prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 317
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 184

Caine Rachel - Czas wygnania 02 - Nieznana

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :919.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Caine Rachel - Czas wygnania 02 - Nieznana.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Rachel Caine Czas wygnania 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

306 Nieznana Rachel Caine Przekład Małgorzata Samborska Ewa Ratajczak

To, co odeszło w przeszłość. Mam na imię Cassiel, kiedyś byłam dżinnem, istotą równie odwieczną, jak Ziemia, wspieraną jej mocą. Niewiele dbałam o małe zabiegane ludzkie istoty, zajęte swoimi nieważnymi sprawami. Wszystko się zmieniło. Teraz ja jestem małą, zabieganą ludzką istotą. W każdym razie, jeśli chodzi o postać. Sprzeciwiłam się Ashanowi, przywódcy prawdziwych dżinnów. Teraz mogę się utrzymać przy życiu tylko dzięki życzliwości Strażników - ludzi, którzy nadzorują oddziaływanie otaczających nas żywiołów, takich jak wiatr i ogień. Strażnik, z którym się związałam, Luis Rocha, rozporządza mocami żywej Ziemi. W swoim krótkim życiu w ludzkiej postaci popełniłam wiele błędów. Złożyłam obietnice, których nie mogłam dotrzymać. Utraciłam tych, których nauczyłam się kochać. Nie pozwolę, aby to się powtórzyło. Nawet jeśli intuicja mi podpowiada, że będę musiała to zrobić.

1 1 Tyle zaginionych dzieci. Patrzyły na mnie z plakatów i ulotek przymocowanych pinezkami do długiej tablicy wiszącej na wprost rzędu krzeseł - smutny przegląd jeszcze smutniejszych przypadków. Kilka małych dziewczynek o kasztanowych włosach i nieśmiałym uśmiechu spoglądało na mnie ze ściany, lecz nie było wśród nich Isabel Rochy. Trochę mnie to pocieszyło. Znajdę cię, przyrzekłam jej tak, jak przyrzekałam codziennie. Przysięgam na dusze twojej matki i ojca, znajdę cię. Pozwoliłam, aby jej rodziców zamordowano. Nie dopuszczę, aby Isabel podzieliła ich los. Siedziałam obok Luisa Rochy w holu biurowca FBI. Wyjaśnił mi dokładnie, dlaczego w tym miejscu nie mogę pod żadnym pozorem sprawić mu kłopotów. Nie potrafiłam zrozumieć, czym ten właśnie hol różni się od innych holi w Albuquerque, ale zgodziłam się z Luisem, choć nie bez irytacji. Luis nie miał ochoty ze mną dyskutować. - Zrób to! - warknął, a potem zapadł w ponure, niespokojne milczenie. Patrzyłam, jak krąży przede mną, a gdy ogarnął mrocznym spojrzeniem ścianę z fotografiami, na jego twarzy pojawiły się napięcie i odraza. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi. Wskazał palcem ulotkę. - To syn Bena Hessiona. Ben jest Strażnikiem Ognia. Skinęłam głową, ale wątpię, czy to zauważył. Opuścił palec i zacisnął dłonie w pięści, co uwydatniło wytatuowane na jego ramionach, wijące się w górę języki ognia. Raz jeszcze zastanawiałam się nad jego wyborem. Luis Rocha panował nad Ziemią, nie nad Ogniem. Był w tym podobny do Manny'ego, choć jego moc wielokrotnie przewyższała możliwości brata. Manny był moim partnerem - Strażnikiem. Przydzieliły mi go najwyższe władze jego organizacji. Miał mnie nauczyć żyć w ludzkiej postaci i pożytecznie wykorzystywać moce, bo wciąż je miałam, choć nie zostało ich wiele w porównaniu z tymi, którymi mnie obdarzono jako dżinna. Miałam także zostać samodzielną Strażniczką. Manny okazał się miłym, cierpliwym człowiekiem, który był gotów poświęcić siebie, aby utrzymać mnie przy życiu. A ja pozwoliłam mu umrzeć. Teraz opieka nade mną spadła na barki Luisa. Nie mogłam dopuścić, aby sytuacja się powtórzyła. Z pokoju wyszedł znużony mężczyzna w pogniecionym garniturze i przywołał nas gestem. Gdy uniósł rękę, odchyliła się poła marynarki, odsłaniając kolbę broni w kaburze przypiętej do paska. Na chwilę przeniknął mnie chłód, zjawiło się niechciane wspomnienie, ogarnęło mnie uczucie zaskoczenia i wściekłości, znów widziałam, jak kule trafiają Manny'ego i Angelę... Nie mam ochoty wracać do tych wspomnień. Wyraz mojej twarzy lub postawa musiały się nagle zmienić, bo mężczyzna natychmiast zaczął zachowywać się inaczej. Spojrzał na mnie uważnie, przysunął rękę do ciała. Bliżej broni. Zerknęłam w bok, na Luisa. - On ma broń - stwierdziłam. - Jest z FBI - odparł i skrzyżował ramiona na piersi. - Musi ją nosić. Dla niego to narzędzie pracy. - To mi się nie podoba - powiedziałam. Wzruszyłam ramionami. - Taki układ. Człowiek z FBI nie odrywał ode mnie oczu, jakby moje słowa go zaniepokoiły. Przeniósł spojrzenie na Luisa. - Luis Rocha? Luis przytaknął i podszedł do niego. Wstałam i ruszyłam za nim. - To Cassiel - przedstawił mnie. - Być może o niej słyszałeś. - Słyszałem - potwierdził człowiek z FBI. - Nie chciałem w to uwierzyć. Chyba jednak nie żartowali. -Kiwnął mi głową. Nie było to powitanie, jedynie potwierdzenie mojego istnienia. Dokładnie powtórzyłam jego gest. - Wejdźcie - poprosił. - Nie chcę rozmawiać na korytarzu. Spojrzał w prawo, potem w lewo, jakby ktoś mógłby nas słyszeć. Nikogo jednak nie było w pobliżu oprócz milczącej, smutnej ściany z fotografiami. Luis pierwszy ruszył w stronę gabinetu. Zatrzymałam się na chwilę. Znów skrzyżowałam spojrzenia z agentem FBI. Był wysoki, choć zaledwie dwa, trzy centymetry wyższy ode mnie, chudy i żylasty. Miał nijaką, spokojną twarz i ciemne, dziwnie puste spojrzenie, jakby próbował ukryć przede mną wszystko, czego nie powinnam zobaczyć. Ubrany był również bez wyrazu - w zwyczajną koszulę, ciemny garnitur oraz krawat. - Do środka - powtórzył. - Proszę.

