby na no- wo wprowadzić się w stan relaksu. Na darmo jednak, bo zagłówek mojego łóżka gwałtownie poruszył się, a właściwie to uderzył w ścianę. 9/748
„To chyba jakieś żarty”. – Ooo, Simon. Cudownie. Mmm. – Dobiegło mnie bardzo wyraźnie. „O, litości”. Rozbudziłam się jeszcze bardziej, zaintrygowało mnie to, co działo się za ścianą. Popatrzyłam na kota i mogłabym przysiąc, że mrugnął do mnie. To pewnie przemęczenie. „Zdaje się, że mnie też przy- dałoby się trochę takich atrakcji”. Ostatnio u mnie posucha. Trwa ona już dość długo. Fatalny, szybki i w zupełnie nieodpowiednim momencie, jednonocny wyskok pozbawił mnie zdolności odczuwania orgazmu. Już od pół roku jest na urlopie. To bardzo długie półrocze. Obawiam się, że jestem bliska urazu nadgarstka od tych wszystkich desperackich prób samozaspokojenia. Najwidoczniej O zniknął na dobre. I nie mówię o programie Oprah. 10/748
Odgoniłam rozważania nad utraconym O i zwinęłam się w kłębek. Wyglądało na to, że za ścianą zapadła cisza. Próbowałam ponownie zasnąć, a obok mnie cicho pom- rukiwał kot. Nagle piekło rozpętało się na nowo. – Tak! Tak! O, tak! Dobrze. Obraz, który oparłam o ścianę na półce nad łóżkiem, spadł i boleśnie uderzył mnie w głowę. Mam nauczkę – mieszkając w San Francisco, wszystko trzeba mocno przywalić do ściany. „Skoro już o waleniu mowa…”. Załamując ręce i przeklinając, tak że chyba zawstydziłam Clive’a – o ile koty potrafią się zawstydzać – popatrzyłam jeszcze raz na ścianę za moimi plecami. Zagłówek łóżka uderzał o nią w rytm trwającej u sąsiadów gimnastyki. – Ooo, tak, kochanie, tak, tak, tak! – zain- tonowała krzykaczka, kończąc swoją pieśń westchnieniem pełnym zadowolenia. 11/748
I wtedy usłyszałam, z całym szacunkiem dla rzeczy świętych, klapsy. Odgłosu wymierzanych klapsów nie można pomylić z niczym innym. Tak więc za ścianą właśnie ktoś je dostawał. – O, Simon. Tak. Byłam niegrzeczną dziewczynką. Tak! „Nie do wiary…”. Usłyszałam jeszcze kilka uderzeń, a potem męskie gardłowe po- jękiwanie i posapywanie. Wstałam z łóżka, odsunęłam je o kilka centymetrów od ściany i z powrotem wskoczyłam pod kołdrę, nie spuszczając oka z wezgłowia. Zasypiając, obiecałam sobie, że będę walić pięściami w ścianę, jeśli ponownie usłyszę choćby piśnięcie. Choćby jęknięcie. Albo odgłos klapsa. Witajcie, sąsiedzi. 12/748
Rozdział drugi Pierwszy poranek w nowym miejscu roz- poczęłam od wypicia kawy i zjedzenia resztek pączka z wczorajszej parapetówki. W duchu przeklinałam nocne popisy sąsi- adów, bo nie czułam się tak wyspana, jakbym chciała, a czekało mnie zamieszanie z rozpakowywaniem się. Dziewczyna została porządnie przeleciana, otrzymała kilka klapsów, miała orgazm, spała. To samo spotkało Simona. Założyłam, że to jego im- ię – w końcu osóbka lubiąca klapsy ciągle się tak do niego zwracała. Poważnie, raczej nie mogła zmyślić tego imienia. Jest przecież wiele innych i to bardziej seksownych, które można wykrzykiwać w ferworze uniesień. Uniesienia. „Jezu, jak mi ich brakuje”. – Nadal nic, co O? – Westchnęłam, patrząc w dół. Gdy mijał czwarty miesiąc bez O, za- częłam z nim rozmawiać, jakby był żywą
