*
Andrzej Pilipiuk
*
OKO JELENIA 01
DROGA DO NIDAROS
*
Dwadziescia par oczu patrzylo na mnie ze znudzeniem. Poprawilem wtyczke, zrestartowalem
system, ale sieci nadal nie bylo.
Lacze awaryjne takze nie dzialalo. Widocznie jakis powazny problem na linii. Diabli nadali,
jak w takich warunkach prowadzic lekcje?
–No trudno – mruknalem. – Dzisiaj omowimy sobie zatem podstawy programowania…
Rozleglo sie nerwowe pukanie i do pracowni zajrzala sekretarka. Byla dziwnie zdyszana, jakby
gnala tu na zlamanie karku.
–Panie profesorze, dyrektor prosi natychmiast do gabinetu! – wysapala.
–No co tez pani! – prychnalem. – Nie moge zostawic tych huncwotow ze sprzetem wartym…
–Powiedzial, ze natychmiast. Nie wie pan, gdzie znajde magistra Kokotke?
–Ma zastepstwo z pierwsza klasa gdzies na dole – wyjasnilem. Odpalilem mala kamere
internetowa, uruchomilem zapis.
–Gdy wroce, to sobie obejrze, jak sie zachowywaliscie. Jezeli zobacze, ze cos bylo nie tak,
to… – zawiesilem glos i znaczaco zmruzylem oczy. – Zaraz wracam.
Pod drzwi naszego szefa dotarlem jednoczesnie z fizykiem.
–Ciebie tez wezwal? – Kokotko spojrzal na mnie spod grzywy rozwianych wlosow. – Co jest
grane?
–Cholera wie. – Nacisnalem klamke.
Dyrektor siedzial za stolem dziwnie blady. Pot perlil mu sie na skroniach.
–Pan nas wzywal? – zapytalem. – Piec minut temu skonczyla sie przerwa i…
–To przyszlo przed paroma minutami faksem. – Pchnal w nasza strone wydruk. –
Probowalem sprawdzic te informacje, ale nie dziala juz ani linia telefoniczna, ani komorka.
Internet tez zdechl.
Kokotko ujal w dlon wydruk, przeczytal i naraz zbladl jak sciana. Podal mi bez slowa kartke.
Patrzylem dluzsza chwile, nie mogac uwierzyc w to, co widze.
–Panowie – dyrektor zlamal z trzaskiem olowek – Nie jestem astronomem ani fizykiem.
Wezwalem was, bo sadze, ze jako jedyni mozecie mi to dokladnie wyjasnic. Prosze mowic
wolno, wyraznie i prostymi zdaniami. Nasza planeta wchodzi w roj meteorow z antymaterii.
Slyszalem o tym, gdy sam chodzilem do szkoly. Kiedy to dranstwo styka sie ze zwykla
materia, robi wielkie bum, wyzwala energie i znika. Tu pisza, ze juz po nas. Czy to prawda?
–Mniej wiecej – baknal fizyk. – Kilogram antymaterii wybucha z moca okolo dwudziestu
czterech megaton trotylu… Albo dwa razy wiecej, bo… Do licha, jestem nauczycielem, nie
astrofizykiem! Mysli pan, ze gdybym sie na tym znal, to nadal pracowalbym w tej budzie?!
–Kiloton? – Szef popatrzyl na niego nieco zdezorientowany.
–Megaton. Jedna megatona to milion ton trotylu – sprostowalem.
–Panie magistrze, do cholery, prosze nie traktowac mnie jak jakiegos glaba! – Dyrektor
spojrzal na mnie przygaszonym wzrokiem. – Innymi slowy, cos takiego leci w nasza strone. –
Otarl pot z czola. – A gdy uderzy w Ziemie…
–Nie uderzy. – Kokotko pokrecil glowa. – Z chwila wejscia w gestsze warstwy atmosfery
nastepuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi sie wydaje. Wieksze bryly
eksplozja ich zewnetrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzen kosmiczna – uzupelnil. –
Mniejsze splona w atmosferze. To jak rzucanie kaczek na powierzchnie jeziora.
–Aha. Czyli co? – Dyrektor puknal w faks. – Pomylili sie? Wybuchnie tam w gorze? Czy
moze czeka nas bombardowanie, jakby Chinczycy czy Ruskie odpalili swoje glowice atomowe?
Sluchalem ich, nie mogac uwierzyc wlasnym uszom.
–A moze to po prostu czyjs zart? – wcialem sie. – Dlaczego nie bierze pan pod uwage takiej
opcji? Faks do szkoly mogl wyslac ktokolwiek, chocby uczen przestraszony klasowka.
–Nie ma lacznosci – rzekl niepewnie Kokotko.
–I co z tego? – odparowalem. – Wystarczy przeciac pare kabli i nie ma ani telefonu, ani
Internetu. Kabel od anteny telewizyjnej rowniez mozna odlaczyc.
–Niech pan laskawie zerknie na swoja komorke – odparl jadowicie dyrektor.
–I co? Tez panu kabelek odlaczyli? Mysli pan, ze jestem glupi? Zanim otrzymalem faks,
odebralem telefon. Telefon z pewnej waznej instytucji.
Otworzylem usta, ale dyrektor mnie uprzedzil:
–Tak, jestem pewien, ze rozmawialem z prawdziwym jej przedstawicielem. A teraz, skoro
rozwialismy juz pana watpliwosci w tej materii, moze pan magister Kokotko powroci do tematu
anihilacji – warknal, mechanicznie glaszczac rachityczna paprotke zwisajaca z szafy obok biurka.
– Osobliwie interesuje mnie, w jaki sposob zgine.
–Po pierwsze – Kokotko znowu studiowal wydruk – przy anihilacji nastepuje silny blysk i
wydziela sie promieniowanie. Roj jest rozlegly, planeta w trakcie bombardowania zdazy dwa
razy obrocic sie wokol swojej osi. Czyli maja racje, juz po nas.
A w przyszlym tygodniu mialem samochod w salonie odebrac…
–Konkrety – zazadal dyrektor.
–Napromieniowanie takie, jakby nad glowa wybuchaly nam setki bomb atomowych. Fale
uderzeniowe, wgniatajace budynki w glebe, oraz termiczne, podpalajace lasy i topiace asfalt na
ulicach. Przypuszczalnie nastapi rozproszenie znacznej czesci atmosfery, byc moze opad
radioaktywny – wyjasnil.
–Czy to pewne? – Zwierzchnik spojrzal na mnie pytajaco, jakby chcial uslyszec
potwierdzenie prawdy takze z moich ust.
–Jestem informatykiem, nie astrofizykiem. – Wzruszylem ramionami. – W ogole nie
pojmuje, dlaczego mnie prosi pan o wyjasnienia. Ale na ile sie orientuje, to przedstawiona wizja
odpowiada rzeczywistosci.
Na razie nie do konca docierala do mnie powaga zdarzen. Mialem wrazenie, ze ogladam
film, czytam ksiazke, snie… Przeciez rzeczywistosc nie mogla tak wygladac! Takie katastrofy sie
nie zdarzaja! Toz to scena jak z taniego czytadla science fiction! Do diaska, przeciez o tym, ze
cos takiego nadlatuje, powinnismy wiedziec z kilkuletnim wyprzedzeniem. Hmmm… A moze
byli tacy, ktorzy wiedzieli? Nie, bzdura!
Obserwatoriow astronomicznych jest cala masa, tego typu informacja z pewnoscia by
wyciekla!
–W tym czasie centrum roju uderzy w Ksiezyc – ciagnal fizyk – a on nie ma atmosfery. Nic
go nie chroni. Sadze, ze te kilkaset ton wystarczy, zeby rozniesc w pyl jego skorupe i rozproszyc
plynne wnetrze. – Kokotko wygladal, jakby zaraz mial zemdlec. – Byc moze ocaleje wewnetrzne
stale jadro. Znaczna czesc odlamkow, sciagnieta przez grawitacje naszej planety, wejdzie na jej
orbite, a niektore stopniowo opadna na Ziemie. Moga to byc naprawde duze bryly, na przyklad
rozmiaru planetoidy, ktora wykonczyla dinozaury. Spadac beda co jakis czas, a potrwa to tysiace
lat.
–My juz tego nie doczekamy – moj glos brzmial zupelnie obco, calkiem jakby ktos inny
przemowil moimi ustami. – Promieniowanie zalatwi wszystkie formy zycia. Ocalale organizmy
zabije spadek cisnienia atmosferycznego.
–Potem planete czeka kilka milionow lat intensywnej dzialalnosci tektonicznej, zanim plyty
kontynentalne znowu sie ustabilizuja. W tym czasie nalezy sie tez spodziewac regularnych
spadkow tego, co zostanie z Ksiezyca, a niewykluczone, ze i zablakanych okruchow antymaterii.
Do tego zapylenie resztek atmosfery i w konsekwencji nuklearna zima przez cale tysiaclecia.
Przy odrobinie szczescia przezyja bakterie – dodal Kokotko. – O ile oczywiscie bedzie jeszcze
powietrze. Beztlenowe tez raczej nie maja szans.
Glos zaczynal mu sie lamac, drzace palce nerwowo miely chusteczke higieniczna.
–Mamy pod budynkiem schrony przeciwatomowe z lat piecdziesiatych.
Od biedy zdolamy upchnac tam dziewczyny i nauczycielki. Reszte uczniow trzeba
odprowadzic na stacje metra, czesc linii byla budowana jako…
–Panie dyrektorze, to nic nie da – wydusilem z siebie. – To juz koniec.
Szef milczal i patrzac przez okno, trawil informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie
ulicy mienily sie cieplymi barwami jesiennych lisci.
Delikatny wiatr od wschodu zdawal sie niesc zapach swiezo zaoranych pol. Wreszcie
dyrektor odwrocil sie i uniosl na nas zmeczone spojrzenie.
–Wedlug panow, a takze tych tam – klepnal znowu faks – katastrofa jest calkowicie
nieuchronna, nie mozemy jej zapobiec ani w zaden sposob przeciwdzialac skutkom.
Fizyk kiwnal glowa. Zastanawialem sie, dlaczego wyslali to faksem. Moze to jednak jakis
debilny zart?
–Za – spojrzal na zegarek – kilkanascie minut pierwsze bryly anihiluja nad Rosja. Zostaly
nam niespelna trzy godziny, nim wejdziemy w strefe bombardowania. Jak sadzicie, czy
powinnismy powiedziec uczniom, ze zostalo nam naprawde niewiele czasu?
–Bedzie zadyma – ostrzeglem. – I to niewaska. Jakby na potwierdzenie moich slow gdzies
daleko zawyla syrena.
–Czy ksiadz katecheta jest obecny w szkole? – zapytal fizyk. – Moze udzielilby wszystkim
absolucji…
–Widzialem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. – Pokrecilem glowa.
Dyrektor dzwignal sie ciezko i podszedl do stojacego w kacie sejfu.
–Panie Marku, pan, zdaje sie, sluzyl w wojsku?
–Tak.
–Prosze zrobic z tym co trzeba i rozdac nauczycielom. Na wszelki wypadek… – Wyjal spora
aluminiowa walizke.
Byla chyba pieronsko ciezka, bo gdy polozyl ja na blacie biurka, szklo trzasnelo. Pokrecil
przy zamku, ustawiajac kod, i podniosl wieko. Wewnatrz lezalo co najmniej dwadziescia
pistoletow oraz kilka paczek amunicji.
–Co to jest? – wykrztusil moj kolega.
–Przyslali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji – stwierdzil sarkastycznie
dyrektor. – Na czarna godzine…
Bez slowa rozprulem pudelko z nabojami i wyciagnalem z pierwszego pistoletu magazynek.
Przypadajac do ziemi, przebieglem kilkadziesiat metrow. Wysoki zywoplot zaslanial mnie
calkiem niezle. Przyczailem sie zadyszany. Gdzies z daleka, od strony srodmiescia, wiatr
przyniosl echo wystrzalow. I pomyslec, ze w dziecinstwie lubilem filmy wojenne. Teraz mialem
tylko nadzieje, ze zawierucha ominie ten zakatek. W sumie glupie marzenie, spedzic w spokoju
ostatnia godzine zycia…
Przysiadlem na dziwnym murku, ktory wygladal jak fundament ogrodzenia. Geste krzaki
zaslanialy mnie ze wszystkich stron. Przezylem w Warszawie ladne pare lat, dziesiatki, jesli nie
setki, godzin spedzilem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedzialem, ze na skraju
Pol Mokotowskich sa tak nieprzebyte chaszcze… Rozejrzalem sie wokolo. Stare topole i klony
rzucaly cien. Ponizej rozkrzaczal sie czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej
zuzlem drogi widzialem wyraznie orzech i kilka jablonek. Pomiedzy nimi z ziemi sterczal
przekrzywiony kran.
Zdziczaly sad? Moze kiedys staly tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i pozniej, gdy
wznoszono biblioteke? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiscie gdyby zostalo nam choc kilka
dni zycia. Co dalej? W ciagu godziny zdolalem przebiec raptem z pol kilometra, od liceum, w
ktorym pracowalem, tutaj. Pchac sie do srodmiescia? Sadzac po zasnuwajacych niebo dymach,
dzialy sie tam malo wesole rzeczy. A moze po prostu poszukac sobie polanki w krzakach i uwalic
sie na trawie, by poczekac na koniec? Do licha, dlaczego wlasnie teraz? Juz prawie odlozylem na
samochod… i z Zuzanna mialem isc w sobote do kina. Za dwa lata moglbym zostac
nauczycielem mianowanym.
Wlozylem do ucha sluchawke radia, lecz wszystko tonelo w bialym szumie. Przeskakiwalem
po pasmach, szukajac programu, jednak stacje zaprzestaly nadawania. I nagle, gdy juz prawie
tracilem nadzieje, uslyszalem melodyjny i czysty glos Ojca Dyrektora.
–Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegla konca, lecz
prawdziwe zycie dopiero sie zaczyna. Zostaly nam moze trzy kwadranse, modlmy sie. Panie, w
godzine smierci wezwij mnie…
Nie lubilem goscia, ale musze przyznac, ze tym razem naprawde mi zaimponowal. Nie
poddal sie, tylko postanowil do ostatniej chwili pomagac wiernym. Jakies wrzaski dobiegajace
zza drzew przerwaly mi sluchanie radia. Wychylilem sie zza pnia i zagryzlem wargi. Czterech
roslych byczkow w dresach kopalo jakiegos chlopaka. Komorka telepala mi sie w kieszeni na
udzie, ale mialem absolutna pewnosc, ze policja nie przyjedzie. Zreszta i tak nie dzialala.
Czterech… Ciut duzo. Zagryzlem wargi, a potem splynal na mnie gleboki spokoj.
I tak wszyscy jestesmy martwi. Moge odejsc chylkiem albo sprobowac ratowac kopanego.
Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, wiec moze nalezaloby na zakonczenie dokonac czegos
wielkiego czy chociaz bohaterskiego? Najwyzej mi sie nie uda. Zgine teraz albo za czterdziesci
minut. I naraz poczulem, ze zal mi tych ostatnich trzech kwadransow, lecz podjalem decyzje i nie
bylo juz odwrotu.
Rzucilem torbe z laptopem i wyszarpnalem z kabury pistolet.
Pierwszy napastnik schylil sie wlasnie, by przeszukac kieszenie ofiary.
Celowalem w skron, lecz trafilem w szyje. Tez skutecznie, runal natychmiast. Drugi dostal w
bandzioch. Trzeci oberwal w plecy, kula utkwila gdzies kolo lopatki. Koles wydal dzwiek jak
odtykany zlew i zwalil sie na ziemie. Czwarty uciekal.
Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pojda…
Strzelilem za tym czwartym, ale chybilem. Ranny w brzuch zdazyl juz wyciagnac bron.
Ciekawe, skad spluwa u takiego szmaciarza? Podszedlem i dobilem go strzalem w kark. Tak po
prostu, jakbym przez cale zycie nic innego nie robil.
Lezacy chlopak uchylil powieki, spojrzal na mnie polprzytomnie.
Usiadl i splunal krwia. Dochodzil do siebie bardzo szybko, choc widac bylo, ze oberwal
naprawde zdrowo. Jedna reka zwisala mu bezwladnie, chyba strzaskana w lokciu.
–Musimy stad znikac – powiedzialem, schylajac sie po bron zastrzelonego. – Jeden uciekl,
moze sprowadzic nam na karki wiecej kumpli. Dasz rade isc?
–Tak. – Wstal chwiejnie na nogi, zdrowa reka dotknal biodra i skrzywil sie strasznie. Ostatni
postrzelony dresiarz kopnal nogami w agonii i znieruchomial. Podnioslem torbe z laptopem.
–Mam tu niedaleko… – Chlopak zawahal sie.
Spojrzal na mnie niepewnie i jakby wyczekujaco.
–Jesli masz tu jakas mete, to prowadz. Nie mozemy tak sterczec na widoku. –
Wyszczerzylem zeby w usmiechu. – Mam powiedziec, ze jestem przyjacielem?
–To juz raczej pan udowodnil…
–Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym "pan", mam raptem dwadziescia osiem lat…
–A ja za rok pisalbym mature. – Kaszlnal krwia. – Ach tak, mam na imie Stanislaw.
Uscisnelismy sobie rece. Kulejac, poprowadzil mnie ledwo widoczna sciezka przez chaszcze. Po
chwili wsrod gestych bzow zamajaczyla zardzewiala furtka. Otworzyl ja wlasnym kluczem, a
potem starannie zamknal.
Pomiedzy kompletnie zdziczalymi krzewami bielal prostokat betonowego fundamentu. Na
nim walaly sie resztki niedopalonych belek.
–Zapraszam do mojego krolestwa. – Odsunal plyte z dykty i kolejnym kluczem otworzyl
metalowa klape.
Po szesciu drewnianych schodkach zeszlismy do piwniczki. Byla spora, przez dwa okienka
wpadalo tu nieco swiatla. Sciany z czerwonej cegly, sadzac po zaciekach i purchlach, mialy
swoje lata. W lochu smierdzialo stechlizna, ale nie tak mocno, jak sie spodziewalem.
Kilka mebli wyciagnietych chyba ze smietnika, fotele, pod oknem stol z jasnej, grubej
sklejki.
–Znajdzie sie jakas szmata? Zaglada ludzkosci zaglada ludzkosci, jednak dziadek zawsze
powtarzal, ze bron nalezy wyczyscic przed wlozeniem do kabury.
–Jasne. – Pogrzebal na regale, wyciagnal z tekturowego pudelka kawal bawelnianej tkaniny.
Przy uzyciu szprychy rowerowej przeczyscilem lufe.
Kosmiczna katastrofa unicestwiajaca planete to rzeczywiscie problem – ale porzadek musi
byc.
Chlopak niezle sie tu urzadzil. W kacie stal piecyk typu koza oraz lezaly rowno przyciete
polanka. Krzeslo obrotowe, regal z pudelkami pelnymi jakichs mechanizmow…
Opadl na fotel, krzywiac sie z bolu, i obmacal lokiec.
–Kompletnie pogruchotane – westchnal. – Czuje takie ostre kawalki ruszajace sie pod skora.
Dziwne, ze nie spuchlo… I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo
czegos? – Spojrzal z nadzieja.
Pogrzebalem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowalem, podczas sesji, gdy zarywalem
kolejne noce, moze cos na bol glowy by sie znalazlo… Ale teraz? Cztery lata po dyplomie?
Rzucilem mu listek polopiryny.
–To wszystko, co mam. Na bol glowy pomaga – powiedzialem. – Poza tym ma dzialanie
przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniza krzepliwosci.
–Hmmm… no tak. – Odlozyl tabletki na stol. – Moze lepiej sie wina napijemy? Zakaszlal
znowu.
–Lepiej nie. – Pokrecilem glowa. – Alkohol rozszerza naczynia krwionosne. Masz polamane
zebra?
–Na to wyglada, ale i odbija sie krwia… Wyciagnal zza regalu zakurzona butelke. Scisnalem
ja miedzy kolanami, nieco zardzewialym korkociagiem wydlubalem korek. Staszek wytrzasnal
nakretki oraz srubki z dwoch kubkow i nalal hojnie.
–Za spotkanie, a przy okazji, nie podziekowalem jeszcze za uratowanie zycia… – Reka
troche mu drzala.
Wzialem drugie naczynie i uroczyscie stuknelismy sie nad stolem.
Wino bylo nie najgorsze, choc zalatywalo mocno drozdzami.
–No i calkiem niezle ten koniec wyglada. – Usmiechnalem sie. – Siedzi czlowiek wygodnie,
jest z kim pogadac, nawet jest co wypic… Tylko z zagrycha problem. – Wyciagnalem z plecaka
kupiona rano puszke pasztetu. – Srednio do wina pasuje… Swoja droga, bardzo dobre –
wyrazilem uznanie.
–Wlasnej roboty – pochwalil sie. – Zeszloroczne. Jeszcze moj dziadek sadzil winogrona.
Krzywil sie przy kazdym lyku.
–To wasza dzialka? – domyslilem sie.
No i prosze, obejdzie sie bez grzebania po archiwach, przed smiercia poznam nawet historie
tego miejsca…
–Tak nie do konca dzialka – mruknal Staszek. – Tu byl nasz dom. – Klepnal dlonia ceglana
sciane. – Kiedy w latach szescdziesiatych zabierali sie za budowe biblioteki, wszystkich stad
wyrzucili do mieszkan w blokach, zlikwidowali tez dzialki obok. Ale potem zbudowali gmach
troche dalej, a to zarasta…
–Faktycznie niezla dzungla.
–Czemu ten swiat zwariowal? – westchnal.
–Nie wiesz? – Wytrzeszczylem oczy.
–Wiem, ze ludzkosc odchodzi w niebyt, ale, cholera… Dowiedzielismy sie w liceum,
wszyscy z miejsca poglupieli. Zaczeli ganiac za dziewczynami, gwalcic, rozbijac sobie glowy…
Jakby nagle zerwali sie z uwiezi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedzial, ze nigdy nie
widzial ludzkiego mozgu… Szczerze powiedziawszy, wzialem cie w pierwszej chwili za
podobnego wariata…
–Uzbrojony i niebezpieczny… – Popatrzylem na pistolet w zadumie. – Poczulem, ze ich
zycie lub smierc nie maja juz zadnego znaczenia – przyznalem. – Ale jakos nie w porzadku bylo,
ze chca cie zamordowac. I to ja ich…
Moze to wrodzone poczucie sprawiedliwosci, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj
karzace ludzi zabijajacych nawet w obronie wlasnej?
–Zamyslilem sie. – Tak czy siak, w ogole ich nie zaluje.
–Socjolodzy i psycholodzy maja w tej chwili kupe materialu do badan… – mruknal.
–Tia, u nas w liceum bylo podobnie. Paru uczniow chcialo natychmiast wyrownac
porachunki z nauczycielami, inni polecieli cala banda do monopolowego po drugiej stronie ulicy.
– Westchnalem. – Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszalec… To przykre, bo w pewien
sposob pokazalo powierzchownosc naszej kultury i naszej wiary przy okazji…
–Zabraklo im… – Popatrzyl na zdobiaca palec wskazujacy srebrna obraczke do odmawiania
rozanca.
–Myslalem, ze zdolam sie przedrzec pod Otwock, do rodziny, ale utknalem tutaj. A ty szedles
w jakims okreslonym kierunku? Czy tu, do schronu?
–Czasem tu przylaze, gdy mi zle, i wspominam dziadka. Pomyslalem, ze tu bedzie godnie
poczekac na koniec. I fajnie, ze jest z kim pogadac.
Wyglada na to, ze tylko my dwaj pozostalismy normalni – zazartowal. – Jestes
nauczycielem?
–Ucze informatyki w Reytanie.
–Szkoda, ze zdawalem gdzie indziej. Choc pewnie i tak bys mnie nie lubil, z komputerow
bylem zawsze straszna noga…
Zerknalem na zegarek.
–Nie zostalo duzo czasu – zauwazyl.
Za piwnicznymi okienkami blysnelo oslepiajace biale swiatlo.
–Oho – mruknalem – zaczyna sie.
Staszek zadrzal lekko.
–Wyjdziemy popatrzec? – zaproponowal. – Druga taka okazja moze sie juz nie zdarzyc… –
zabrzmialo to niczym koszmarny dowcip.
–Fakt, kiedy juz bedziemy po tamtej stronie, ci, ktorzy umarli wczesniej, moga nas pytac, jak
to wygladalo – rowniez popisalem sie wisielczym humorem.
Wspielismy sie po drewnianych schodkach. Rozblyski rozswietlaly na razie niebo na
horyzoncie. Byly silniejsze i slabsze, chwilami nasze cienie stawaly sie podwojne. Grunt drzal
lekko.
