prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Brooks Terry - Shannara 07- Talizmany Shannary

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Brooks Terry - Shannara 07- Talizmany Shannary.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Terry Brooks Shannara 1-5,7
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 325 stron)

W cyklu SHANNARA wydano dotychczas MIECZ SHANNARY KAMIENIE ELFÓW PIEŚŃ SHANNARY DRUID SHANNARY POTOMKOWIE SHANNARY KRÓLOWA SHANNARY wkrótce PIERWSZY KRÓL SHANNARY w księgarniach drugi cykl fantasy Terry'ego Brooksa MAGICZNE KRÓLESTWO TERRY BROOKS TALIZMANY SHANNARY Przełożyła Grażyna Motak DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1999 Tytuł oryginału The Talismans of Shannara Copyright © 1993 by Terry Brooks This translation published by arrangement with Ballantine Books, a division of Random House, Inc. Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1999 Redaktor Małgorzata Chwałek

Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński Biblioteka Publiczna Wrocław 3000203057 Wydanie 1 Wfrocław.uł. Szewska 78 ISBN 83-7120-601-1 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o. o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08,'867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@pol.pl httn//www. rebis.com.pl Wszystkim moim przyjaciołom z Del Rey Books za cudownie spędzony razem czas TERYTORIUM KERSHALTU I Nad czterema krainami zapadał zmierzch. Światło szarzało powoli, a cienie wydłużały się stopniowo. Żar późnego lata przygasał, w miarę jak ognistoczerwona kula słońca chowała się za horyzontem, a gorące, stęchłe powietrze ochłodziło się nieco. Wraz z końcem dnia nadeszła

cisza, która ukoiła ziemię. Trawy i liście drżały w oczekiwaniu nad- chodzącej nocy. U ujścia Mermidonu, w miejscu gdzie rzeka wlewała się do Tęczowego Jeziora, wyrastała czarna sylwetka Strażnicy Południowej, nieprzenikniona i niema. Wody jeziora i rzeki pieścił wiatr, nie tykając jednak obelisku, jak gdyby jak najszybciej pragnął znaleźć się w jakimś bardziej przyjaznym miejscu. Powietrze wokół ciemnej wieży drżało, fale gorąca emanowały z kamienia, tworząc widmowe obrazy, które pierz- chały i odpływały. Samotny myśliwy na skraju wody zerknął trwożnie w górę, kiedy mijał budowlę, i szybko poszedł dalej. W jej wnętrzu uwijały się cieniowce pogrążone w upiornym mil- czeniu, skupione na swych zadaniach, zakapturzone, jakby pozbawione twarzy. Rimmer Dali stał przy oknie, spoglądając na okrywającą się zmierz- chem krainę i obserwując, jak bledną barwy ziemi, w miarę jak ze wschodu skrada się noc, aby nią zawładnąć. Noc, nasza matka, nasza pociecha. Stał z dłońmi splecionymi za plecami — sztywna sylwetka w ciem- nych szatach, z kapturem zsuniętym z kościstej, rudobrodej twarzy. Wyglądał na surowego i pozbawionego wszelkich uczuć. Byłby zadowo- lony, gdyby go to obchodziło, ale już od dawna wygląd nie miał znaczenia dla pierwszego szperacza — od dawna nawet się nad tym nie zastanawiał. Jego powierzchowność się nie liczyła: mógł przybrać wygląd, jaki tylko zechciał. Liczyło się to, co płonęło w jego wnętrzu. To właśnie dawało mu życie. Oczy Rimmera rozbłysły, kiedy wyobraził sobie, co nadejdzie pewnego dnia. Spełnienie obietnicy. Poruszył się nieznacznie, sam na sam z własnymi myślami w mil- czącej wieży. Pozostali nie istnieli dla niego, byli tylko widmami bez ciał. Poniżej, głęboko we wnętrznościach wieży, słyszał odgłos pracującej magii, cichy pomruk jej oddechu, bicie serca. Bezwiedne nasłuchiwanie stało się nawykiem przynoszącym ulgę skołatanemu umysłowi. Moc należała do nich — wydobyli ją z ziemi, oblekli w kształt i formę, nadali cel. Był to dar cieniowców i do nich tylko należał. Pomimo druidów i całej reszty. Usiłował zdobyć się na nikły uśmiech, ale usta nie posłuchały go i uśmiech zniknął w wąskiej linii zaciśniętych warg. Nagie palce lewej dłoni ściskały okrytą rękawicą prawicę. Moc za moc, siła za siłę. Na piersi Rimmera lśnił srebrny znak wilczej głowy. Bum, bum, dudniła pracująca na dole magia.

Rimmer Dali odwrócił się do półmroku komnaty; nie tak dawno więził w niej Colla Ohmsforda. Teraz chłopak z Vale zniknął — uciekł, jak sam sądził; jednak naprawdę został wypuszczony i uwięziony w inny sposób. Ruszył na poszukiwanie swego brata, Para. Tego, który władał prawdziwą magią. Tego, którego dostanie Rimmer Dali. Pierwszy szperacz odszedł od okna i usiadł przy drewnianym stole, a liche krzesło zatrzeszczało pod ciężarem zwalistej postaci. Dłonie złożył na blacie przed sobą i pochylił surową twarz. Wszyscy Ohmsfordowie powrócili do czterech krain, wszyscy potom- kowie Shannary, każde ze swojej wyprawy. Walker Boh wrócił z Eldwist pomimo przeszkód ze strony Pe Ella. Czarny Kamień Elfów został odzyskany, a jego magia zgłębiona Paranor został przywrócony do świata ludzi, a sam Walker Boh stał się pierwszym z nowych druidów. Z Morrowindl powróciła Wren Elessedil, przynosząc ze sobą Arborlon i elfy. Na nowo odkryła magię Kamieni Elfów, poznając tym samym swoją tożsamość i dziedzictwo. Wypełniono dwa z trzech zadań Al- lanona. Wykonano dwa z trzech kroków. Ostatni miał rzecz jasna należeć do Para: odnalezienie Miecza Shannary, który ujawni całą prawdę. Zabawy starców i duchów, rozmyślał Rimmer Dali. Zadania i wy- prawy, poszukiwanie prawdy. No cóż. Znał prawdę lepiej od nich, a prawda była taka, że w ostatecznym rozrachunku nic się nie liczy, ponieważ magia jest wszystkim, a należy ona do cieniowców. Złościło go, że pomimo tylu wysiłków, aby temu zapobiec, zarówno Paranor, jak i elfy powrócili do świata ludzi. Ci, których wysłał, aby przeszkodzili potomkom Shannary, ponieśli porażkę. Przypłacili to życiem, ale ich śmierć nie mogła złagodzić irytacji Rimmera. Być może powinien być wściekły — albo przynajmniej odrobinę zaniepokojony. Ale Rimmer Dali pewny był swojej mocy, panowania nad wydarzeniami i czasem, przekonany, że przyszłość nadal zależy od jego woli. Co prawda Teel i Pe Eli rozczarowali go, ale znajdą się inni. Bum, bum, szeptała magia. A więc... Wargi Rimmera Dalia zacisnęły się. Potrzebował jedynie trochę czasu. Trochę czasu, aby pozwolić wypadkom, które już przygotował, ruszyć swoim torem, a wtedy będzie już za późno, bo druidzi i ich plany przestaną istnieć. Utrzymać Mrocznego Stryja i dziewczynę z dala od siebie nawzajem. Nie pozwolić im połączyć tego, co wiedzą. Nie pozwolić, aby zebrali siły. Nie pozwolić, aby odnaleźli chłopaka z Vale. Potrzebne było coś, co odwróci ich uwagę, co da im zajęcie. Albo jeszcze lepiej coś, co skończy z nimi. Armie, rzecz jasna, aby zmiażdżyć elfy i wolno urodzonych, żołnierze federacji i szperacze cieniowców oraz wszystko, co zdoła zebrać, aby ci głupcy raz na zawsze zniknęli z