istotą. Dawno temu, kiedy jeszcze poruszał moim światem, wydawał się bardzo realny. Teraz, po tym, jak go straciłam, nie wiem, czy w ogóle bym go rozpoznała, gdyby wrócił. „To żałosne, kiedy dziewczyna nie potrafi rozpoznać własnego orgazmu”. Tęsknie patrzyłam przez okno na panoramę San Francisco. Rozprostowałam nogi i podeszłam do zlewu, żeby umyć kubek po kawie. Odłożyłam naczynie do wyschnięcia, zebrałam jasnoblond kosmyki włosów w kucyk i przebiegłam wzrokiem po otacza- jącym mnie rozgardiaszu. Nieważne, jak dobrze to zaplanowałam, nieważne, jak dokładnie oznaczyłam kartony, nieważne, ile razy powtarzałam temu idiocie od prze- prowadzek, że jeśli na pudle było napisane „kuchnia”, to nie należało go dawać do łazienki. – To co, Clive? Zaczniemy tu czy w salonie? – Kot leżał zwinięty w kłębek 14/748
na szerokim parapecie. Muszę przyznać, że szukając nowego mieszkania, zawsze zwracałam uwagę na parapety. Clive lubił ob- serwować świat, a mnie cieszył widok kota czekającego na mój powrót z pracy. W tej chwili popatrzył na mnie i miałam wrażenie, że kiwnął łebkiem w stronę salonu. – Niech będzie salon – powiedziałam głośno, zdając sobie sprawę, że odkąd wstałam, odezwałam się kilka razy i za każdym razem mówiłam do kota. No tak… Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy Clive uważnie przyglądał się gołębiowi, a ja układałam płyty DVD, w korytarzu usłyszałam głosy. Moi głośni sąsiedzi! O mało co nie potknęłam się o jedno z pudeł, biegnąc do drzwi, żeby wyjrzeć na korytarz przez wizjer. „No naprawdę jestem nienor- malna”. Nie mogłam się powstrzymać przed podglądaniem. 15/748
Niewiele widziałam, ale słyszałam ich roz- mowę. Męski, łagodny głos w towarzystwie damskich westchnień. – Simon, miniona noc była fantastyczna. – Dzisiejszy poranek też był wspaniały – stwierdził, po czym złożył na jej ustach chol- ernie namiętny pocałunek. Aha. Rano musieli być w innym pokoju. Nic nie słyszałam. Mocno przyciskałam oko do wizjera. „Zupełnie szurnięta”. – Tak, to prawda. Zadzwonisz niedługo? – zapytała, nachylając się po kolejny pocałunek. – Oczywiście. Zadzwonię, gdy wrócę do miasta – obiecał i z plaskiem położył dłonie na jej pośladkach. Dziewczyna zachi- chotała i odwróciła się w stronę schodów. Wyglądało na to, że to nic poważnego. „Pa, pa, Panno Klapsiaro”. Simon szybko wrócił do mieszkania i nie zdążyłam mu się przyjrzeć. „Ciekawe. Czyli, że laska z nim nie mieszka”. 16/748
Nie padły żadne czułe słówka, kiedy wy- chodziła, ale nie wydawali się sobą skrępow- ani. Bezwiednie włożyłam koniuszek kucyka do ust. Oczywiście, że musieli się czuć swobodnie, przy całym tym dawaniu klapsów. Wróciłam do alfabetycznego układania płyt, odsunąwszy na bok myśli o klapsach i Simonie. „Niesamowity Simon. Niezła nazwa dla zespołu”. Zajęłam się literą H. Akurat kładłam na półce Czarnoksiężnika z Oz obok Charliego i fabryki czekolady, gdy usłyszałam pukanie. Zza drzwi dobiegały odgłosy szamotaniny, które sprawiły, że szer- oko się uśmiechnęłam. – Nie upuść tego, wariatko – padło siarczyście. – Przestań się wymądrzać i w ogóle to zamknij się – odparowała druga osoba. Z westchnieniem otworzyłam drzwi, za którymi stały Sophia i Mimi, moje dwie 17/748