–Wchodzimy w strefe bombardowania. – Sam nie moglem zrozumiec, dlaczego jestem taki
spokojny. – Na razie zaslania nas wypuklosc planety. Eksplozje w Hiroszimie widziano z
odleglosci setek kilometrow, ale te sa chyba silniejsze. Niebawem…
–Schowamy sie w piwnicy czy zostajemy na zewnatrz? – Staszkowi glos troche sie lamal.
–Nie wiem… Tu groza nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosiegnie nas
promieniowanie i sufit moze spasc na glowy. Na zewnatrz, zanim zdechniemy, zdazy nas pewnie
zdrowo przypiec. Tam, coz, napromieniowanie wywoluje najpierw silne wymioty…
Otarlem czolo z potu. Powietrze stawalo sie coraz goretsze, na horyzoncie pojawila sie
oslepiajaca luna. Rozszerzala sie stopniowo, obejmujac coraz wiekszy wycinek widnokregu.
Nasze cienie znowu sie rozdwoily, tym razem juz na stale.
–Do piwnicy – rozkazalem. – Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyc czyms okna, to dluzej
wytrzymamy. Masz lopate? Zasypiemy je piachem! Bystro!
–Mam lopate, deski i cegly tam leza. Szybko…
Odwrocilismy sie.
–Co jest, do diabla? – szepnal.
Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej swiecil dziwnym blaskiem.
Na naszych oczach przybral malinowa barwe i zniknal. Huknelo, wiatr targnal krzakami,
nagly spadek cisnienia zatkal nam uszy.
–Antymateria chyba tak nie dziala – mruknal Staszek.
–Powietrze uderzylo w proznie, stad ten dzwiek – wysunalem hipoteze. – Ktos… Komus
zrobilo sie zal tych pieciu czy szesciu milionow ksiazek, ktore uleglyby spaleniu, i zabral je
sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem.
–Kto? – zdumial sie.
–Znajduje tylko jedno wyjasnienie – mruknalem. – Fantastyczne i idiotyczne, ale… Ale to
moze byc nasza szansa! Nie masz ochoty zostac bibliotekarzem?
–U ufokow? – Staszek zalapal od razu. – Jasne!
–Wiesz, jak tam dojsc? Prowadz!
Nie zdazylismy sie ruszyc. Krzaki przed nami pozolkly i w mgnieniu oka rozsypaly sie w
pyl. Poczulem, ze zoladek podchodzi mi do gardla. Dopiero teraz, patrzac na te istote,
uwierzylem w wypowiedziane przed chwila slowa. Stal przed nami. Matowoszara, plamista skora
lsnila niczym naoliwiona. Stwor wspieral sie na kilku mackach, podobnych ni to do traby slonia,
ni to do odnozy osmiornicy. Ziemia wokol nich pokryta byla sluzem, jak po przejsciu
gigantycznego slimaka. Wokolo ciala stwora ku ocalalym chaszczom ciagnelo sie cos w rodzaju
szarej pajeczyny. Stworzenie nie mialo glowy, mimo to czulem, ze widzi nas przez dziesiatki
fosforyzujacych dziurek pokrywajacych cala powloke. Nie byl duzy, tak ze dwa i pol metra
wysokosci. Cuchnal jakby grzybami.
–Dzien dobry – wykrztusilem. – Chcielismy zaproponowac nasza pomoc w porzadkowaniu
przejetego przez pana ksiegozbioru. – Nie mialem pojecia, jakiej jest plci ani czy w ogole posiada
jakas plec, uznalem jednak, ze forma grzecznosciowa nie zaszkodzi, a kto wie czy nie pomoze. –
Z pewnoscia wyjasnienia udzielane przez mieszkancow planety pozwola panu lepiej zrozumiec
szereg aspektow i detali specyficznych dla naszej kultury – dodalem.
W powietrzu zasmierdzialo intensywnie chlorem. Czy to odpowiedz?
Moze ta rasa porozumiewa sie, emitujac zapachy? Zmysl chemiczny? – pytania przelatywaly
przez moja glowe w szalenczym tempie. Jak niby mam odpowiedziec? A moze w ogole nas nie
zrozumial?
–Jestesmy… – zaczal Staszek i urwal. Popatrzylem na niego spod oka, nadal mowil, lecz z
jego ust nie wydobywal sie zaden dzwiek. Teraz dopiero spostrzeglem, ze wokol mnie panuje
nienaturalna cisza. Co, u diabla, wylaczyl fale akustyczne? Zmienil prawa fizyki, by powietrze
nie przewodzilo dzwiekow? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowalo sie smiertelne
wrecz przerazenie. Dzwiek wrocil.
–Ziemianie! – Staszek odezwal sie ochryplym, dudniacym glosem.
Natychmiast zorientowalem sie, ze to obcy w jakis sposob przemowil, uzywajac jego gardla.
–Czy… – zaczalem.
–Czeka was unicestwienie.
Tyle to i ja wiedzialem. Jak przekonac tego gada, zeby nas stad wyciagnal? Skoro zabiera
cale budynki, powinien miec mozliwosci techniczne.
Milczy. Czeka na moja odpowiedz? Nie zadal pytania. A, do diabla!
–Czy moze pan zabrac nas ze soba? – zapytalem.
–Nie. To nie jest mozliwe. Moge jednak uratowac wasze istnienia, jesli w zamian zostaniecie
moimi… – zatrzymal sie na chwile, jakby szukal slowa: – niewolnikami.
Niebo na wschodzie rozblyslo jak lampa stroboskopowa, przygaslo i znowu rozblyslo.
Poczulem, ze na ramieniu wysycha mi skora pod koszula. Nad czym tu myslec? Juz jest ze
czterdziesci stopni w cieniu.
Zaraz sie usmazymy! Lepiej do konca swoich dni sprzatac wychodki na obcych planetach,
niz splonac zywcem. A jesliby zupelnie nie dalo sie wsrod obcych wytrzymac, podetne sobie zyly
i tyle…
–Zgadzamy sie – powiedzialem w imieniu swoim i Staszka.
–Tak sie stalo – wypowiedzial z namaszczeniem, niczym uroczysta formule.
Zobaczylem malinowy blysk i zapadla ciemnosc. Poczulem cos, chyba dotyk ostrza na karku,
niespodziewanie przeszyl mnie bol, jakby ktos pilowal mi glowe reczna pila. A potem
swiadomosc zgasla jak zdmuchnieta swieczka.
Visby, Gotlandia 12 wrzesnia 1559
Marius Kowalik zwolnil kroku. Zagryzl wargi. Od chwili gdy pol wachty temu zszedl z
pokladu "Pieknej Astrid", mial wrazenie, ze ktos za nim idzie. Teraz w waskich zaulkach
dzielnicy hanzeatyckiej zdolal ich rozpoznac. Zmieniali sie co jakis czas, aby nie odkryl ich
obecnosci. Poteznie zbudowany mezczyzna w dlugim flamandzkim plaszczu z sukna, mlody
chlopak w plociennej koszuli o wystrzepionych rekawach i starszy czlowiek wygladajacy na
szwedzkiego szlachcica…
Marius zawahal sie. Nie wygladali na zwyklych portowych obszczymurow. Byl jakis powod,
dla ktorego za nim lezli. Czy zostal rozpoznany, gdy wysiadal z okretu, czy moze ktos ostrzegl
wczesniej, ze przybedzie do Visby, i po prostu czekali w porcie? Dunscy szpiedzy? Tak, to
bardzo prawdopodobne. A zatem nie moze isc prosto do kuzyna. Najpierw trzeba ich zgubic.
Rozejrzal sie wokolo, udajac, ze pobladzil. Olbrzym w plaszczu stal u wylotu zaulka.
Wygladal na dosc znudzonego swoja robota. Marius odczekal, az ten zagapi sie na tragarzy
niosacych okute kufry, i blyskawicznie odskoczyl za rog, gdzie otwieral sie waski, cienisty pasaz
prowadzacy na rownolegla uliczke. Niestety, w tym zaulku tez mu sie nie powiodlo.
"Szlachcic" czail sie przed kantorem kupca blawatnego, udajac, ze z uwaga oglada
wywieszone przy drzwiach probki sukna.
Kowalik cofnal sie miedzy domy.
Do diaska, co robic?!
Z tylu dobiegly ciezkie kroki. Siepacz zauwazyl, ze sledzony wymyka sie z pulapki…
A moze zaatakowac go, obalic na ziemie, stuknac czyms w glowe? Marius odwrocil sie,
kladac dlon na rekojesci kordu. Przejscie bylo prawie puste, tylko dwaj podpici marynarze stali
pod jedna ze scian, wiodac spor. Wykrzykiwali do siebie po rosyjsku straszliwe wielopietrowe
obelgi i najwyrazniej za chwile mieli wziac sie do rekoczynow. Marius popatrzyl na nich
zdumiony. Jeden z adwersarzy byl potezny, zwalisty, postura przypominal niedzwiedzia. Drugi
drobny, zadziorny jak kogut, najwyrazniej nic sobie nie robil z fizycznej przewagi rozmowcy.
Byczek w plaszczu przebiegl miedzy nimi, odpychajac ze zloscia stojacego mu na drodze
kurdupla. Ten wykonal dziwny gest reka.
Szpieg zdolal przebiec jeszcze piec krokow, nim zaplatany we wlasne jelita runal na ziemie i
z cichym westchnieniem oddal ducha. Niedzwiedziowaty przyskoczyl do oslupialego Kowalika i
podal mu obszerny habit.
–Przysyla nas Peter Hansavritson – szepnal po niemiecku. – Przeczul, ze macie klopoty.
–I rzeczywiscie mieliscie – uklonil sie jego towarzysz. – Z Boza pomoca dwa problemy
zostaly rozwiazane, jednakowoz co najmniej trzy podobne kraza wokol niczym kruki szukajace
zeru. Tedy lepiej bedzie i wyglad, i miejsce pobytu bystro zmienic.
Marius bez slowa narzucil na siebie ubior, oslonil twarz kapturem.
Zabojca schowal noz do rekawa i ponaglil ich gestem. Ruszyli szybkim krokiem przez
mroczne bramy oraz cuchnace, ciasne zaulki. Lada moment ktos mogl wejsc w uliczke i
spostrzec trupa…
Drobna dziewczyna siedziala na glazie. Milczac, podziwiala las porastajacy stoki gor.
Zaklopotana nawijala na palce pasmo rudych wlosow. Slonce powoli opadalo ku ziemi.
Przedwieczorny wiatr niosl chlod. Dorodna lasica wskoczyla na lezacy niedaleko pien brzozy.
–Helu…
–Tak, pani?
–Musze teraz odejsc. Pora, bys udala sie na spoczynek – powiedzialo zwierze. –
Zapamietalas wszystko, co mowilam?
–Tak, pani. Boje sie… To gory. Jesli mam przez wiele dni spac w jaskini, wilki moga mnie
wyweszyc i pozrec. Ponadto ludzie. Co bedzie, jesli odnajda moja kryjowke?
–Strach twoj jest calkowicie bezpodstawny.
Hela milczala dlugo. Wreszcie z westchnieniem wstala z kamienia.
Schyliwszy sie, weszla do niewielkiej jaskini. W kacie czekalo juz poslanie ulozone z
galazek nakrytych wiazkami trawy. Ulozyla sie wygodnie. Rozprostowala faldy sukni.
–Pani…
–No co jeszcze? – Zwierze zaczelo sie niecierpliwic.
–Gdy wykonam moje zadanie… Czy bede mogla wrocic do Polski?
–Nie. Zostaniesz tu juz na zawsze.
Dziewczyna poczula, jak ogarnia ja dziwny bezwlad. Zapadala w letarg, czula zimno
postepujace od stop w strone serca. Zadrzala. Raz juz przeciez umierala. To bylo tak podobne…
Niechciane wspomnienie wyplynelo z glebin pamieci. Zapach dymu i krwi, bol, twarde deski pod
plecami, swiadomosc nieuniknionego konca… Mysli zgasly.
Lezalem wygodnie wyciagniety na czyms miekkim. Slonce grzalo delikatnie, w powietrzu
unosil sie zapach lasu i mchu. Uchylilem leniwie powieki. Stare swierki lagodnie kiwaly sie na
wietrze. Gdzie jestem? Przez chwile nie pamietalem. Mialem wrazenie, ze sa wakacje i
polozylem sie gdzies zmeczony spacerem.
Pamiec wrocila nagle, jakby ktos wlaczyl telewizor. Az mnie ogluszylo. Zaglada ludzkosci,
ucieczka przez park, ten sympatyczny chlopak i jego schron. A potem… Znikniecie biblioteki i to
stworzenie, jakby skrzyzowanie slimaka z klebem szmat do podlogi.
Wszystko runelo na mnie niczym tsunami.
Zaraz, zaraz… Jaka zaglada ludzkosci…? Probowalem z obrazow w umysle wylowic ten,
ktory pomoze mi zrozumiec, co wlasciwie zaszlo.
Usiadlem i rozejrzalem sie dziko wokolo. Gdzie ja jestem?! Obca planeta? A moze po prostu
nie zyje? Co powinno byc w raju? Bog, chory anielskie, chmurki, ludzie poubierani w koszule
nocne? Aniolowie jakos sie nie pojawiali, zamiast koszuli nocnej mialem na sobie zwykle ciuchy,
ale okolica wygladala dosc sielankowo. Slonce grzalo przyjemnie, lecz nie prazylo, w lesie wial
przyjemny, chlodny wiaterek. Jesli to niebo, to naprawde fajnie im wyszlo… Cos mnie uzarlo w
dlon.
Komar.
Czy w raju sa komary? Chyba nie. Do celow symulacji tez nie sa potrzebne…
Pieklo? Diablow, siarki, plomieni i kotlow nie bylo wokolo widac.
A i komarow pewnie lata tam wiecej. Pewien ksiadz mowil mi kiedys, ze pieklo to
nieobecnosc Boga. To by sie nawet zgadzalo…
A moze czysciec?
Nie, teologia tutaj nie pomoze. W swietle tego, co zapamietalem, moje ocalenie ma
podstawy, nazwijmy to, racjonalne. Najwyrazniej zostalem przeniesiony z krzakow za biblioteka
w jakies mile miejsce. Tylko gdzie, do licha? Do Ameryki? Bez sensu, ja tez za kilka godzin
szlag trafi. Moze juz trafil? Przeciez nie wiem, ile czasu minelo, odkad razem ze Staszkiem
spotkalismy to… cos.
Podnioslem sie z polanki. Nadal mialem na sobie to samo ubranie, ale plecak z laptopem,
ktory jak idiota dzwigalem nawet w ostatnia podroz, i pistolet najwidoczniej zostaly tam…
Wyciagnalem garsc monet. Wygladaly dziwnie, byly podejrzanie lekkie. Scisnalem w palcach
pieciozlotowke, a ona rozsypala sie w proch. Najwyrazniej tylko po wierzchu napylono ja
niklem, a glebiej bylo cos, co przypominalo trociny. Jak to mozliwe?
–Tu jest za malo metali, nie moglam odtworzyc wszystkiego – uslyszalem. – Priorytet
ustawilam na zwiazki organiczne.
Odwrocilem sie gwaltownie. Na pniu powalonego drzewa siedzialo niewielkie zwierzatko.
Kuna? Nie, lasica. Patrzyla na mnie przenikliwie. Czy to ona przemowila? Policzylem powoli do
dziesieciu.
–Kim jestes? – wykrztusilem, obawiajac sie, ze robie z siebie idiote.
–Ina – przedstawila sie. – A ty jestes Marek Oberech.
Mialem ochote przytaknac, lecz uswiadomilem sobie, ze lasica nie pyta, tylko stwierdza fakt.
Usiadlem na mchu i przez dobra minute zbieralem mysli. Zyje, jestem w lesie i ot tak rozmawiam
sobie z gadajacym zwierzakiem. A zanim sie tu znalazlem, zgodzilem sie zostac niewolnikiem
slimaka z obcej planety. Moze, uslyszawszy o nadchodzacej zagladzie, zwariowalem i to
wszystko mi sie tylko roi? A moze kochani uczniowie dosypali mi czegos do kawy? Czegos
diabelnie silnego, syntetycznego narkotyku najnowszej generacji, zdolnego kompletnie
odmozdzyc czlowieka? Tylko po co?
Przeciez nie zapowiadalem na dzis klasowki.
–OK – odezwalem sie wreszcie. – Wiesz przypadkiem, gdzie my tak wlasciwie jestesmy?
–Na twojej planecie – odpowiedziala.
Dobra nasza. Pojawiaja sie nielogicznosci, zatem teoria z dosypaniem narkotyku do kawy nie
jest taka glupia. Wystarczy teraz poczekac, zeby przestal dzialac. Sroda dzisiaj, przepadnie mi
popoludniowy kurs i korepetycje wieczorem, ale moze nie wylece z roboty.
–Ziemia zostala calkowicie zniszczona – zaprotestowalem. – Jesli nawet nadal istnieje w
jednym kawalku, to jako wypalony kosmiczny wrak, pozbawiony zycia biologicznego. Jak wiec
wyjasnisz ten las? – Bylem pelen podziwu dla wlasnej przebieglosci.
–Skrat wyslal cie do innego czasu.
–Skrat?
Zatrzeszczalo i w powietrzu zmaterializowal sie nieduzy hologram slimakoida, ktorego
spotkalem w krzakach za biblioteka.
Widziany w calosci stwor wygladal jeszcze gorzej.
–Ekstra – mruknalem.
–Pamietasz?
–Tak.
–Cale szczescie. Czasem wystepuja bledy przy kopiowaniu osobowosci. Dusza kiepsko
poddaje sie technice.
–Aha. I ten Skrat… – Nie bylem w stanie odtworzyc intonacji, ale zrozumiala.
–Zgodziles sie zostac jego niewolnikiem – powiedziala. – Tak jak swego czasu ja.
Teraz nadszedl czas, by rozpoczac sluzbe.
–Jestes prawdziwa? – zapytalem chytrze.
–W jakim sensie? – zdziwila sie. – Jestem tu w postaci materialnej, nie holograficznej.
O to ci chodzilo?
I gadaj tu z taka.
–Nie potrafie ocenic, czy to, co widze wokol siebie, jest realne – poskarzylem sie. – To, co
zapamietalem, moze byc wytworem mojej wyobrazni, podobnie jak to, co widze teraz.
–Waszym problemem, Ziemianinie, jest filozofia – odparla. – Jako jedyna rasa w znanym
kosmosie wymysliliscie systemy pojeciowe negujace otaczajaca was rzeczywistosc. Realne jest
to, co dostepne waszym zmyslom. Symulacja rzeczywistosci na taka skale to bzdura z
ekonomicznego punktu widzenia.
–Czyli co? Zostalem przeniesiony w przeszlosc? Do czasow przed katastrofa?
–Niezupelnie przeniesiony. – Pokrecila glowa zupelnie po ludzku.
–Ale reszta w ogolnym zarysie sie zgadza. Znajdujesz sie w tym, co twoi pobratymcy zwykli
zwac przeszloscia.
Wehikul czasu? Coz, w swietle ostatnich wydarzen bylem nawet sklonny w to uwierzyc.
Jezeli dysponuja technologia umozliwiajaca skok miedzygwiezdny i kradziez pieciu milionow
ksiazek razem z wazacym tysiace ton budynkiem, co w tym dziwnego, ze potrafia przemieszczac
sie swobodnie w przeszlosc czy w przyszlosc…
–Nie jestes z Ziemi – powiedzialem.
–Masz na mysli glebe czy planete?
Pytanie bylo tak debilne, ze tylko z najwiekszym trudem zdolalem zachowac powage.
–Planete. Powiedzialas cos o mojej planecie, o moich "pobratymcach"…
Zatem sama nie jestes stad. – Spojrzalem na nia badawczo.
–Bylam tancerka i poetka planety Czita, krazacej wokol gwiazdy Elly. – Uniosla glowe.
Powiedzialbym, ze z duma, ale cholera wie co ten gest u nich oznacza. Fajnie, kosmos, jak
sie okazuje, jest pelen zycia i obcych cywilizacji, niczym w "Gwiezdnych wojnach". Nawet maja
swoja poezje. Ciekawe, o czym ukladaja poematy. Jak przyjemnie jest cuchnac chlorem i krasc
biblioteki z obcych planet? Tancerka? Czworonozna?!
–Gdzie to jest? – zapytalem z glupia frant.
–Gwiazde, wokol ktorej krazyla nasza planeta, nazywacie Epsilon Eridani.
–Aha. Wszystko jasne. – Nie bylem astronomem, nic mi to nie mowilo, choc nazwa
rzeczywiscie obila mi sie kiedys o uszy. – Dlaczego znalazlas sie tutaj?
–Nasza cywilizacja przestala istniec – wyjasnila lasica. – Spadly bryly kosmicznego lodu.
Wilgoc przesycila atmosfere. Wy mieliscie szczescie, kilkadziesiat godzin i po problemie. –
Domyslilem sie w jej glosie zazdrosci. – My na zaglade naszej cywilizacji musielismy patrzec
przez dlugie lata. chwili?
–Wyrazy wspolczucia. I wtedy wyladowal u was Skrat i wyciagnal cie w ostatniej
–On nie wyciaga – nie pojela przenosni. – Zapisal moja osobowosc, a cialo zostawil.
Zawsze tak robi. Takze w twoim przypadku – uprzedzila pytanie.
–Czyli moj trup gdzies tam wlasnie zamienia sie w popiol?! – zdumialem sie.
–Nie w tej chwili, tylko za setki lat – poprawila mnie. – Choc zasadniczo tak. Skrat
oczywiscie nie czekal, by sprawdzic, jak wyglada zaglada waszej planety. Wykonal nagranie i
oddalil sie. Ale nie ma alternatywy.
Twoje zwloki musialy ulec spopieleniu w takich warunkach.
Scisnalem skronie. Nie potrafilem tego wszystkiego pojac. Skrawki mysli tlukly sie po mojej
glowie i nie pozwalaly polaczyc sie w zaden logiczny ciag. Gdzies tam, z tylu czaszki, kryly sie
nawet zlosliwe teorie zakladajace, ze byc moze tak wygladaja poczatki choroby psychicznej.
Przeszlosc i gadajaca lasica… Moze po prostu leze w bialej izolatce z zakratowana szybka w
drzwiach, przypiety do lozka skorzanymi pasami? Moze z butelki na stojaku przez cienka,
przezroczysta rurke i kolorowy wenflon do moich zyl powoli cieknie jakis wyjatkowo mocny lek
psychotropowy? Przeciez szpital i obled byly duzo bardziej prawdopodobne od spotkania z
kosmitami i wedrowki w czasie.
–A to? – Klepnalem sie po udach. – Przeciez to moje cialo. To samo, ktore mialem tam. I
ubranie sie zgadza.
Moze to jednak tylko udana symulacja? Albo eksperyment psychologiczny? Cos jak ukryta
kamera lub "Truman show". Tylko… kto i z jakiego powodu robilby przedstawienie na tak
wielka skale? Zaglada planety jako eksperyment socjologiczny? Czy moze wrecz artystyczny
happening?
–Zostales odtworzony na podstawie wykonanego zapisu.
Wskrzeszony? – Przekrzywila glowe jakby niepewna, czy uzyla wlasciwego slowa. –
Zrekonstruowany?
–Sklonowany?
–Nie, bo byl to proces pozabiologiczny. Cos jakby… – Poczulem szum w uszach, w oczach
stanely mi lzy. Zrozumialem, ze zwierze przeszukuje moj umysl, by dobrac odpowiednie slowa. –
Odbudowanie z poszczegolnych zwiazkow chemicznych – powiedziala niepewnie. – Zabilam
renifera, rozlozylam go na czynniki proste i uporzadkowalam w strukture twojego ciala.
Jeknalem. W pierwszej chwili zrobilo mi sie niedobrze, potem ogarnely mnie watpliwosci. Z
drugiej strony, no coz, skoro byli w stanie podrozowac w czasie, to dlaczego nie mieliby potrafic
takich rzeczy? "Czynniki proste" – brzmi idiotycznie. Atomy?
Poszczegolne bialka?
–Odtworzysz teraz Staszka? – Doszedlem do wniosku, ze milo byloby miec przy sobie kogos
ze swoich czasow, gdy zabiore sie do roboty. Bez przyczyny mnie tu nie sciagneli…
–Nie – odpowiedz byla krotka i stanowcza.
–Dlaczego?
–Mam inne rozkazy. Poza tym brak energii. I tak zuzylam znacznie powyzej limitu.
–A kiedys? Spotkam go jeszcze?
–Tak, nie…
Skrzywilem sie. To futrzane bydle gada zagadkami… Widac zinterpretowala wyraz mojej
twarzy.
–Jego odtworzenie jest prawdopodobne, ale nastapi zapewne po tym, gdy zginiesz,
wykonujac zadania. To rezerwa. Dlatego raczej nie spotkacie sie fizycznie.