50 2 Wyczuwałam w nim jakąś głęboką ukrytą odmienność, której nie potrafiłam wytłumaczyć. W końcu zrozumiałam, gdy zatrzasnął za mną drzwi, zamykając nas troje w zwyczajnym ciasnym pomieszczeniu ze ścianą z przyciemnionego szkła. Odwróciłam się do niego. - Jesteś Strażnikiem - stwierdziłam. - W ukryciu - przyznał. - Dobrze mieć kilku naszych w różnych agencjach zbierających dane wywiadowcze. Dzięki temu mamy najświeższe wiadomości. Pierwszy raz jednak skontaktowano się ze mną bezpośrednio. -Znów, na krótko, zwrócił na mnie spojrzenie. - I pierwszy raz spotykam się bezpośrednio z dżinnem. - Nie spotkałeś go jeszcze - wtrąciłam. - Już nie jestem dżinnem. Te słowa wciąż bolały. - Nie jesteś też człowiekiem, przynajmniej według mojej definicji człowieczeństwa. Wystarczająco jednak przypominasz człowieka, żeby wzbudzić zainteresowanie władz - stwierdził i wskazał gestem krzesła stojące po drugiej stronie zwyczajnego biurka. Sam usiadł w zniszczonym fotelu. - Dlaczego przyszliście do mnie? - Bo FBI prowadzi śledztwo w sprawie zaginionych dzieci. A nam właśnie zaginęło dziecko - dokończyłam. - Wam - powtórzył z wolna. - Wam dwojgu. Luis odchrząknął i opierając łokcie na kolanach, pochylił się do przodu. - Tak, zaginiona dziewczynka to moja bratanica. Cassiel jest zainteresowaną stroną. I moją partnerką. -Przerwał na chwilę, a potem dodał: - Nie w tym sensie, rozumiemy się? - W porządku - powiedział człowiek z FBI z kamiennym wyrazem twarzy. Na tabliczce stojącej na jego biurku było napisane: „Agent specjalny Ben Turner". -Powiedzcie wszystko, co wiecie. Pozwoliłam Luisowi mówić to, co uważał za stosowne, o porwaniu niedawno osieroconej bratanicy. Opowiedział o naszym pościgu, o odkryciu, że porywane są dzieci Strażników i w ukrytym miejscu poddawane treningowi. Turner nie przerywał. Ani razu. Słuchał, prawie nie mrugając, a kiedy Luis w końcu przerwał, wreszcie się odezwał: - O kim właściwie mówisz? Jaki ten ktoś ma cel? Luis spojrzał na mnie. - Przewodzi im... Ona kiedyś była dżinnem - powiedziałam. - Można ją nazywać Perłą. Ona... jest niezwykle niebezpieczna. Szalona. Wydaje mi się, że dzieci, cała ludzkość, nie mają dla niej znaczenia. Stawia sobie bardziej dalekosiężne cele. - Dalekosiężne - powtórzył Turner i pokręcił głową. - To przekracza moje kompetencje. Niech dżinny ją powstrzymają. - Nie mogą - odparłam. -1 tego nie zrobią. Znalazła dostateczne poparcie w tym świecie. Zniszczy każdego dżinna, który zanadto się do niej zbliży. Jestem przekonana, że pragnie zgładzić wszystkie dżinny i zastąpić je w uczuciach Matki. Z radością przyjmie otwartą wojnę. Dlatego Ashan rozkazał mi usunąć źródło jej mocy. Turner uniósł brwi. - To chyba niezły plan. Co jest źródłem jej mocy? - Wy. Ludzkość. Jak pan ocenia teraz ten plan? -Poczekałam chwilę w milczeniu. - Odmówiłam. Turner powoli usiadł na fotelu. Nie odrywał ode mnie oczu, a potem zerknął na Luisa. - Mam potraktować to poważnie? - Jak przypadek raka - stwierdził Luis. - To dla niej nadal podstawowe rozwiązanie, jeśli nie opanujemy sytuacji i nie znajdziemy sposobu powstrzymania Perły. - To jeszcze bardziej przekracza moje kompetencje - wymruczał Turner, kręcąc głową. - Nawiązaliście kontakt z kwaterą główną? Z Lewisem? Wszyscy znali Lewisa Orwella, przywódcę organizacji Strażników. Podobnie wszyscy zakładali, że Lewis ma magiczną różdżkę. Wystarczy go poprosić, aby uzyskać pożądany rezultat. Bzdury! Być może Lewis dysponował wyjątkową mocą, ale był tylko człowiekiem. Sprawa przekraczała nie tylko jego możliwości, lecz także możliwości wszystkich Strażników. Tak, Perła wykorzystała ich, ale nie interesowali jej, być może jedynie jako środek nacisku służący do skierowania świata na wybraną przez nią drogę. - Nie można się skontaktować z większością Strażników wysokiego rzędu, także z Orwellem - przyznał Luis. - Tam nie znajdziemy odpowiedzi. Musimy sami poszukać rozwiązania, a to znaczy, że trzeba coś wymyślić. Po to tu jestem. Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej Turner sprawiał wrażenie zaniepokojonego. - Jeśli twoja bratanica trafiła do systemu jako zaginione lub porwane dziecko, to już zajmują się nią wszystkie struktury FBI i lokalne służby porządkowe. - Zajmij się nią sam - zaproponował Luis. - Jesteś Strażnikiem. Chodzi o dzieci Strażników. Dam ci listę zaginionych dzieci, które udało nam się zidentyfikować, ale może być ich dużo więcej. O wiele więcej. Jeśli przebywały w rodzinach zastępczych lub zostały osierocone, to nikt nie będzie ich szukał. Jest jeszcze coś. Przynajmniej w jednym, znanym nam przypadku, któreś z rodziców brało udział w porwaniu. Oni rekrutują fanatyków i to z dużym powodzeniem. Wyobraź sobie terrorystów obdarzonych mocami Strażników. - Chryste - wyszeptał Turner i przymknął oczy. -Nie macie pojęcia, jak się pociłem nocami ze strachu przez ostatnich dziesięć lat, myśląc właśnie o czymś takim. Przygotowywaliśmy różne plany awaryjne, ale wątpię, aby coś pomogły w obecnej sytuacji. Na nic się nie zdadzą w przypadku tak poważnego zagrożenia. -Znowu popatrzył na mnie uważnie i zapytał: - Co możesz mi powiedzieć o ich organizacji? - Dobrze uzbrojona. W każdym razie paramilitarna. Werbują Strażników, którzy się zbuntowali i odeszli. Możliwe też, że sztucznie zwiększyli moce ludzi, których dar był zbyt mały, aby zostali Strażnikami. - Tak jak Ma'atowie.