jego życia. A dla potomków Shannary z całą ich magią i zaklęciami druidów coś jeszcze, coś specjalnego. Snuł te rozważania przez długie chwile, aż szary półmrok wokół niego zmienił się w noc. Na wschodzie wstał księżyc, przecinając swym sierpem czerń, a gwiazdy rozbłysły niczym srebrne główki szpilek. Ich blask przenikał ciemność komnaty, w której siedział pierwszy szperacz i przemieniał jego twarz w nagą czaszkę. Tak, skinął wreszcie głową. Mroczny Stryj opętany był myślą o dziedzictwie pozostawionym mu przez druidów. Trzeba wysłać kogoś, kto wykorzysta jego słabość, coś, co go zaniepokoi i zburzy jego pewność. Wyśle mu Czterech Jeźdźców. I jeszcze dziewczyna. Wren Elessedil utraciła swego obrońcę i dorad- cę. Trzeba dać jej kogoś, kto wypełni tę pustkę. Jednego z wybranych Rimmera, kto ją pocieszy i ukoi jej ból, rozwieje obawy, a potem zdradzi i obedrze ze wszystkiego. Pozostali nie byli poważnym zagrożeniem — nawet ten przywódca wolno urodzonych i góral. Bez spadkobierców Ohmsfordów nic nie zrobią. Jeśli Mroczny Stryj zostanie uwięziony w twierdzy Rimmera i skończy się krótkie panowanie królowej elfów, starannie snute plany ducha druida upadną. Allanon pogrąży się w wodach Hadeshornu wraz z resztą duchów ze swego rodu, odesłany w przeszłość, tam, gdzie jego miejsce. Tak, pozostali byli bez znaczenia. Ale i tak się z nimi rozprawi. A jeśli nawet wszystkie wysiłki zawiodą, jeśli nie będzie mógł zrobić nic poza ściganiem ich, nękaniem, jak pies goniący swoją zdobycz, to wystarczy, skoro na końcu dusza Para Ohmsforda i tak wpadnie w jego ręce. Tylko tego potrzebował, aby położyć kres wszystkim nadziejom swoich wrogów. Tylko tego. Do przepaści było blisko, a chłopak już ku niej zmierzał. Jego brat stanie się kozłem ofiarnym, który doń za- prowadzi, przyciągnie niczym wilka na polowaniu. Coli Ohmsford już był we władzy zaklęcia Lustrzanego Całunu i stał się niewolnikiem magii, z której utkano opończę. Wykradł ją, aby się zamaskować, nie wiedząc, że tego właśnie oczekiwał Rimmer Dali, nie podejrzewając nawet, że opończa była śmiertelną pułapką, która obróci go ku mrocznym celom pierwszego szperacza. Coli Ohmsford będzie ścigał swego brata i zmusi go do walki. Uczyni tak, ponieważ Całun nie pozostawiał mu wyboru, zasiewając w nim ziarno szaleństwa, które mogła ukoić jedynie śmierć brata. Par będzie musiał walczyć. A ponieważ zabrakło mu magii Miecza Shannary, a zwykła broń nie powstrzyma cieniowca, w którego zmienił się jego brat, i ponieważ będzie się bał kolejnego podstępu, użyje magii pieśni. Być może zabije własnego brata, ale tym razem zabije go naprawdę, a wtedy odkryje — kiedy już będzie za późno, aby cofnąć czas — co uczynił. A może nie. Może pozwoli bratu uciec — i jego los się dopełni.

Rimmer Dali wzruszył ramionami. Tak czy inaczej, rezultat będzie ten sam. Tak czy inaczej, koniec z chłopakiem z Vale. Użycie magii i pasmo wstrząsów, które będą tego wynikiem, z pewnością nim zachwieją. A to uwolni magię spod jego kontroli i stanie się on narzędziem Rimmera Dalia. Rimmer Dali był tego pewny, ponieważ w przeciwieństwie do potomków Shannary i ich mentora, rozumiał magię elfów, swoją własną magię z mocy urodzenia i prawa. Rozumiał, czym jest i jak działa. Wiedział to, czego nie wiedział Par — co działo się z pieśnią, dlaczego tak właśnie się zachowywała oraz jak zerwała się z uwięzi i stała dzikim, samowolnym stworzeniem. Par był blisko. Bardzo blisko. Kiedy walczysz z bestią, sam stajesz się bestią. Był niemal jednym z nich. Już niedługo. Istniała rzecz jasna możliwość, że chłopak odkryje wcześniej prawdę 0 Mieczu Shannary. Czy broń, którą nosił, którą tak łatwo oddał Rimmer Dali, była poszukiwanym przezeń talizmanem, czy falsyfikatem? Par Ohmsford ciągle jeszcze nie wiedział. Dobrze skalkulowane ryzyko zapewniało, że tego nie odkryje. A nawet jeśli, cóż mu to da? Miecze są zawsze obosieczne. Prawda może wyrządzić Parowi więcej szkody niż pożytku... Rimmer Dali wstał i podszedł znowu do okna, cień na tle nocnej czerni, otulony przed światłem. Druidzi tego nie rozumieli, nigdy tego nie rozumieli. Allanon był anachronizmem, zanim jeszcze stał się tym, co przeznaczył mu Bremen. Druidzi — używali magii jak głupcy igrający z ogniem: zdumieni jej możliwościami, ale bojący się ryzyka, jakie ze sobą niosła. Nic dziwnego, że tak często parzyły ich jej płomienie. Ale to ich nie powstrzymywało przed odrzuceniem tajemniczego daru. Zbyt szybko osądzali innych pragnących zawładnąć jej mocą — przeważnie cieniowców — uznając ich za wrogów i niszcząc. Jak zniszczyli samych siebie. Jednak w wizji życia cieniowców istniała symetria i znaczenie, a magia nie była dla nich zabawką, lecz sednem ich istnienia, skwapliwie przyjętym, chronionym i czczonym. Bez półprawd i środków ostrożności, aby upewnić się, że nikt nie będzie z niej korzystał. Bez przestróg 1 upomnień. Bez udawania. Cieniowce były po prostu tym, czym uczyniła je magia, a tak przyjęta magia mogła uczynić z nich wszystko. Wierzchołki drzew i urwiska Runne stanowiły ciemne garby na płaskiej, oblanej srebrem tafli Tęczowego Jeziora. Rimmer Dali spoglądał na świat i widział to, czego druidzi nigdy nie potrafili dostrzec. Świat należał do tych, którzy mieli dość siły, aby go wziąć, utrzymać i nadać mu kształt. Po to istniał. Oczy pierwszego szperacza zapłonęły krwawo.

Było ironią, że Ohmsfordowie służyli druidom od tak dawna, wypełniali powierzone im zadania, wyruszali na ich wyprawy, podążając za ich wizją prawdy, która nigdy nie istniała. Ich dzieje przeszły do legendy. Shea i Flick, Wil, Brin i Jair, a teraz Par. A wszystko na nic. Ale teraz koniec. Par będzie służył cieniowcom i w ten sposób przetnie raz na zawsze więzy łączące Ohmsfordów i druidów. — Par. Par. Par. Rimmer Dali szeptał w noc jego imię. Było litanią napełniającą umysł Dalia obrazami mocy, której nic się nie przeciwstawi. Przez długi czas stał przy oknie i pozwalał sobie marzyć o przyszłości. Potem nagle odwrócił się i ruszył w dół, do wnętrza wieży, na posiłek. II Piwnica pod młynem gęsta była od cieni, a nikłe promienie światła sączące się przez szczeliny w deskach podłogi znikały natychmiast w półmroku. Ścigany od bezpiecznego schronienia przez puste katakum- by i w końcu zagnany do zamkniętych drzwi, przez które zamierzał uciec, Par Ohmsford skulił się jak osaczone zwierzę, ściskając przed sobą Miecz Shannary, kiedy goniący go intruz zatrzymał się nagle i uniósł dłonie, aby ściągnąć zasłaniający mu twarz kaptur. — Chłopcze — wyszeptał znajomy głos. — To ja. Kaptur opończy opadł na ramiona przybysza i odsłonił ciemną głowę. Ale mrok był wciąż zbyt gęsty... Postać podeszła ostrożnie naprzód, dłoń z nożem opadła. — Par? Blady strumień szarego światła obmył nagle twarz intruza i Par gwałtownie wciągnął powietrze. — Padishar! — wykrzyknął z ulgą. — To naprawdę ty? Długi nóż zniknął pod opończą. Przybysz roześmiał się cicho, nieoczekiwanie. — We własnej osobie. Do licha, myślałem, że nigdy cię nie znajdę! Całymi dniami przeszukiwałem Tyrsis wzdłuż i wszerz, każdą kryjówkę, każdą dziurę i za każdym razem czekali tam tylko szperacze albo federacja! Podszedł do podstawy schodów, uśmiechając się szeroko i wyciągając ramiona. — Chodź no tu, chłopcze. Niech cię zobaczę. Par opuścił Miecz Shannary i zszedł po stopniach wdzięczny losowi. — Myślałem, że jesteś... Bałem się...