–Skrat nie jest twojej rasy. – Szok juz mi mijal. – Czy wiesz, skad sie wzial?
–To przedstawiciel plemienia kosmicznych nomadow – wyjasnila. – Wedruja od milionow lat
przez nieskonczone przestrzenie, gromadzac skarby umierajacych cywilizacji. Gdy jakas planeta
przestaje istniec, przybywaja, by ocalic od unicestwienia dziela jej mieszkancow.
Uwazaja sie za straznikow i depozytariuszy pamieci wszechswiata…
–Skad pochodzi?
–Spoza horyzontu.
–Skad?! – Wytrzeszczylem oczy.
Zamyslila sie na moment.
–Przybyl spoza znanego nam wszechswiata. Z miejsca prostopadlego.
–Nie rozumiem.
–Brak ci przygotowana naukowego, by to pojac. Staram sie mowic, uzywajac pojec, ktore
zrozumiesz. Wyobraz sobie wszechswiat. Co o nim wiesz?
–Trojwymiarowa przestrzen zakrzywiona. Kula o srednicy miliardow lat swietlnych. Kiedys
o tym czytalem, w jakiejs starej ksiazce. Jesli Skrat przybywa spoza horyzontu zdarzen, to
oznacza, ze pochodzi z miejsca lezacego gdzies dalej. Na przyklad z wszechswiata, ktory jest
lustrzanym odbiciem naszego. Choc tu chodzi raczej o symetrycznosc, a nie prostopadlosc. –
Zadumalem sie.
–Kiepsko to wymysliliscie, Ziemianinie. Jego ojczysty wymiar przecina ten pod katem
prostym. Prostopadle do tego, co uwazacie za swoja rzeczywistosc.
–Prostopadle do kierunku rozchodzenia sie promieni swiatla? – przypomnialem sobie
czytana lata temu ksiazke SF.
Pokrecila glowa.
–Prostopadle do materii.
–Rzeczywistosc trojwymiarowa w wymiarze czwartym prostopadla do naszej? – wreszcie
chyba zalapalem, o co chodzi lasicy.
–To niewazne. Ta wiedza jest ci zbedna podczas wykonywania polecen Skrata. W kazdym
razie jego rasa bada te czesc galaktyki od setek tysiecy lat.
–Ciekawe. Musialas niejedno zobaczyc na pokladzie jego statku…
–Poczulem delikatne uklucie zazdrosci.
–My kochalismy zycie, oni plawia sie w nieskonczonym rozpamietywaniu cudzych smierci.
– Jak gdyby posmutniala.
–Dlaczego ciebie odtworzyl w takiej postaci? – zdziwilem sie. – Na swojej planecie pewnie
wygladalas inaczej.
–Pomijajac inna liczbe konczyn, ten mechanizm jest w miare zblizony gabarytami do mojego
dawnego ciala – wyjasnila. – Lepiej stawi opor waszej grawitacji. Poza tym dzieki temu
ksztaltowi bede mogla niezauwazona przemieszczac sie miedzy ludzmi.
–Mechanizm… Jestes robotem?
–To bez znaczenia. Zapis jazni w scalaku daje mozliwosc podporzadkowania dowolnej
struktury biologicznej, chemicznej lub mechanicznej. W moim przypadku mechaniczna okazala
sie wydajniejsza ekonomicznie. – Zawahala sie. – Mam zapisane dane o waszym zachowaniu, ale
ciagle udawanie czlowieka byloby dla mnie zbyt trudne.
A zatem gadam z robotem udajacym lasice, a przechowujacym jakos osobowosc kosmicznej
baletnicy… Ja sam z kolei od dawna nie zyje, a wlasciwie to urodze sie dopiero w przyszlosci,
lecz moja dusza zostala wszczepiona w cialo zrobione ze zdechlego renifera… O, w morde. No
coz, bywalo gorzej… To znaczy nie bywalo, ale sytuacja, choc dziwaczna, dawala sie od biedy
zaakceptowac.
–Czas naszego spotkania dobiega konca – odezwalo sie zwierze. – Co jeszcze chcesz
wiedziec?
–Jakie jest moje zadanie?
–Odszukasz jaskinie nad rzeka. W niej czeka na ciebie towarzyszka. Razem udacie sie do
Nidaros, tam odnajdziesz czlowieka, ktory przyjal imie Sebastian Alchemik. Zastapisz go w
poszukiwaniach Oka Jelenia. Spotkamy sie ponownie za dwadziescia osiem dni.
Zeskoczyla z pnia i tyle ja widzialem.
–Do jasnej cholery! – zaklalem wsciekle. – W ktora strone mam isc? Czego mam szukac? Co
to niby jest to… "oko jelenia"?!
Ale lasiczki juz nie bylo. Rozejrzalem sie po lesie. Poludnie chyba dawno minelo. Ruszylem
niepewnie w dol stoku. Co ona mowila? Zabila renifera, a przeciez wokolo swierki i troche
brzoz… Gdzie ja, u diabla, jestem? Szwecja? Rosja? Kanada? Jaki okres? Nawet nie zapytalem,
ktory rok mamy… Alchemika mam poszukac… Sredniowiecze? Obmacalem kieszenie. Ani
dokumentow, ani pieniedzy, polskie zlote polamaly sie i rozsypaly. Na szczecie suwak w
rozporku wygladal na trwaly. To cos powiedzialo, ze jest robotem. Moze ja tez? Twierdzila, ze
nie, ale… Scisnalem ramie. Tkanka ustepowala pod palcami. Nie, chyba zwykle mieso… W
dodatku zaczynalem byc glodny.
Roboty, mam wrazenie, nie czuja ssania w zoladku. A moze i lepiej by bylo miec w srodku
mechanizm?
Zadnego glodu, zadnego zmeczenia.
Przedarlem sie przez krzaki i nieoczekiwanie wyszedlem na waska, lecz wyrazna sciezke.
Biegla brzegiem gorskiego strumyka. Jaskinia nad rzeka? Nabralem wody w dlonie i ugasilem
pragnienie. Pomyslalem, ze warto by jakos oznaczyc miejsce, w ktorym wyszedlem z lasu.
Zebralem troche kamieni i ulozylem je w trojkat na skraju krzewow.
W prawo czy w lewo?
Popatrzylem na slonce, lecz jego polozenie nic mi nie powiedzialo. Czulem, ze jest juz po
poludniu, jednak nie znajac dokladnej godziny, nie bylem w stanie okreslic kierunkow. Moze
zatem warto ruszyc w dol strumienia? W kazdym razie powinien wyprowadzic mnie z gor na
niziny… Ku cywilizacji. Strumien wpada do rzeki, nad rzeka jest grota, gdzie ktos na mnie
czeka.
Marius, zasapany, stanal wreszcie na szczycie wiezy. Miasto lezalo u jego stop. Wokol
ciagnely sie spadziste dachy domow, jedne kryte czerwona dachowka, inne plytkami szarego
lupku lub zgola drewnianym gontem.
Dzien byl piekny. Stad, z gory, widac bylo rozlegle przestrzenie zaoranych pol i zielonych
lak otaczajacych Visby. Na blekitnym morzu ciemnymi plamami odcinaly sie zagle
kilkudziesieciu statkow podazajacych do portu lub zen wychodzacych. Wial silny, ale przyjemnie
cieply wiatr, nawet tu czulo sie won swiezego siana. Jesien w Szwecji potrafi byc naprawde
piekna…
–Witaj, kuzynie – odezwal sie Peter Hansavritson siedzacy w zalomie murow.
–Witaj.
Usciskali sie.
–O czym rozmyslasz? – zapytal Marius. – Mielismy porozmawiac… Dlaczego tutaj?
Zgaduje, ze piekny widok nie jest jedynym powodem.
–Tu nikt nas nie podslucha, a musimy omowic sprawy naprawde wazne – powiedzial Peter. –
Moi doradcy wykruszaja sie jak stara, spekana glina. Teraz ty zajmiesz ich miejsce.
–To wielki zaszczyt dla mnie. Jestem wzruszony twym zaufaniem.
–Jak sam zapewne zauwazyles, liczba ludzi, ktorzy maja do nas zale, ostatnio wzrosla nad
podziw. Poza tym nawet w mym domu… – zawiesil glos.
–Ktos z twojej sluzby donosi Dunczykom? – domyslil sie Kowalik.
–Tak. Wiem juz nawet chyba kto.
–Rozumiem… Mow zatem.
–Od czasu gdy Hanza powierzyla mi obrone swoich interesow, przestudiowalem
niewyobrazalna ilosc dokumentow sporzadzonych w ciagu ostatnich trzech stuleci.
–Z cala pewnoscia poznanie tych sekretow daje duza wiedze – w glosie Mariusa slychac bylo
zazdrosc.
–Nie mam tu na mysli dokumentow tajnych. Raczej wrecz przeciwnie. Uchwaly hansatagow,
rachunki miast, skladki i obciazenia.
Polak czekal cierpliwie na wyjasnienia.
–Mowi sie, ze Hanza kwitnie, ze nigdy wczesniej nie bylo tak dobrze. Tymczasem sadze, ze
jest dokladnie odwrotnie.
–Z czego to wnosisz? Wszak nasi kupcy obracaja coraz wiekszym kapitalem, nawet tu, w
Visby, rok po roku burzy sie kolejne stare domy, by wznosic nowe z cegly i kamienia. Nasze
statki sa szybsze, bardziej ladowne. Spolki pozwalaja na rozlozenie i ograniczenie ryzyka.
–To wszystko prawda, ale… Spojrz tam. – Peter wskazal dlonia wodny przestwor, lecz
Marius od razu sie domyslil, ze kuzynowi chodzi tylko o kierunek, ze to, o czym chce
powiedziec, ukryte jest poza horyzontem. – Gdy powstawala Hanza, na wschodzie znalezlismy
wsrod lasow piekne i bogate miasto. Nazywalo sie Nowogrod Wielki. Nasi kupcy robili tam
naprawde duze interesy, a ponadto cieszyli sie przyjaznia mieszkancow. Potem miasta podbil car
Iwan Srogi. Mija sto lat, od kiedy wygnano nas z Rosji, od kiedy nasze okrety przestaly plywac
dalej niz do portow inflanckich. Niebawem i to moze sie skonczyc, gdyz car wyciaga reke takze
po te ziemie. Teraz spojrz w druga strone. Niegdys istnial bogaty i wazny kantor hanzeatycki w
Londynie. Dzis to zbiorowisko bud, a nasi kupcy nie maja tam juz prawie zadnych praw. Anglia
buduje wielka flote. Jej mozliwosci przewozowe wielokrotnie przewyzsza sume ladownosci
statkow wielu krajow, ktorych miasta zalozyly nasz zwiazek.
–Ta flota wyruszy na podboj swiata, a jej czesc zapewne niebawem spocznie na dnie morza.
Konflikt pomiedzy Anglia a Hiszpania narasta. Nam chyba nie zagroza.
–Kto wie. Juz dzisiaj jezyk Anglikow rozbrzmiewa czesto na ulicach Gdanska. Kantor w
Bergen – Peter machnal reka mniej wiecej na zachod – dusi sie pod jarzmem Dunczykow, a jego
autonomia moze zostac w kazdej chwili zakwestionowana.
Tu, na Gotlandii, znajdujemy sie pod nieustanna obserwacja krola Szwecji. Sa wreszcie
miasta flamandzkie, wyniszczone przez konflikty miedzy katolikami i protestantami.
Hanza to kolos na glinianych nogach. W dodatku jestesmy jak miod wlany do flaszy z cienka
szyjka. Najwazniejsze interesy robimy tutaj, a w kazdej chwili handel baltycki mozna
sparalizowac.
–Korkiem tej flaszy jest Dania…
–Widze, ze rozumiesz. Obserwowalem to przez ostatnie cztery lata. Nad ciesninami powstaja
nowe zamki. Ludwisarnie Kopenhagi topia spiz na nowe dziala. Uczeni, ktorzy zaciagneli sie na
sluzbe u krola Fryderyka II, wciaz pracuja nad zwiekszeniem ich zasiegu. Jesli zechca podniesc
cla na ciesninach, nie wystarczy nam sil, by sie temu skutecznie przeciwstawic.
–Pieniadze pozwalaja zdobyc najemnego zolnierza. A Hanza ma pieniadze.
–Pieniadze… – Peter w zadumie spojrzal na ruiny kosciola Swietego Mikolaja. – Tak, z cala
pewnoscia pozwolilyby uniknac wielu klopotow.
Problem w tym, ze ten, kto ma duzo pieniedzy, i tak ulegnie przed tym, kto ma ich wiecej.
Nasze miasta sa bogate, ale handel baltycki coraz bardziej przypomina maly stragan z cebula.
Hiszpania i Portugalia tworza kolonie w Nowym Swiecie. Flota Anglii takze, jak slusznie
zauwazyles, powstaje, by uszczknac cos z bogactw lezacych za oceanem. Nawet Holendrzy
szukaja dzis szczescia na Dalekim Wschodzie, plywajac do Indii i dalej. A Hanza jest niczym
tamten staruszek.
–Wskazal broda ubranego w czerwony kaftan mezczyzne siedzacego na kamieniu przed
wejsciem do swiatyni daleko w dole.
–To znaczy? – Kowalik przechylil glowe. – Kim on jest?
–To Magnus. Wslawil sie tym, ze przed laty uciekl z pirackiej zasadzki. Wlasnymi rekami
wyrwal z dna i wyciagnal kotwice wazaca czterysta funtow. Dzis ma dosc sil, by pojsc w
niedziele do kosciola. I jeszcze jedno, przed szescdziesieciu laty mial cztery kamienice, jego flota
liczyla dwanascie kog.
–Kog…
–Uparcie uwazal, ze zaglowce, ktore przyniosly fortune jego pradziadowi, i jemu posluza. W
czasie gdy wszyscy budowali juz szybkie i ladowne holki, on z uporem maniaka wynajdywal
najstarszych majstrow, pamietajacych jeszcze poprzednie rozwiazania. I jaki byl efekt? Nadal jest
bogaty, tylko zamiast czterech kamienic ma jedna. Nadal stac go, by jadac codziennie gotowana
kure, ale dwie z jego kamienic kupil czlowiek, ktory kiedys byl u niego na przyuczeniu. Tak
samo skonczy Hanza. Bedziemy dreptac w miejscu, az pewnego dnia okaze sie, ze wszyscy sa od
nas potezniejsi. Wtedy ktos dojdzie do wniosku, iz Hanza mu przeszkadza, i zniszczy ja z rowna
latwoscia, z jaka ulicznik moglby dzis zabic tego starowine. Ten dzien juz sie zbliza. Hanza, choc
osiagnela wiek meski, popelnila blad typowy dla mlodosci i teraz nieuchronnie traci sily, jak ten
starzejacy sie czlowiek. Za szescdziesiat, moze siedemdziesiat lat nie bedzie juz zadnej Hanzy. A
my pod koniec swych dni bedziemy patrzec z rozpacza, jak wszystko wali sie w gruzy. Choc
zapewne oszczedzone nam bedzie ujrzec koniec zwiazku. Symptomy rozkladu sa juz dobrze
widoczne, lecz tylko nieliczni chca je dostrzec. Marius milczal zamyslony.
–Czy wiesz, kuzynie, jak moglibysmy tego uniknac? – zapytal wreszcie.
–Poniekad. – Peter wylowil z kieszeni rozaniec. – Najblizsze lata postanowilem poswiecic na
realizacje dwu celow. O ile mi pomozesz.
–Pomoge.
–Ruszam jutro na pokladzie "Lani" w daleki rejs. Do Nidaros i moze, jak szczescie dopisze, z
powrotem. Jesli zechcesz mi towarzyszyc, jesli nie obawiasz sie Dunczykow, bedzie masa czasu,
by to wszystko omowic i zaplanowac.
–Nidaros… – Doradca zmruzyl oczy, by ukryc ogarniajace go podniecenie. – Zawsze
chcialem ujrzec na wlasne oczy ruiny wielkiej katedry.
–Zatem wyruszymy razem.
Droga musiala byc od dawna porzucona. W dwu miejscach przegradzaly ja zwalone drzewa,
gdzie indziej ginela pod usypiskiem kamieni. Jak przypuszczalem, kiedys byla uczeszczanym
szlakiem, obecnie popadla w zapomnienie. Przecinala strumien; zdjalem wiec buty i przeszedlem
brod.
Po drugiej stronie w niewysokiej scianie skalnej czernial wylot jaskini.
Grota nad rzeka? Czy o to miejsce chodzilo lasicy? Ja bym tego cieku rzeka nie nazwal…
Obok wejscia na granitowym glazie ktos wykul krzyz, a ponizej jakby stylizowany topor.
Znaki wykonano dawno temu, rozpoznalem to na pierwszy rzut oka. Krawedzie posiadaly te
gladkosc, jaka daja setki lat naturalnego wietrzenia. Deszcze i mrozy wytrawily powierzchnie
kamienia. Krzyz. Czy ta grota jest czyims grobem? A siekiera? Co moze oznaczac? Pogrzebano
tu drwala? Nie bylem pewien, jak zinterpretowac symbole.
Zajrzalem do srodka. Jaskinia miala nie wiecej niz dwadziescia piec metrow kwadratowych.
Dzieki temu, ze jej wejscie bylo dosc duze, we wnetrzu panowal tylko polmrok i moglem
rozejrzec sie bez dodatkowego zrodla swiatla. Sufit wisial dosc nisko, w niektorych miejscach
musialem sie dobrze schylic. Powietrze przenikal zapach zgnilizny i wilgoci. Pod jedna ze scian,
na warstwie zeschnietych jodlowych galazek, lezala dziewczyna. Przyklaklem obok jej poslania.
Owalna twarz, waskie usta, cienki nos, grube brwi… Rude wlosy rozsypaly sie na galazkach.
Nie byla szczegolnie ladna, ale miala w sobie jakis tajemniczy urok. Jej wiek ocenilem na nie
wiecej niz szesnascie, no, moze siedemnascie lat. Ubrana byla w zielona sukienke z jedwabiu, a
wystajace spod falbanek stopy obula w wysokie skorzane buty.
Dotknalem jej ramienia. Z zaskoczeniem stwierdzilem, ze jest lodowato zimne. Twarz miala
nienaturalnie blady odcien. Dotknalem szyi dziewczyny, przechylilem lekko glowe, by tetnica
stala sie lepiej widoczna, i przylozylem palce. Tetna nie wyczulem. Nachylilem sie, sprawdzajac,
czy oddycha. Nic… Rozpialem kilka guzikow i przylozylem ucho do piersi. Nie mylilem sie.
Czyzby byla martwa? Ladny gips…
Jednak cos mi tu nie pasowalo. Gdy jako student dorabialem przez pol roku w zakladzie
pogrzebowym, widzialem niejedno cialo. Ludzie, ktorzy odeszli, z reguly wygladali podobnie…
Rigor mortis pozostawia liczne charakterystyczne slady. A tu czegos mi brakowalo.
Ujalem dlon dziewczyny. Paznokcie miala zupelnie normalnej barwy. Nie zauwazylem
zsinienia. Obnazylem jej ramie i obejrzalem od spodu. Brakowalo tez plam opadowych. A moze
dopiero stygnie? Nie, jej skora miala temperature otoczenia. Zwloki byly zimne, jakby od smierci
minelo juz kilka godzin, lecz inne parametry stanowczo temu zaprzeczaly.
Delikatnie przetoczylem cialo na bok, zlustrowalem kark. Zadnych plam. Szukalem sladow
moczu – po zgonie czesto puszczaja zwieracze.
Przylozylem palce do szczeki dziewczyny i poruszylem nia ostroznie.
Napiecie miesni trzymajacych zuchwe bylo slabe, ale normalne. Przylozylem raz jeszcze
ucho do jej dekoltu. Liczylem powoli i gdy dochodzilem do stu osiemdziesieciu, uslyszalem
slabe uderzenie serca.
Jesli obcy umieli zbudowac statek zdolny do przemierzania odleglosci miedzygwiezdnych, to
calkiem niewykluczone, ze potrafili robic z materia organiczna cuda, jakie nam sie nie snily.
Letarg?
Spowolnienie procesow zyciowych? Unioslem lewa powieke dziewczyny. Oczy uciekly do
gory, jak u normalnie spiacego czlowieka. Zaslonilem swiatlo dlonia, a potem cofnalem ja, by
padlo na zrenice. Drgnela i powoli sie zwezila. Zatem mloda dama zyje… Choc moze na to nie
wyglada.
Usiadlem i policzylem powolutku do dziesieciu. Oczyscilem umysl z emocji. Co dalej?
Poczekam cierpliwie. Jesli lasica kazala mi sie z nia spotkac, to oznacza zapewne, ze wie, w
jakim jest stanie. Moze zatem wystarczy cierpliwie poczekac godzinke albo dwie?
Wyszedlem przed jaskinie i nazbieralem chrustu. Jesli sie obudzi, bedzie przemarznieta.
Powinienem zrobic cos do jedzenia, zagrzac herbaty. Tylko jak, u diabla, bez garnka… Ulozylem
drewienka w stosik. Teraz nalezy rozpalic ogien. Zapalek nie mialem, wybralem wiec metode
pocierania dwu kawalkow drewna. Moj znajomy, studiujacy archeologie, twierdzil, ze to latwe.
Ze trzeba tylko poznac zasade, zrozumiec, jak sie to robi, a potem uda sie juz zawsze. Jesli taki
madry, to dlaczego mnie nie nauczyl? Mogl chociaz pokazac…
Gdzies czytalem, ze najlepiej pocierac kawalkiem twardego drewna o miekkie. Znalazlem
kawal suchej brzozowej galezi, byla juz nieco peknieta, przywalilem kilka razy otoczakiem i
rozlamalem ja na dwie czesci. Niedaleko rosl klon. Jesli nie ma nic lepszego…
Usiadlem sobie wygodnie. Brzozowa galaz umiescilem miedzy butami i zaczalem trzec ta
druga. Zmeczylem sie szybko, a efekty nie byly nadzwyczajne. To moze inaczej?
Znalazlem odpowiedni kij, z buta wyzulem sznurowke, zrobilem luk i sprobowalem
"nawiercic" brzozowa klode na sposob indianski. Szlo podobnie kiepsko, to znaczy kloda bardzo
sie rozgrzala, a nawet poszedl z niej delikatny dymek, jednak poza lekkim poczernieniem drewna
nic nie osiagnalem.
Kurcze! Przeciez osiem lat nalezalem do harcerstwa. Tylu rzeczy mnie nauczyli, a tego
akurat jak na zlosc nie. Moze trzeba bylo isc do ZHR, a nie do ZHP? Odlozylem oba klocki i
odsuplalem sznurowadlo. Bez sensu, nie uda mi sie i tyle. Lupa rozpalic? Trzeba by ja miec…
Wszedlem znowu do jaskini i pochylilem sie nad dziewczyna. Nadal nie oddychala, a w
kazdym razie nie udalo mi sie tego zaobserwowac. Przylozylem ucho do jej piersi. Uslyszalem
slabe uderzenie serca. Liczylem.
Przy stu uslyszalem drugie, a przy dwustu trzecie.
Najwyrazniej przyspieszalo… Moze za kilka godzin wroci do normy.
Przyjrzalem sie dokladniej jej ubiorowi. Bardzo dluga, siegajaca kostek sukienka wygladala
dosc archaicznie. Stylizowana na stara czy naprawde stara? Przypomnialem sobie zdjecia w
rodzinnym albumie. Praprababka i jej dwie siostry ubrane byly podobnie. Dziewczyna miala na
sobie gorset, nie nosila za to stanika. Na nogach – ponczochy tkane z cienkich, chyba welnianych
nitek. Obejrzalem buty. Podeszwy i obcasy skladaly sie z kilku warstw grubej skory, przy czym
warstwa najnizsza byla zdrowo schetana. Przybito ja do reszty malymi gwozdzikami o
kwadratowych lebkach.
Inny czas, uswiadomilem sobie. Ona pochodzi z innej epoki niz ja.
Teraz pytanie z jakiej. Obejrzalem szwy sukni, wszystkie chyba zrobiono recznie. Sam
material wygladal raczej na robote maszynowa, ale glowy dac nie moglem. Dziewietnasty wiek,
cos kolo tego… Odtworzyli ja, tak jak mnie? A moze to po prostu dziewczyna z tej epoki, ktora
w jakis sposob przekonali, zeby dla nich pracowala, wyprowadzili w gory i uspili, do czasu az
bedzie potrzebna? To brzmialo calkiem sensownie. A zatem, o ile ta teoria jest prawdziwa, jestem
sto, moze sto piecdziesiat lat przed swoim urodzeniem.