50 3 Skinęłam głową. Ma'atowie tworzyli osobną organizację, cień organizacji Strażników. Należeli do niej ludzie, u których wykryto ślady uśpionej mocy, lecz była ona zbyt słaba, aby przeszkolono ich na Strażników. Uznano również, że nie są oni niebezpieczni, dlatego nie poddawano ich typowej procedurze stosowanej u odrzuconych, to znaczy zabiegowi chirurgicz- nemu usunięcia mocy przeprowadzanemu na mózgu. Ma'atowie odkryli, że można łączyć moce kilku osób, zwłaszcza jeśli włączy się w to jakiś dżinn, aby przywrócić równowagę siły Ziemi. Strażnicy bardzo często zapominali utrzymywać te siły we właściwych proporcjach. W pewnym sensie Ma'atowie zajmowali się konserwacją otaczającego nas nadprzyrodzonego świata. Zawsze miałam dla nich szacunek za ich wysiłki. Niewielki, czyli taki sam, jakim obdarzałam wszelkie ludzkie działania. - To następny punkt na naszej liście - powiedział Luis. - Chcemy odwiedzić ich przywódców. Zobaczymy, czy uda się zorganizować większe siły do rozwiązania tej sprawy. Turner wzruszył ramionami. - Życzę powodzenia. Powiem wam, co zrobię. Wezmę od was listę. Zacznę szukać informacji. Sprawdzę, czy istnieją jakieś powiązania między zaginionymi dziećmi. Jeśli macie rację, to może ich być o wiele więcej, niż FBI namierzyło do tej pory. Jak bardzo mam się w to zaangażować? - Bardzo i szybko - stwierdził Luis. Wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Jeśli ta sprawa ma się pomyślnie zakończyć, będzie nam potrzebne wszelkie wsparcie. Turner znów zerknął w moją stronę. Wiedziałam, co mu przeleciało przez głowę. Nie dlatego, że czytałam jego myśli, lecz dlatego, że rozumiałam obawy. - Nie - odpowiedziałam na niezadane pytanie. -Luis nie może mnie powstrzymać w chwili, gdy postanowię wykonać rozkaz Ashana i zgładzić waszą rasę. Nikt mnie nie powstrzyma. Wystarczy, że to zrobię, a odzyskam swoje dawne moce dżinna. Tak brzmiała umowa. Nikt nie mógłby mnie powstrzymać, być może oprócz wroga, którego najbardziej się obawialiśmy. Perły. Turner nie próbował skomentować moich słów. - Sprawa twojej bratanicy będzie dla mnie najważniejsza - obiecał i wyprowadził nas ze swojego gabinetu. Ruszyłam korytarzem za Luisem w stronę wind, mijając po drodze milczące, zapadające w pamięć fotografie. Nacisnął guzik, ale ja poszłam dalej, w stronę tabliczki wskazującej wejście na klatkę schodową. Westchnął i ruszył za mną. - Powinniśmy porozmawiać o twojej klaustrofobii. - Nie cierpię na klaustrofobię - odparłam. - Nic nie obchodzą mnie ciasne pomieszczenia, poruszające się dzięki cienkim kablom i pomysłom inżynierów Takimi klitkami bez trudu mogą zawładnąć moi wrogowie. Drzwi trzasnęły i zamknęły się za jego plecami. Odgrodziły nas od świata w cichej, chłodnej klatce schodowej. Odwróciłam się do niego. Staliśmy na szerokim, betonowym półpiętrze. Wyglądał trochę inaczej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Silny i szczupły, o skórze barwy karmelu i zagadkowym spojrzeniu ciemnych oczu. Trochę za długie włosy okalały ostro zarysowaną twarz. Wytatuowane na muskularnych ramionach płomienie migotały niewyraźnie w przyćmionym świetle. - Jak myślisz, pomoże? - zapytałam. Luis wzruszył ramionami. - Nie mam bladego pojęcia. Ale musimy pociągnąć za wszystkie sznurki, do których możemy dosięgnąć. - A jeśli pracuje dla Perły i jej ludzi? - Wtedy się dowiedzą, że poważnie traktujemy tę sprawę. Nie sądzę, aby to było coś złego. Już się przekonali, że nie zamierzamy zrezygnować. Niech wie, że jeśli będziemy zmuszeni, zastosujemy drastyczne środki, aby ją powstrzymać. Tylko że Luis w to nie wierzył. W głębi ducha nie wierzył, że mogłabym porzucić ludzką postać i jako dżinn zgładzić ludzkość. Luis w ogóle mnie nie znał. - A więc jedziemy do Ma'atów - powiedziałam i zeszłam kilka stopni w dół. Czekało nas jeszcze sześć pięter. - Samolotem? - Tak będzie szybciej - odparł. - Mam nadzieję, że dziś nikt nie spróbuje nas zabić. - To byłaby pewna odmiana. A tak naprawdę podejrzewałam, że ktoś podejmie próbę zabicia nas, może nawet w ciasnej klatce schodowej z betonu i stali. Ale bez przeszkód dotarliśmy do wyjścia na parterze i znaleźliśmy się w otwartym holu. Przy kontuarze ochrony zwróciliśmy identyfikatory, minęliśmy ciężkie opancerzone drzwi i wyszliśmy na popołudniowe słońce Albuquerque. W suchym powietrzu unosiły się zapach palonego w kominkach aromatycznego jadłoszynu, ostra woń sosny oraz tłusty, wszechobecny smród spalin. Nad naszymi głowami wzbijał się w niebo odrzutowiec, pomalowany na niebiesko i pomarańczowo, zostawiając za sobą smugę. Ruszyliśmy do odległego parkingu, na którym zostawiliśmy dużą furgonetkę Luisa - czarną, z krzykliwymi plamami kolorowych płomieni z obu stron karoserii. Właśnie oddał ją do umycia i woskowania, więc lśniła w słońcu jak heban. Zatęskniłam za swoim motocyklem, który z niechęcią zostawiłam. Wolałam prostotę i swobodę tego środka transportu od zamkniętej przestrzeni ciasnego metalowego pudła. Na szczęście okna dało się opuścić i chociaż zrobiło się chłodniej, jeszcze nie było zimno. Już wkrótce miało się ochłodzić. Zanim dotarliśmy do samochodu, drogę zastąpiło nam dwóch ludzi - wysoki i dobrze zbudowany oraz niższy z ciemniejszą cerą. Wyciągnęli w naszą stronę czarne skórzane pochewki ze złoconymi odznakami identyf ikacyj nymi. Policja.

50 4 Zerknęłam spod oka na Luisa, gdy oboje się zatrzymaliśmy. Wiedział, o co pytam: podporządkować się czy walczyć i uciec? Przedstawiciele władz nie robili na mnie wrażenia, choć zdawałam sobie sprawę, że mogą utrudnić mi zdolność działania w już i tak skomplikowanych okolicznościach ludzkiej egzystencji. Więzienie byłoby mi nie na rękę. Luis pokazał mi gestem dłoni, żebym zaczekała. Byłam gotowa wykonywać jego polecenia. - Detektywi - powiedział i skinął głową w stronę obu mężczyzn. - Czym możemy służyć? - Możesz ruszyć tyłek i odwrócić się w stronę furgonetki - odezwał się niższy. - Oprzeć się łapami o maskę. Stopy szeroko. Ty też, Różowiutka. Domyśliłam się, że chodzi mu o wyblakły kolor różowej farby, jaki wciąż pozostał na moich jasnych włosach. Jeszcze nie podjęłam decyzji, czy mam się jej do końca pozbyć, czy ufarbować od nowa na gorący odcień purpury. Odnosił się do mnie z taką pogardą, że miałam ochotę odwrócić się i zamienić jego włosy w płonące różowe ognisko. Być może dosłownie. Postąpiłam inaczej, uśmiechnęłam się i tak jak Luis położyłam dłonie na chłodnej, gładkiej powierzchni maski i rozsunęłam stopy na szerokość ramion. Niższy z detektywów stanął za moimi plecami, żeby mnie ob-szukać. - Nie lubię, kiedy ktoś mnie dotyka - uprzedziłam cicho. - Ona nie żartuje - wtrącił Luis. - Lepiej jej nie drażnić. - Muszę was obmacać, czy nie macie broni - powiedział detektyw. - Jeśli się będziesz opierać, złapię cię za ten chudy