A potem Padishar wziął go w ramiona, obejmując, poklepując po plecach i unosząc, jakby był workiem szmat. — Par Ohmsford! — witał się, stawiając w końcu chłopaka na ziemi i chwytając za ramiona, kiedy odsunął go na wyciągnięcie ręki i patrzył uważnie. Znajomy uśmiech był radosny i beztroski. Znowu się roze- śmiał. — Wyglądasz okropnie! Par skrzywił się. — Ty też nie jesteś specjalnie zadbany. Na twarzy i szyi olbrzyma widniały blizny po ranach zadanych w boju. Nie było ich, kiedy się rozdzielali. Par pokręcił głową przy- gnębiony. — Wiedziałem, że uciekniesz z Dołu, ale dobrze mieć tę pewność. — Ha, powiem ci tylko, że wiele się wydarzyło od tamtego czasu, chłopcze! — Proste włosy Padishara były zmierzwione, a sińce pod oczami świadczyły o braku snu. Rozejrzał się. — Jesteś sam? Nie spodziewałem się tego. Gdzie twój brat? Gdzie Damson? Uśmiech Para zgasł. — Coli — zaczął i nie był w stanie dokończyć. — Padishar, nie mogę... — Zacisnął dłoń na Mieczu Shannary, jakby mógł się stać liną ratunkową, której teraz tak bardzo potrzebował. — Damson wyszła dziś rano. Nie wróciła. Oczy Padishara zwęziły się. — Wyszła? Dokąd, chłopcze? — Poszukać drogi ucieczki z miasta. Albo innej kryjówki, gdyby jej nie znalazła. Federacja znajdowała nas wszędzie. Sam wiesz najlepiej. Widziałeś ich. Jak długo nas szukałeś, Padishar? Jak udało ci się znaleźć to miejsce? Duże dłonie opadły. — Przeważnie miałem szczęście. Próbowałem wszędzie, gdzie mogliście być, w nowych miejscach, które Damson przygotowała dla nas w zeszłym roku. Jest też jedno stare, przygotowane pięć lat temu i nie używane od trzech. Przypomniało mi się, kiedy już wszystko spraw- dziłem. — Drgnął gwałtownie. — Chłopcze! — wykrzyknął z błyskiem w oku, widząc Miecz w dłoniach Para. — Czy to on? Miecz Shannary? A więc go odnalazłeś? Jak wyniosłeś go z Dołu? Gdzie...? Ale nagle na drewnianych stopniach za nimi rozległo się szuranie butów, brzęk broni i rosnąca wrzawa głosów. Padishar odwrócił się. Odgłosy nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Uzbrojeni ludzie scho- dzili tylnymi schodami do komnaty, którą właśnie opuścił Par, i przeszli przez te same drzwi co Padishar. Nie zwalniając, wpadli do tuneli za nimi, prowadzeni światłem pochodni, która dymiła i mrugała jasno w ciemno- ściach. Padishar odwrócił się ponownie, chwycił ramię Para i pociągnął go w stronę drzwi.

— Federacja. Musieli iść za mną. Albo obserwowali młyn. Par potknął się, próbując się uwolnić. — Padishar, drzwi... — Cierpliwości, chłopcze — przerwał mu tamten, wlokąc chłopaka na szczyt schodów. — Będziemy na zewnątrz, zanim nas dopadną. Uderzył w drzwi i zatoczył się do tyłu, a na jego surowej twarzy odbiło się niedowierzanie. — Próbowałem cię ostrzec — syknął Par, uwolnił się i zerknął w tył na pościg. Groźnie uniósł Miecz Shannary. — Jest inna droga? Padishar w odpowiedzi zaczął walić w drzwi, używając całych sił i ciężaru, aby je rozbić. Drzwi jednak nie puszczały, mimo iż niektóre deski trzeszczały i pękały od uderzeń. — Do licha! — splunął dowódca banitów. Żołnierze federacji wysypali się z korytarza do komnaty. Prowadził ich czarno odziany szperacz. Ujrzeli Para i Padishara zamarłych bez ruchu przy schodach i ruszyli na nich. Padishar odwrócił się z szerokim mieczem w jednej i nożem w drugiej dłoni, aby przyjąć atak. Pierwsi, którzy podeszli, padli natychmiast. Reszta zwolniła i przyczaiła się ostrożnie, próbując zajść go z boku. Par osłonił kompana i odparł atak. Powoli szli tyłem po schodach, a napastnicy postępowali za nimi. Walka była przegrana. Żołnierzy było co najmniej dwudziestu. Jeden szybki atak i po wszystkim. Par uderzył gwałtownie głową w drzwi. Naparł na nie po raz ostatni. Nadal były zablokowane. Poczuł napływająca falę rozpaczy. Byli w pułapce. Wiedział, że będzie musiał użyć pieśni. Padishar rzucił się na napastników i cofnął ich o kilka stopni. Par przywołał magię i poczuł, jak muzyka rośnie mu na wargach dziwnie mroczna i gorzka. Od czasu ucieczki z Dołu nie była to już ta sama pieśń. Nic nie było takie samo. Żołnierze federacji przegrupowali się do kontrataku, który pchnął Padishara z powrotem na szczyt schodów. Surowa twarz banity lśniła od potu. I wtedy coś gwałtownie poruszyło się nad ich głowami i zablokowane drzwi otworzyły się. Par krzyknął na Padishara. Obaj rzucili się po schodach, nie zważając na nic, i wskoczyli przez otwór do wnętrza młyna. Była lam Damson Rliee, a jej rude włosy powiewały wokół zakap- tur/onej sylwetki, kiedy biegła w stronę wyrwy w deskach na ścianie młyna, wołając, aby biegli za nią. Na jej drodze pojawiły się nagle ciemne postacie, wrzeszcząc na pozostałych. Damson odwróciła się do nich kocim ruchem. Z jej pustych dłoni trysnął ogień i deszcz iskier uderzył

w twarze napastników. Przeszła przez nich, wirując, błyskając magią na prawo i lewo i oczyszczając ścieżkę. Par i Padishar rzucili się za nią, wyjąc jak szaleńcy. Żołnierze na próżno usiłowali przeformować szyki. Żaden nie dosięgną! Para. Padishar walczył jak opętany i zabijał ich tam, gdzie stali. Potem znaleźli się na ulicach miasta, wdychając parne nocne powietrze. Pot spływał im po twarzach, a oddech świszczał w piersiach. Ciemność opadła warstwą kurzu i pyłu, która wisiała w wąskich przejściach pomiędzy budynkami. Ludzie biegli i krzyczeli, kiedy żołnierze federacji pojawili się ze wszystkich stron, wrzeszcząc i klnąc, i odpychając każdego, kto stanął im na drodze. Damson biegła bez słowa aleją, prowadząc Padishara i Para w ciemne tunele cuchnące od śmieci i odchodów. Pościg ruszył natychmiast, ale niezdarnie. Damson powiodła ich przez skrzyżowanie do bocznych drzwi tawemy. Przepchnęli się przez słabo oświetloną sień, minęli mężczyzn pochylonych nad stołami i kuflami piwa, przeszli obok szynkwasu i wyszli frontowym wejściem. Po drugiej stronie ciągnął się zapadły, przegniły ganek z nisko wiszącym dachem. Na ulicy nie było nikogo. — Co cię zatrzymało, Damson? — syknął Par, kiedy biegli. — Drzwi... — To moja wina — prychnęła gniewnie. — Zablokowałam je, żeby je ukryć. Pomyślałam, że tak będziesz bardziej bezpieczny. Myliłam się. Ale to nie ja sprowadziłam żołnierzy. Musieli sami znaleźć nasze miejsce. Albo szli za Padisharem. — Olbrzym chciał coś powiedzieć, ale przerwała mu krótko: — Szybko. Idą. Ciemne sylwetki żołnierzy federacji wysypały się na ulicę z cieni przed i za nimi. Damson odwróciła się, skręciła gwałtownie ku dalekim rzędom budynków i poprowadziła ich przejściem tak wąskim, że ledwo się przecisnęli. Ścigały ich okrzyki wściekłości. — Musimy wrócić na aleję Tyrsijską! — wydyszała bez tchu. Wbiegli pędem na rynek, klucząc pomiędzy resztkami jedzenia i potykając się o kosze. Drogę zagrodziły im okratowane drzwi. Damson mocowała się ze sztabą, aż w końcu Padishar odrzucił ją potężnym kopniakiem. Wypadli za wrota, gdzie natknęli się na żołnierzy z obnażonymi mieczami. Padishar skoczył na nich i dwóch upadło bez ruchu. Reszta rozproszyła się. Nagłe poruszenie po lewej stronie Para zmusiło go do odwrócenia się. Z ciemności wyrósł szperacz. Na ciemnej opończy lśniła wilcza głowa. Par ułożył magię pieśni w postać potwornego węża i szperacz zatoczył się w tył z krzykiem. Pobiegli w dół ulicy, przecięli jedno, a potem drugie skrzyżowanie,