I raczej nie jest to Polska. Szlag by trafil, ciekawe, jak sie dogadam z moja nowa
towarzyszka… Przylozylem ponownie ucho do jej piersi. Jedno uderzenie nastepowalo teraz po
mniej wiecej osiemdziesieciu sekundach. Dobra nasza, okres ciagle sie skraca… Wrocil oddech.
Wciagala powietrze co mniej wiecej dwie minuty, poczatkowo bardzo plytko, potem coraz
glebiej i czesciej.
Policzki zarozowily sie, skora zrobila sie cieplejsza. Narzucilem ja swoim polarem i
wrocilem do rozpalania ognia. Bezskutecznie.
Dziewczyna jeknela, wszedlem do groty i uklaklem obok poslania. Uchylila powieki.
Spojrzala na mnie z przerazeniem.
–Spokojnie, jestem przyjacielem.
–Lasica! – Rozejrzala sie nerwowo. – Gdzie ona jest?
A zatem rozmowe informacyjna ma juz za soba. Odetchnalem z ulga. Nie bede musial
wyjasniac jej spraw, o ktorych sam mam niewielkie pojecie.
–Lasica odeszla, kazala mi sie toba zaopiekowac.
–Moj panie, nie pasalismy razem krow! O co jej, u diabla, chodzilo?
–Prosze o wybaczenie – mruknalem, cofajac sie.
Zamknela oczy. Zamyslilem sie. No tak, pochodzi z innej epoki, cholera na razie wie z
jakiej… Zapewne w tamtych czasach ludzie nie zawierali znajomosci ot tak, moze nalezalo
tytulowac ja pania, ewentualnie panna dobrodziejka… Wygladala na szlachcianke. Nie, bez
przesady. Nie jestem chlopem panszczyznianym. Na szczescie mowila po polsku.
Miala dziwny akcent, przeciagala nieco koncowki, ale rozumialem ja. Jeden problem z
glowy.
–Kim pan jest? – zapytala.
Chyba powoli sie uspokajala.
–Marek Oberech – przedstawilem sie, a widzac, ze patrzy na mnie wyczekujaco, dodalem: –
Nauczyciel informatyki z Warszawy.
Milczala przez chwile.
–Co to jest informatyka? – zapytala nieufnie.
Westchnalem w duchu.
–Droga pani – mowilem powoli i wyraznie – ze stroju pani, a takze akcentu i sposobu bycia
dedukuje, ze zylismy w roznych czasach. Pochodze z pani przyszlosci.
Przechylila glowe i patrzyla uwaznie, najwyrazniej analizujac moje ubranie. Jeansy, adidasy,
polar, bawelniana koszula…
–Urodzilam sie w tysiac osiemset czterdziestym osmym roku – powiedziala wreszcie.
–Gdy zostalam zamordowana, mialam niespelna szesnascie lat.
–Ja przyszedlem na swiat w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym – wyjasnilem.
Jej twarz nie zmienila wyrazu, tylko w oczach pojawily sie blyski zaniepokojenia. Przyjela to
zaskakujaco spokojnie. Zdziwilem sie. Ja to ja. Czytalem ksiazki science fiction, chodzilem do
kina.
–Powiedzcie, panie, wygralismy? – zapytala szybko.
–Ma pani na mysli powstanie styczniowe? – zestawilem daty.
–Slucham?
–No, powstanie, ktore wybuchlo w styczniu 1863.
–Tak.
–Przykro mi… Nie udalo sie. Polska odzyskala niepodleglosc dopiero ponad piecdziesiat lat
pozniej.
–Tak sadzilam. Zle to wygladalo – szepnela. – Czy moze mi pan zatem powiedziec, czym jest
ta… informatyka? – wrocila do poprzednio zadanego pytania.
–Hmm… Nasza technika posunela sie bardzo do przodu – probowalem wyjasniac. –
Opracowalismy system sztucznego zapisu obrazu – usilowalem ubrac teorie w slowa, ktore
zrozumie.
–Dagerotyp?
Fiu… Ta mala slyszala juz o fotografii? Potrzasnalem glowa.
–Prosze wyobrazic sobie szklana tafle, na ktorej mozna ogladac ruchomy obraz. Potrafimy
zdjac z rzeczywistosci odwzorowanie tego, co sie dzieje.
Jak wyjasnic w przystepny i zrozumialy sposob idee telewizji?
–I potem obejrzec jak w lustrze to, co sie wydarzylo? – upewnila sie.
–Tak.
Byla naprawde bystra!
–Niesamowite! – wykrzyknela.
–A zatem posiadamy szklane ekrany, na ktorych mozemy ogladac obrazy wydarzen, ktore
minely – podsumowalem pierwsza czesc wywodu. – Uzywalismy ich przez wiele lat, by z
czasem dojsc, iz na tym ich zastosowanie sie nie konczy.
–Coz zatem potraficie jeszcze, panie, z nimi zrobic?
–Stworzylismy systemy pozwalajace na zapisywanie w postaci impulsow elektrycznych –
zawiesilem glos.
–Kolejne slowo, ktorego nie rozumiem. – Zagryzla wargi.
–Widziala pani z pewnoscia blyskawice. Zdolalismy je ujarzmic i zmusic do pracy dla nas.
Dziwne, pomyslalem, przeciez bawili sie w jej czasach w magnetyzm i temu podobne…
Chyba ze pochodzi z glebokiej prowincji.
–A zatem zakleliscie obraz i przy pomocy blyskawic mozecie go obudzic, by trwal w ruchu?
– upewnila sie.
–Tak. Oprocz ruchomych obrazow nauczylismy sie zapisywac w ten sposob ksiazki, listy i
dokumenty. Elektrycznosc uwieziona w naszych maszynach potrafi przeniesc obraz przedmiotu
na drugi koniec swiata. Listy wedruja po cienkich drutach, w kilka chwil docierajac na przyklad
do Chin.
–Tym sie, panie, zajmujecie? – Spojrzala na mnie z ogromnym zainteresowaniem.
–Ja tylko pilnuje, by urzadzenia, ktorymi ujarzmilismy te sily, dzialaly w miare poprawnie –
wyjasnilem. – I tej umiejetnosci uczylem mlodych ludzi mniej wiecej w pani wieku.
–Czy jestesmy w panskich czasach? – zapytala.
–Nie. Nasz swiat, wlasnie w czasie gdy zylem, spotkala calkowita zaglada – wyjasnilem.
–Zaglada? Nie dworujcie sobie ze mnie. Jak mozna zniszczyc caly swiat?
–We wszechswiecie istnieja takie sily. Ale to skomplikowane.
Musialbym bardzo dlugo tlumaczyc. Nie zna pani odpowiednich definicji, by zrozumiec.
Absurdalna sytuacja… Nie tak dawno prawie tych samych slow uzyla lasica, rozmawiajac ze
mna.
–Czyli nie zobacze cudow, o ktorych pan opowiedziales.
–Przypuszczam, ze raczej znalezlismy sie w okresie, kiedy pani zyla, a moze i w jakims
zupelnie innym.
–W moim… – Na jej twarzy odmalowal sie lek i chyba zaklopotanie.
Spuscila wzrok. – Ja… – zaczela. – Nie moge tam wrocic.
A potem zalkala i padla na poslanie, nakrywajac glowe moim polarem. Spazmy trzesly nia
straszliwie, a ja siedzialem niczym kolek, nie majac pojecia, co robic… Nie odwazylem sie
chocby dotknac jej ramienia.
–Jestesmy chyba daleko od Polski – powiedzialem lagodnie. – Nawet jesli trafilismy do pani
czasow, wrogowie sa…
Odslonila zaplakana twarz.
–Po tym, co ze mna zrobili, zawsze juz beda blisko. – Uderzyla sie w skron. – Takich rzeczy
niepodobna zapomniec. – Uspokajala sie z wolna. – Jednakowoz… – W jej oczach blysnelo cos
dziwnego.
Nie bylem w stanie zinterpretowac wyrazu twarzy dziewczyny.
Przebijalo z niej dziwne zadowolenie, jakby udalo jej sie czegos waznego dokonac.
–Jak pani sie czuje? – zapytalem z troska.
–Slabo – westchnela. – Nie zdolam isc.
–Prosze sie jeszcze przespac – zasugerowalem. – A ja sie przejde po lesie i przy odrobinie
szczescia zdobede cos do jedzenia.
Kiwnela glowa i opadla ponownie na poslanie. Wyszedlem z jaskini.
W powietrzu wisial dziwny chlod, wskazujacy, ze niebawem moze nadejsc wieczor.
Las jest pelen zarcia. Tluste larwy ryjace w prochnie, zwierzeta, ptaki, jadalne porosty.
Problem w tym, ze robale, i to na surowo, trudno zaserwowac dziewczynie. Zaby tez pewnie
fatalnie smakuja… Niezaleznie od wszystkiego do przygotowania posilku bardzo przydatna
rzecza jest noz. Malo metali – tak powiedziala ta cholerna lasica. A jednak suwak w rozporku mi
odtworzyla. Lepszy bylby kozik.
Przeszedlem sie kilkaset metrow w dol sciezki. Liczylem, ze moze wyjde z lasu i natrafie na
pola uprawne, ale niestety… Zobaczylem za to tame ulozona z kamieni. Spietrzono w tym
miejscu strumyk, tworzac niewielkie rozlewisko. Pierwszy slad czlowieka. Ktos kiedys
przygotowal sobie miejsce, by wygodnie poic krowy. Raczej nie pedzil bydla po tych wertepach
z gory, zatem…
Kilkadziesiat metrow nizej znalazlem szersza, choc rownie zarosnieta sciezke prowadzaca w
prawo. Ruszylem szybszym marszem.
Ludzie. Cywilizacja, a raczej zapewne zagroda w lesie. Pogonia, poszczuja psem… A moze
dadza kawalek chleba. Sprobuje odwdzieczyc sie praca.
Wyszedlem na polane zarosnieta zielskiem. Juz na pierwszy rzut oka widac bylo, ze nikt nie
zagladal tu od wielu lat. Zatrzymalem sie w pol kroku.
Faktycznie stala tu zagroda. Kiedys. Plot pleciony z chrustu poprzechylal sie na wszystkie
strony, a miejscami w ogole sie wylozyl. Za nim wznosily sie sciany kilku budynkow,
ustawionych mniej wiecej w kwadrat. Mury wzniesiono z okrzeskow kamienia spojonych glina.
Dachy runely do wnetrza juz dawno temu. Wszedlem na brukowane niegdys podworze. Dom,
obora i zapewne stodola albo spichlerzyk… Drzwi nie bylo. Zajrzalem po kolei do wszystkich
pomieszczen. Kamienne zloby, przepierzenia z nieokorowanych drzewek, wszystko pokryte
resztkami przeprochnialych lub przegnilych gontow. Usilowalem zidentyfikowac epoke, w ktorej
to wszystko wzniesiono, ale nie radzilem sobie z tym zupelnie. Nigdzie nie bylo gwozdzi,
wszystko polaczono na kolki. Wyrwalem jeden i obejrzalem. Wystrugany recznie, nietoczony…
Sredniowiecze? XIX wiek? Cholera…
Wszedlem do domu. Sufit z grubych dranic jeszcze jakos sie trzymal. Wnetrze mialo
powierzchnie mniej wiecej dwudziestu metrow kwadratowych.
W rogu umieszczono palenisko, nad nim ziala dziura dla odprowadzenia dymu. Polamane
sprzety walaly sie po katach, przez wyrwane okna gwizdal wiatr. Zaczalem przegladac rupiecie.
Lozko zbite z surowych dech laczonych kolkami nadal pokrywaly resztki siennika. Obejrzalem
plotno. Grube, o nierownych nitkach, jak worek…
Pograzone w letargu pluskwy siedzialy w szparach.
Kolo paleniska poniewieral sie strzaskany gliniany garnek.
Obejrzalem kawalek skorupy z brazowa polewa.
Tyle razy pilem piwo z ludzmi z archeologii i akurat zadnego nie ma pod reka, zeby mi
pomogl wydatowac ten kawalek ceramiki. Pomiedzy kamieniami cos brazowialo. Podnioslem
zardzewialy nozyk z rekojescia wykonana z rogu. Balem sie, ze korozja przezarla go na wylot,
ale obejrzawszy ostrze, odetchnalem z ulga. Bylo skorodowane tylko z wierzchu. Nigdzie nie
znalazlem oselki, lecz czesc kamieni, z ktorych wzniesiono budynek, przypominala piaskowiec.
Zaopatrzylem sie w spory kawalek. Za domem znajdowaly sie kiedys pola. Jeszcze dzis rosly
na nich zgluszone przez chwasty samosiejki zyta.
Rozebralem sie do podkoszulka. Zawiazalem rekaw koszuli i wypelnilem go klosami, az
zrobil sie przyjemnie ciezki. Zmrok zapadal juz coraz wyrazniej, lecz ja poszedlem jeszcze na
skraj lasu. Tak, wzrok mnie nie mylil – nieduze, pokrecone drzewko bylo jablonka. Owoce
wielkosci przepiorczych jaj byly kwasne, ale dojrzale. Napelnilem nimi drugi rekaw i spiesznie
ruszylem w strone jaskini.
Ma sie farta… Gdy dotarlem na miejsce, zrobilo sie juz niemal zupelnie ciemno. Dziewczyna
nie spala. Lezala na boku. Wygladalo, ze dochodzi z wolna do siebie.
–Przynioslem cos na kolacje. – Usmiechnalem sie, wysypujac jablka na stosik. Podziekowala
i zaraz zabrala sie za jedno. Wyjalem kamien, zaczalem polerowac ostrze noza. Koncowka byla
ulamana, klinga miala mniej wiecej dwanascie centymetrow dlugosci. Zeszlifowalem koniec, aby
dalo sie go od biedy uzyc i do przebijania.
–O czym pani tak rozmysla? – zagadnalem przyjaznie.
–Czegos tu nie rozumiem – powiedziala powoli. – Cos we mnie, w mojej glowie… Tak
jakbym nie do konca byla soba. Mowiles mi pan o elektrycznosci… Wydaje mi sie, ze pamietam
szklana banke, a w niej swiecacy drucik. Zarowke? – ostatnie slowo wypowiedziala wolno,
raczej niepewnie.
Gwizdnalem cicho przez zeby.
–Zgadza sie – mruknalem. – Jesli umarlas w roku 1864, to nie powinnas w ogole znac tego
slowa.
Prychnela jak kotka. No tak, znowu przeszedlem na "ty". Zabawne. Z drugiej strony chyba
byla szlachcianka… Przeprosilem.
–Gdy probuje sobie przypomniec, czasem pojawiaja sie dziwne obrazy: miasto, wielkie
miasto, mechaniczne powozy na ulicach…
Jacys ludzie strzelaja, cos sie pali. Nie rozumiem tego, ale nagle okazuje sie, ze znam slowa,
a przeciez nie widzialam tego… Nie poznaje. To nie sa moje mysli. To nie jest moja pamiec. –
Patrzyla na mnie wzrokiem zaszczutego zwierzecia. – Chwilami jakbym nie byla soba –
powtorzyla.
–Nie umiem tego wyjasnic. – Wzruszylem ramionami. – Jesli jednak obcy umieja skopiowac
nasze swiadomosci i wspomnienia, to kto wie czy nie potrafia przy nich podlubac?
–Podlubac? – nie zrozumiala.
–Pomajstrowac? Zmienic czegos…
–Rozumiem. Jezyk zmienil sie w okresie pomiedzy moim zyciem a panskim.
Teraz mam pewnosc, ze zyles pan w innych czasach.
–Zastanawiam sie, czy na przyklad nie doszli do wniosku, ze lepiej wykonasz… wykona pani
zadanie, jesli bedzie bardziej zorientowana w technice? Mysle, ze lasica moglaby nam to
wyjasnic, lecz jak na zlosc nie ma jej tutaj…
–Tak niewiele wiem… – westchnela. – Dwor sie palil, nie moglam sie wydostac, prawie
mnie wypatroszyli, wykrwawialam sie. Wyrwalam bagnet, prawie uwolnilam nogi. I wtedy
pojawilo sie to dziwne stworzenie, podobne do wielkiego robaka… I jakos tak – zmarszczyla
brwi – zaczely znikac rozne rzeczy, na co popatrzyl, to znikalo: zegar, szable, kufer z naszymi
dokumentami. Smierdzialo potwornie… A mnie bylo wstyd, ze mnie widzi taka… – urwala.
–I co, zaproponowal, ze bedziesz, pani, zyc, jesli zgodzisz sie dla niego pracowac? –
zapytalem, mimowolnie starajac sie dostosowac do jej sposobu wyrazania.
–Jesli zostane jego sluzaca. – Poczerwieniala, a jej oczy miotaly wsciekle blyski. – Ja,
Helena Korzecka, prawnuczka podkomorzego sadeckiego, mialabym… – Myslalem, ze sie
zapluje z wscieklosci. – I zgodzilam sie – szepnela.
Energia uszla z niej nagle jak z przeklutego balonika… Ten dziwny wybuch albo starannie
wyrezyserowala, albo panienka byla strasznie egzaltowana, albo moze w jej epoce tak wyrazano
uczucia.
–A co zdarzylo sie potem?
–Obudzilam sie tutaj, to znaczy na lace w gore strumienia.
Siedziala przy mnie lasica…
Strescila mniej wiecej te same instrukcje, ktore otrzymalem i ja… Jak sie dowiedzialem,
zwierze nakazalo jej nazbierac suchych galezi i ulozyc legowisko, a potem pograzylo dziewczyne
we snie, z ktorego zbudzilo ja dopiero moje pojawienie sie.
W zasadzie czegos podobnego sie domyslalem… Ciekawe tylko, dlaczego akurat ja Skrat
wyznaczyl mi na towarzyszke przy wypelnianiu zadania?
–Opowiedzcie mi, prosze, o sobie. Skoro los skazal nas na wspolna podroz, wypadaloby
poznac sie choc troche – poprosilem.
Spojrzala na mnie w zadumie.
–Czas… W zasadzie wszystko, co powiem, jest juz bez znaczenia. Nie zrozumialem, o co jej
chodzi.
–Ach tak, wybaczcie, panie, mialam na mysli te kilka tajemnic, ktore znam.
–Nie potrzebuje zadnych pani sekretow. Tylko pare informacji. Cos, co pozwoli… –
urwalem, widzac, ze juz rozumie, o co mi chodzi.
–Mieszkalismy sobie spokojnie w naszym majatku Korce.
–Gdzie to jest? – zainteresowalem sie.
–Opodal Lublina, na poludniowy wschod, jakies trzydziesci wiorst – wyjasnila. – Nie byl to
duzy klucz dobr, ot, dworek, zabudowania, kilkaset lanow pol, lasy i cos z piecdziesiat dusz we
wsi.
–Macie na mysli chlopow panszczyznianych – domyslilem sie. – Przepraszam, jezyk
odrobine sie zmienil.
–Nawet nie wiecie, jak bardzo – westchnela. – Macie tak dziwny akcent, ze chwilami mam
wrazenie, jakbym slyszala obca mowe. Twarda i ostra, podobna do niemieckiego.
–Wasz akcent takze wydaje mi sie troche obcy. Takie zaciaganie, przeciaganie koncowek
wyrazow, w moich czasach juz sie wlasciwie nie zdarzalo. Ale rozumiem.
–Zylo nam sie spokojnie i w miare dostatnio – podjela opowiesc.
–Poczatkowo pobieralam nauki w domu, potem poszlam na pensje do Lublina i
zamieszkalam na stancji u madame Anny. Gdy mialam czternascie lat, wybuchlo to nasze
nieszczesne powstanie. Moj ojciec i brat poszli do lasu, stworzyli partie.
Partie? – zdziwilem sie w duchu, lecz potem przypomnialem sobie, ze w dziecinstwie
czytalem jakas stara ksiazke: tak jej autor nazywal oddzialy partyzanckie.
–Tatko padl w listopadzie 1863 roku pod Malinowka, sluzac u Krysinskiego, partie brata
Kozacy dopadli w styczniu na zimowych lezach i wycieli w pien.
Akurat przyjechalam do domu na swieta wielkanocne, kiedy Rosjanie najechali nasz majatek.
Mowila dziwnie, zbyt spokojnie, jakby to wszystko malo ja obchodzilo. Przeczuwalem, ze
jakos odpycha od siebie prawde i ze lada moment cos sie w niej zalamie. I rzeczywiscie, urwala
w pol slowa.
Cos w niej peklo, broda zadrzala, z oczu pociekly lzy… Zaniosla sie szlochem.
Objalem Helene delikatnie, w pierwszej chwili chciala mnie odepchnac, ale zaraz potem
lkala na mojej piersi. Obejmowalem jej szczuple plecy. Powinienem pogladzic ja uspokajajaco,
jednak balem sie.
–Nie mowmy juz o tym – poprosilem. – To minelo.
–Minelo… To bylo wczoraj! – Znowu wybuchla niepohamowanym placzem.
–Wczoraj?
I naraz zrozumialem. Dla mnie powstanie styczniowe to dawne czasy. Bardzo dawne. Sto
piecdziesiat lat to wystarczajacy czas, by zatarla sie pamiec, zabliznily rany. By wymarly
pokolenia, dla ktorych rosyjskie represje i smierc najblizszych byly rzeczywistoscia. Dla mnie –
to jedynie troche literek na kartach ksiazki.
Ona to przezyla. Wczoraj. Zabita, a moze w ostatniej chwili uratowana przez Skrata.
Wskrzeszona, samotna w dalekim lesie, pograzona nastepnie na nie wiedziec jak dlugo w gleboki
letarg. Gdzies tam minely stulecia. Dla Heleny to po prostu kolejny dzien. A dla mnie?
Wczoraj, moje wczoraj? Wczoraj nasza planeta przestala istniec. Moi krewni usmazyli sie
razem z domkiem, garazem, warsztatem. Wszyscy ludzie, ktorych znalem, zgineli. Zabici przez
promieniowanie, uduszeni zarem, spopieleni przez katastrofe, ktora nadeszla z nieba…
Na swoj sposob nasze losy okazaly sie podobne. I jej, i moj swiat przestaly istniec dzien
wczesniej. A potem przypomnialem sobie Zuzanne.
Probowalem zadzwonic do niej ze szkoly, ale siec telefonii komorkowej byla nieczynna.
Zginela gdzies tam w Warszawie, a ja nawet nie wiem jak. W sumie mialem jednak wiecej
szczescia niz Helena. Nie musialem przezywac wszystkich tych smierci oddzielnie.
Milczalem, czulem, ze dziewczyna po prostu musi sie wyplakac. Mnie tez dlawilo w gardle,
odpychalem od siebie mysli, staralem sie za wszelka cene utrzymac psychiczna rownowage. Nie
moglem sie teraz zalamac. Wreszcie doszla troche do siebie.
–Czy moglibyscie, panie, uzyczyc mi chusteczki? – zapytala.
Wygrzebalem z kieszeni paczke papierowych. Ogladala je dluzsza chwile ze zdumieniem,
nim zdecydowala sie uzyc jednej, by wytrzec nos i oczy.
–To jednorazowe, uzywa sie i wyrzuca – wyjasnilem, widzac, ze trzyma chusteczke w rece,
niepewna, co dalej poczac. – W mojej epoce byly bardzo popularne. I jeszcze jedno. Mowcie mi,
prosze, po imieniu. Moze wyda wam sie to prostackie, ale tak bylo przyjete w moich czasach –
poprosilem. – Glupio mi, gdy za kazdym razem tytulujecie mnie panem.
–Dobrze. – Skinela glowa.
–Rozejrze sie jeszcze. – Wstalem. Wyszedlem przed jaskinie. Jak okreslic, gdzie my, u
diabla, jestesmy? Dlugosc geograficzna? Cos tam w szkole nam o tym mowili. Gdybym mial
zegarek nastawiony w Warszawie, a potem dla porownania drugi, pokazujacy czas lokalny,
mozna by cos sprobowac wyliczyc… Szerokosc? Po wysokosci gwiazd nad horyzontem. Bez jaj.
Skicham sie. Majac sekstans, instrukcje, tabele astronomiczne, moze bylbym w stanie cos
wydedukowac. Ha – warto by przy tym wiedziec na przyklad, ktory dzisiaj… A i atlas
geograficzny tez by sie przydal, bo same wspolrzedne nic mi nie powiedza.
Kamienie wystajace tu i owdzie spod sciolki wygladaly na granit. Gory.
Mlode gory, jak Alpy czy Tatry. Szwecja? Norwegia? Francja? Polska? Ural?
Kaukaz? Udac sie do Nidaros. W jakim to jezyku? Greckim? Nie, na Peloponez mi to nie
wyglada. Westchnalem ciezko. Architektura budynku farmy nic mi nie mowila. Znaleziony nozyk
tez mogl powstac gdziekolwiek.