albinoski tyłek i zaciągnę do więzienia okręgowego. Czy to jasne? - Rany, człowieku. - Luis westchnął. - Skończ z tym wreszcie, dobrze? Sądziłam, że Luis mówi raczej do mnie niż do detektywa. Nie byłam pewna, czego po mnie oczekuje, ale domyśliłam się, że chce, żebym nic nie robiła, gdyż patrzył na mnie długo i uporczywie. Dlatego, z ogromnym niesmakiem, pozwoliłam, żeby obcy położył na mnie ręce, przesunął nimi wzdłuż ciału, po plecach, w dół, po nogach i do góry między nogami. Spokojnie, powtarzałam sobie. Zachowaj spokój. Okazało się to o wiele trudniejsze, niż przewidywałam. Ale nie odrywałam spojrzenia od ciemnych oczu Luisa i dzięki temu do pewnego stopnia zachowałam panowanie nad sobą. Detektyw zrobił krok do tyłu. -Jest czysta. Teraz twoja kolej, Rocha. Luis uśmiechnął się szeroko, jakby był przyzwyczajony do takiego traktowania. -Nie ma sprawy. Wiem, że lubicie takie rzeczy. Jego słowa pozbawiły nieznajomego detektywa resztek dobrego humoru. Uderzając przedramieniem Luisa w kark, pchnął go do przodu i gwałtownie przygniótł do maski furgonetki. Odchyliłam się do tyłu, przenosząc ciężar ciała na pięty. - Ja bym tego nie robiła. - Zamknij się, ścierwo - powiedział starszy, mocniej zbudowany mężczyzna. - Ręce na maskę! Ręce na maskę! - Dlaczego? - Nie chciałam się podporządkować. Nie znosiłam dotyku obcych ludzi i traktowania z pogardą, ale moją wściekłość rozpaliła przemoc wobec Luisa, a nie wobec mnie. Niższy z detektywów oklepywał Luisa z dużo większą siłą niż mnie. - Co złego zrobiliśmy? - Sądzisz, że potrzebuję powodu, żeby zatrzymać łajzę od Norteńo? - wybuchnął. - Lepiej się zastanów. - Nie mam nic wspólnego z Norteńo - zaprzeczył Luis przez zaciśnięte zęby. Tamten wciąż przyciskał jego twarz do maski. - Od lat do nich nie należę. Niech pan przeczyta nowe instrukcje, detektywie. - Jeśli nie należysz do Norteńo, to dlaczego gang zastrzelił twojego brata i bratową? Dla zabawy? - Odszedłem. To im się nie spodobało. Dopiero wróciłem do miasta. Możecie to sprawdzić. Starszy z mężczyzn skinął głową młodszemu, który puścił Luisa i zrobił krok w tył. Luis wyprostował się, odwrócił od furgonetki i stanął przed detektywami. - O co chodzi? - zapytał. - Ty. - Starszy wskazał palcem na mnie. - Nazwisko! - Leslie Raine - odparłam. Dobre nazwisko, jak każde inne. Miałam wyprodukowany przez Strażników dowód tożsamości potwierdzający, że naprawdę tak się nazywam. - Skąd jesteś? - Stąd. - Tak, rzeczywiście wyglądasz jak cholerny tubylec. - Odprawił mnie gestem i zwrócił się do Luisa: -Dlaczego się kręcisz wokół budynku władz federalnych? - Wcale się nie kręcę - zaprzeczył Luis. - Przed chwilą wyszliśmy z biura FBI. Rozmawialiśmy z agentem specjalnym Turnerem. Na pewno to potwierdzi. Mężczyźni wymienili szybkie, niezrozumiałe dla nas spojrzenia. - Jak taka łajza jak ty zasłużyła na rozmowy z FBI? - Nie wasza sprawa - powiedziałam z chłodną wyższością dżinna. Obaj mężczyźni dłuższą chwilę uważnie mi się przyglądali. - Kim ty właściwie jesteś? Pracujesz dla federalnych? A Rocha jest informatorem? Uśmiechnęłam się leniwie. - Naprawdę chcecie o tym rozmawiać tutaj? - zapytałam. - Na ulicy?

50 5 Przejeżdżający obok ludzie zwalniali, żeby nam się przyjrzeć. Przed sklepem po drugiej stronie ktoś stał i fotografował nas komórką. Wysłałam impuls mocy i rozgniotłam metal oraz szkło. Telefon wydał z siebie smutne, ciche, elektroniczne beknięcie i padl. Mężczyzna z ponurym zaskoczeniem przyglądał się zepsutemu urządzeniu. Potrząsnął nim bezradnie, jakby próbował przywrócić mu życie. Po chwili, widząc wyraz mojej twarzy, szybko ruszył przed siebie. Nie lubię, kiedy ludzie się na mnie gapią. Nie miało znaczenia, czy policjanci mi uwierzyli. Obaj postanowili zachować ostrożność. Starszy z nich kiwnął głową. Młodszy podszedł do stojącego w pobliżu nieoznakowanego szarego sedana i otworzył tylne drzwi. - Wsiadać! - rozkazał. - Jesteśmy aresztowani? - A zrobiliście coś, za co powinniśmy was zatrzymać? Wzruszyłam ramionami i wsiadłam. Luis wsiadł po przeciwnej stronie. Dwoje drzwi głośno zamknięto, a policjanci podeszli do przodu wozu. Natychmiast poczułam się jak w pułapce. Samochód nie pachniał tak jak większość aut. Unosiła się w nim nieprzyjemna woń plastiku, rozgrzanego metalu, niemytych cial i nieświeżego jedzenia. Przyjrzałam się uważnie drzwiom od wewnętrznej strony. Nie było klamek. Pocieszyła mnie myśl, że nam dwojgu by to w niczym nie przeszkodziło, gdybyśmy postanowili wysiąść. Strażników Ziemi nie tak łatwo uwięzić, a dżinny, nawet głęboko upokorzo- ne i wyklęte, jeszcze trudniej. Posiadanie takich mocy miało jednak wady. Na przykład nie zawsze można było znaleźć pożyteczny sposób ich zastosowania. Aż do teraz. Policjanci wsiedli do samochodu. W środku było ciepło, lecz nie nadmiernie. Mimo to poczułam, że zaraz się uduszę, i zaczęła mnie ogarniać panika. Zacisnęłam powieki i skoncentrowałam się na oddychaniu. Starałam się oddychać równo, miarowo, usiłowałam sobie nie wyobrażać, czym jest pozbawienie powietrza, odebranie oddechu. - Co się dzieje z twoją przyjaciółką? - zapytał niższy detektyw. Nie otworzyłam oczu. - Chyba nie zamierzasz się porzygać, co? W razie czego to ty sprzątasz. - Ona nie lubi samochodów - wyjaśnił Luis. -Zwłaszcza takich, które cuchną jak po wczorajszej balandze. Tutaj żaden wścibski nas nie usłyszy. Czego, u diabła, od nas chcecie? Wyższy detektyw odwrócił się do nas i położył rękę na tyle oparcia. - Jesteś Strażnikiem Ziemi, zgadza się? Słysząc to, otworzyłam szeroko oczy. Luis w ogóle nie zareagował. Ani szybszym biciem serca, ani przyśpieszonym oddechem. - Nie mam pojęcia, o czym mówicie - odparł. -Zajmuję się ochroną środowiska. Teraz zarabia się na tym grubszą forsę, wiecie o tym? Na zielonym myśleniu i tak dalej... - Nie wciskaj mi kitu. Jesteś Strażnikiem. Luis nic nie odpowiedział, tylko patrzył. Wyższy detektyw w końcu westchnął i przesunął kwadratową ręką po twarzy. - Wszystko o tym wiem - przyznał. - Cholera, teraz o was ciągle mówią w telewizji? Poza tym moja bratowa jest Strażnikiem Pogody. Beatrice Halley. Pracuje w Chicago, zajmuje się jeziorami. Luis usiadł wygodniej. - Znam Beę Halley - powiedział. - Musisz być Frank Halley. Wspominała, że jej szwagier jest gliną. - Nie przepada za mną, ale to uczucie wzajemne. Wszystko jedno, nie o to chodzi. - To o co? - Mam dla was robotę - powiedział Halley. - Chorego dzieciaka. Przez twarz Luisa przesunął się cień. Wiedziałam, jak nie znosi odmawiać. Jednocześnie Strażnicy Ziemi na ogół nie zgadzali się uzdrawiać zwykłych ludzi. Była to przykra konieczność. Gdyby się rozeszło, co potrafią, do ich drzwi zaczęłyby szturmować tłumy chorych. Uniemożliwiłoby im to wykonywanie ważniejszych obowiązków. -Wiem, że tego zazwyczaj nie robicie - przyznał