siły para były na wyczerpaniu, oddech miał tak urywany, że niemal się dusił, a gardło suche od kurzu i pyłu. Ciągle był osłabiony po walce w Dole i nie odzyskał w pełni sił po użyciu magii. Ochronnym gestem przyciskał do piersi Miecz Shannary, którego ciężar rósł z każdym krokiem. Okrążyli róg i przystanęli przy drzwiach stajni, nasłuchując rosnącej dokoła nich wrzawy. — Nie mogli iść za mną! — oświadczył nagle Padishar. Z pękniętej wargi ciekła mu krew. Damson pokręciła głową. — Nie pojmuję tego, Padishar. Znali wszystkie kryjówki, czekali na nas w każdej. Nawet w tej. Oczy dowódcy banitów zalśniły nagle zrozumieniem. — Powinienem się domyślić wcześniej. To tamten cieniowiec, ten, co zabił Hirehone'a, ten, który udawał karła! — Par poderwał gło- wę. — Dowiedział się jakoś o naszych kryjówkach i wydał je, tak jak Występ! — Zaraz! Jakiego karła? — dopytywał się zmieszany Par. Ale Damson już ruszyła, ciągnąc ich za sobą, wiodąc chodnikiem i przez plac, na którym zbiegało się sześć uliczek. Przedzierali się zmęczeni przez żar i mrok, zbliżając się do alei Tyrsijskiej, głównej ulicy miasta. W głowie Para kłębiły się pytania, kiedy tak wlókł się rozpacz- liwie naprzód. Zdradził ich karzeł? Steff czy Teel — a może ktoś inny? Próbował pokonać suchość w gardle. Co wydarzyło się w Występie? I gdzie, zastanowił się nagle, jest Morgan Leah? Na ich drodze pojawił się nagle rząd żołnierzy. Damson szybko pchnęła Para i Padishara w cień budynku. Przyciągnęła do siebie ich głowy, kiedy skulili się pod ścianą. — Znalazłam Kreta — wyszeptała pospiesznie, rozglądając się na boki, kiedy buchnęły nowe okrzyki. — Czeka na alei Tyrsijskiej, żeby wyprowadzić nas tunelami z miasta. — Uciekł! — szepnął Par. — Mówiłam ci, że jest zaradny — wykrztusiła Damson i uśmiech- nęła się. — Ale jeśli ma nam się przydać, musimy do niego najpierw dotrzeć — przez aleję Tyrsijską i dalej od tych żołnierzy. Jeśli się rozdzielimy, nie zatrzymujcie się. Biegnijcie dalej. Potem ruszyła, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, wybiegając z kryjówki pomiędzy zamknięte stragany. Padishar zdobył się na krótki gniewny protest i pomknął za nią. Par również. Wynurzyli się z alei na ulicę i skręcili w stronę alei Tyrsijskiej. Przed nimi pojawiła się grupka żołnierzy przeszukująca noc. Padishar rzucił się na nich, wściekle wywijając mieczem, na którym zalśniło srebrne światło. Damson po- prowadziła Para na lewo od walczących. Pojawiło się więcej żołnierzy i nagle byli już wszędzie, wyłaniając się z ciemności grupami,

tłocząc się dokoła. Księżyc schował się za chmurą, a ulicznych lamp jeszcze nie zapalono. W ciemnościach trudno było odróżnić przyjaciela od wroga. Damson i Par przedzierali się przez bijatykę, omijając dłonie, które chciały ich pochwycić, i ciała, które zagradzały im drogę. Słyszeli bitewny okrzyk Padishara i gwałtowny brzęk ostrzy. Noc przed nimi wybuchła nagle jasnopomarańczowym błyskiem, kiedy coś eksplodowało na środku alei. — Kret! — syknęła Damson. Ruszyli pędem w stronę światła. Kolumna ognia płonęła z sykiem w ciemnościach. Mijali ich ludzie biegnący we wszystkie strony. Par został potrącony i nagle oddzielono go od Damson. Zawrócił, żeby ją znaleźć, i wpadł w plątaninę rąk i nóg, zderzając się z uciekającym żołnierzem. Chłopak wstał z wysiłkiem, wołając rozpaczliwie jej imię. Pomarańczowe światło odbijało się w ostrzu Miecza Shannary, kiedy szedł, wołając to w jedną, to w drugą stronę. Potem dogonił go Pądishar, wyłaniając się nie wiadomo skąd, uniósł z ziemi, przerzucił sobie przez ramię i zaniósł w bezpieczne schronienie ciemnych budynków. Cięły ich miecze, ale Pądishar był szybki, silny i tej nocy nikt mu nie sprostał. Dowódca wolno urodzonych rzucił się przez resztę żołnierzy federacji i wpadł na chodnik biegnący wzdłuż budynków ną drugą stronę alei Tyrsijskiej. Biegł, przeskakując kosze i paki, odrzucając kopniakiem ławy i omijając kupy śmieci. Przed nim stały ciche i puste warsztaty. Pądishar dobiegł do nich z wysiłkiem i wpadł przez drzwi, jakby ich nie było, uderzeniem ramienia wyrywając futrynę z zawiasów. W środku postawił Para na ziemi i odwrócił się gwałtownie. Nie było śladu Damson. — Damson! — wrzasnął. Żołnierze federacji nadciągali ku warsztatom ze wszystkich stron. Na twarzy Padishara widniały czarne pasma kurzu i czerwone krwi. — Krecie! — zawołał zrozpaczony. Futrzasta twarz wychynęła z cienia na końcu warsztatu. — Tutaj — zabrzmiał spokojny głos Kreta. — Pospieszcie się, proszę. Par zawahał się, wciąż szukając Damson, ale Pądishar chwycił go za tunikę i pociągnął za sobą. — Nie ma czasu, chłopcze! Jasne oczy Kreta lśniły, kiedy do niego podeszli, a ciekawska twarzyczka uniosła się wyczekująco. — Śliczna Damson...? — zaczął, ale Padishar szybko potrząsnął głową. Kret zamrugał, po czym odwrócił się bez słowa. Poprowadził ich

przez drzwi wiodące do kilku magazynów, a potem schodami do piwnicy. Na ścianie, która wydawała się jednolita, znalazł panel, który zwolnił dotknięciem, i poprowadził ich, nie oglądając się za siebie. Znaleźli się na podeście przylegającym do schodów wiodących do kanałów pod miastem. Kret był znowu w domu. Potoczył się w ciemne, chłodne podziemia, w których światła było ledwie na tyle, żeby Par i Padishar mogli iść za nim. U podstawy schodów Kret podał okopconą, poczerniałą pochodnię dowódcy banitów, który ukląkł bez słowa, aby ją zapalić. — Powinniśmy po nią wrócić! — syknął wściekle Par do Padishara. Pokryta bliznami twarz uniosła się w mroku, jak wykuta w kamieniu. Rzucił Parowi przerażające spojrzenie. — Zamilcz, chłopcze, zanim zapomnę, kim jesteś. Skrzesał iskrę i rozniecił mały płomyk na pokrytej smołą głowni. Cała trójka ruszyła korytarzami kanałów. Kret mknął naprzód przez zadymio- ny mrok, pewnym krokiem wybierając drogę, prowadząc głębiej pod miasto i z dala od jego murów. Okrzyki pogoni ucichły zupełnie i Par pomyślał, że nawet gdyby żołnierze federacji odnaleźli ukryte wejście, szybko zgubiliby drogę w tunelach. Nagle zdał sobie sprawę, że ciągle trzyma Miecz Shannary, i po krótkim namyśle wsunął go z powrotem do pochwy. Mijały minuty i każdy krok oddalał zrozpaczonego Para od widoku Damson Rhee. Bardzo chciał jej pomóc, ale spojrzenie na Padishara przekonało go, że przynajmniej w tej chwili powinien trzymać język za zębami. Na pewno Padishar tak samo był o nią niespokojny. Przecięli kamienny chodnik przerzucony nad leniwym strumykiem i weszli w tunel, którego strop był tak niski, że musieli posuwać się naprzód niemal na czworakach. Na końcu sufit znowu się podnosił i dotarli do drzwi u zbiegu tuneli. Kret dotknął czegoś, co zwolniło ciężką zasuwę i drzwi otworzyły się przed nimi. Wewnątrz znaleźli kolekcję antyków i rupieci — tych samych, których utrata groziła Kretowi w czasie ucieczki przed federacją tydzień temu, albo też wiernych kopii. Wypchane zwierzątka siedziały równym rzędem na starej skórzanej kanapie i wytrzeszczały na nich oczy z guzików. Kret podszedł do nich natychmiast, gruchając słodko. — Dzielny Chalt, słodka Everlind, moja Westra i maleńka Li- da. — Pozostałe imiona wymruczał tak cicho, że ich nie dosły- szeli. — Witajcie, dzieci. Jak się macie? — Ucałował jedno po drugim i usadził starannie z powrotem. — Nie, nie, czarne stwory nie znajdą was tutaj. Obiecuję. Padishar podał pochodnię Parowi, podszedł do miednicy i zaczął obmywać chłodną wodą spoconą twarz. Kiedy skończył, oparł dłonie na stole i ciężko zwiesił głowę. — Krecie, musimy się dowiedzieć, co się stało z Damson. Kret odwrócił się.