Co nalezaloby zrobic? Znalezc mozliwie wysoka gore, wdrapac sie na szczyt i rozejrzec?
Genialne. Opodal za drzewami majaczyl nawet odpowiedni szczyt.
Caly dzien, moze nawet dwa na wspinaczke. A jak zlezc? Juz lepiej isc sciezka. Musi
przeciez gdzies prowadzic. Ludzie, cywilizacja… Ciekawe jaka. Wikingowie? Sredniowiecze?
XIX wiek? Przyjmijmy, ze dojdziemy.
Co dalej? Poszukac roboty? A komu tu potrzebni informatycy?
Zapadla noc. Robilo sie coraz chlodniej. W powietrzu unosil sie zapach suchej sciolki lesnej i
* Andrzej Pilipiuk * OKO JELENIA 01 DROGA DO NIDAROS *
Dwadziescia par oczu patrzylo na mnie ze znudzeniem. Poprawilem wtyczke, zrestartowalem system, ale sieci nadal nie bylo. Lacze awaryjne takze nie dzialalo. Widocznie jakis powazny problem na linii. Diabli nadali, jak w takich warunkach prowadzic lekcje? –No trudno – mruknalem. – Dzisiaj omowimy sobie zatem podstawy programowania… Rozleglo sie nerwowe pukanie i do pracowni zajrzala sekretarka. Byla dziwnie zdyszana, jakby gnala tu na zlamanie karku. –Panie profesorze, dyrektor prosi natychmiast do gabinetu! – wysapala. –No co tez pani! – prychnalem. – Nie moge zostawic tych huncwotow ze sprzetem wartym… –Powiedzial, ze natychmiast. Nie wie pan, gdzie znajde magistra Kokotke? –Ma zastepstwo z pierwsza klasa gdzies na dole – wyjasnilem. Odpalilem mala kamere internetowa, uruchomilem zapis. –Gdy wroce, to sobie obejrze, jak sie zachowywaliscie. Jezeli zobacze, ze cos bylo nie tak, to… – zawiesilem glos i znaczaco zmruzylem oczy. – Zaraz wracam. Pod drzwi naszego szefa dotarlem jednoczesnie z fizykiem. –Ciebie tez wezwal? – Kokotko spojrzal na mnie spod grzywy rozwianych wlosow. – Co jest grane? –Cholera wie. – Nacisnalem klamke. Dyrektor siedzial za stolem dziwnie blady. Pot perlil mu sie na skroniach. –Pan nas wzywal? – zapytalem. – Piec minut temu skonczyla sie przerwa i… –To przyszlo przed paroma minutami faksem. – Pchnal w nasza strone wydruk. – Probowalem sprawdzic te informacje, ale nie dziala juz ani linia telefoniczna, ani komorka. Internet tez zdechl. Kokotko ujal w dlon wydruk, przeczytal i naraz zbladl jak sciana. Podal mi bez slowa kartke. Patrzylem dluzsza chwile, nie mogac uwierzyc w to, co widze. –Panowie – dyrektor zlamal z trzaskiem olowek – Nie jestem astronomem ani fizykiem. Wezwalem was, bo sadze, ze jako jedyni mozecie mi to dokladnie wyjasnic. Prosze mowic wolno, wyraznie i prostymi zdaniami. Nasza planeta wchodzi w roj meteorow z antymaterii. Slyszalem o tym, gdy sam chodzilem do szkoly. Kiedy to dranstwo styka sie ze zwykla materia, robi wielkie bum, wyzwala energie i znika. Tu pisza, ze juz po nas. Czy to prawda? –Mniej wiecej – baknal fizyk. – Kilogram antymaterii wybucha z moca okolo dwudziestu czterech megaton trotylu… Albo dwa razy wiecej, bo… Do licha, jestem nauczycielem, nie astrofizykiem! Mysli pan, ze gdybym sie na tym znal, to nadal pracowalbym w tej budzie?! –Kiloton? – Szef popatrzyl na niego nieco zdezorientowany. –Megaton. Jedna megatona to milion ton trotylu – sprostowalem. –Panie magistrze, do cholery, prosze nie traktowac mnie jak jakiegos glaba! – Dyrektor spojrzal na mnie przygaszonym wzrokiem. – Innymi slowy, cos takiego leci w nasza strone. – Otarl pot z czola. – A gdy uderzy w Ziemie… –Nie uderzy. – Kokotko pokrecil glowa. – Z chwila wejscia w gestsze warstwy atmosfery nastepuje anihilacja. Do powierzchni raczej nie dotrze. Tak mi sie wydaje. Wieksze bryly eksplozja ich zewnetrznych warstw odrzuci z powrotem w przestrzen kosmiczna – uzupelnil. – Mniejsze splona w atmosferze. To jak rzucanie kaczek na powierzchnie jeziora. –Aha. Czyli co? – Dyrektor puknal w faks. – Pomylili sie? Wybuchnie tam w gorze? Czy moze czeka nas bombardowanie, jakby Chinczycy czy Ruskie odpalili swoje glowice atomowe? Sluchalem ich, nie mogac uwierzyc wlasnym uszom. –A moze to po prostu czyjs zart? – wcialem sie. – Dlaczego nie bierze pan pod uwage takiej
opcji? Faks do szkoly mogl wyslac ktokolwiek, chocby uczen przestraszony klasowka. –Nie ma lacznosci – rzekl niepewnie Kokotko. –I co z tego? – odparowalem. – Wystarczy przeciac pare kabli i nie ma ani telefonu, ani Internetu. Kabel od anteny telewizyjnej rowniez mozna odlaczyc. –Niech pan laskawie zerknie na swoja komorke – odparl jadowicie dyrektor. –I co? Tez panu kabelek odlaczyli? Mysli pan, ze jestem glupi? Zanim otrzymalem faks, odebralem telefon. Telefon z pewnej waznej instytucji. Otworzylem usta, ale dyrektor mnie uprzedzil: –Tak, jestem pewien, ze rozmawialem z prawdziwym jej przedstawicielem. A teraz, skoro rozwialismy juz pana watpliwosci w tej materii, moze pan magister Kokotko powroci do tematu anihilacji – warknal, mechanicznie glaszczac rachityczna paprotke zwisajaca z szafy obok biurka. – Osobliwie interesuje mnie, w jaki sposob zgine. –Po pierwsze – Kokotko znowu studiowal wydruk – przy anihilacji nastepuje silny blysk i wydziela sie promieniowanie. Roj jest rozlegly, planeta w trakcie bombardowania zdazy dwa razy obrocic sie wokol swojej osi. Czyli maja racje, juz po nas. A w przyszlym tygodniu mialem samochod w salonie odebrac… –Konkrety – zazadal dyrektor. –Napromieniowanie takie, jakby nad glowa wybuchaly nam setki bomb atomowych. Fale uderzeniowe, wgniatajace budynki w glebe, oraz termiczne, podpalajace lasy i topiace asfalt na ulicach. Przypuszczalnie nastapi rozproszenie znacznej czesci atmosfery, byc moze opad radioaktywny – wyjasnil. –Czy to pewne? – Zwierzchnik spojrzal na mnie pytajaco, jakby chcial uslyszec potwierdzenie prawdy takze z moich ust. –Jestem informatykiem, nie astrofizykiem. – Wzruszylem ramionami. – W ogole nie pojmuje, dlaczego mnie prosi pan o wyjasnienia. Ale na ile sie orientuje, to przedstawiona wizja odpowiada rzeczywistosci. Na razie nie do konca docierala do mnie powaga zdarzen. Mialem wrazenie, ze ogladam film, czytam ksiazke, snie… Przeciez rzeczywistosc nie mogla tak wygladac! Takie katastrofy sie nie zdarzaja! Toz to scena jak z taniego czytadla science fiction! Do diaska, przeciez o tym, ze cos takiego nadlatuje, powinnismy wiedziec z kilkuletnim wyprzedzeniem. Hmmm… A moze byli tacy, ktorzy wiedzieli? Nie, bzdura! Obserwatoriow astronomicznych jest cala masa, tego typu informacja z pewnoscia by wyciekla! –W tym czasie centrum roju uderzy w Ksiezyc – ciagnal fizyk – a on nie ma atmosfery. Nic go nie chroni. Sadze, ze te kilkaset ton wystarczy, zeby rozniesc w pyl jego skorupe i rozproszyc plynne wnetrze. – Kokotko wygladal, jakby zaraz mial zemdlec. – Byc moze ocaleje wewnetrzne stale jadro. Znaczna czesc odlamkow, sciagnieta przez grawitacje naszej planety, wejdzie na jej orbite, a niektore stopniowo opadna na Ziemie. Moga to byc naprawde duze bryly, na przyklad rozmiaru planetoidy, ktora wykonczyla dinozaury. Spadac beda co jakis czas, a potrwa to tysiace lat. –My juz tego nie doczekamy – moj glos brzmial zupelnie obco, calkiem jakby ktos inny przemowil moimi ustami. – Promieniowanie zalatwi wszystkie formy zycia. Ocalale organizmy zabije spadek cisnienia atmosferycznego. –Potem planete czeka kilka milionow lat intensywnej dzialalnosci tektonicznej, zanim plyty kontynentalne znowu sie ustabilizuja. W tym czasie nalezy sie tez spodziewac regularnych spadkow tego, co zostanie z Ksiezyca, a niewykluczone, ze i zablakanych okruchow antymaterii. Do tego zapylenie resztek atmosfery i w konsekwencji nuklearna zima przez cale tysiaclecia.
Przy odrobinie szczescia przezyja bakterie – dodal Kokotko. – O ile oczywiscie bedzie jeszcze powietrze. Beztlenowe tez raczej nie maja szans. Glos zaczynal mu sie lamac, drzace palce nerwowo miely chusteczke higieniczna. –Mamy pod budynkiem schrony przeciwatomowe z lat piecdziesiatych. Od biedy zdolamy upchnac tam dziewczyny i nauczycielki. Reszte uczniow trzeba odprowadzic na stacje metra, czesc linii byla budowana jako… –Panie dyrektorze, to nic nie da – wydusilem z siebie. – To juz koniec. Szef milczal i patrzac przez okno, trawil informacje. Drzewa na skwerku po drugiej stronie ulicy mienily sie cieplymi barwami jesiennych lisci. Delikatny wiatr od wschodu zdawal sie niesc zapach swiezo zaoranych pol. Wreszcie dyrektor odwrocil sie i uniosl na nas zmeczone spojrzenie. –Wedlug panow, a takze tych tam – klepnal znowu faks – katastrofa jest calkowicie nieuchronna, nie mozemy jej zapobiec ani w zaden sposob przeciwdzialac skutkom. Fizyk kiwnal glowa. Zastanawialem sie, dlaczego wyslali to faksem. Moze to jednak jakis debilny zart? –Za – spojrzal na zegarek – kilkanascie minut pierwsze bryly anihiluja nad Rosja. Zostaly nam niespelna trzy godziny, nim wejdziemy w strefe bombardowania. Jak sadzicie, czy powinnismy powiedziec uczniom, ze zostalo nam naprawde niewiele czasu? –Bedzie zadyma – ostrzeglem. – I to niewaska. Jakby na potwierdzenie moich slow gdzies daleko zawyla syrena. –Czy ksiadz katecheta jest obecny w szkole? – zapytal fizyk. – Moze udzielilby wszystkim absolucji… –Widzialem, jak wychodzi, tak ze dwie godziny temu. – Pokrecilem glowa. Dyrektor dzwignal sie ciezko i podszedl do stojacego w kacie sejfu. –Panie Marku, pan, zdaje sie, sluzyl w wojsku? –Tak. –Prosze zrobic z tym co trzeba i rozdac nauczycielom. Na wszelki wypadek… – Wyjal spora aluminiowa walizke. Byla chyba pieronsko ciezka, bo gdy polozyl ja na blacie biurka, szklo trzasnelo. Pokrecil przy zamku, ustawiajac kod, i podniosl wieko. Wewnatrz lezalo co najmniej dwadziescia pistoletow oraz kilka paczek amunicji. –Co to jest? – wykrztusil moj kolega. –Przyslali nam kilka lat temu na polecenie ministra edukacji – stwierdzil sarkastycznie dyrektor. – Na czarna godzine… Bez slowa rozprulem pudelko z nabojami i wyciagnalem z pierwszego pistoletu magazynek. Przypadajac do ziemi, przebieglem kilkadziesiat metrow. Wysoki zywoplot zaslanial mnie calkiem niezle. Przyczailem sie zadyszany. Gdzies z daleka, od strony srodmiescia, wiatr przyniosl echo wystrzalow. I pomyslec, ze w dziecinstwie lubilem filmy wojenne. Teraz mialem tylko nadzieje, ze zawierucha ominie ten zakatek. W sumie glupie marzenie, spedzic w spokoju ostatnia godzine zycia… Przysiadlem na dziwnym murku, ktory wygladal jak fundament ogrodzenia. Geste krzaki zaslanialy mnie ze wszystkich stron. Przezylem w Warszawie ladne pare lat, dziesiatki, jesli nie setki, godzin spedzilem w pobliskiej Bibliotece Narodowej, a nawet nie wiedzialem, ze na skraju Pol Mokotowskich sa tak nieprzebyte chaszcze… Rozejrzalem sie wokolo. Stare topole i klony rzucaly cien. Ponizej rozkrzaczal sie czarny bez. Jednak po przeciwnej stronie utwardzonej zuzlem drogi widzialem wyraznie orzech i kilka jablonek. Pomiedzy nimi z ziemi sterczal przekrzywiony kran.
Zdziczaly sad? Moze kiedys staly tu wille, wyburzone w czasie wojny, albo i pozniej, gdy wznoszono biblioteke? W sumie rzecz do sprawdzenia, oczywiscie gdyby zostalo nam choc kilka dni zycia. Co dalej? W ciagu godziny zdolalem przebiec raptem z pol kilometra, od liceum, w ktorym pracowalem, tutaj. Pchac sie do srodmiescia? Sadzac po zasnuwajacych niebo dymach, dzialy sie tam malo wesole rzeczy. A moze po prostu poszukac sobie polanki w krzakach i uwalic sie na trawie, by poczekac na koniec? Do licha, dlaczego wlasnie teraz? Juz prawie odlozylem na samochod… i z Zuzanna mialem isc w sobote do kina. Za dwa lata moglbym zostac nauczycielem mianowanym. Wlozylem do ucha sluchawke radia, lecz wszystko tonelo w bialym szumie. Przeskakiwalem po pasmach, szukajac programu, jednak stacje zaprzestaly nadawania. I nagle, gdy juz prawie tracilem nadzieje, uslyszalem melodyjny i czysty glos Ojca Dyrektora. –Bracia i siostry, nie upadajcie na duchu. Nasza ziemska pielgrzymka dobiegla konca, lecz prawdziwe zycie dopiero sie zaczyna. Zostaly nam moze trzy kwadranse, modlmy sie. Panie, w godzine smierci wezwij mnie… Nie lubilem goscia, ale musze przyznac, ze tym razem naprawde mi zaimponowal. Nie poddal sie, tylko postanowil do ostatniej chwili pomagac wiernym. Jakies wrzaski dobiegajace zza drzew przerwaly mi sluchanie radia. Wychylilem sie zza pnia i zagryzlem wargi. Czterech roslych byczkow w dresach kopalo jakiegos chlopaka. Komorka telepala mi sie w kieszeni na udzie, ale mialem absolutna pewnosc, ze policja nie przyjedzie. Zreszta i tak nie dzialala. Czterech… Ciut duzo. Zagryzlem wargi, a potem splynal na mnie gleboki spokoj. I tak wszyscy jestesmy martwi. Moge odejsc chylkiem albo sprobowac ratowac kopanego. Nasza cywilizacja odchodzi w niebyt, wiec moze nalezaloby na zakonczenie dokonac czegos wielkiego czy chociaz bohaterskiego? Najwyzej mi sie nie uda. Zgine teraz albo za czterdziesci minut. I naraz poczulem, ze zal mi tych ostatnich trzech kwadransow, lecz podjalem decyzje i nie bylo juz odwrotu. Rzucilem torbe z laptopem i wyszarpnalem z kabury pistolet. Pierwszy napastnik schylil sie wlasnie, by przeszukac kieszenie ofiary. Celowalem w skron, lecz trafilem w szyje. Tez skutecznie, runal natychmiast. Drugi dostal w bandzioch. Trzeci oberwal w plecy, kula utkwila gdzies kolo lopatki. Koles wydal dzwiek jak odtykany zlew i zwalil sie na ziemie. Czwarty uciekal. Tylko w kupie mocni, we czterech na jednego to jeszcze pojda… Strzelilem za tym czwartym, ale chybilem. Ranny w brzuch zdazyl juz wyciagnac bron. Ciekawe, skad spluwa u takiego szmaciarza? Podszedlem i dobilem go strzalem w kark. Tak po prostu, jakbym przez cale zycie nic innego nie robil. Lezacy chlopak uchylil powieki, spojrzal na mnie polprzytomnie. Usiadl i splunal krwia. Dochodzil do siebie bardzo szybko, choc widac bylo, ze oberwal naprawde zdrowo. Jedna reka zwisala mu bezwladnie, chyba strzaskana w lokciu. –Musimy stad znikac – powiedzialem, schylajac sie po bron zastrzelonego. – Jeden uciekl, moze sprowadzic nam na karki wiecej kumpli. Dasz rade isc? –Tak. – Wstal chwiejnie na nogi, zdrowa reka dotknal biodra i skrzywil sie strasznie. Ostatni postrzelony dresiarz kopnal nogami w agonii i znieruchomial. Podnioslem torbe z laptopem. –Mam tu niedaleko… – Chlopak zawahal sie. Spojrzal na mnie niepewnie i jakby wyczekujaco. –Jesli masz tu jakas mete, to prowadz. Nie mozemy tak sterczec na widoku. – Wyszczerzylem zeby w usmiechu. – Mam powiedziec, ze jestem przyjacielem? –To juz raczej pan udowodnil… –Jestem Marek. Nie przesadzaj z tym "pan", mam raptem dwadziescia osiem lat…
–A ja za rok pisalbym mature. – Kaszlnal krwia. – Ach tak, mam na imie Stanislaw. Uscisnelismy sobie rece. Kulejac, poprowadzil mnie ledwo widoczna sciezka przez chaszcze. Po chwili wsrod gestych bzow zamajaczyla zardzewiala furtka. Otworzyl ja wlasnym kluczem, a potem starannie zamknal. Pomiedzy kompletnie zdziczalymi krzewami bielal prostokat betonowego fundamentu. Na nim walaly sie resztki niedopalonych belek. –Zapraszam do mojego krolestwa. – Odsunal plyte z dykty i kolejnym kluczem otworzyl metalowa klape. Po szesciu drewnianych schodkach zeszlismy do piwniczki. Byla spora, przez dwa okienka wpadalo tu nieco swiatla. Sciany z czerwonej cegly, sadzac po zaciekach i purchlach, mialy swoje lata. W lochu smierdzialo stechlizna, ale nie tak mocno, jak sie spodziewalem. Kilka mebli wyciagnietych chyba ze smietnika, fotele, pod oknem stol z jasnej, grubej sklejki. –Znajdzie sie jakas szmata? Zaglada ludzkosci zaglada ludzkosci, jednak dziadek zawsze powtarzal, ze bron nalezy wyczyscic przed wlozeniem do kabury. –Jasne. – Pogrzebal na regale, wyciagnal z tekturowego pudelka kawal bawelnianej tkaniny. Przy uzyciu szprychy rowerowej przeczyscilem lufe. Kosmiczna katastrofa unicestwiajaca planete to rzeczywiscie problem – ale porzadek musi byc. Chlopak niezle sie tu urzadzil. W kacie stal piecyk typu koza oraz lezaly rowno przyciete polanka. Krzeslo obrotowe, regal z pudelkami pelnymi jakichs mechanizmow… Opadl na fotel, krzywiac sie z bolu, i obmacal lokiec. –Kompletnie pogruchotane – westchnal. – Czuje takie ostre kawalki ruszajace sie pod skora. Dziwne, ze nie spuchlo… I boli jak jasna cholera. Nie masz przypadkiem paracetamolu albo czegos? – Spojrzal z nadzieja. Pogrzebalem bez przekonania w plecaku. Gdy studiowalem, podczas sesji, gdy zarywalem kolejne noce, moze cos na bol glowy by sie znalazlo… Ale teraz? Cztery lata po dyplomie? Rzucilem mu listek polopiryny. –To wszystko, co mam. Na bol glowy pomaga – powiedzialem. – Poza tym ma dzialanie przeciwzapalne. Z drugiej strony nie wiem, czy nie obniza krzepliwosci. –Hmmm… no tak. – Odlozyl tabletki na stol. – Moze lepiej sie wina napijemy? Zakaszlal znowu. –Lepiej nie. – Pokrecilem glowa. – Alkohol rozszerza naczynia krwionosne. Masz polamane zebra? –Na to wyglada, ale i odbija sie krwia… Wyciagnal zza regalu zakurzona butelke. Scisnalem ja miedzy kolanami, nieco zardzewialym korkociagiem wydlubalem korek. Staszek wytrzasnal nakretki oraz srubki z dwoch kubkow i nalal hojnie. –Za spotkanie, a przy okazji, nie podziekowalem jeszcze za uratowanie zycia… – Reka troche mu drzala. Wzialem drugie naczynie i uroczyscie stuknelismy sie nad stolem. Wino bylo nie najgorsze, choc zalatywalo mocno drozdzami. –No i calkiem niezle ten koniec wyglada. – Usmiechnalem sie. – Siedzi czlowiek wygodnie, jest z kim pogadac, nawet jest co wypic… Tylko z zagrycha problem. – Wyciagnalem z plecaka kupiona rano puszke pasztetu. – Srednio do wina pasuje… Swoja droga, bardzo dobre – wyrazilem uznanie. –Wlasnej roboty – pochwalil sie. – Zeszloroczne. Jeszcze moj dziadek sadzil winogrona.
Krzywil sie przy kazdym lyku. –To wasza dzialka? – domyslilem sie. No i prosze, obejdzie sie bez grzebania po archiwach, przed smiercia poznam nawet historie tego miejsca… –Tak nie do konca dzialka – mruknal Staszek. – Tu byl nasz dom. – Klepnal dlonia ceglana sciane. – Kiedy w latach szescdziesiatych zabierali sie za budowe biblioteki, wszystkich stad wyrzucili do mieszkan w blokach, zlikwidowali tez dzialki obok. Ale potem zbudowali gmach troche dalej, a to zarasta… –Faktycznie niezla dzungla. –Czemu ten swiat zwariowal? – westchnal. –Nie wiesz? – Wytrzeszczylem oczy. –Wiem, ze ludzkosc odchodzi w niebyt, ale, cholera… Dowiedzielismy sie w liceum, wszyscy z miejsca poglupieli. Zaczeli ganiac za dziewczynami, gwalcic, rozbijac sobie glowy… Jakby nagle zerwali sie z uwiezi. A potem jeszcze tamci czterej. Jeden powiedzial, ze nigdy nie widzial ludzkiego mozgu… Szczerze powiedziawszy, wzialem cie w pierwszej chwili za podobnego wariata… –Uzbrojony i niebezpieczny… – Popatrzylem na pistolet w zadumie. – Poczulem, ze ich zycie lub smierc nie maja juz zadnego znaczenia – przyznalem. – Ale jakos nie w porzadku bylo, ze chca cie zamordowac. I to ja ich… Moze to wrodzone poczucie sprawiedliwosci, teraz niehamowane przez prawo, zazwyczaj karzace ludzi zabijajacych nawet w obronie wlasnej? –Zamyslilem sie. – Tak czy siak, w ogole ich nie zaluje. –Socjolodzy i psycholodzy maja w tej chwili kupe materialu do badan… – mruknal. –Tia, u nas w liceum bylo podobnie. Paru uczniow chcialo natychmiast wyrownac porachunki z nauczycielami, inni polecieli cala banda do monopolowego po drugiej stronie ulicy. – Westchnalem. – Jakby nagle wszyscy chcieli po raz ostatni zaszalec… To przykre, bo w pewien sposob pokazalo powierzchownosc naszej kultury i naszej wiary przy okazji… –Zabraklo im… – Popatrzyl na zdobiaca palec wskazujacy srebrna obraczke do odmawiania rozanca. –Myslalem, ze zdolam sie przedrzec pod Otwock, do rodziny, ale utknalem tutaj. A ty szedles w jakims okreslonym kierunku? Czy tu, do schronu? –Czasem tu przylaze, gdy mi zle, i wspominam dziadka. Pomyslalem, ze tu bedzie godnie poczekac na koniec. I fajnie, ze jest z kim pogadac. Wyglada na to, ze tylko my dwaj pozostalismy normalni – zazartowal. – Jestes nauczycielem? –Ucze informatyki w Reytanie. –Szkoda, ze zdawalem gdzie indziej. Choc pewnie i tak bys mnie nie lubil, z komputerow bylem zawsze straszna noga… Zerknalem na zegarek. –Nie zostalo duzo czasu – zauwazyl. Za piwnicznymi okienkami blysnelo oslepiajace biale swiatlo. –Oho – mruknalem – zaczyna sie. Staszek zadrzal lekko. –Wyjdziemy popatrzec? – zaproponowal. – Druga taka okazja moze sie juz nie zdarzyc… – zabrzmialo to niczym koszmarny dowcip. –Fakt, kiedy juz bedziemy po tamtej stronie, ci, ktorzy umarli wczesniej, moga nas pytac, jak to wygladalo – rowniez popisalem sie wisielczym humorem.