Halley. - Ale ta mała jest niezwykła. Znaleziono ją na wpół zagłodzoną, odwodnioną, z ostrą infekcją. Nie ma rodziny, nie zgłoszono jej zaginięcia. Ma najwyżej pięć lat. W oczach Luisa zapłonęła nadzieja. Wiedziałam, że musiała się pojawić również na mojej twarzy. - Bez nazwiska? - Jest zbyt chora, żeby coś powiedzieć. Byłam przekonana, że Halley celowo nie zdradza dokładniejszych szczegółów. Pozwalał, aby zrozpaczony Luis sam sobie resztę dośpiewał. Wydawało mi się, że znam powód takiego postępowania. - Ta dziewczynka - zaczęłam. - To nie jest Isabel Rocha. Chciałbyś, żebyśmy tak myśleli, bo to skłoniłoby Luisa do bezpośredniego kontaktu z nią. - Tak, to prawda - przyznał Halley. - Zrozumcie, ta mała jest w ciężkim stanie. Próbowali już wszystkiego. Nawet podawali jej dożylnie antybiotyki. Ona umiera. Jesteście jej jedyną szansą, chyba że święty Józef uczyni cud. - Przerwał i spojrzał na Luisa. - Jesteś człowiekiem wierzącym? - Byłem parę razy na mszy. - W rzeczywistości był bardziej religijny, niż chciał to przyznać. Kilkakrotnie słyszałam jego modlitwy o odnalezienie Isabel. Albo żeby mógł się zemścić, jeśli Ibby nie żyje. - Dlaczego pytasz? Halley wzruszył ramionami. - Zawsze mnie to zastanawiało. Wy, Strażnicy, praktycznie jesteście bogami. Potraficie rzucać piorunami i uzdrawiać chorych. Bea nie jest religijna. Po prostu to mnie zdziwiło.

50 6 - Nie jesteśmy żadnymi bogami, pisanymi wielką czy małą literą - powiedział Luis. - Nawet nie jesteśmy aniołami, stary. Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Bystry Strażnik wie o tym lepiej od innych. Kiedy udajesz Boga, ludzie umierają. Halley miał taką minę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy się wtrąciłam. - Jeśli dziewczynka jest tak chora, jak mówisz, to nie powinniśmy marnować więcej czasu. Obaj policjanci spojrzeli na mnie ze zdumieniem, ale szybko odzyskali panowanie nad sobą. - Pojedziesz? - zapytał Halley i uruchomił silnik. - Oczywiście, że pojedzie - potwierdziłam, nawet nie spoglądając na Luisa. Łącząca nas więź była tak silna, że nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogłam ich mieć. Właśnie tak Luis by postąpił, bez względu na to, czy byłoby to rozsądne. - Wystarczyło tylko poprosić. Halley przewrócił oczyma. - Tak, powinienem o tym pomyśleć. Dziewczynka przebywała w szpitalu. Nigdy przedtem nie byłam w szpitalu, chociaż wiedziałam, że istnieją. Nie musiałam nikogo odwiedzać. Kiedy postrzelono Manny'ego i Angelę, rany okazały się śmiertelne. Gdyby nawet zabrano ich do szpitala, a przecież mogłoby tak się siać, nic położono by ich na jednym z tych łóżek o skomplikowanej konstrukcji, nie podłączono by do maszyn, nie zredukowano do roli bezwładnego, obolałego worka umierającego mięsa. Ten szpital mi się nie spodobał. Dziecko było takie małe. Mniejsze od Isabel, ale w ogóle do niej niepodobne. Jasne włosy, różowa cera, delikatne, przypominające pączek róży usta. Nie widziałam koloru jej oczu. Była nieprzytomna. Miała pozbawione barwy i mocno posiniaczone kończyny - na skutek infekcji, o której wspominał detektyw Halley, a nie z powodu pobicia. Dziecko było chude, zaniedbane i walczyło z bezwzględnym wrogiem. Pokój cuchnął odorem śmierci. Zatrzymałam się w progu, przełknęłam nerwowo ślinę. Halley stanął za mną. - Smutne - powiedział. - Prawda? Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na Luisa. Wszedł do sterylnego pomieszczenia niespiesznie, z powagą, jakby się lękał, że przestraszy dziecko, które nie mogło się nawet domyślać jego obecności. W porównaniu z tą drobną dziewczynką był potężnym, muskularnym mężczyzną. Przyszło mi do głowy, że człowiek, który przypadkiem zajrzałby do pokoju szpitalnego, mógłby pomyśleć, że Luis jest zbrodniarzem, pragnącym skrzywdzić dziecko. Dopóki nie zobaczyłby wyrazu jego twarzy i spojrzenia. Luis rozczulająco delikatnym gestem dotknął wierzchem dłoni czoła dziewczynki i przycupnął na łóżku obok niej. Miał duże ręce, ale przesunął lekko palcami po włosach dziecka, jakby dziewczynka mogła poczuć pociechę, którą jej chciał przynieść. - Cass? - powiedział. - Jesteś mi potrzebna. Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy. Poczułam niemal fizyczny wstrząs. Był to rozkaz, ale płynący z serca, w dobrym celu. Poczułam o wiele więcej. Skomplikowaną mieszankę potrzeby i pragnienia, niepokoju i zatroskania. Przez jedną pełną zamętu chwilę spojrzałam na siebie jego oczami i dostrzegłam wysoką, chudą kobietę, obojętną i z pozoru pozbawioną wszelkich związków ze światem ludzi. Z pozoru. Nagle zyskałam świadomość własnego ciała, wszystkich jego części, o złożonej i fascynującej budowie. Poczułam na skórze powiew chłodnego powietrza i patrzyłam, jak pojawia się na niej gęsia skórka. Moje serce biło mocniej, zmieniało rytm. Zaschło mi w ustach. Nie podjęłam żadnej świadomej decyzji. Zrobiłam pierwszy krok, a potem następne, dopóki nie znalazłam się po drugiej stronie łóżka dziecka, naprzeciw Luisa Rochy. Wyciągnął w moją stronę prawą rękę. Lewą nadal delikatnie dotykał czoła dziewczynki. Ścisnęłam palcami jego dłoń. Czysta rozkosz płynąca z naszego dotyku odebrała mi dech w piersi. Poczułam mrowienie impulsu przypływającego najpierw między nami, a po chwili przez niego. Czerpałam ze źródła ukrytego w głębi Ziemi - mocy powolnej, cichej, potężnej. Wystarczyło, że poczułam ją krążącą w moich żyłach i płynącą do Luisa, aby natychmiast wróciły wspomnienia innych czasów, innych miejsc, innego życia. Nigdy wcześniej nie byłam człowiekiem, ale bardzo, bardzo długo byłam dżinnem i teraz dotykałam przedwiecznego... Westchnęłam niepewnie, prawie jęknęłam i zaczęłam kształtować moc, nadawać jej formę złotego strumienia, który Luis dzięki swojej wiedzy kierował w głąb kruchego ciała dziecka. Tylko część dżinnów to potrafiła. Nigdy nie interesowałam się uzdrawianiem, ale zafascynowała mnie precyzja, z jaką Luis pracował. Zupełnie nie pasowała do jego postaci. Przyglądanie się mu sprawiało mi przyjemność. Luis pracował w ogromnym skupieniu. Trwało to bardzo długo, kilka godzin. Policjanci wyszli, wrócili i znowu wyszli. Lekarze i pielęgniarki pojawiali się i znikali, ale nikt nam nie przeszkadzał. Zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje, aż uświadomiłam sobie, że wszyscy musieli dojść do porozumienia i wspólnie wyrazić zgodę na tę ostatnią próbę. Nic już nie mogło zaszkodzić. Sińce pod skórą powoli zaczęły blednąc. Luis przerwał na chwilę, żeby złapać oddech. Nalałam mu szklankę wody z karafki stojącej obok łóżka. Wypił szybko, zachłannie. Wtedy zauważyłam, że ma koszulę mokrą od potu i kropelki skapują mu z włosów. Jego mięśnie drżały z wysiłku. Położyłam bladą, suchą dłoń na spoconym ramieniu, na tatuażu w kształcie płomienia. - Wystarczy - powiedziałam.