— Śliczna Damson? — Była tuż przy mnie — próbował wyjaśnić Par — i nagle wbiegli między nas żołnierze... — Wiem — przerwał Padishar, podnosząc wzrok. — To nie twoja wina. Niczyja. Może nawet uciekła, ale było ich tak wielu... — Gwałtow- nie wciągnął powietrze. — Krecie, musimy wiedzieć, czy ją złapali. Kret zamrugał niespiesznie, a jego bystre oczka zalśniły. — Te tunele idą pod więzieniem federacji. Niektóre wprost do murów. Mogę popatrzeć. I posłuchać. Spojrzenie Padishara było nieruchome. — Bramą do Dołu też, Krecie. Przez długą chwilę było cicho. Pąr poczuł dojmujący chłód. Nie Damson. Nie tam. — Chcę iść z nim — oświadczył cicho. — Nie. — Padishar pokręcił głową z naciskiem. — Kret podróżuje szybciej i ciszej. — Wzrok miał pełen rozpaczy, kiedy spojrzał na Pa- ra. — Ja też chciałbym iść, chłopcze. Ona jest... Zawahał się, a Par skinął głową. — Mówiła mi. Patrzyli na siebie w milczeniu. Kret przeszedł pokój bezszelestnie, mrużąc oczy w świetle pochodni trzymanej przez Para. — Poczekajcie tu, dopóki nie wrócę — przykazał. A potem wyszedł. III Długa i żmudna podróż przywiodła Para Ohmsforda od tamtego spotkania z cieniem Allanona przy Hadeshornie do obecnego czasu i miejsca i kiedy tak stał w podziemnym legowisku Kreta, patrząc na szczątki i rupiecie życia innych ludzi, nie mógł oprzeć się myśli, jak bardzo przypominało to jego własne życie. Damson. Zacisnął powieki, powstrzymując łzy. Nie potrafił sprostać tej stracie. Zaczynał jedynie pojmować, jak wiele dla niego znaczyła. — Par. — Padishar łagodnie wymówił jego imię. — Chodź się umyć, chłopcze. Jesteś wyczerpany. Par zgodził się z nim. Był wyczerpany fizycznie, emocjonalnie i duchowo. Był wykończony jak tylko to możliwe, siły go opuściły, a resztki nadziei porwały się w strzępy jak papier pod ostrzem noża. Znalazł świece i zapalił je od pochodni, zanim ją zgasił. Potem

podszedł do miednicy i zaczął się myć, powoli, jakby odprawiał jakiś rytuał, obmywając się z brudu i potu, jakby w ten sposób ścierał całe zło, które spotkało go w czasie poszukiwania Miecza Shannary. Miecz wciąż miał przepasany przez plecy. Zatrzymał się w pół ruchu i zdjął go, opierając o starą toaletkę z pękniętym lustrem. Spojrzał nań jak na wroga. Miecz Shannary — czy naprawdę? Ciągle nie wiedział. Allanon powierzył mu zadanie odnalezienia Miecza i chociaż kiedyś wierzył, że tego dokonał, teraz brał pod uwagę możliwość porażki. Po śmierci Colla i walce o życie w podziemiach Tyrsis zapomniał o swoim zadaniu. Zastanawiał się, jak wiele zadań powierzonych przez Allanona zostało zapomnianych albo zlekceważonych. Zastanawiał się, czy Walker albo Wren zmienili zdanie. Skończył mycie, wytarł się i odwrócił do Padishara, który siedział na trójnogim stole. Brakującą nogę zastąpiono wygiętą kratą. Dowódca wolno urodzonych jadł chleb z serem, które popijał piwem. Gestem wskazał Parowi miejsce i oczekujący go talerz z jedzeniem. Chłopak podszedł bez słowa, usiadł i zaczął jeść. Był bardziej głodny, niż się spodziewał, i jedzenie zniknęło w ciągu paru minut. Wokół niego świece mrugały i płonęły w ciemności, jak świetliki na bezksiężycowym niebie. Ciszę przerywał odgłos kapiącej gdzieś w oddali wody. — Jak długo znasz Kreta? — zapytał Padishara, odganiając poczucie pustki, które budziło w nim milczenie. Padishar zacisnął usta. Twarz miał tak pociętą, że wyglądała jak źle ułożona układanka. — Prawie od roku. Damson zabrała mnie pewnego dnia do parku po zapadnięciu zmroku na spotkanie z nim. Nie wiem, jak ona go pozna- ła. — Zerknął na wypchane zwierzęta. — Dziwny gość, ale przepada za nią. Par skinął głową bez słowa. Padishar oparł się na krześle, aż zatrzeszczało. — Opowiedz mi o Mieczu, chłopcze — zaproponował, obracając w palcach kubek piwa. — Jest prawdziwy? Par uśmiechnął się mimo woli. — Dobre pytanie, Padishar. Też chciałbym wiedzieć. Potem opowiedział dowódcy wolno urodzonych, co przydarzyło mu się od czasu, kiedy walczyli razem, aby uciec z Dołu: jak Damson odnalazła braci Ohmsfordów w Parku Ludu, jak spotkali Kreta, jak zdecydowali się raz jeszcze zejść do Dołu, aby odzyskać Miecz, jak spotkali Rimmera Dalia w otchłani i jak oddano im bez walki to, co miało być pradawnym talizmanem, jak stracili Colla i w końcu, jak on i Damson uciekali i ukrywali się w Tyrsis od tamtej pory. Nie powiedział tylko Padisharowi, że Rimmer Dali ostrzegał go, iż on sam, Par, tak samo jak pierwszy szperacz, jest cieniowcem. Bo jeśli była to prawda...

— Noszę go, Padishar — skończył, odrzucając tę perspektywę i wskazując zakurzone ostrze oparte o toaletkę. — Ponieważ myślę, że prędzej czy później dowiem się prawdy. Padishar ponuro zmarszczył brwi. — Jest w tym jakaś sztuczka. Rimmer Dali dla nikogo nie jest przyjacielem. Albo broń jest fałszywa, albo też jest pewien, że nie będziesz miał z niej pożytku. Jeśli jestem cieniowcem... Par przełknął, pokonując lęk. — Wiem. I jak do tej pory nie mam. Cały czas próbuję, wzywam jego magię, ale nic się nie dzieje. — Urwał. — Tylko raz, kiedy byłem w Dole, kiedy Coli ... Podniosłem Miecz tam, gdzie go upuściłem, i jego dotyk oparzył mnie jak żywy ogień. Tylko przez chwilę. — Znowu o tym myślał, wspominając. — Magia pieśni wciąż żyła. Ciągle trzymałem płonący Miecz. A potem magia zniknęła i Miecz Shannary był znowu chłodny. Olbrzym pokiwał głową. — A więc to tak, chłopcze. Coś w magii pieśni zakłóciło użycie Miecza Shannary. To ma sens, co? To starcie dwóch magii. A skoro tak, Rimmer Dali mógł dać ci Miecz i mieć kłopot z głowy. Par pokręcił głową. — Ale skąd mógł wiedzieć, że zadziała w ten sposób? — Pomyślał, że pierwszy szperacz wiedział raczej, iż Miecz jest bezużyteczny dła cieniowców. — A co z Allanonem? Czy on też wiedział? Po co wysłał mnie na poszukiwanie Miecza, jeśli nie mogę go użyć? Padishar rzecz jasna nie znał odpowiedzi na żadne z tych pytań, siedzieli więc tylko, patrząc na siebie przez chwilę. — Przykro mi z powodu twego brata — odezwał się w końcu olbrzym. Par na chwilę odwrócił wzrok. — To Damson powstrzymała mnie od... — wstrzymał oddech. — Pomogła mi znieść ból, kiedy myślałem, że jest zbyt wielki, abym go zniósł. — Uśmiechnął się blado, ze smutkiem. — Kocham ją, Padishar. Musimy ją odnaleźć. Padishar pokiwał głową. — Jeśli się zgubiła, chłopcze. Nie wiemy nic. W jego głosie brzmiała niepewność, a wzrok miał daleki i pełen troski. — Utrata Colla to wszystko, co mogę^nieść. — Par nie spuszczał zeń wzroku. — Wiem. Wróci bezpiecznie, obiecuję. Padishar sięgnął po dzban z piwem, nalał sobie solidną miarkę i po chwili namysłu dolał trochę do kubka Para. Pociągnął długi łyk i ostrożnie odstawił kubek. Par zrozumiał, że powiedziano wszystko, co było do powiedzenia.