Wspielismy sie po drewnianych schodkach. Rozblyski rozswietlaly na razie niebo na horyzoncie. Byly silniejsze i slabsze, chwilami nasze cienie stawaly sie podwojne. Grunt drzal lekko. –Wchodzimy w strefe bombardowania. – Sam nie moglem zrozumiec, dlaczego jestem taki spokojny. – Na razie zaslania nas wypuklosc planety. Eksplozje w Hiroszimie widziano z odleglosci setek kilometrow, ale te sa chyba silniejsze. Niebawem… –Schowamy sie w piwnicy czy zostajemy na zewnatrz? – Staszkowi glos troche sie lamal. –Nie wiem… Tu groza nam fale termiczne i uderzeniowe, a w piwnicy dosiegnie nas promieniowanie i sufit moze spasc na glowy. Na zewnatrz, zanim zdechniemy, zdazy nas pewnie zdrowo przypiec. Tam, coz, napromieniowanie wywoluje najpierw silne wymioty… Otarlem czolo z potu. Powietrze stawalo sie coraz goretsze, na horyzoncie pojawila sie oslepiajaca luna. Rozszerzala sie stopniowo, obejmujac coraz wiekszy wycinek widnokregu. Nasze cienie znowu sie rozdwoily, tym razem juz na stale. –Do piwnicy – rozkazalem. – Albo nie, najpierw trzeba zabezpieczyc czyms okna, to dluzej wytrzymamy. Masz lopate? Zasypiemy je piachem! Bystro! –Mam lopate, deski i cegly tam leza. Szybko… Odwrocilismy sie. –Co jest, do diabla? – szepnal. Widoczny zza drzew szary gmach Biblioteki Narodowej swiecil dziwnym blaskiem. Na naszych oczach przybral malinowa barwe i zniknal. Huknelo, wiatr targnal krzakami, nagly spadek cisnienia zatkal nam uszy. –Antymateria chyba tak nie dziala – mruknal Staszek. –Powietrze uderzylo w proznie, stad ten dzwiek – wysunalem hipoteze. – Ktos… Komus zrobilo sie zal tych pieciu czy szesciu milionow ksiazek, ktore uleglyby spaleniu, i zabral je sobie. Razem z opakowaniem, to znaczy budynkiem. –Kto? – zdumial sie. –Znajduje tylko jedno wyjasnienie – mruknalem. – Fantastyczne i idiotyczne, ale… Ale to moze byc nasza szansa! Nie masz ochoty zostac bibliotekarzem? –U ufokow? – Staszek zalapal od razu. – Jasne! –Wiesz, jak tam dojsc? Prowadz! Nie zdazylismy sie ruszyc. Krzaki przed nami pozolkly i w mgnieniu oka rozsypaly sie w pyl. Poczulem, ze zoladek podchodzi mi do gardla. Dopiero teraz, patrzac na te istote, uwierzylem w wypowiedziane przed chwila slowa. Stal przed nami. Matowoszara, plamista skora lsnila niczym naoliwiona. Stwor wspieral sie na kilku mackach, podobnych ni to do traby slonia, ni to do odnozy osmiornicy. Ziemia wokol nich pokryta byla sluzem, jak po przejsciu gigantycznego slimaka. Wokolo ciala stwora ku ocalalym chaszczom ciagnelo sie cos w rodzaju szarej pajeczyny. Stworzenie nie mialo glowy, mimo to czulem, ze widzi nas przez dziesiatki fosforyzujacych dziurek pokrywajacych cala powloke. Nie byl duzy, tak ze dwa i pol metra wysokosci. Cuchnal jakby grzybami. –Dzien dobry – wykrztusilem. – Chcielismy zaproponowac nasza pomoc w porzadkowaniu przejetego przez pana ksiegozbioru. – Nie mialem pojecia, jakiej jest plci ani czy w ogole posiada jakas plec, uznalem jednak, ze forma grzecznosciowa nie zaszkodzi, a kto wie czy nie pomoze. – Z pewnoscia wyjasnienia udzielane przez mieszkancow planety pozwola panu lepiej zrozumiec szereg aspektow i detali specyficznych dla naszej kultury – dodalem. W powietrzu zasmierdzialo intensywnie chlorem. Czy to odpowiedz? Moze ta rasa porozumiewa sie, emitujac zapachy? Zmysl chemiczny? – pytania przelatywaly
przez moja glowe w szalenczym tempie. Jak niby mam odpowiedziec? A moze w ogole nas nie zrozumial? –Jestesmy… – zaczal Staszek i urwal. Popatrzylem na niego spod oka, nadal mowil, lecz z jego ust nie wydobywal sie zaden dzwiek. Teraz dopiero spostrzeglem, ze wokol mnie panuje nienaturalna cisza. Co, u diabla, wylaczyl fale akustyczne? Zmienil prawa fizyki, by powietrze nie przewodzilo dzwiekow? Nagle na twarzy mojego towarzysza odmalowalo sie smiertelne wrecz przerazenie. Dzwiek wrocil. –Ziemianie! – Staszek odezwal sie ochryplym, dudniacym glosem. Natychmiast zorientowalem sie, ze to obcy w jakis sposob przemowil, uzywajac jego gardla. –Czy… – zaczalem. –Czeka was unicestwienie. Tyle to i ja wiedzialem. Jak przekonac tego gada, zeby nas stad wyciagnal? Skoro zabiera cale budynki, powinien miec mozliwosci techniczne. Milczy. Czeka na moja odpowiedz? Nie zadal pytania. A, do diabla! –Czy moze pan zabrac nas ze soba? – zapytalem. –Nie. To nie jest mozliwe. Moge jednak uratowac wasze istnienia, jesli w zamian zostaniecie moimi… – zatrzymal sie na chwile, jakby szukal slowa: – niewolnikami. Niebo na wschodzie rozblyslo jak lampa stroboskopowa, przygaslo i znowu rozblyslo. Poczulem, ze na ramieniu wysycha mi skora pod koszula. Nad czym tu myslec? Juz jest ze czterdziesci stopni w cieniu. Zaraz sie usmazymy! Lepiej do konca swoich dni sprzatac wychodki na obcych planetach, niz splonac zywcem. A jesliby zupelnie nie dalo sie wsrod obcych wytrzymac, podetne sobie zyly i tyle… –Zgadzamy sie – powiedzialem w imieniu swoim i Staszka. –Tak sie stalo – wypowiedzial z namaszczeniem, niczym uroczysta formule. Zobaczylem malinowy blysk i zapadla ciemnosc. Poczulem cos, chyba dotyk ostrza na karku, niespodziewanie przeszyl mnie bol, jakby ktos pilowal mi glowe reczna pila. A potem swiadomosc zgasla jak zdmuchnieta swieczka. Visby, Gotlandia 12 wrzesnia 1559 Marius Kowalik zwolnil kroku. Zagryzl wargi. Od chwili gdy pol wachty temu zszedl z pokladu "Pieknej Astrid", mial wrazenie, ze ktos za nim idzie. Teraz w waskich zaulkach dzielnicy hanzeatyckiej zdolal ich rozpoznac. Zmieniali sie co jakis czas, aby nie odkryl ich obecnosci. Poteznie zbudowany mezczyzna w dlugim flamandzkim plaszczu z sukna, mlody chlopak w plociennej koszuli o wystrzepionych rekawach i starszy czlowiek wygladajacy na szwedzkiego szlachcica… Marius zawahal sie. Nie wygladali na zwyklych portowych obszczymurow. Byl jakis powod, dla ktorego za nim lezli. Czy zostal rozpoznany, gdy wysiadal z okretu, czy moze ktos ostrzegl wczesniej, ze przybedzie do Visby, i po prostu czekali w porcie? Dunscy szpiedzy? Tak, to bardzo prawdopodobne. A zatem nie moze isc prosto do kuzyna. Najpierw trzeba ich zgubic. Rozejrzal sie wokolo, udajac, ze pobladzil. Olbrzym w plaszczu stal u wylotu zaulka. Wygladal na dosc znudzonego swoja robota. Marius odczekal, az ten zagapi sie na tragarzy niosacych okute kufry, i blyskawicznie odskoczyl za rog, gdzie otwieral sie waski, cienisty pasaz prowadzacy na rownolegla uliczke. Niestety, w tym zaulku tez mu sie nie powiodlo. "Szlachcic" czail sie przed kantorem kupca blawatnego, udajac, ze z uwaga oglada
wywieszone przy drzwiach probki sukna. Kowalik cofnal sie miedzy domy. Do diaska, co robic?! Z tylu dobiegly ciezkie kroki. Siepacz zauwazyl, ze sledzony wymyka sie z pulapki… A moze zaatakowac go, obalic na ziemie, stuknac czyms w glowe? Marius odwrocil sie, kladac dlon na rekojesci kordu. Przejscie bylo prawie puste, tylko dwaj podpici marynarze stali pod jedna ze scian, wiodac spor. Wykrzykiwali do siebie po rosyjsku straszliwe wielopietrowe obelgi i najwyrazniej za chwile mieli wziac sie do rekoczynow. Marius popatrzyl na nich zdumiony. Jeden z adwersarzy byl potezny, zwalisty, postura przypominal niedzwiedzia. Drugi drobny, zadziorny jak kogut, najwyrazniej nic sobie nie robil z fizycznej przewagi rozmowcy. Byczek w plaszczu przebiegl miedzy nimi, odpychajac ze zloscia stojacego mu na drodze kurdupla. Ten wykonal dziwny gest reka. Szpieg zdolal przebiec jeszcze piec krokow, nim zaplatany we wlasne jelita runal na ziemie i z cichym westchnieniem oddal ducha. Niedzwiedziowaty przyskoczyl do oslupialego Kowalika i podal mu obszerny habit. –Przysyla nas Peter Hansavritson – szepnal po niemiecku. – Przeczul, ze macie klopoty. –I rzeczywiscie mieliscie – uklonil sie jego towarzysz. – Z Boza pomoca dwa problemy zostaly rozwiazane, jednakowoz co najmniej trzy podobne kraza wokol niczym kruki szukajace zeru. Tedy lepiej bedzie i wyglad, i miejsce pobytu bystro zmienic. Marius bez slowa narzucil na siebie ubior, oslonil twarz kapturem. Zabojca schowal noz do rekawa i ponaglil ich gestem. Ruszyli szybkim krokiem przez mroczne bramy oraz cuchnace, ciasne zaulki. Lada moment ktos mogl wejsc w uliczke i spostrzec trupa… Drobna dziewczyna siedziala na glazie. Milczac, podziwiala las porastajacy stoki gor. Zaklopotana nawijala na palce pasmo rudych wlosow. Slonce powoli opadalo ku ziemi. Przedwieczorny wiatr niosl chlod. Dorodna lasica wskoczyla na lezacy niedaleko pien brzozy. –Helu… –Tak, pani? –Musze teraz odejsc. Pora, bys udala sie na spoczynek – powiedzialo zwierze. – Zapamietalas wszystko, co mowilam? –Tak, pani. Boje sie… To gory. Jesli mam przez wiele dni spac w jaskini, wilki moga mnie wyweszyc i pozrec. Ponadto ludzie. Co bedzie, jesli odnajda moja kryjowke? –Strach twoj jest calkowicie bezpodstawny. Hela milczala dlugo. Wreszcie z westchnieniem wstala z kamienia. Schyliwszy sie, weszla do niewielkiej jaskini. W kacie czekalo juz poslanie ulozone z galazek nakrytych wiazkami trawy. Ulozyla sie wygodnie. Rozprostowala faldy sukni. –Pani… –No co jeszcze? – Zwierze zaczelo sie niecierpliwic. –Gdy wykonam moje zadanie… Czy bede mogla wrocic do Polski? –Nie. Zostaniesz tu juz na zawsze. Dziewczyna poczula, jak ogarnia ja dziwny bezwlad. Zapadala w letarg, czula zimno postepujace od stop w strone serca. Zadrzala. Raz juz przeciez umierala. To bylo tak podobne… Niechciane wspomnienie wyplynelo z glebin pamieci. Zapach dymu i krwi, bol, twarde deski pod plecami, swiadomosc nieuniknionego konca… Mysli zgasly. Lezalem wygodnie wyciagniety na czyms miekkim. Slonce grzalo delikatnie, w powietrzu
unosil sie zapach lasu i mchu. Uchylilem leniwie powieki. Stare swierki lagodnie kiwaly sie na wietrze. Gdzie jestem? Przez chwile nie pamietalem. Mialem wrazenie, ze sa wakacje i polozylem sie gdzies zmeczony spacerem. Pamiec wrocila nagle, jakby ktos wlaczyl telewizor. Az mnie ogluszylo. Zaglada ludzkosci, ucieczka przez park, ten sympatyczny chlopak i jego schron. A potem… Znikniecie biblioteki i to stworzenie, jakby skrzyzowanie slimaka z klebem szmat do podlogi. Wszystko runelo na mnie niczym tsunami. Zaraz, zaraz… Jaka zaglada ludzkosci…? Probowalem z obrazow w umysle wylowic ten, ktory pomoze mi zrozumiec, co wlasciwie zaszlo. Usiadlem i rozejrzalem sie dziko wokolo. Gdzie ja jestem?! Obca planeta? A moze po prostu nie zyje? Co powinno byc w raju? Bog, chory anielskie, chmurki, ludzie poubierani w koszule nocne? Aniolowie jakos sie nie pojawiali, zamiast koszuli nocnej mialem na sobie zwykle ciuchy, ale okolica wygladala dosc sielankowo. Slonce grzalo przyjemnie, lecz nie prazylo, w lesie wial przyjemny, chlodny wiaterek. Jesli to niebo, to naprawde fajnie im wyszlo… Cos mnie uzarlo w dlon. Komar. Czy w raju sa komary? Chyba nie. Do celow symulacji tez nie sa potrzebne… Pieklo? Diablow, siarki, plomieni i kotlow nie bylo wokolo widac. A i komarow pewnie lata tam wiecej. Pewien ksiadz mowil mi kiedys, ze pieklo to nieobecnosc Boga. To by sie nawet zgadzalo… A moze czysciec? Nie, teologia tutaj nie pomoze. W swietle tego, co zapamietalem, moje ocalenie ma podstawy, nazwijmy to, racjonalne. Najwyrazniej zostalem przeniesiony z krzakow za biblioteka w jakies mile miejsce. Tylko gdzie, do licha? Do Ameryki? Bez sensu, ja tez za kilka godzin szlag trafi. Moze juz trafil? Przeciez nie wiem, ile czasu minelo, odkad razem ze Staszkiem spotkalismy to… cos. Podnioslem sie z polanki. Nadal mialem na sobie to samo ubranie, ale plecak z laptopem, ktory jak idiota dzwigalem nawet w ostatnia podroz, i pistolet najwidoczniej zostaly tam… Wyciagnalem garsc monet. Wygladaly dziwnie, byly podejrzanie lekkie. Scisnalem w palcach pieciozlotowke, a ona rozsypala sie w proch. Najwyrazniej tylko po wierzchu napylono ja niklem, a glebiej bylo cos, co przypominalo trociny. Jak to mozliwe? –Tu jest za malo metali, nie moglam odtworzyc wszystkiego – uslyszalem. – Priorytet ustawilam na zwiazki organiczne. Odwrocilem sie gwaltownie. Na pniu powalonego drzewa siedzialo niewielkie zwierzatko. Kuna? Nie, lasica. Patrzyla na mnie przenikliwie. Czy to ona przemowila? Policzylem powoli do dziesieciu. –Kim jestes? – wykrztusilem, obawiajac sie, ze robie z siebie idiote. –Ina – przedstawila sie. – A ty jestes Marek Oberech. Mialem ochote przytaknac, lecz uswiadomilem sobie, ze lasica nie pyta, tylko stwierdza fakt. Usiadlem na mchu i przez dobra minute zbieralem mysli. Zyje, jestem w lesie i ot tak rozmawiam sobie z gadajacym zwierzakiem. A zanim sie tu znalazlem, zgodzilem sie zostac niewolnikiem slimaka z obcej planety. Moze, uslyszawszy o nadchodzacej zagladzie, zwariowalem i to wszystko mi sie tylko roi? A moze kochani uczniowie dosypali mi czegos do kawy? Czegos diabelnie silnego, syntetycznego narkotyku najnowszej generacji, zdolnego kompletnie odmozdzyc czlowieka? Tylko po co? Przeciez nie zapowiadalem na dzis klasowki. –OK – odezwalem sie wreszcie. – Wiesz przypadkiem, gdzie my tak wlasciwie jestesmy?
–Na twojej planecie – odpowiedziala. Dobra nasza. Pojawiaja sie nielogicznosci, zatem teoria z dosypaniem narkotyku do kawy nie jest taka glupia. Wystarczy teraz poczekac, zeby przestal dzialac. Sroda dzisiaj, przepadnie mi popoludniowy kurs i korepetycje wieczorem, ale moze nie wylece z roboty. –Ziemia zostala calkowicie zniszczona – zaprotestowalem. – Jesli nawet nadal istnieje w jednym kawalku, to jako wypalony kosmiczny wrak, pozbawiony zycia biologicznego. Jak wiec wyjasnisz ten las? – Bylem pelen podziwu dla wlasnej przebieglosci. –Skrat wyslal cie do innego czasu. –Skrat? Zatrzeszczalo i w powietrzu zmaterializowal sie nieduzy hologram slimakoida, ktorego spotkalem w krzakach za biblioteka. Widziany w calosci stwor wygladal jeszcze gorzej. –Ekstra – mruknalem. –Pamietasz? –Tak. –Cale szczescie. Czasem wystepuja bledy przy kopiowaniu osobowosci. Dusza kiepsko poddaje sie technice. –Aha. I ten Skrat… – Nie bylem w stanie odtworzyc intonacji, ale zrozumiala. –Zgodziles sie zostac jego niewolnikiem – powiedziala. – Tak jak swego czasu ja. Teraz nadszedl czas, by rozpoczac sluzbe. –Jestes prawdziwa? – zapytalem chytrze. –W jakim sensie? – zdziwila sie. – Jestem tu w postaci materialnej, nie holograficznej. O to ci chodzilo? I gadaj tu z taka. –Nie potrafie ocenic, czy to, co widze wokol siebie, jest realne – poskarzylem sie. – To, co zapamietalem, moze byc wytworem mojej wyobrazni, podobnie jak to, co widze teraz. –Waszym problemem, Ziemianinie, jest filozofia – odparla. – Jako jedyna rasa w znanym kosmosie wymysliliscie systemy pojeciowe negujace otaczajaca was rzeczywistosc. Realne jest to, co dostepne waszym zmyslom. Symulacja rzeczywistosci na taka skale to bzdura z ekonomicznego punktu widzenia. –Czyli co? Zostalem przeniesiony w przeszlosc? Do czasow przed katastrofa? –Niezupelnie przeniesiony. – Pokrecila glowa zupelnie po ludzku. –Ale reszta w ogolnym zarysie sie zgadza. Znajdujesz sie w tym, co twoi pobratymcy zwykli zwac przeszloscia. Wehikul czasu? Coz, w swietle ostatnich wydarzen bylem nawet sklonny w to uwierzyc. Jezeli dysponuja technologia umozliwiajaca skok miedzygwiezdny i kradziez pieciu milionow ksiazek razem z wazacym tysiace ton budynkiem, co w tym dziwnego, ze potrafia przemieszczac sie swobodnie w przeszlosc czy w przyszlosc… –Nie jestes z Ziemi – powiedzialem. –Masz na mysli glebe czy planete? Pytanie bylo tak debilne, ze tylko z najwiekszym trudem zdolalem zachowac powage. –Planete. Powiedzialas cos o mojej planecie, o moich "pobratymcach"… Zatem sama nie jestes stad. – Spojrzalem na nia badawczo. –Bylam tancerka i poetka planety Czita, krazacej wokol gwiazdy Elly. – Uniosla glowe. Powiedzialbym, ze z duma, ale cholera wie co ten gest u nich oznacza. Fajnie, kosmos, jak sie okazuje, jest pelen zycia i obcych cywilizacji, niczym w "Gwiezdnych wojnach". Nawet maja
swoja poezje. Ciekawe, o czym ukladaja poematy. Jak przyjemnie jest cuchnac chlorem i krasc biblioteki z obcych planet? Tancerka? Czworonozna?! –Gdzie to jest? – zapytalem z glupia frant. –Gwiazde, wokol ktorej krazyla nasza planeta, nazywacie Epsilon Eridani. –Aha. Wszystko jasne. – Nie bylem astronomem, nic mi to nie mowilo, choc nazwa rzeczywiscie obila mi sie kiedys o uszy. – Dlaczego znalazlas sie tutaj? –Nasza cywilizacja przestala istniec – wyjasnila lasica. – Spadly bryly kosmicznego lodu. Wilgoc przesycila atmosfere. Wy mieliscie szczescie, kilkadziesiat godzin i po problemie. – Domyslilem sie w jej glosie zazdrosci. – My na zaglade naszej cywilizacji musielismy patrzec przez dlugie lata. chwili? –Wyrazy wspolczucia. I wtedy wyladowal u was Skrat i wyciagnal cie w ostatniej –On nie wyciaga – nie pojela przenosni. – Zapisal moja osobowosc, a cialo zostawil. Zawsze tak robi. Takze w twoim przypadku – uprzedzila pytanie. –Czyli moj trup gdzies tam wlasnie zamienia sie w popiol?! – zdumialem sie. –Nie w tej chwili, tylko za setki lat – poprawila mnie. – Choc zasadniczo tak. Skrat oczywiscie nie czekal, by sprawdzic, jak wyglada zaglada waszej planety. Wykonal nagranie i oddalil sie. Ale nie ma alternatywy. Twoje zwloki musialy ulec spopieleniu w takich warunkach. Scisnalem skronie. Nie potrafilem tego wszystkiego pojac. Skrawki mysli tlukly sie po mojej glowie i nie pozwalaly polaczyc sie w zaden logiczny ciag. Gdzies tam, z tylu czaszki, kryly sie nawet zlosliwe teorie zakladajace, ze byc moze tak wygladaja poczatki choroby psychicznej. Przeszlosc i gadajaca lasica… Moze po prostu leze w bialej izolatce z zakratowana szybka w drzwiach, przypiety do lozka skorzanymi pasami? Moze z butelki na stojaku przez cienka, przezroczysta rurke i kolorowy wenflon do moich zyl powoli cieknie jakis wyjatkowo mocny lek psychotropowy? Przeciez szpital i obled byly duzo bardziej prawdopodobne od spotkania z kosmitami i wedrowki w czasie. –A to? – Klepnalem sie po udach. – Przeciez to moje cialo. To samo, ktore mialem tam. I ubranie sie zgadza. Moze to jednak tylko udana symulacja? Albo eksperyment psychologiczny? Cos jak ukryta kamera lub "Truman show". Tylko… kto i z jakiego powodu robilby przedstawienie na tak wielka skale? Zaglada planety jako eksperyment socjologiczny? Czy moze wrecz artystyczny happening? –Zostales odtworzony na podstawie wykonanego zapisu. Wskrzeszony? – Przekrzywila glowe jakby niepewna, czy uzyla wlasciwego slowa. – Zrekonstruowany? –Sklonowany? –Nie, bo byl to proces pozabiologiczny. Cos jakby… – Poczulem szum w uszach, w oczach stanely mi lzy. Zrozumialem, ze zwierze przeszukuje moj umysl, by dobrac odpowiednie slowa. – Odbudowanie z poszczegolnych zwiazkow chemicznych – powiedziala niepewnie. – Zabilam renifera, rozlozylam go na czynniki proste i uporzadkowalam w strukture twojego ciala. Jeknalem. W pierwszej chwili zrobilo mi sie niedobrze, potem ogarnely mnie watpliwosci. Z drugiej strony, no coz, skoro byli w stanie podrozowac w czasie, to dlaczego nie mieliby potrafic takich rzeczy? "Czynniki proste" – brzmi idiotycznie. Atomy? Poszczegolne bialka? –Odtworzysz teraz Staszka? – Doszedlem do wniosku, ze milo byloby miec przy sobie kogos ze swoich czasow, gdy zabiore sie do roboty. Bez przyczyny mnie tu nie sciagneli…
–Nie – odpowiedz byla krotka i stanowcza. –Dlaczego? –Mam inne rozkazy. Poza tym brak energii. I tak zuzylam znacznie powyzej limitu. –A kiedys? Spotkam go jeszcze? –Tak, nie… Skrzywilem sie. To futrzane bydle gada zagadkami… Widac zinterpretowala wyraz mojej twarzy. –Jego odtworzenie jest prawdopodobne, ale nastapi zapewne po tym, gdy zginiesz, wykonujac zadania. To rezerwa. Dlatego raczej nie spotkacie sie fizycznie. –Skrat nie jest twojej rasy. – Szok juz mi mijal. – Czy wiesz, skad sie wzial? –To przedstawiciel plemienia kosmicznych nomadow – wyjasnila. – Wedruja od milionow lat przez nieskonczone przestrzenie, gromadzac skarby umierajacych cywilizacji. Gdy jakas planeta przestaje istniec, przybywaja, by ocalic od unicestwienia dziela jej mieszkancow. Uwazaja sie za straznikow i depozytariuszy pamieci wszechswiata… –Skad pochodzi? –Spoza horyzontu. –Skad?! – Wytrzeszczylem oczy. Zamyslila sie na moment. –Przybyl spoza znanego nam wszechswiata. Z miejsca prostopadlego. –Nie rozumiem. –Brak ci przygotowana naukowego, by to pojac. Staram sie mowic, uzywajac pojec, ktore zrozumiesz. Wyobraz sobie wszechswiat. Co o nim wiesz? –Trojwymiarowa przestrzen zakrzywiona. Kula o srednicy miliardow lat swietlnych. Kiedys o tym czytalem, w jakiejs starej ksiazce. Jesli Skrat przybywa spoza horyzontu zdarzen, to oznacza, ze pochodzi z miejsca lezacego gdzies dalej. Na przyklad z wszechswiata, ktory jest lustrzanym odbiciem naszego. Choc tu chodzi raczej o symetrycznosc, a nie prostopadlosc. – Zadumalem sie. –Kiepsko to wymysliliscie, Ziemianinie. Jego ojczysty wymiar przecina ten pod katem prostym. Prostopadle do tego, co uwazacie za swoja rzeczywistosc. –Prostopadle do kierunku rozchodzenia sie promieni swiatla? – przypomnialem sobie czytana lata temu ksiazke SF. Pokrecila glowa. –Prostopadle do materii. –Rzeczywistosc trojwymiarowa w wymiarze czwartym prostopadla do naszej? – wreszcie chyba zalapalem, o co chodzi lasicy. –To niewazne. Ta wiedza jest ci zbedna podczas wykonywania polecen Skrata. W kazdym razie jego rasa bada te czesc galaktyki od setek tysiecy lat. –Ciekawe. Musialas niejedno zobaczyc na pokladzie jego statku… –Poczulem delikatne uklucie zazdrosci. –My kochalismy zycie, oni plawia sie w nieskonczonym rozpamietywaniu cudzych smierci. – Jak gdyby posmutniala. –Dlaczego ciebie odtworzyl w takiej postaci? – zdziwilem sie. – Na swojej planecie pewnie wygladalas inaczej. –Pomijajac inna liczbe konczyn, ten mechanizm jest w miare zblizony gabarytami do mojego dawnego ciala – wyjasnila. – Lepiej stawi opor waszej grawitacji. Poza tym dzieki temu ksztaltowi bede mogla niezauwazona przemieszczac sie miedzy ludzmi. –Mechanizm… Jestes robotem?