50 7 - Nie - zaprzeczył Luis i wyciągnął w moją stronę szklankę, prosząc gestem o dolanie wody z karafki. -Wciąż krążą w jej krwi te małe dranie, ale już się do nich dobrałem. Oczyściłem większość jej organów wewnętrznych. Jeśli jednak nie usunę tego świństwa z jej krwi, wtedy zakażenie zacznie się od nowa... - przerwał, żeby się napić. - Masz dość mocy na dalszy ciąg? Czy miałam? Zaskoczyło mnie to pytanie. Szybko skupiłam uwagę na sobie. Nie byłam zmęczona, nie osiągnęłam granicy ludzkiego wyczerpania, ale miał rację. Drżałam, ograbiona z energii. Poczułam palące pragnienie. Wzięłam od niego szklankę, napełniłam wodą i wypiłam ją jednym haustem. - Dobrze się czuję - odpowiedziałam. Wziął karafkę, potrząsnął, wzruszył ramionami, wyjął korek i wypił kilka ostatnich łyków. Odstawił pustą na stolik. - Do roboty. Przytrzymałam go za ramię. - Luis? - Nie musiałam nic więcej mówić. On też niczego nie musiał mi tłumaczyć. Wystarczyło, że pokręcił głową, nie przyjmując do wiadomości mojego zaniepokojenia. - Dobrze - powiedziałam. Miałam wrażenie, że poparzyłam sobie palce, dotykając jego skóry. Był rozgrzany, tak gorący, że zwróciło to moją uwagę. Wysiłek i moc niszczyły go od środka. Nie zamierzał przerwać. Doskonale go rozumiałam. Słońce właśnie chowało się za horyzontem, kiedy Luis wreszcie westchnął, zdjął rękę z czoła dziewczynki i spróbował wstać, lecz bez powodzenia. Chwyciłam go za ramię, gdy zaczął się osuwać z łóżka. Nie zdołałam go utrzymać, ale nie pozwoliłam mu upaść bezwładnie, tylko pomogłam mu się osunąć w pozycji siedzącej na podłogę. Ktoś napełnił karafkę wodą. Chwyciłam ją i ruszyłam w stronę Luisa. Kolana pode mną drżały. Musiałam się zatrzymać i na chwilę oprzeć się o ścianę, bo przed oczami pojawiły mi się czarne plamy. Zebrałam resztki sił i opadłam na podłogę obok Luisa. Nie rozlałam wody. - Dobrze się czujesz? - odezwał się słabym, ochrypłym głosem. Podałam mu karafkę, wypił do połowy, nie odrywając od niej ust. - Musimy coś zjeść. Białko i węglowodany. Im więcej, tym lepiej. Zabrałam mu wodę i wypiłam do końca. - A dziewczynka? - zapytałam głosem, który z trudem rozpoznałam. Luis uśmiechnął się powoli, miał bardzo zmęczoną twarz. - Wyzdrowieje - powiedział. Ciepły i słodki uśmiech szybko zniknął. - Przynajmniej fizycznie. Nie mam pojęcia, co mogło ją doprowadzić do takiego stanu. Uraz może hyc o wicie głębszy i nie poradzimy sobie z nim lak lalwo jak z objawami fizycznymi. Jeśli to było łatwe, to nie potrafiłam sobie wyobrazić walki z trudnym przypadkiem. Chciałam się podnieść, ale nogi nie zareagowały. Luis wziął mnie za rękę. Nie pozwoliłam na to, ale nawet osłabiony, był ode mnie silniejszy. - Nie - sprzeciwiłam się. - Za dużo oddałeś energii. - Potrzebujesz jej bardziej ode mnie. Ostatnie zapasy mocy wlały się we mnie, przeniknęły ciepłem moje nerwy, wzbudzając fale rozkoszy. To była zaledwie namiastka. Niewiele mógł mi dać, ale to wystarczyło, aby podtrzymać mnie na siłach przez dzień, dwa, aż sam odzyska siły. Jeśli wcześniej nierozważnie nie zużytkuję swojej mocy Nie chciałam tego zrobić, ale moja dłoń poruszyła się, jakby kierowana własną wolą. Wyrwała się z jego uścisku i uniosła, aby dotknąć jego twarzy. Luis spojrzał na mnie rozszerzonymi nagle oczami. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy na siebie. Zniknęły wszelkie przeszkody, wszelkie dzielące nas mury. Nagle opuściłam dłoń, z trudem się podniosłam i ruszyłam na poszukiwanie białka i węglowodanów, których jego organizm tak bardzo potrzebował. W holu spotkałam detektywa Halleya. Właśnie szedł do naszego pokoju z tacą pełną jedzenia. Były tam hamburgery, hot dogi i jakiś gulasz w misce. - Wyjdzie z tego? - zapytał Halley, trzymając tacę mocno w rękach. - Nie dasz nam jedzenia, jeśli umrze? Zamrugał, pokręcił głową i podał mi tacę. - Próbowaliście. Chyba nie można prosić o nic więcej. - To się cieszę, bo Luis uważa, że ona wyzdrowieje. -Ruszyłam przed siebie, żeby zanieść jedzenie do pokoju, gdy odwróciłam się i zapytałam: - Skąd wiedziałeś? - Niby co? - No, że będziemy tego potrzebować. Wzruszył ramionami. - Zapytałem bratową. Powiedziała, że jeśli przez to przejdziecie, będziecie głodni jak wilki. Uznałam, że mimo wszystko Halley będzie miał prawo żyć. Dziewczynka obudziła się po głębokim, bo naturalnym, śnie. Najważniejsze było to, jak się obudziła... z płaczem, krzykiem, przerażeniem i rozpaczą. Jej udręka wywołała w pokoju pożar. Wszystko stało się bardzo szybko. Dziecko krzyczało z przerażenia, a za moment pościel, w której leżała, wybuchnęła pomarańczowym płomieniem. Zajęły się poduszki na stojących w pobliżu krzesłach i wesołe żółte zasłony wiszące w oknach. Kolorowe rysunki na ścianach gwałtownie pociemniały.