najlepsze przyjaciółki, trzymające olbrzymie pudło. – Dziewczyny, bez kłótni. Obydwie jesteście urocze. – Roześmiałam się głośno. – Ha, ha, śmieszne – rzuciła Mimi, wchodząc do mieszkania. – Co to jest, do diabła? Nie wierzę, że wniosłyście to po schodach na czwarte piętro! – Moje przyjaciółki nie zajmowały się czynnościami, które mógł wykonać za nie ktoś inny. – Czekałyśmy na dole w taksówce, licząc, że ktoś się napatoczy, ale nic z tego. Więc wtargałyśmy to same. Mamy parapetówę! – relacjonowała Sophia. Kiedy odstawiły kar- ton, usiadła w fotelu przy kominku. – Przestań się w końcu przeprowadzać. Mam dość ciągłego kupowania ci prezentów. – Mimi zaśmiała się, wykonując teatralny gest rękami i kładąc się na kanapie. Lekko szturchnęłam pudło stopą. 18/748
– Co to jest? Nigdy nie oczekiwałam od was prezentów. A już na pewno nie prosiłam o sokowirówkę z telezakupów, którą dałyście mi w zeszłym roku. – Okaż choć trochę wdzięczności. Po prostu otwórz to – rozkazała Sophia, wskazując pakunek środkowym palcem, który chwilę później wyprostowała w moją stronę. Zrezygnowana usiadłam na podłodze obok prezentu. Wstążka z malutkimi ananasami przywiązanymi do niej zdradziła mi, że to coś ze sklepu Williams Sonoma. Karton był bardzo ciężki. – Co wyście wymyśliły? – zapytałam, przyłapując Mimi na puszczaniu oczka do Sophii. Rozwiązałam wstążkę i ot- worzyłam pudło. Zobaczywszy, co w nim jest, ucieszyłam się jak głupia. – Dziewczyny! To zbyt drogie! – Wiemy, jak bardzo tęsknisz za poprzedn- im. – Uśmiechnęła się do mnie Mimi. 19/748
Lata temu dostałam od mojej nieżyjącej już ciotki mikser marki KitchenAid. Miał ponad czterdzieści lat, ale nadal działał bez zarzutu. Dawniej te rzeczy robiono tak, aby służyły latami. Kilka miesięcy temu mój ro- bot dokonał żywota w pięknym stylu. Akurat wrzucałam do wymieszania składniki na chleb z cukinii, kiedy z urządzenia zaczęło się dymić. Nie miałam wyjścia i z bólem serca musiałam go wyrzucić. Patrzyłam na nowiuteńki mikser KitchenAid w kolorze nierdzewnej stali, a przed oczami tańczyły mi różne ciastka i ciasteczka. – Dziewczyny, jest piękny – piałam z zach- wytu, wpatrując się z radością w moje nowe cacko. Delikatnie wyjęłam urządzenie z pudełka. Z podziwem przebiegłam palcami po gładkich krawędziach obudowy. Na skórze czułam przyjemny chłód metalu. Westchnęłam urzeczona i przytuliłam do siebie mikser. 20/748
– Zostawić was samych? – spytała Sophia. – Nie. Chcę, żebyście były świadkami naszej miłości. Wiecie, to chyba jedyne urządzenie mechaniczne, które będzie mi dawało jakąkolwiek przyjemność w nad- chodzącej przyszłości. Dzięki. Wykosztowałyście się. Naprawdę jestem wam wdzięczna – zapewniałam. Pojawił się Clive i obwąchawszy urządzenie, zwinnie wskoczył do pustego już pudła. – Kochana, obiecaj tylko, że będziesz nam donosiła smakołyki. To nam wszystko wyna- grodzi. – Mimi wstała i popatrzyła na mnie wyczekująco. – Co? – zapytałam niepewnie. – Caroline, czy mogę zacząć z twoimi szu- fladami? – rzuciła pytanie i udała się małymi krokami w stronę sypialni. – Czy co możesz zacząć z moimi szuflad- ami? – odpowiedziałam pytaniem, mocniej zaciągając pasek w talii. 21/748