–To bez znaczenia. Zapis jazni w scalaku daje mozliwosc podporzadkowania dowolnej struktury biologicznej, chemicznej lub mechanicznej. W moim przypadku mechaniczna okazala sie wydajniejsza ekonomicznie. – Zawahala sie. – Mam zapisane dane o waszym zachowaniu, ale ciagle udawanie czlowieka byloby dla mnie zbyt trudne. A zatem gadam z robotem udajacym lasice, a przechowujacym jakos osobowosc kosmicznej baletnicy… Ja sam z kolei od dawna nie zyje, a wlasciwie to urodze sie dopiero w przyszlosci, lecz moja dusza zostala wszczepiona w cialo zrobione ze zdechlego renifera… O, w morde. No coz, bywalo gorzej… To znaczy nie bywalo, ale sytuacja, choc dziwaczna, dawala sie od biedy zaakceptowac. –Czas naszego spotkania dobiega konca – odezwalo sie zwierze. – Co jeszcze chcesz wiedziec? –Jakie jest moje zadanie? –Odszukasz jaskinie nad rzeka. W niej czeka na ciebie towarzyszka. Razem udacie sie do Nidaros, tam odnajdziesz czlowieka, ktory przyjal imie Sebastian Alchemik. Zastapisz go w poszukiwaniach Oka Jelenia. Spotkamy sie ponownie za dwadziescia osiem dni. Zeskoczyla z pnia i tyle ja widzialem. –Do jasnej cholery! – zaklalem wsciekle. – W ktora strone mam isc? Czego mam szukac? Co to niby jest to… "oko jelenia"?! Ale lasiczki juz nie bylo. Rozejrzalem sie po lesie. Poludnie chyba dawno minelo. Ruszylem niepewnie w dol stoku. Co ona mowila? Zabila renifera, a przeciez wokolo swierki i troche brzoz… Gdzie ja, u diabla, jestem? Szwecja? Rosja? Kanada? Jaki okres? Nawet nie zapytalem, ktory rok mamy… Alchemika mam poszukac… Sredniowiecze? Obmacalem kieszenie. Ani dokumentow, ani pieniedzy, polskie zlote polamaly sie i rozsypaly. Na szczecie suwak w rozporku wygladal na trwaly. To cos powiedzialo, ze jest robotem. Moze ja tez? Twierdzila, ze nie, ale… Scisnalem ramie. Tkanka ustepowala pod palcami. Nie, chyba zwykle mieso… W dodatku zaczynalem byc glodny. Roboty, mam wrazenie, nie czuja ssania w zoladku. A moze i lepiej by bylo miec w srodku mechanizm? Zadnego glodu, zadnego zmeczenia. Przedarlem sie przez krzaki i nieoczekiwanie wyszedlem na waska, lecz wyrazna sciezke. Biegla brzegiem gorskiego strumyka. Jaskinia nad rzeka? Nabralem wody w dlonie i ugasilem pragnienie. Pomyslalem, ze warto by jakos oznaczyc miejsce, w ktorym wyszedlem z lasu. Zebralem troche kamieni i ulozylem je w trojkat na skraju krzewow. W prawo czy w lewo? Popatrzylem na slonce, lecz jego polozenie nic mi nie powiedzialo. Czulem, ze jest juz po poludniu, jednak nie znajac dokladnej godziny, nie bylem w stanie okreslic kierunkow. Moze zatem warto ruszyc w dol strumienia? W kazdym razie powinien wyprowadzic mnie z gor na niziny… Ku cywilizacji. Strumien wpada do rzeki, nad rzeka jest grota, gdzie ktos na mnie czeka. Marius, zasapany, stanal wreszcie na szczycie wiezy. Miasto lezalo u jego stop. Wokol ciagnely sie spadziste dachy domow, jedne kryte czerwona dachowka, inne plytkami szarego lupku lub zgola drewnianym gontem. Dzien byl piekny. Stad, z gory, widac bylo rozlegle przestrzenie zaoranych pol i zielonych lak otaczajacych Visby. Na blekitnym morzu ciemnymi plamami odcinaly sie zagle kilkudziesieciu statkow podazajacych do portu lub zen wychodzacych. Wial silny, ale przyjemnie cieply wiatr, nawet tu czulo sie won swiezego siana. Jesien w Szwecji potrafi byc naprawde
piekna… –Witaj, kuzynie – odezwal sie Peter Hansavritson siedzacy w zalomie murow. –Witaj. Usciskali sie. –O czym rozmyslasz? – zapytal Marius. – Mielismy porozmawiac… Dlaczego tutaj? Zgaduje, ze piekny widok nie jest jedynym powodem. –Tu nikt nas nie podslucha, a musimy omowic sprawy naprawde wazne – powiedzial Peter. – Moi doradcy wykruszaja sie jak stara, spekana glina. Teraz ty zajmiesz ich miejsce. –To wielki zaszczyt dla mnie. Jestem wzruszony twym zaufaniem. –Jak sam zapewne zauwazyles, liczba ludzi, ktorzy maja do nas zale, ostatnio wzrosla nad podziw. Poza tym nawet w mym domu… – zawiesil glos. –Ktos z twojej sluzby donosi Dunczykom? – domyslil sie Kowalik. –Tak. Wiem juz nawet chyba kto. –Rozumiem… Mow zatem. –Od czasu gdy Hanza powierzyla mi obrone swoich interesow, przestudiowalem niewyobrazalna ilosc dokumentow sporzadzonych w ciagu ostatnich trzech stuleci. –Z cala pewnoscia poznanie tych sekretow daje duza wiedze – w glosie Mariusa slychac bylo zazdrosc. –Nie mam tu na mysli dokumentow tajnych. Raczej wrecz przeciwnie. Uchwaly hansatagow, rachunki miast, skladki i obciazenia. Polak czekal cierpliwie na wyjasnienia. –Mowi sie, ze Hanza kwitnie, ze nigdy wczesniej nie bylo tak dobrze. Tymczasem sadze, ze jest dokladnie odwrotnie. –Z czego to wnosisz? Wszak nasi kupcy obracaja coraz wiekszym kapitalem, nawet tu, w Visby, rok po roku burzy sie kolejne stare domy, by wznosic nowe z cegly i kamienia. Nasze statki sa szybsze, bardziej ladowne. Spolki pozwalaja na rozlozenie i ograniczenie ryzyka. –To wszystko prawda, ale… Spojrz tam. – Peter wskazal dlonia wodny przestwor, lecz Marius od razu sie domyslil, ze kuzynowi chodzi tylko o kierunek, ze to, o czym chce powiedziec, ukryte jest poza horyzontem. – Gdy powstawala Hanza, na wschodzie znalezlismy wsrod lasow piekne i bogate miasto. Nazywalo sie Nowogrod Wielki. Nasi kupcy robili tam naprawde duze interesy, a ponadto cieszyli sie przyjaznia mieszkancow. Potem miasta podbil car Iwan Srogi. Mija sto lat, od kiedy wygnano nas z Rosji, od kiedy nasze okrety przestaly plywac dalej niz do portow inflanckich. Niebawem i to moze sie skonczyc, gdyz car wyciaga reke takze po te ziemie. Teraz spojrz w druga strone. Niegdys istnial bogaty i wazny kantor hanzeatycki w Londynie. Dzis to zbiorowisko bud, a nasi kupcy nie maja tam juz prawie zadnych praw. Anglia buduje wielka flote. Jej mozliwosci przewozowe wielokrotnie przewyzsza sume ladownosci statkow wielu krajow, ktorych miasta zalozyly nasz zwiazek. –Ta flota wyruszy na podboj swiata, a jej czesc zapewne niebawem spocznie na dnie morza. Konflikt pomiedzy Anglia a Hiszpania narasta. Nam chyba nie zagroza. –Kto wie. Juz dzisiaj jezyk Anglikow rozbrzmiewa czesto na ulicach Gdanska. Kantor w Bergen – Peter machnal reka mniej wiecej na zachod – dusi sie pod jarzmem Dunczykow, a jego autonomia moze zostac w kazdej chwili zakwestionowana. Tu, na Gotlandii, znajdujemy sie pod nieustanna obserwacja krola Szwecji. Sa wreszcie miasta flamandzkie, wyniszczone przez konflikty miedzy katolikami i protestantami. Hanza to kolos na glinianych nogach. W dodatku jestesmy jak miod wlany do flaszy z cienka szyjka. Najwazniejsze interesy robimy tutaj, a w kazdej chwili handel baltycki mozna
sparalizowac. –Korkiem tej flaszy jest Dania… –Widze, ze rozumiesz. Obserwowalem to przez ostatnie cztery lata. Nad ciesninami powstaja nowe zamki. Ludwisarnie Kopenhagi topia spiz na nowe dziala. Uczeni, ktorzy zaciagneli sie na sluzbe u krola Fryderyka II, wciaz pracuja nad zwiekszeniem ich zasiegu. Jesli zechca podniesc cla na ciesninach, nie wystarczy nam sil, by sie temu skutecznie przeciwstawic. –Pieniadze pozwalaja zdobyc najemnego zolnierza. A Hanza ma pieniadze. –Pieniadze… – Peter w zadumie spojrzal na ruiny kosciola Swietego Mikolaja. – Tak, z cala pewnoscia pozwolilyby uniknac wielu klopotow. Problem w tym, ze ten, kto ma duzo pieniedzy, i tak ulegnie przed tym, kto ma ich wiecej. Nasze miasta sa bogate, ale handel baltycki coraz bardziej przypomina maly stragan z cebula. Hiszpania i Portugalia tworza kolonie w Nowym Swiecie. Flota Anglii takze, jak slusznie zauwazyles, powstaje, by uszczknac cos z bogactw lezacych za oceanem. Nawet Holendrzy szukaja dzis szczescia na Dalekim Wschodzie, plywajac do Indii i dalej. A Hanza jest niczym tamten staruszek. –Wskazal broda ubranego w czerwony kaftan mezczyzne siedzacego na kamieniu przed wejsciem do swiatyni daleko w dole. –To znaczy? – Kowalik przechylil glowe. – Kim on jest? –To Magnus. Wslawil sie tym, ze przed laty uciekl z pirackiej zasadzki. Wlasnymi rekami wyrwal z dna i wyciagnal kotwice wazaca czterysta funtow. Dzis ma dosc sil, by pojsc w niedziele do kosciola. I jeszcze jedno, przed szescdziesieciu laty mial cztery kamienice, jego flota liczyla dwanascie kog. –Kog… –Uparcie uwazal, ze zaglowce, ktore przyniosly fortune jego pradziadowi, i jemu posluza. W czasie gdy wszyscy budowali juz szybkie i ladowne holki, on z uporem maniaka wynajdywal najstarszych majstrow, pamietajacych jeszcze poprzednie rozwiazania. I jaki byl efekt? Nadal jest bogaty, tylko zamiast czterech kamienic ma jedna. Nadal stac go, by jadac codziennie gotowana kure, ale dwie z jego kamienic kupil czlowiek, ktory kiedys byl u niego na przyuczeniu. Tak samo skonczy Hanza. Bedziemy dreptac w miejscu, az pewnego dnia okaze sie, ze wszyscy sa od nas potezniejsi. Wtedy ktos dojdzie do wniosku, iz Hanza mu przeszkadza, i zniszczy ja z rowna latwoscia, z jaka ulicznik moglby dzis zabic tego starowine. Ten dzien juz sie zbliza. Hanza, choc osiagnela wiek meski, popelnila blad typowy dla mlodosci i teraz nieuchronnie traci sily, jak ten starzejacy sie czlowiek. Za szescdziesiat, moze siedemdziesiat lat nie bedzie juz zadnej Hanzy. A my pod koniec swych dni bedziemy patrzec z rozpacza, jak wszystko wali sie w gruzy. Choc zapewne oszczedzone nam bedzie ujrzec koniec zwiazku. Symptomy rozkladu sa juz dobrze widoczne, lecz tylko nieliczni chca je dostrzec. Marius milczal zamyslony. –Czy wiesz, kuzynie, jak moglibysmy tego uniknac? – zapytal wreszcie. –Poniekad. – Peter wylowil z kieszeni rozaniec. – Najblizsze lata postanowilem poswiecic na realizacje dwu celow. O ile mi pomozesz. –Pomoge. –Ruszam jutro na pokladzie "Lani" w daleki rejs. Do Nidaros i moze, jak szczescie dopisze, z powrotem. Jesli zechcesz mi towarzyszyc, jesli nie obawiasz sie Dunczykow, bedzie masa czasu, by to wszystko omowic i zaplanowac. –Nidaros… – Doradca zmruzyl oczy, by ukryc ogarniajace go podniecenie. – Zawsze chcialem ujrzec na wlasne oczy ruiny wielkiej katedry. –Zatem wyruszymy razem.
Droga musiala byc od dawna porzucona. W dwu miejscach przegradzaly ja zwalone drzewa, gdzie indziej ginela pod usypiskiem kamieni. Jak przypuszczalem, kiedys byla uczeszczanym szlakiem, obecnie popadla w zapomnienie. Przecinala strumien; zdjalem wiec buty i przeszedlem brod. Po drugiej stronie w niewysokiej scianie skalnej czernial wylot jaskini. Grota nad rzeka? Czy o to miejsce chodzilo lasicy? Ja bym tego cieku rzeka nie nazwal… Obok wejscia na granitowym glazie ktos wykul krzyz, a ponizej jakby stylizowany topor. Znaki wykonano dawno temu, rozpoznalem to na pierwszy rzut oka. Krawedzie posiadaly te gladkosc, jaka daja setki lat naturalnego wietrzenia. Deszcze i mrozy wytrawily powierzchnie kamienia. Krzyz. Czy ta grota jest czyims grobem? A siekiera? Co moze oznaczac? Pogrzebano tu drwala? Nie bylem pewien, jak zinterpretowac symbole. Zajrzalem do srodka. Jaskinia miala nie wiecej niz dwadziescia piec metrow kwadratowych. Dzieki temu, ze jej wejscie bylo dosc duze, we wnetrzu panowal tylko polmrok i moglem rozejrzec sie bez dodatkowego zrodla swiatla. Sufit wisial dosc nisko, w niektorych miejscach musialem sie dobrze schylic. Powietrze przenikal zapach zgnilizny i wilgoci. Pod jedna ze scian, na warstwie zeschnietych jodlowych galazek, lezala dziewczyna. Przyklaklem obok jej poslania. Owalna twarz, waskie usta, cienki nos, grube brwi… Rude wlosy rozsypaly sie na galazkach. Nie byla szczegolnie ladna, ale miala w sobie jakis tajemniczy urok. Jej wiek ocenilem na nie wiecej niz szesnascie, no, moze siedemnascie lat. Ubrana byla w zielona sukienke z jedwabiu, a wystajace spod falbanek stopy obula w wysokie skorzane buty. Dotknalem jej ramienia. Z zaskoczeniem stwierdzilem, ze jest lodowato zimne. Twarz miala nienaturalnie blady odcien. Dotknalem szyi dziewczyny, przechylilem lekko glowe, by tetnica stala sie lepiej widoczna, i przylozylem palce. Tetna nie wyczulem. Nachylilem sie, sprawdzajac, czy oddycha. Nic… Rozpialem kilka guzikow i przylozylem ucho do piersi. Nie mylilem sie. Czyzby byla martwa? Ladny gips… Jednak cos mi tu nie pasowalo. Gdy jako student dorabialem przez pol roku w zakladzie pogrzebowym, widzialem niejedno cialo. Ludzie, ktorzy odeszli, z reguly wygladali podobnie… Rigor mortis pozostawia liczne charakterystyczne slady. A tu czegos mi brakowalo. Ujalem dlon dziewczyny. Paznokcie miala zupelnie normalnej barwy. Nie zauwazylem zsinienia. Obnazylem jej ramie i obejrzalem od spodu. Brakowalo tez plam opadowych. A moze dopiero stygnie? Nie, jej skora miala temperature otoczenia. Zwloki byly zimne, jakby od smierci minelo juz kilka godzin, lecz inne parametry stanowczo temu zaprzeczaly. Delikatnie przetoczylem cialo na bok, zlustrowalem kark. Zadnych plam. Szukalem sladow moczu – po zgonie czesto puszczaja zwieracze. Przylozylem palce do szczeki dziewczyny i poruszylem nia ostroznie. Napiecie miesni trzymajacych zuchwe bylo slabe, ale normalne. Przylozylem raz jeszcze ucho do jej dekoltu. Liczylem powoli i gdy dochodzilem do stu osiemdziesieciu, uslyszalem slabe uderzenie serca. Jesli obcy umieli zbudowac statek zdolny do przemierzania odleglosci miedzygwiezdnych, to calkiem niewykluczone, ze potrafili robic z materia organiczna cuda, jakie nam sie nie snily. Letarg? Spowolnienie procesow zyciowych? Unioslem lewa powieke dziewczyny. Oczy uciekly do gory, jak u normalnie spiacego czlowieka. Zaslonilem swiatlo dlonia, a potem cofnalem ja, by padlo na zrenice. Drgnela i powoli sie zwezila. Zatem mloda dama zyje… Choc moze na to nie wyglada. Usiadlem i policzylem powolutku do dziesieciu. Oczyscilem umysl z emocji. Co dalej? Poczekam cierpliwie. Jesli lasica kazala mi sie z nia spotkac, to oznacza zapewne, ze wie, w
jakim jest stanie. Moze zatem wystarczy cierpliwie poczekac godzinke albo dwie? Wyszedlem przed jaskinie i nazbieralem chrustu. Jesli sie obudzi, bedzie przemarznieta. Powinienem zrobic cos do jedzenia, zagrzac herbaty. Tylko jak, u diabla, bez garnka… Ulozylem drewienka w stosik. Teraz nalezy rozpalic ogien. Zapalek nie mialem, wybralem wiec metode pocierania dwu kawalkow drewna. Moj znajomy, studiujacy archeologie, twierdzil, ze to latwe. Ze trzeba tylko poznac zasade, zrozumiec, jak sie to robi, a potem uda sie juz zawsze. Jesli taki madry, to dlaczego mnie nie nauczyl? Mogl chociaz pokazac… Gdzies czytalem, ze najlepiej pocierac kawalkiem twardego drewna o miekkie. Znalazlem kawal suchej brzozowej galezi, byla juz nieco peknieta, przywalilem kilka razy otoczakiem i rozlamalem ja na dwie czesci. Niedaleko rosl klon. Jesli nie ma nic lepszego… Usiadlem sobie wygodnie. Brzozowa galaz umiescilem miedzy butami i zaczalem trzec ta druga. Zmeczylem sie szybko, a efekty nie byly nadzwyczajne. To moze inaczej? Znalazlem odpowiedni kij, z buta wyzulem sznurowke, zrobilem luk i sprobowalem "nawiercic" brzozowa klode na sposob indianski. Szlo podobnie kiepsko, to znaczy kloda bardzo sie rozgrzala, a nawet poszedl z niej delikatny dymek, jednak poza lekkim poczernieniem drewna nic nie osiagnalem. Kurcze! Przeciez osiem lat nalezalem do harcerstwa. Tylu rzeczy mnie nauczyli, a tego akurat jak na zlosc nie. Moze trzeba bylo isc do ZHR, a nie do ZHP? Odlozylem oba klocki i odsuplalem sznurowadlo. Bez sensu, nie uda mi sie i tyle. Lupa rozpalic? Trzeba by ja miec… Wszedlem znowu do jaskini i pochylilem sie nad dziewczyna. Nadal nie oddychala, a w kazdym razie nie udalo mi sie tego zaobserwowac. Przylozylem ucho do jej piersi. Uslyszalem slabe uderzenie serca. Liczylem. Przy stu uslyszalem drugie, a przy dwustu trzecie. Najwyrazniej przyspieszalo… Moze za kilka godzin wroci do normy. Przyjrzalem sie dokladniej jej ubiorowi. Bardzo dluga, siegajaca kostek sukienka wygladala dosc archaicznie. Stylizowana na stara czy naprawde stara? Przypomnialem sobie zdjecia w rodzinnym albumie. Praprababka i jej dwie siostry ubrane byly podobnie. Dziewczyna miala na sobie gorset, nie nosila za to stanika. Na nogach – ponczochy tkane z cienkich, chyba welnianych nitek. Obejrzalem buty. Podeszwy i obcasy skladaly sie z kilku warstw grubej skory, przy czym warstwa najnizsza byla zdrowo schetana. Przybito ja do reszty malymi gwozdzikami o kwadratowych lebkach. Inny czas, uswiadomilem sobie. Ona pochodzi z innej epoki niz ja. Teraz pytanie z jakiej. Obejrzalem szwy sukni, wszystkie chyba zrobiono recznie. Sam material wygladal raczej na robote maszynowa, ale glowy dac nie moglem. Dziewietnasty wiek, cos kolo tego… Odtworzyli ja, tak jak mnie? A moze to po prostu dziewczyna z tej epoki, ktora w jakis sposob przekonali, zeby dla nich pracowala, wyprowadzili w gory i uspili, do czasu az bedzie potrzebna? To brzmialo calkiem sensownie. A zatem, o ile ta teoria jest prawdziwa, jestem sto, moze sto piecdziesiat lat przed swoim urodzeniem. I raczej nie jest to Polska. Szlag by trafil, ciekawe, jak sie dogadam z moja nowa towarzyszka… Przylozylem ponownie ucho do jej piersi. Jedno uderzenie nastepowalo teraz po mniej wiecej osiemdziesieciu sekundach. Dobra nasza, okres ciagle sie skraca… Wrocil oddech. Wciagala powietrze co mniej wiecej dwie minuty, poczatkowo bardzo plytko, potem coraz glebiej i czesciej. Policzki zarozowily sie, skora zrobila sie cieplejsza. Narzucilem ja swoim polarem i wrocilem do rozpalania ognia. Bezskutecznie. Dziewczyna jeknela, wszedlem do groty i uklaklem obok poslania. Uchylila powieki. Spojrzala na mnie z przerazeniem.