50 8 To było najgorsze, co mogło się stać. Moce Luisa pochodziły z Ziemi. Strażnik Pogody szybciej mógłby znaleźć sposób zgaszenia płomieni, ale dla Strażnika Ziemi to bardzo trudne zadanie. Moje moce były ograniczone przez moce Luisa, ale mogłam je wykorzystać bardziej twórczo. Błyskawicznie zmieniłam strukturę naszej skóry i płuc, żebyśmy się stali ognioodporni, ale nie mogłam uczynić nas ogniotrwałymi. Dobrze zrobiłam, bo Luis rzucił się w płomienie, chwycił dziecko, ściągnął je z łóżka i przytulił do siebie. Gdyby był normalnym człowiekiem, poparzyłby się straszliwie. W chwili, gdy dziewczynka znalazła się w ramionach Luisa, płomienie zaczęły gasnąć, z sykiem i strzelaniem, kiedy zadziałał umieszczony w suficie system przeciwpożarowy. Z góry polała się woda i włączył się alarm. Odcięłam przepływ mocy. Luis i ja wróciliśmy do poprzedniego stanu. - Co u diabła...? Przy drzwiach do pokoju zebrał się spory tłumek, przez który przedarło się do środka dwóch mężczyzn. Sprawiali wrażenie ludzi pełniących ważne funkcje. Tenw białym fartuchu był lekarzem, za nim przeciskał się detektyw Halley. I to Halley odezwał się pierwszy. - Co się tu stało? Lekarza nie interesowały takie szczegóły i ruszył, żeby odebrać dziewczynkę z rąk Luisa. - Nie - sprzeciwił się Luis. - Zły pomysł. - Muszę obejrzeć jej poparzenia. - Nic jej się nie stało. Jest tylko wystraszona. - I niebezpieczna - dodałam. - A także zdezorientowana. Luis spojrzał na mnie. Tak jak ja wiedział, co jej dolega: moce dziecka powinny zostać uśpione do czasu, kiedy w organizmie dziewczynki wykształcą się odpowiednie kanały, przez które bezpiecznie popłyną. Była o wiele za mała - o wiele za mała - aby udźwignąć taki ciężar. Nawet w okresie dorastania nie poradziłaby sobie z tak ogromnymi wrodzonymi zdolnościami, których próbkę nam dała. - Jak to się stało? - spytałam cicho. Luis tulił dziecko w ramionach, a ono przywarło do niego, otoczyło ramionkami jego szyję i patrzyło szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia niebieskimi oczami. Wyciągnęłam z szafy gruby, ciepły pled. To było jedyne miejsce w pokoju, do którego nie miały dostępu płomienie ani woda z sufitu. Podałam pled Luisowi. Szczelnie owinął nim dziewczynkę. - Nie chciałam - szepnęła z poważną miną. -Naprawdę nie chciałam. - Wiem, mija - powiedział. - Nie martw się, nikt cię nie obwinia. Jestem Luis. A ty jak masz na imię? Zastanawiała się dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała: - Pammy. - Pammy, a nazwisko? - A twoje? - zapytała. Luis się uśmiechnął. - Rocha. - Śmieszne. - Być może. Hiszpańskie. A twoje jest śmieszne? - Gegenwaller - oznajmiła z dumą. - To niemieckie nazwisko. Luis zerknął na detektywa Halleya, który skinął głową i przepchnął się przez tłum wciąż stojący przy drzwiach. Dostał potrzebną informację i mógł rozpocząć poszukiwania. - Pammy Gegenwaller - powiedział Luis. - Gdzie są twoi rodzice? Jej twarz nagle przybrała zimny wyraz, przeobraziła się w nieruchomą, pustą maskę. Robiła wrażenie doświadczonej staruszki, a nie dziecka. - Nie mają żadnego znaczenia - stwierdziła. - Tak mówiła pani. - Pani - powtórzyłam. - Kim ona jest? Pammy odwróciła buzię, przytuliła się do szyi Luisa. - Hej! - zawołał i delikatnie zakołysał dzieckiem. -To Cassiel. Jest miła. Nie zrobi ci krzywdy. - Zrobi - powiedziała Pammy. - Tak jak pani. W końcu personel medyczny otrząsnął się z osłupienia i wszyscy wtargnęli do środka, jakby nagle zniknęła niewidoczna bariera na progu, zagradzająca wejście do pokoju. Pielęgniarka wyrwała Pammy z ramion Luisa. Gdy dziewczynka krzyknęła, protestując przeciwko temu, zauważyłam nagły grymas bólu i lęku na jego twarzy. - Zaczekaj! - warknął. Pielęgniarka przystanęła, zmarszczyła brwi, usiłując powstrzymać machające rękami dziecko. Luis położył dłoń na czole Pammy. - Teraz zaśniesz, kochanie - wymruczał. - Jesteś bezpieczna. Musisz zaufać tym ludziom. Im zależy, żebyś wyzdrowiała. Dobrze? Używał swojej mocy zdecydowanie, lecz subtelnie. Zastosował ją jako formę środka uspokajającego. Moc przeniknęła dziewczynkę i rozluźniła jej ciało. Pammy zamrugała oczami i zamknęła powieki. Oparła głowę na ramieniu pielęgniarki. Luis odsunął rękę. - Powinna spać przez jakiś czas - powiedział. -Niech ktoś stale będzie przy niej. Przekazałem jej sugestię, że ma wam zaufać, ale jeśli się wystraszy, to może się zmienić. Dbajcie o jej spokój, a nie powinniście mieć z nią kłopotów. Nie zostawiajcie jej samej. - Sięgnął do kieszeni, wyjął mały notes, zanotował coś szybko i podał kobiecie kartkę. - Proszę zadzwonić pod ten numer. To numer alarmowy do Strażników. Wyznaczą kogoś o odpowiednim profilu mocy, żeby wam pomógł. Jeśli nie znajdą nikogo, wtedy tu wrócę. Zapisałem też numer do siebie.