— Opowiedz mi o Morganie — poprosił cicho. — Ach, góral. — Padishar rozjaśnił się w jednej chwili. — Uratował mi w Dole życie po waszej ucieczce. A potem jeszcze raz, i nie tylko mnie, w Występie. Paskudna sprawa. I zaczął opowiadać, co się wydarzyło — jak Miecz Leah złamał się podczas ucieczki z Dołu i przed cieniowcami, jak federacja śledziła ich aż do Występu i obiegła go, jak przybyli szperacze i Morgan odkrył, że Teel jest cieniowcem, jak góral, Steff i on szli za Teel w głąb jaskiń za Występem, gdzie Morgan samotnie zmierzył się z Teel i udało mu się wydobyć resztki magii ze złamanego Miecza, aby ją zabić, jak wolno urodzeni wymknęli się z pułapki federacji i jak Morgan zostawił ich, aby wrócić do Culhaven i karłów, zgodnie z obietnicą złożoną umierającemu Steffowi. — Obiecałem mu, że wyruszę cię poszukać — podsumował Padis- har. — Ale najpierw musiałem poleżeć w Firerim Reach, aż zrośnie się złamane ramię. Sześć tygodni. Nadal mi dokucza, chociaż tego nie pokazuję. Dwa tygodnie temu mieliśmy spotkać się z Axhindem i jego skalnymi trollami na przełęczy Jannissona, ale posłałem im wiado- mość. — Westchnął. — Tyle straconego czasu, a tak mało go mamy. Jeden krok w przód i dwa do tyłu. W każdym razie podleczyłem się w końcu na tyle, żeby wyruszyć i cię odnaleźć. — Roześmiał się su- cho. — Nie było to łatwe. Wszędzie, gdzie szukałem, czekała już federacja. — Myślisz więc, że to Teel? — zapytał Par. Tamten skinął głową. — Na pewno, chłopcze. Zabiła Hirehone'a, kiedy skradła jego tożsamość i tajemnice. Hirehone był zaufanym człowiekiem: znał wszystkie kryjówki. Teel, cieniowiec, musiała wyciągnąć z niego informacje, wysączyła je z jego umysłu. — Splunął. — Czarne stwory! A Rimmer Dali odgrywa twojego przyjaciela! Kłamstwa! Albo co gorsza, prawda, pomyślał Par, ale nie powiedział tego. Par obawiał się, że jego pokrewieństwo z pierwszym szperaczem, jakiekol- wiek by było, pozwoliło Rimmerowi Dallowi odkryć tajemnice, które w innym wypadku zatrzymałby dla siebie — nawet te, których nie znał, należące do przyjaciół i towarzyszy. Była to szalona myśl. Zbyt szalona, aby w nią uwierzyć. Ale to, co spotykało go przez ostatnich parę tygodni, było równie szalone, czyż nie? Lepiej wierzyć, że to Teel, powiedział sobie. — W każdym razie — mówił Padishar — rozstawiłem straże przy Reach, kiedy się tam rozłożyliśmy, bo Hirehone wiedział o tym, a to oznaczało, że cieniowce wiedzą również. Ale jak do tej pory cisza. Za tydzień spotkamy się z trollami i jeśli zgodzą się do nas dołączyć, zwołamy armię. Będzie to początek prawdziwego oporu, jądro ognia, który zapłonie wśród federacji i wreszcie nas wyswobodzi. — Przy przełęczy Jannissona? — zapytał Par, myśląc o czymś innym. — Ruszamy, jak tylko z tobą wrócę. I Damson — dodał szybko, pewnie. — Tydzień wystarczy. — W jego głosie nie było jednak

całkowitej pewności. — Ale Morgan jeszcze nie wrócił? — dopytywał się Par. Padishar powoli pokręcił głową. — Nie martw się o swego przyjaciela, chłopcze. Jest twardy jak rzemień i szybki jak błyskawica. I zdecydowany. Gdziekolwiek jest, cokolwiek robi, ma się dobrze. Wkrótce go ujrzymy. Dość nieoczekiwanie Par był skłonny się z nim zgodzić. Jeśli ktokolwiek potrafił wyjść cało z każdej opresji, to był to Morgan Leah. Ujrzał w myślach bystre oczy przyjaciela, szybki uśmiech, żartobliwy ton głosu i zdał sobie sprawę, jak bardzo za nim tęskni. Jeszcze jedna strata w jego podróży, zgubiona gdzieś po drodze, zrzucona jak zbędny bagaż. Tylko że porównanie było złe — przyjaciel i brat oddali za niego życie. Wszyscy oni, w ten czy inny sposób. A co on dał im w zamian? Co uczynił, aby usprawiedliwić takie poświęcenie? Co dobrego osiągnął? Jego wzrok raz jeszcze padł na Miecz Shannary, przebiegając linie uniesionej rękojeści z płonącą pochodnią. Prawda. Miecz Shannary był talizmanem prawdy. A prawdą, którą najbardziej pragnął teraz poznać, było, czy broń, dla której poświęcił tak wiele, jest prawdziwa. Jak miał tego dokonać? Naprzeciw niego Padishar przeciągnął się i ziewnął. — Czas trochę odpocząć, Parze Ohmsford — poradził, wstając. — Potrzebujemy wszystkich sił na to, co nas czeka. Podszedł do kanapy, na której siedziały wypchane zwierzęta, zebrał je niedbale i rzucił na stojące obok krzesło. Potem ułożył się wygodnie na zniszczonych skórzanych poduchach, a głowę oparł na zgiętym ramieniu. Po chwili już chrapał. Par patrzył na niego przez chwilę, dając się unieść mrocznym myślom. Nie chciał, aby jego decyzja pierzchła jak liście na wietrze. Bał się, ale strach nie był niczym nowym. Najbardziej niepokoiła go utrata nadziei, niknąca pewność, że poradzi sobie w każdych okolicznościach. Zaczynał w to wątpić. W końcu wstał i podszedł do krzesła, gdzie Padishar cisnął wypchane zwierzątka. Podniósł je ostrożnie — Chalta, Lidę, Westrę, Everlind i resztę — i zaniósł do Miecza Shannary opartego o toaletkę. Jedno po drugim ustawiał je wokół Miecza, niczym na straży —jakby w ten sposób mogły pomóc mu odpędzić demony. Kiedy skończył, poszedł na tyły legowiska Kreta, znalazł porzucone poduszki i stare koce, zrobił sobie posłanie w kącie zastawionym starymi obrazami i położył się. Wciąż nasłuchiwał odgłosu kapiącej wody, kiedy w końcu odpłynął w sen.

Kiedy się obudził, był sam. Kanapa, na której spał Padishar, była pusta, a w komnatach Kreta panowała cisza. Paliła się tylko jedna świeca. Par zamrugał przed nagłym ukłuciem światła, a potem rozejrzał się w mroku, zastanawiając się, dokąd poszedł Padishar. Wstał, przeciągnął się, podszedł do świecy i zapalił od niej pozostałe. Patrzył, jak ciemność kurczy się do rozsypanych cieni. Nie miał pojęcia jak długo spał; w podziemiach czas stracił wszelkie znaczenie. Był znowu głodny, przygotował więc sobie posiłek złożony z chleba, sera, owoców i piwa i zjadł go przy trójnogim stole. Jedząc, patrzył ciągle na Miecz Shannary oparty w kącie, otoczony przez dzieci Kreta. Przemów do mnie, myślał. Dlaczego do mnie nie przemówisz? Wsuwał jedzenie do ust i nie czuł jego smaku, skończył więc jeść, wypił piwo. Wzrok i umysł skupiony miał na Mieczu. Odsunął się od stołu, podszedł do broni, uniósł ją i zaniósł z powrotem do krzesła. Przez chwilę trzymał ją na kolanach i przyglądał się. W końcu wysunął Miecz z pochwy i trzymał przed sobą, obracając na wszystkie strony. W wypole- rowanej powierzchni odbijało się światło świec. Oczy Para lśniły od niepokoju. Talizman czy sztuczka — czym jesteś? Jeśli talizmanem, coś było zdecydowanie nie tak. Był potomkiem Shei Ohmsforda, a jego elfia krew była tak samo dobra jak sławnego przodka; z łatwością powinien być w stanie przywołać moc Miecza. Jeśli oczywiście naprawdę był to Miecz. W przeciwnym razie... Gniewnie potrząsnął głową. Nie, to był Miecz Shannary. Był. Czuł to każdym nerwem. Wszystko, co wiedział o Mieczu, wszystko, czego się nauczył, wszystkie pieśni, które śpiewał o nim przez te lata, mówiły, że to on. Rimmer Dali nie dałby mu podróbki; pierwszy szperacz za bardzo pragnął, aby Par przyjął jego rady w sprawach magii, aby ryzykować zrażenie sobie Para kłamstwem, które w końcu zostałoby odkryte. Cokolwiek mówić o Rimmerze Dallu, był inteligentny — zbyt inteligent- ny, żeby grać w tak prostą grę... Par nie dokończył myśli, nie tak pewny, jakby tego pragnął. A jednak czuł, że rozumuje w dobrym kierunku. Rimmer Dali chciał, aby zaakceptował, że jest cieniowcem. Cieniowiec nie mógłby użyć elfiej magii broni, ponieważ... Ponieważ co? Być może prawda zabiłaby go i jego własna magia na to nie pozwalała? Ale kiedy Miecz Shannary oparzył go w Dole, kiedy zabił Colla, a wraz z nim cieniowca, czyż to nie magia broni zareagowała na jego magię? Która sprzeciwiała się której? Zazgrzytał zębami, zaciskając z całych sił dłonie na rzeźbionej