– Kuchnia! Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła w niej wszystko poukładać! – oznajmiła energicznie, przebierając w miejs- cu nogami. – O, kurczę. Jasne! Do dzieła! Baw się dobrze, wariatko – zawołałam za nią, bo przyjaciółka pobiegła już do kuchni. Mimi zawodowo zajmowała się zagos- podarowywaniem przestrzeni mieszkań. W czasie studiów na uniwersytecie w Berkley doprowadzała nas do szału swoją obsesyjną dbałością o szczegóły. Pewnego dnia Sophia zasugerowała jej, żeby zajęła się profesjon- alnym urządzaniem przestrzeni. Od ukończenia studiów Mimi nie robiła nic innego. Pracowała chyba już w całym stanie, pomagając różnym rodzinom zebrać ich manele do kupy. Biuro projektowe, w którym jestem zatrudniona, czasem korzystało z jej porad. Wystąpiła nawet w kilku odcinkach programu o planowaniu wnętrz, które 22/748
kręcono w San Francisco. Była stworzona do tej pracy. Pozwoliłam, żeby Mimi robiła to, co chce. Wiedziałam, że będę zachwycona efektem jej pracy. Razem z Sophią nadal obijałyśmy się w salonie, przeglądając płyty DVD i śmiejąc się z filmów, które obejrzałyśmy lata temu. Zatrzymywałyśmy się na każdej produkcji z lat osiemdziesiątych, w której występowała paczka naszych ulubionych aktorów, i usiłowałyśmy sobie przypomnieć, czy Bed- ner i Claire zostali parą. Sophia twierdziła, że nie, a ponadto ja upierałam się, że Claire nie dostała kolczyka z powrotem… *** Wieczorem po wyjściu przyjaciółek rozsi- adłam się razem z kotem na kanapie, żeby na kanale kulinarnym obejrzeć powtórki Bo- sonogiej Contessy. Fantazjowałam, że z pomocą nowego miksera przyrządzam różne wspaniałości w kuchni podobnej do tej z programu. Z rozmarzenia wyrwał mnie 23/748
dźwięk kroków w korytarzu i czyjaś rozmowa. Skrzywiłam się, patrząc na Clive’a. Pewnie wróciła Panna Klapsiara. Zerwałam się z kanapy i pobiegłam w stronę drzwi, by znowu przylgnąć do wizjera i spróbować przyjrzeć się sąsiad- owi. Tym razem też mi się nie udało. Widzi- ałam jedynie jego plecy, gdy wchodził do mieszkania za dość wysoką kobietą o dłu- gich brązowych włosach. „Ciekawe. Dwie kobiety w dwa dni. Męska dziwka”. Drzwi sąsiada zamknęły się, a do moich stóp łasił się, cicho pomrukując, Clive. – Nie mogę cię tu wypuścić, głuptasku – gadałam do kota, biorąc go na ręce. Wtuliłam się policzkiem w jego miękkie futro i uśmiechnęłam się, gdy przekręcił się brzuszkiem do góry. Clive jest moją prywat- ną męską dziwką. Oddałby się każdemu, kto pogłaskałby go po brzuchu. 24/748
Wróciłam na kanapę, żeby zobaczyć, jak Ina Garten uczy widzów, w jaki sposób z prostotą i elegancją przygotować kolację w Hamptons. I z zasobnym portfelem. Parę godzin później z odciśniętą na czole fakturą kanapy poszłam do sypialni. Mimi poukładała wszystkie moje rzeczy tak, że je- dyne, co mi pozostało do zrobienia, to zaw- iesić zdjęcia i poustawiać różne drobiazgi. Z rozmysłem zdjęłam fotki z półki nad łóżkiem. Tej nocy nie chciałam ryzykować. Stałam na środku pokoju i nasłuchiwałam odgłosów zza ściany. Cisza i spokój na froncie. Zapowiadało się dobrze. Może poprzednia noc była tylko jednorazowym wybrykiem. Szykując się do spania, popatrzyłam na oprawione fotografie mojej rodziny i przy- jaciół. Ja i rodzice w Tahoe na nartach. Ja z przyjaciółkami przy Coit Tower. Sophia uwielbiała robić zdjęcia ze wszystkim, co ma falliczny kształt. Była wiolonczelistką 25/748