–Spokojnie, jestem przyjacielem. –Lasica! – Rozejrzala sie nerwowo. – Gdzie ona jest? A zatem rozmowe informacyjna ma juz za soba. Odetchnalem z ulga. Nie bede musial wyjasniac jej spraw, o ktorych sam mam niewielkie pojecie. –Lasica odeszla, kazala mi sie toba zaopiekowac. –Moj panie, nie pasalismy razem krow! O co jej, u diabla, chodzilo? –Prosze o wybaczenie – mruknalem, cofajac sie. Zamknela oczy. Zamyslilem sie. No tak, pochodzi z innej epoki, cholera na razie wie z jakiej… Zapewne w tamtych czasach ludzie nie zawierali znajomosci ot tak, moze nalezalo tytulowac ja pania, ewentualnie panna dobrodziejka… Wygladala na szlachcianke. Nie, bez przesady. Nie jestem chlopem panszczyznianym. Na szczescie mowila po polsku. Miala dziwny akcent, przeciagala nieco koncowki, ale rozumialem ja. Jeden problem z glowy. –Kim pan jest? – zapytala. Chyba powoli sie uspokajala. –Marek Oberech – przedstawilem sie, a widzac, ze patrzy na mnie wyczekujaco, dodalem: – Nauczyciel informatyki z Warszawy. Milczala przez chwile. –Co to jest informatyka? – zapytala nieufnie. Westchnalem w duchu. –Droga pani – mowilem powoli i wyraznie – ze stroju pani, a takze akcentu i sposobu bycia dedukuje, ze zylismy w roznych czasach. Pochodze z pani przyszlosci. Przechylila glowe i patrzyla uwaznie, najwyrazniej analizujac moje ubranie. Jeansy, adidasy, polar, bawelniana koszula… –Urodzilam sie w tysiac osiemset czterdziestym osmym roku – powiedziala wreszcie. –Gdy zostalam zamordowana, mialam niespelna szesnascie lat. –Ja przyszedlem na swiat w tysiac dziewiecset osiemdziesiatym – wyjasnilem. Jej twarz nie zmienila wyrazu, tylko w oczach pojawily sie blyski zaniepokojenia. Przyjela to zaskakujaco spokojnie. Zdziwilem sie. Ja to ja. Czytalem ksiazki science fiction, chodzilem do kina. –Powiedzcie, panie, wygralismy? – zapytala szybko. –Ma pani na mysli powstanie styczniowe? – zestawilem daty. –Slucham? –No, powstanie, ktore wybuchlo w styczniu 1863. –Tak. –Przykro mi… Nie udalo sie. Polska odzyskala niepodleglosc dopiero ponad piecdziesiat lat pozniej. –Tak sadzilam. Zle to wygladalo – szepnela. – Czy moze mi pan zatem powiedziec, czym jest ta… informatyka? – wrocila do poprzednio zadanego pytania. –Hmm… Nasza technika posunela sie bardzo do przodu – probowalem wyjasniac. – Opracowalismy system sztucznego zapisu obrazu – usilowalem ubrac teorie w slowa, ktore zrozumie. –Dagerotyp? Fiu… Ta mala slyszala juz o fotografii? Potrzasnalem glowa. –Prosze wyobrazic sobie szklana tafle, na ktorej mozna ogladac ruchomy obraz. Potrafimy zdjac z rzeczywistosci odwzorowanie tego, co sie dzieje. Jak wyjasnic w przystepny i zrozumialy sposob idee telewizji?
–I potem obejrzec jak w lustrze to, co sie wydarzylo? – upewnila sie. –Tak. Byla naprawde bystra! –Niesamowite! – wykrzyknela. –A zatem posiadamy szklane ekrany, na ktorych mozemy ogladac obrazy wydarzen, ktore minely – podsumowalem pierwsza czesc wywodu. – Uzywalismy ich przez wiele lat, by z czasem dojsc, iz na tym ich zastosowanie sie nie konczy. –Coz zatem potraficie jeszcze, panie, z nimi zrobic? –Stworzylismy systemy pozwalajace na zapisywanie w postaci impulsow elektrycznych – zawiesilem glos. –Kolejne slowo, ktorego nie rozumiem. – Zagryzla wargi. –Widziala pani z pewnoscia blyskawice. Zdolalismy je ujarzmic i zmusic do pracy dla nas. Dziwne, pomyslalem, przeciez bawili sie w jej czasach w magnetyzm i temu podobne… Chyba ze pochodzi z glebokiej prowincji. –A zatem zakleliscie obraz i przy pomocy blyskawic mozecie go obudzic, by trwal w ruchu? – upewnila sie. –Tak. Oprocz ruchomych obrazow nauczylismy sie zapisywac w ten sposob ksiazki, listy i dokumenty. Elektrycznosc uwieziona w naszych maszynach potrafi przeniesc obraz przedmiotu na drugi koniec swiata. Listy wedruja po cienkich drutach, w kilka chwil docierajac na przyklad do Chin. –Tym sie, panie, zajmujecie? – Spojrzala na mnie z ogromnym zainteresowaniem. –Ja tylko pilnuje, by urzadzenia, ktorymi ujarzmilismy te sily, dzialaly w miare poprawnie – wyjasnilem. – I tej umiejetnosci uczylem mlodych ludzi mniej wiecej w pani wieku. –Czy jestesmy w panskich czasach? – zapytala. –Nie. Nasz swiat, wlasnie w czasie gdy zylem, spotkala calkowita zaglada – wyjasnilem. –Zaglada? Nie dworujcie sobie ze mnie. Jak mozna zniszczyc caly swiat? –We wszechswiecie istnieja takie sily. Ale to skomplikowane. Musialbym bardzo dlugo tlumaczyc. Nie zna pani odpowiednich definicji, by zrozumiec. Absurdalna sytuacja… Nie tak dawno prawie tych samych slow uzyla lasica, rozmawiajac ze mna. –Czyli nie zobacze cudow, o ktorych pan opowiedziales. –Przypuszczam, ze raczej znalezlismy sie w okresie, kiedy pani zyla, a moze i w jakims zupelnie innym. –W moim… – Na jej twarzy odmalowal sie lek i chyba zaklopotanie. Spuscila wzrok. – Ja… – zaczela. – Nie moge tam wrocic. A potem zalkala i padla na poslanie, nakrywajac glowe moim polarem. Spazmy trzesly nia straszliwie, a ja siedzialem niczym kolek, nie majac pojecia, co robic… Nie odwazylem sie chocby dotknac jej ramienia. –Jestesmy chyba daleko od Polski – powiedzialem lagodnie. – Nawet jesli trafilismy do pani czasow, wrogowie sa… Odslonila zaplakana twarz. –Po tym, co ze mna zrobili, zawsze juz beda blisko. – Uderzyla sie w skron. – Takich rzeczy niepodobna zapomniec. – Uspokajala sie z wolna. – Jednakowoz… – W jej oczach blysnelo cos dziwnego. Nie bylem w stanie zinterpretowac wyrazu twarzy dziewczyny. Przebijalo z niej dziwne zadowolenie, jakby udalo jej sie czegos waznego dokonac.
–Jak pani sie czuje? – zapytalem z troska. –Slabo – westchnela. – Nie zdolam isc. –Prosze sie jeszcze przespac – zasugerowalem. – A ja sie przejde po lesie i przy odrobinie szczescia zdobede cos do jedzenia. Kiwnela glowa i opadla ponownie na poslanie. Wyszedlem z jaskini. W powietrzu wisial dziwny chlod, wskazujacy, ze niebawem moze nadejsc wieczor. Las jest pelen zarcia. Tluste larwy ryjace w prochnie, zwierzeta, ptaki, jadalne porosty. Problem w tym, ze robale, i to na surowo, trudno zaserwowac dziewczynie. Zaby tez pewnie fatalnie smakuja… Niezaleznie od wszystkiego do przygotowania posilku bardzo przydatna rzecza jest noz. Malo metali – tak powiedziala ta cholerna lasica. A jednak suwak w rozporku mi odtworzyla. Lepszy bylby kozik. Przeszedlem sie kilkaset metrow w dol sciezki. Liczylem, ze moze wyjde z lasu i natrafie na pola uprawne, ale niestety… Zobaczylem za to tame ulozona z kamieni. Spietrzono w tym miejscu strumyk, tworzac niewielkie rozlewisko. Pierwszy slad czlowieka. Ktos kiedys przygotowal sobie miejsce, by wygodnie poic krowy. Raczej nie pedzil bydla po tych wertepach z gory, zatem… Kilkadziesiat metrow nizej znalazlem szersza, choc rownie zarosnieta sciezke prowadzaca w prawo. Ruszylem szybszym marszem. Ludzie. Cywilizacja, a raczej zapewne zagroda w lesie. Pogonia, poszczuja psem… A moze dadza kawalek chleba. Sprobuje odwdzieczyc sie praca. Wyszedlem na polane zarosnieta zielskiem. Juz na pierwszy rzut oka widac bylo, ze nikt nie zagladal tu od wielu lat. Zatrzymalem sie w pol kroku. Faktycznie stala tu zagroda. Kiedys. Plot pleciony z chrustu poprzechylal sie na wszystkie strony, a miejscami w ogole sie wylozyl. Za nim wznosily sie sciany kilku budynkow, ustawionych mniej wiecej w kwadrat. Mury wzniesiono z okrzeskow kamienia spojonych glina. Dachy runely do wnetrza juz dawno temu. Wszedlem na brukowane niegdys podworze. Dom, obora i zapewne stodola albo spichlerzyk… Drzwi nie bylo. Zajrzalem po kolei do wszystkich pomieszczen. Kamienne zloby, przepierzenia z nieokorowanych drzewek, wszystko pokryte resztkami przeprochnialych lub przegnilych gontow. Usilowalem zidentyfikowac epoke, w ktorej to wszystko wzniesiono, ale nie radzilem sobie z tym zupelnie. Nigdzie nie bylo gwozdzi, wszystko polaczono na kolki. Wyrwalem jeden i obejrzalem. Wystrugany recznie, nietoczony… Sredniowiecze? XIX wiek? Cholera… Wszedlem do domu. Sufit z grubych dranic jeszcze jakos sie trzymal. Wnetrze mialo powierzchnie mniej wiecej dwudziestu metrow kwadratowych. W rogu umieszczono palenisko, nad nim ziala dziura dla odprowadzenia dymu. Polamane sprzety walaly sie po katach, przez wyrwane okna gwizdal wiatr. Zaczalem przegladac rupiecie. Lozko zbite z surowych dech laczonych kolkami nadal pokrywaly resztki siennika. Obejrzalem plotno. Grube, o nierownych nitkach, jak worek… Pograzone w letargu pluskwy siedzialy w szparach. Kolo paleniska poniewieral sie strzaskany gliniany garnek. Obejrzalem kawalek skorupy z brazowa polewa. Tyle razy pilem piwo z ludzmi z archeologii i akurat zadnego nie ma pod reka, zeby mi pomogl wydatowac ten kawalek ceramiki. Pomiedzy kamieniami cos brazowialo. Podnioslem zardzewialy nozyk z rekojescia wykonana z rogu. Balem sie, ze korozja przezarla go na wylot, ale obejrzawszy ostrze, odetchnalem z ulga. Bylo skorodowane tylko z wierzchu. Nigdzie nie znalazlem oselki, lecz czesc kamieni, z ktorych wzniesiono budynek, przypominala piaskowiec. Zaopatrzylem sie w spory kawalek. Za domem znajdowaly sie kiedys pola. Jeszcze dzis rosly
na nich zgluszone przez chwasty samosiejki zyta. Rozebralem sie do podkoszulka. Zawiazalem rekaw koszuli i wypelnilem go klosami, az zrobil sie przyjemnie ciezki. Zmrok zapadal juz coraz wyrazniej, lecz ja poszedlem jeszcze na skraj lasu. Tak, wzrok mnie nie mylil – nieduze, pokrecone drzewko bylo jablonka. Owoce wielkosci przepiorczych jaj byly kwasne, ale dojrzale. Napelnilem nimi drugi rekaw i spiesznie ruszylem w strone jaskini. Ma sie farta… Gdy dotarlem na miejsce, zrobilo sie juz niemal zupelnie ciemno. Dziewczyna nie spala. Lezala na boku. Wygladalo, ze dochodzi z wolna do siebie. –Przynioslem cos na kolacje. – Usmiechnalem sie, wysypujac jablka na stosik. Podziekowala i zaraz zabrala sie za jedno. Wyjalem kamien, zaczalem polerowac ostrze noza. Koncowka byla ulamana, klinga miala mniej wiecej dwanascie centymetrow dlugosci. Zeszlifowalem koniec, aby dalo sie go od biedy uzyc i do przebijania. –O czym pani tak rozmysla? – zagadnalem przyjaznie. –Czegos tu nie rozumiem – powiedziala powoli. – Cos we mnie, w mojej glowie… Tak jakbym nie do konca byla soba. Mowiles mi pan o elektrycznosci… Wydaje mi sie, ze pamietam szklana banke, a w niej swiecacy drucik. Zarowke? – ostatnie slowo wypowiedziala wolno, raczej niepewnie. Gwizdnalem cicho przez zeby. –Zgadza sie – mruknalem. – Jesli umarlas w roku 1864, to nie powinnas w ogole znac tego slowa. Prychnela jak kotka. No tak, znowu przeszedlem na "ty". Zabawne. Z drugiej strony chyba byla szlachcianka… Przeprosilem. –Gdy probuje sobie przypomniec, czasem pojawiaja sie dziwne obrazy: miasto, wielkie miasto, mechaniczne powozy na ulicach… Jacys ludzie strzelaja, cos sie pali. Nie rozumiem tego, ale nagle okazuje sie, ze znam slowa, a przeciez nie widzialam tego… Nie poznaje. To nie sa moje mysli. To nie jest moja pamiec. – Patrzyla na mnie wzrokiem zaszczutego zwierzecia. – Chwilami jakbym nie byla soba – powtorzyla. –Nie umiem tego wyjasnic. – Wzruszylem ramionami. – Jesli jednak obcy umieja skopiowac nasze swiadomosci i wspomnienia, to kto wie czy nie potrafia przy nich podlubac? –Podlubac? – nie zrozumiala. –Pomajstrowac? Zmienic czegos… –Rozumiem. Jezyk zmienil sie w okresie pomiedzy moim zyciem a panskim. Teraz mam pewnosc, ze zyles pan w innych czasach. –Zastanawiam sie, czy na przyklad nie doszli do wniosku, ze lepiej wykonasz… wykona pani zadanie, jesli bedzie bardziej zorientowana w technice? Mysle, ze lasica moglaby nam to wyjasnic, lecz jak na zlosc nie ma jej tutaj… –Tak niewiele wiem… – westchnela. – Dwor sie palil, nie moglam sie wydostac, prawie mnie wypatroszyli, wykrwawialam sie. Wyrwalam bagnet, prawie uwolnilam nogi. I wtedy pojawilo sie to dziwne stworzenie, podobne do wielkiego robaka… I jakos tak – zmarszczyla brwi – zaczely znikac rozne rzeczy, na co popatrzyl, to znikalo: zegar, szable, kufer z naszymi dokumentami. Smierdzialo potwornie… A mnie bylo wstyd, ze mnie widzi taka… – urwala. –I co, zaproponowal, ze bedziesz, pani, zyc, jesli zgodzisz sie dla niego pracowac? – zapytalem, mimowolnie starajac sie dostosowac do jej sposobu wyrazania. –Jesli zostane jego sluzaca. – Poczerwieniala, a jej oczy miotaly wsciekle blyski. – Ja, Helena Korzecka, prawnuczka podkomorzego sadeckiego, mialabym… – Myslalem, ze sie zapluje z wscieklosci. – I zgodzilam sie – szepnela.
Energia uszla z niej nagle jak z przeklutego balonika… Ten dziwny wybuch albo starannie wyrezyserowala, albo panienka byla strasznie egzaltowana, albo moze w jej epoce tak wyrazano uczucia. –A co zdarzylo sie potem? –Obudzilam sie tutaj, to znaczy na lace w gore strumienia. Siedziala przy mnie lasica… Strescila mniej wiecej te same instrukcje, ktore otrzymalem i ja… Jak sie dowiedzialem, zwierze nakazalo jej nazbierac suchych galezi i ulozyc legowisko, a potem pograzylo dziewczyne we snie, z ktorego zbudzilo ja dopiero moje pojawienie sie. W zasadzie czegos podobnego sie domyslalem… Ciekawe tylko, dlaczego akurat ja Skrat wyznaczyl mi na towarzyszke przy wypelnianiu zadania? –Opowiedzcie mi, prosze, o sobie. Skoro los skazal nas na wspolna podroz, wypadaloby poznac sie choc troche – poprosilem. Spojrzala na mnie w zadumie. –Czas… W zasadzie wszystko, co powiem, jest juz bez znaczenia. Nie zrozumialem, o co jej chodzi. –Ach tak, wybaczcie, panie, mialam na mysli te kilka tajemnic, ktore znam. –Nie potrzebuje zadnych pani sekretow. Tylko pare informacji. Cos, co pozwoli… – urwalem, widzac, ze juz rozumie, o co mi chodzi. –Mieszkalismy sobie spokojnie w naszym majatku Korce. –Gdzie to jest? – zainteresowalem sie. –Opodal Lublina, na poludniowy wschod, jakies trzydziesci wiorst – wyjasnila. – Nie byl to duzy klucz dobr, ot, dworek, zabudowania, kilkaset lanow pol, lasy i cos z piecdziesiat dusz we wsi. –Macie na mysli chlopow panszczyznianych – domyslilem sie. – Przepraszam, jezyk odrobine sie zmienil. –Nawet nie wiecie, jak bardzo – westchnela. – Macie tak dziwny akcent, ze chwilami mam wrazenie, jakbym slyszala obca mowe. Twarda i ostra, podobna do niemieckiego. –Wasz akcent takze wydaje mi sie troche obcy. Takie zaciaganie, przeciaganie koncowek wyrazow, w moich czasach juz sie wlasciwie nie zdarzalo. Ale rozumiem. –Zylo nam sie spokojnie i w miare dostatnio – podjela opowiesc. –Poczatkowo pobieralam nauki w domu, potem poszlam na pensje do Lublina i zamieszkalam na stancji u madame Anny. Gdy mialam czternascie lat, wybuchlo to nasze nieszczesne powstanie. Moj ojciec i brat poszli do lasu, stworzyli partie. Partie? – zdziwilem sie w duchu, lecz potem przypomnialem sobie, ze w dziecinstwie czytalem jakas stara ksiazke: tak jej autor nazywal oddzialy partyzanckie. –Tatko padl w listopadzie 1863 roku pod Malinowka, sluzac u Krysinskiego, partie brata Kozacy dopadli w styczniu na zimowych lezach i wycieli w pien. Akurat przyjechalam do domu na swieta wielkanocne, kiedy Rosjanie najechali nasz majatek. Mowila dziwnie, zbyt spokojnie, jakby to wszystko malo ja obchodzilo. Przeczuwalem, ze jakos odpycha od siebie prawde i ze lada moment cos sie w niej zalamie. I rzeczywiscie, urwala w pol slowa. Cos w niej peklo, broda zadrzala, z oczu pociekly lzy… Zaniosla sie szlochem. Objalem Helene delikatnie, w pierwszej chwili chciala mnie odepchnac, ale zaraz potem lkala na mojej piersi. Obejmowalem jej szczuple plecy. Powinienem pogladzic ja uspokajajaco, jednak balem sie. –Nie mowmy juz o tym – poprosilem. – To minelo.
–Minelo… To bylo wczoraj! – Znowu wybuchla niepohamowanym placzem. –Wczoraj? I naraz zrozumialem. Dla mnie powstanie styczniowe to dawne czasy. Bardzo dawne. Sto piecdziesiat lat to wystarczajacy czas, by zatarla sie pamiec, zabliznily rany. By wymarly pokolenia, dla ktorych rosyjskie represje i smierc najblizszych byly rzeczywistoscia. Dla mnie – to jedynie troche literek na kartach ksiazki. Ona to przezyla. Wczoraj. Zabita, a moze w ostatniej chwili uratowana przez Skrata. Wskrzeszona, samotna w dalekim lesie, pograzona nastepnie na nie wiedziec jak dlugo w gleboki letarg. Gdzies tam minely stulecia. Dla Heleny to po prostu kolejny dzien. A dla mnie? Wczoraj, moje wczoraj? Wczoraj nasza planeta przestala istniec. Moi krewni usmazyli sie razem z domkiem, garazem, warsztatem. Wszyscy ludzie, ktorych znalem, zgineli. Zabici przez promieniowanie, uduszeni zarem, spopieleni przez katastrofe, ktora nadeszla z nieba… Na swoj sposob nasze losy okazaly sie podobne. I jej, i moj swiat przestaly istniec dzien wczesniej. A potem przypomnialem sobie Zuzanne. Probowalem zadzwonic do niej ze szkoly, ale siec telefonii komorkowej byla nieczynna. Zginela gdzies tam w Warszawie, a ja nawet nie wiem jak. W sumie mialem jednak wiecej szczescia niz Helena. Nie musialem przezywac wszystkich tych smierci oddzielnie. Milczalem, czulem, ze dziewczyna po prostu musi sie wyplakac. Mnie tez dlawilo w gardle, odpychalem od siebie mysli, staralem sie za wszelka cene utrzymac psychiczna rownowage. Nie moglem sie teraz zalamac. Wreszcie doszla troche do siebie. –Czy moglibyscie, panie, uzyczyc mi chusteczki? – zapytala. Wygrzebalem z kieszeni paczke papierowych. Ogladala je dluzsza chwile ze zdumieniem, nim zdecydowala sie uzyc jednej, by wytrzec nos i oczy. –To jednorazowe, uzywa sie i wyrzuca – wyjasnilem, widzac, ze trzyma chusteczke w rece, niepewna, co dalej poczac. – W mojej epoce byly bardzo popularne. I jeszcze jedno. Mowcie mi, prosze, po imieniu. Moze wyda wam sie to prostackie, ale tak bylo przyjete w moich czasach – poprosilem. – Glupio mi, gdy za kazdym razem tytulujecie mnie panem. –Dobrze. – Skinela glowa. –Rozejrze sie jeszcze. – Wstalem. Wyszedlem przed jaskinie. Jak okreslic, gdzie my, u diabla, jestesmy? Dlugosc geograficzna? Cos tam w szkole nam o tym mowili. Gdybym mial zegarek nastawiony w Warszawie, a potem dla porownania drugi, pokazujacy czas lokalny, mozna by cos sprobowac wyliczyc… Szerokosc? Po wysokosci gwiazd nad horyzontem. Bez jaj. Skicham sie. Majac sekstans, instrukcje, tabele astronomiczne, moze bylbym w stanie cos wydedukowac. Ha – warto by przy tym wiedziec na przyklad, ktory dzisiaj… A i atlas geograficzny tez by sie przydal, bo same wspolrzedne nic mi nie powiedza. Kamienie wystajace tu i owdzie spod sciolki wygladaly na granit. Gory. Mlode gory, jak Alpy czy Tatry. Szwecja? Norwegia? Francja? Polska? Ural? Kaukaz? Udac sie do Nidaros. W jakim to jezyku? Greckim? Nie, na Peloponez mi to nie wyglada. Westchnalem ciezko. Architektura budynku farmy nic mi nie mowila. Znaleziony nozyk tez mogl powstac gdziekolwiek. Co nalezaloby zrobic? Znalezc mozliwie wysoka gore, wdrapac sie na szczyt i rozejrzec? Genialne. Opodal za drzewami majaczyl nawet odpowiedni szczyt. Caly dzien, moze nawet dwa na wspinaczke. A jak zlezc? Juz lepiej isc sciezka. Musi przeciez gdzies prowadzic. Ludzie, cywilizacja… Ciekawe jaka. Wikingowie? Sredniowiecze? XIX wiek? Przyjmijmy, ze dojdziemy. Co dalej? Poszukac roboty? A komu tu potrzebni informatycy? Zapadla noc. Robilo sie coraz chlodniej. W powietrzu unosil sie zapach suchej sciolki lesnej i