rękojeści Miecza. Wzniesiona dłoń z pochodnią wbijała mu się w skórę ostrą, wyraźną krawędzią. Co stało pomiędzy nimi? Dlaczego nie znajdował odpowiedzi? Wsunął broń na powrót do pochwy i siedział bez ruchu, w ciszy oświetlonej światłem świecy, myśląc. Allanon wyznaczył mu zadanie odnalezienia Miecza Shannary. Jemu, nie Wren czy Walkerowi, a w ich żyłach również płynęła elfia krew rodu Shannary, prawda? Allanon wysłał jego. Znajome pytania tłukły mu się po głowie. Czy druid nie wiedziałby, że to bezcelowe? Nawet jako duch nie wyczułby, że magia Para stanowi zagrożenie, że to Par jest wrogiem? Chyba że Rimmer Dali miał rację i to nie cieniowce były wrogami, tylko druidzi. A może wszyscy byli w jakimś stopniu wrogami wal- czącymi o kontrolę nad magią, cieniowce i druidzi, pragnący wypełnić pustkę powstałą po śmierci Allanona, próżnię, która została po odejściu ostatniej prawdziwej magii. Czy to możliwe? Par zmarszczył brwi. Przebiegł palcami po rękojeści Miecza i wiąza- niach pochwy. Dlaczego tak trudno było odkryć prawdę? Zaczął się zastanawiać, co stało się ze wszystkimi, którzy wyruszyli w podróż z Hadeshomu. Steff i Teel nie żyli. Morgan zniknął. Gdzie był Coglin? Co się z nim stało po spotkaniu z Allanonem i rozdzieleniu zadań? Par zapragnął nagle porozmawiać ze starcem o Mieczu. Coglin z pewnością znalazłby w tym wszystkim jakiś sens. A co z Wren i olbrzymim nomadą? Co z Walkerem Bohem? Czy zmienili zdanie i tak jak on ruszyli wypełnić swoje zadania? A raczej tak jak zamierzał ruszyć. Jego wzrok, wpatrzony w przestrzeń, znowu opadł na Miecz. Było coś jeszcze. Teraz, kiedy już miał broń, co miał z nią uczynić? Nawet jeśli Allanon wiedział, kto jest dobry, kto zły i czy Par postępuje właściwie, jakiemu celowi miał służyć Miecz Shannary? Jaką prawdę miał ujawnić'/ Miał dosyć pytań bez odpowiedzi, skrywanych przed nim tajemnic, kłamstw i pokrętnych półprawd otaczających go niczym padlinożercy czekający na ucztę. Gdyby mógł przerwać chociaż jedno ogniwo tego łańcucha niepewności i zamieszania, który go pętał, gdyby mógł rozsupłać choć jeden węzeł... Po przeciwległej stronie pokoju uchyliły się drzwi i ukazał się w nich Padishar. — Tu jesteś — stwierdził pogodnie. — Wypocząłeś, mam nadzieję? Par skinął głową, ciągle ważąc Miecz na kolanach. Padishar przeszedł pokój i spojrzał na broń. Par zwolnił uchwyt. — Która godzina? — zapytał. — Południe. Kret nie wrócił. Wyszedłem, bo myślałem, że sam

dowiem się czegoś o Damson. Popytam trochę. Powęszę w paru kryjówkach. — Pokręcił głową. — Strata czasu. Jeśli złapała ją federacja, to siedzą cicho. Opadł ciężko na sofę. Wyglądał na zmęczonego i zniechęconego. — Jeśli nie wróci do zmroku, pójdę jeszcze raz. — Ale ze mną. — Par pochylił się do przodu. Padishar zerknął na niego. — Nie sądzę — mruknął. — No cóż, chłopcze, może unikniemy przynajmniej kolejnej podróży do Dołu... Urwał, nagle zdając sobie sprawę, co sugeruje, i zmieszany odwrócił wzrok. Par uniósł z kolan Miecz Shannary i postawił go koło siebie na podłodze. — Powiedziała mi, że jesteś jej ojcem, Padishar. Olbrzym przez chwilę patrzył na niego w milczeniu, po czym uśmiechnął się blado. — Z miłości wygaduje się różne głupstwa. — Wstał i podszedł do stołu. — Chyba coś zjem. — Odwrócił się gwałtownie, a jego głos brzmiał twardo. — Nigdy tego nie powtarzaj. Nikomu. Nigdy. Czekał, aż Par skinie głową, a potem zajął się przygotowaniem posiłku. Zjadł to samo co Par, dodając trochę suszonej wołowiny, którą znalazł w spiżami. Par obserwował go bez słowa, zastanawiając się, od jak dawna ojciec i córka trzymają wszystko w tajemnicy i co to musi dla nich oznaczać. Ostre rysy Padishara ukryły się w mroku, kiedy jadł, ale oczy lśniły niczym iskry białego ognia. Kiedy skończył, spojrzał znowu na Para. — Obiecała, przysięgła, że nikomu nie powie. Par zerknął na swoje zaciśnięte dłonie. — Powiedziała mi, bo oboje potrzebowaliśmy dowodu, że możemy sobie zaufać. Aby zdobyć to zaufanie, wyjawiliśmy sobie swoje sekrety. To było tuż przedtem, zanim po raz ostatni zeszliśmy do Dołu. Padishar westchnął. — Jeśli dowiedzą się, kim jest... — Nie — przerwał szybko Par. — Znajdziemy ją przed nimi. — Napotkał badawczy wzrok towarzysza. — Znajdziemy, Padishar. Padishar Creel skinął głową. — Oczywiście, Parze Ohmsford. Oczywiście. Kilka godzin później pojawił się bezszelestnie Kret, wysuwając się z ciemności niczym jeden z cieni i mrugając w świetle świecy. Nastroszone, sterczące spod zniszczonego odzienia futerko nadawało mu wygląd kolczastego krzewu. Bez słowa zgasił kilka świec, pozostawiając większą część swoich komnat w ciemności, w której czuł się znacznie pewniej. Przemknął szybko do gromadki swych dzieci siedzących na

podłodze, przez chwilę przemawiał do nich czule, po czym zebrał je delikatnie i zaniósł z powrotem na sofę. Wciąż je usadzał, kiedy cierpliwość Padishara się skończyła. — Czego się dowiedziałeś? — dopytywał się gorączkowo. — Po- wiedz nam, bo szkoda czasu! Kret poruszył się, ale nie odwrócił. — Jest więźniem. Par poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Zerknął szybko na Padishara i ujrzał, że olbrzym zerwał się na nogi, zaciskając pięści. — Gdzie? — wyszeptał Padishar. Kret przez chwilę jeszcze sadowił Chalta na poduszce, po czym odwrócił się. — W starych barakach Legionów na tyłach muru. Śliczna Damson jest w południowej wieży, całkiem sama. — Zaszurał stopami. — Długo jej szukałem. Padishar podszedł i ukląkł przy nim. Blizny na jego twarzy płonęły krwawą czerwienią. — Czy oni... — Szukał słów. — Jak ona się czuje? Kret pokręcił głową. — Nie mogłem do niej podejść. Par również podszedł. — Nie widziałeś jej? — Nie. — Kret zamrugał. — Ale ona tam jest. Wspiąłem się po ścianie wieży. Była po drugiej stronie. Słyszałem przez kamień jej oddech. Spała. Chłopak z Vale i dowódca wolno urodzonych wymienili szybkie spojrzenia. — Jak bardzo jej pilnują? — naciskał Padishar. Kret podniósł dłonie do oczu i potarł je łagodnie. — Żołnierze stoją na warcie przy drzwiach, u podstawy schodów i przy wejściowej bramie. Patrolują korytarze i chodniki. Jest ich wie- lu. — Zamrugał. — Są również cieniowce. Padishar oparł się ciężko. — Wiedzą — wyszeptał ochryple. — Nie — zaprzeczył Par. — Jeszcze nie. — Czekał, aż Padishar uniesie wzrok. — Gdyby wiedzieli, nie pozwoliliby jej spać. Nie są pewni. Będą czekali na Rimmera Dalia, tak jak przedtem. Padishar przez chwilę patrzył na niego bez słowa, a na surowej twarzy pojawił się promyk nadziei. — Może masz rację. A więc musimy ją stamtąd wydostać, zanim to się stanie.

— Ty i ja — powiedział cicho Par. — Obaj pójdziemy. Przywódca wolno urodzonych skinął głową i zawiązała się między nimi nić porozumienia, głębsza od słów, którymi mogliby je wyrazić. Padishar podniósł się i patrzyli na siebie w mroku zagraconych komnat Kreta, umacniając w sobie postanowienie. Par odsunął na bok pytania bez odpowiedzi i niepewność co do Miecza Shannary. Pogrzebał wątpliwości dotyczące użycia własnej magii. Tam, gdzie chodziło o Damson, zrobiłby wszystko, aby ją uwolnić. Nic innego się nie liczyło. — Będziemy musieli podejść blisko — oświadczył cicho Padishar, spoglądając na Kreta. — Tak blisko, jak się da, zęby nas nie zauważyli. Kret uroczyście skinął głową. — Znam drogę. Olbrzym wyciągnął rękę, aby dotknąć jego ramienia. — Będziesz musiał pójść z nami. — Śliczna Damson jest moim najlepszym przyjacielem — powie- dział Kret. Padishar skinął głową i cofnął dłoń. Odwrócił się do Para. — Ruszajmy. IV Człowiekiem z wysokiego zamku był Walker Boh. Przemierzał jego blanki i parapety, wieże i twierdze, wszystkie korytarze i chodniki określające jego granice niczym widmo, którym był, i wyrzutek, którym się czuł. Paranor, zamek druidów, powrócił do świata ludzi, wskrzeszony z martwych przez Walkera i magię Czarnego Kamienia Elfów. Paranor stał, jak trzysta lat temu, wyrastając z ciemnej puszczy, gdzie grasowały wilki i rosły ciernie o kolcach sterczących jak piki. Wznosił się z ziemi, usadowiony na urwisku, skąd widać było całą dolinę, nad którą górował, od Kennon po przełęcz Jannissona, od jednej krawędzi Smoczych Zębów do drugiej — iglice, mury i bramy. Trwały jak kamień, z którego został zbudowany przed tysiącem lat, był wartownią z legend i baśni. Był znowu całością. Ale do kroćset, myślał w rozpaczy Walker Boh, za jaką cenę! — Czekał na mnie na dole przy studni wieży, esencja magii druidów ustawiona na straży — wyjaśniał Walker Coglinowi tamtej pierwszej nocy, w czasie której wynurzył się z warowni, gdzie straszyła obecność Allanona. — Czekał przez te wszystkie lata, jego duch albo też część ducha, ukryty w wężowych splotach mgły, która zabiła widma Mord i ich sprzymierzeńców i odesłała Paranor ze świata ludzi, aby czekał na

powtórne przywołanie. Cień Allanona też czekał, tam w wodach Hadeshomu, wiedząc, że pewnego dnia warownia i druidzi staną się niezbędni, że magia i wiedza, którą dzierżą, muszą być pod ręką, w razie gdyby ewolucja dziejów wybrała inną ścieżkę od przepowiedzianej. Coglin słuchał i nie odzywał się. Ciągle bał się tego, co się wydarzyło, osoby, którą stał się Walker. Bał się. Ponieważ Walker był wciąż Walkerem, ale równocześnie kimś więcej. To Allanon stał się jego częścią w czasie przemiany z człowieka w druida, w rytuale przejścia, który odbył się w mrocznych czeluściach warowni. Coglin zapuścił się w swej duchowej postaci wystarczająco daleko, aby wyciągnąć Walkera z ot- chłani szaleństwa, która już miała go pochłonąć, zanim zrozumiał zachodzącą przemianę. W tych paru sekundach Coglin wyczuł początek przemiany Walkera — i uciekł w przerażeniu. — Czarny Kamień Elfów wchłonął mgłę, więc jest ona również we mnie — wyszeptał Walker. Powtarzał te słowa, jakby w ten sposób mógł lepiej je pojąć. Pochylił zesztywniałą twarz pod kapturem opończy: była ciągle zmieniającą się maską. — Wchłonął Allanona. Wchłonął wszyst- kich druidów, ich historię, wiedzę i magię, ich tajemnice, wszystko, czym byli. Wirowali przeze mnie, niczym tkackie czółenko splatające nici nowego odzienia. Czułem się jak we władzy najeźdźcy i nie mogłem temu zapobiec w żaden sposób. — Twarz pod kapturem zakołysała się lekko w stronę starca. — Mam ich wszystkich w sobie, Coglinie. Uczynili sobie dom w moim wnętrzu, postanowili, że mam dostać ich wiedzę i moc i że mam ich używać na ich sposób. Od samego początku taki był plan Allanona i potomek Brin miał przedłużyć ród druidów, wybrany, kiedy zajdzie potrzeba, posłuszny sługa. — Stalowe palce zacisnęły się nagle na ramieniu Coglina i sprawiły, że skrzywił się z bólu. — Posłuszny, starcze! Tego ode mnie chcieli, ale nie dostaną! — W słowach Walkera Boha brzmiała gorycz. — Czuję dokoła ich działanie! Wyczuwam ich obecność, kiedy szepczą swoje słowa i próbują odwrócić moją uwagę. Ale jestem od nich silniejszy. Uczynił mnie takim proces przemiany, któremu mnie poddali. Przeżyłem próbę, którą dla mnie przygotowali, i będę, kim zechcę, ich istnieniem w moim ciele i umyśle, ich cieniem i wspo- mnieniami przeszłości, będę nimi! Jeśli muszę być tym... tym stworem, którym mnie uczynili, dam mu przynajmniej mój głos i serce! I tak szli. Coglin zimny jak śmierć, słuchający udręczonego Walkera Boha. Walker rozpalony jak ogień, który zaczął płonąć na nowo w palenisku pod kamiennymi murami Parancru. Jego wściekłość prze- mieniała się w siłę, która pozwalała mu przetrwać to, co się działo. Ponieważ przemiana zachodziła nawet teraz, kiedy szli korytarzami zamku, starzec i nowo stworzony druid, osłonięci milczącą obecnością Pogłoski, bagiennego kota, chmurnego jak jego panowie. Przemiana wirowała w ciele Walkera niczym wiatr na wietrze, poruszana dłońmi dawno odeszłych druidów. Ich duchy żyły we wnętrzu tego, który pozwolił magii ożyć na nowo. Przybyła, kiedy objawiły się fragmenty wiedzy, czasami w gwałtownych podmuchach — wiedza zbierana i przechowywana przez lata, wszystko, co druidzi odkryli i

ukształtowali, wszystko, co podtrzymywało ich przy życiu w czasach lorda Warlocka i Łowców Czaszek, demonów i Zakazu, przez lata panowania Ildatch i widm Mord, przez wszystkie próby, które zgotowało ludzkości mroczne zło. Magia objawiała się krok po kroku, wyzierając z plątaniny dłoni, oczu i szeptanych słów, które krążyły w umyśle Walkera Boha i nie dawały mu spokoju. Nie spał od trzech dni. Próbował, wyczerpany do granic rozpaczy, ale kiedy tylko chciał odnaleźć pociechę w odpoczynku, którego tak rozpaczliwie potrzebował, nowe oblicza przemiany budziły się do życia i podrywały go niczym sznurki marionetkę, uświadamiając mu swoje potrzeby, obecność i pragnienie bycia wysłuchanym. Za każdym razem, kiedy usiłował z nimi walczyć, przegrywał. Chciał tylko zapewnić je, że wiedza została zbadana, że rozpoznaje jej twarz i słucha ostrzeżeń, aby ostrożnie jej używać. Nie stworzyli go druidzi, przypominał sobie bez końca. To nie druidzi dali mu życie i nie wolno im dyktować jego przeznaczenia. Sam to zrobi. Zdecyduje o charakterze swego życia i mocy swej magii i będzie odpowiadał tylko przed sobą. Coglin i Pogłoska trwali przy nim, tak samo wyczerpani, ale bali się o niego i zdecydowali, że nie powinien zmierzyć się samotnie z tym, co go czeka. Coglin stanowił głos, którego Walker chciał słuchać w odpowiedzi na swój własny, był ostrzeżeniem i pociechą niosącą ukojenie dla jego bólu i rozpaczy. Pogłoska natomiast był kosmatą, ciemną pewnością, że pewne rzeczy nigdy się nie zmienią, obecnością pewną i oczywistą niczym nadejście dnia po nocy, obietnicą przebudzenia z najgorszego nocnego koszmaru. Razem wspierali go w sposób, którego nawet nie próbowałby określić, a oni z kolei nie próbowali nawet zrozumieć. Wystarczyło, że czuli łączące ich więzy. Minęły trzy dni, zanim przemiana w końcu się dopełniła. Ręce przestały go szturchać, zniknęły oczy i zgasły szepty. We wnętrzu Walkera Boha wszystko nagle ucichło. Zasnął więc snem bez snów, a kiedy się przebudził, wiedział, że gdy się przemieniał w sposób, który dopiero zaczynał pojmować, w głębi swej istoty pozostał tą samą osobą co zawsze. Zachował serce człowieka, który nie dowierza druidom i ich magii, i mimo iż druidzi żyli w nim i będą mieli swój udział w jego życiu, to rządzić nimi będą zasady, które poprzedziły ich nadejście i przetrwają ich istnienie. Walker stał w swojej sypialni, samotny w ciemnościach komnaty pozbawionej okien, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spokojny. Skończyła się straszliwa podróż, aby wypełnić powierzone mu zadanie i doświadczyć przemiany. Wiele jeszcze zostało do zrobienia i wiele utracił, ale przede wszystkim żył. Wyszedł poszukać Coglina i znalazł go siedzącego przy bagiennym kocie zwiniętym w kłębek u jego stóp. Na pomarszczonej twarzy malowało się zmartwienie, a w oczach odbijała niepewność. Podszedł do starca i postawił go na nogi niczym dziecko. Przemiana uczyniła go niewiarygodnie silnym — dłonie, oczy i głosy dały mu siłę dziesięciu mężczyzn. Zdrowym ramieniem objął kruche ciało starego i delikauiie uściskał swego nauczyciela.