50 9 - Przenieśmy ją do innego pokoju! Niech ktoś ściągnie konserwatora budynku! Zadzwońcie do straży pożarnej, muszą spisać raport! - ryknął naczelny lekarz. Pielęgniarka zabrała Pammy i wyszła z pokoju. Ruszyliśmy za nią z Luisem, ale gdy znaleźliśmy się na korytarzu, od razu przystanął. Powietrze tutaj nie cuchnęło dymem i roztopionym plastikiem. Odetchnęłam kilka razy z ulgą. - Rozumiesz coś z jej słów? - zapytał. - Wiesz, co się przed chwilą stało? - Dziecko jest uśpionym Strażnikiem - powiedziałam. - Ktoś obudził jej moce, ale zbyt wcześnie, aby to było bezpieczne. Jakaś kobieta. Ktoś podobny do mnie. - Dżinn - stwierdził Luis. - Chyba oboje wiemy, o kogo chodzi. O Perłę. Pammy była na Ranczu, gdzie Perła szkoliła porwane dzieci Strażników. Ale w jakim celu to robiła? Co miałyby uczynić? - Pammy odrzucono - domyśliłam się. Widzieliśmy już inne podobne przypadki. Dzieci przywiezione na Kanczo, do oceny lub na szkolenie, które nie spełniły nieznanych nam wymagań Perły, były albo odrzucone, albo wykorzystywane jako strażnicy pilnujący granic Rancza, które stało się ich twierdzą. Pammy uciekła lub ją wypędzono, bo się rozchorowała i stała się bezużyteczna. - Perła musiała zmienić miejsce pobytu - dodałam. - Być może zmieniła także taktykę. Znaleźliśmy kryjówkę Perły w Kolorado. Zanim zebraliśmy odpowiednie siły, żeby ją zaatakować, kryjówkę zniszczono. Zostali w niej tylko zbędni sojusznicy -ludzie. Dzieci zabrała ze sobą. Poświęciliśmy kilka tygodni na poszukiwanie tropów, które by nam wskazały, dokąd uciekła. - Może taki właśnie jest jej cel - zastanawiał się Luis. - Może Pammy wcale nie zawiodła. I dokładnie spełnia wymagania Perły. Jest małą bombą zegarową. Zastanowiłam się przez chwilę i pokręciłam przecząco głową. - Nie. Perlą nie jest zainteresowana przypadkowymi zniszczeniami. Ona ma cel, choć jeszcze nie wiemy dokładnie jaki. Ale jeśli pozbyła się tego dziecka, to tylko dlatego, że Pammy nie spełniła jej oczekiwań. Oczy Luisa zapłonęły ponurym blaskiem. - Chryste! - szepnął. - Ta mała mogłaby wysadzić szpital w powietrze, gdyby się zezłościła. Czyżby miała jeszcze za mało mocy? - Pewnie dla Perły za mało - powiedziałam. Westchnął. - Muszę wypić trzy szklaneczki whisky i przespać się z półtorej doby. Nie możemy tak walczyć dalej. Pora trochę zwolnić tempo. Nie chciałam niczego zwalniać, ale też poczułam zmęczenie i słabe drżenie mięśni. Mój słabnący mózg interpretował obrazy i dźwięki na przemian jako zbyt wolne, ciemne i ciche lub zbyt szybkie, jasne i głośne. Musiałam odpocząć, a jeśli ja potrzebowałam odpoczynku, Luis potrzebował go stokroć bardziej. - Do domu? - spytałam. - Do domu - odparł. - Natychmiast. 2 Domem był domek jego brata, Manny'ego i jego żony Angeli, który Luis postanowił zatrzymać po ich śmierci. Częściowo chodziło o zapewnienie małej Isabel poczucia ciągłości, przebywania w znajomym otoczeniu, chociaż liczenie na jej powrót niewiele miało wspólnego z logiką, było raczej zwykłym uporem i determinacją. Chodziło też o wygodę. Luis niedawno przeprowadził się z Florydy i nie zdążył wynająć mieszkania, zanim zamordowano jego brata. Miałam mieszkanie, lecz traktowałam je jak przechowalnię, gdzie trzymałam swoje rzeczy, spałam i się myłam. Dom Rochów był czymś... więcej. - Powinienem cię odwieźć do twojego mieszkania -powiedział Luis, otwierając frontowe drzwi do małego, schludnego domku. Potrwało to dłuższą chwilę, ponieważ zamontował nowe zamki i system alarmowy. Mówił to bez przekonania, dlatego zlekceważyłam jego słowa i ruszyłam korytarzem do znajomego saloniku. Był wygodnie umeblowany, pełen przedmiotów, które nie do końca do siebie pasowały - ślad po ludziach, którzy kupowali rzeczy przez lata, z miłości, nie dla mody. W przeciwieństwie do brata i bratowej Luis utrzymywał w domu ład. Panowała w nim atmosfera spokoju. Porządku. Może smutku. Dzięki niej zniknęło z mojej duszy uczucie zmęczenia, niepokoju. Zamknęłam drzwi za sobą i usiadłam na kanapie. Luis spojrzał na mnie bez słowa i poszedł do kuchni. Wrócił z dwiema szklankami, ozdobionymi postaciami z kreskówek, i butelką bursztynowego płynu, którą postawił na stoliczku do kawy, a potem osunął się obok mnie z westchnieniem świadczącym o krańcowym wyczerpaniu. - Drinka? - zapytał. - Nie wiem - odpowiedziałam. - Mam się napić? Nalał mi odrobinę, tak że alkohol tworzył cienką kreskę na dnie szklanki. - Spróbuj.

50 10 Upiłam ostrożnie łyk i wydałam z siebie zduszony okrzyk, gdy palący, dymny smak ogarnął mój język i podniebienie. Luis pochylił się do przodu i nalał do swojej szklanki o wiele hojniejszą porcję, uniósł ją niedbale w moją stronę i powiedział salud, a potem wypił wszystko, pociągając dwa długie łyki. Upiłam nieco więcej. Za drugim razem płyn już tak nie palił i miał wyraźniejszy smak. Luis znowu napełnił sobie szklankę. Powoli skończyłam swoją porcję i poczułam, jak ogarnia mnie dziwny spokój. Lek uspokajający w postaci chemicznego destylatu. Zaczęłam rozumieć, dlaczego ludzie czasem uciekają się do tego środka. Luis odstawił pustą szklankę, uzupełnił zawartość mojej i dolał sobie trzecią porcję. - Ostatnia kolejka - postanowił i zakręcił butelkę. -Co powiesz? - Ciekawe - mruknęłam. Nie byłam do końca pewna, czy podobają mi się zmiany w moim organizmie, ale ta dezaprobata pozostała tylko w sferze teorii. Teraz w moich żyłach krążyło ciepło. Poczułam się odprężona, mniej skrępowana. Już nie byłam taka czujna. Pojawiły się niebezpieczne wspomnienia z czasów, kiedy byłam wolna, potężna, zupełnie inna niż teraz. Luis przyglądał mi się znad krawędzi szklanki i pił, tym razem wolniej, tak jak ja. - Byłaś dziś dobra - stwierdził. - Oboje okazaliśmy się dobrzy. Nie zdarzało się to zbyt często. Nie znaliśmy się z Luisem tak jak z Mannym. Przy nim czułam się swobodnie. Rozumiałam charakter naszych relacji, niemal wyłącznie zawodowych. A Luis był... skomplikowany. Reagowałam na niego dużo intensywniej, dotyczyło to zarówno mocy przepływającej między nami, jak i kontaktów czysto fizycznych. Odkąd zostałam człowiekiem, moje ciało wielokrotnie sprawiało mi niespodziankę i wciąż podejmowało tajemnicze działania, które, jak mi się wydawało, były oderwane od chłodnej logiki moich myśli. Nie byłam pewna, jak ludzie łączą te sfery. A także, jak robią to dżinny. Nigdy nie należałam do tych, które udawały zwykłych śmiertelników. Niektóre, jak David, prawie były ludźmi. Inne, jak Ashan, używały ludzkiej postaci jedynie jako zewnętrznej powłoki, niczego więcej. Nie miałam pewności, który z opisów lepiej do mnie pasował, wydawało się, że moja sytuacja wciąż się zmienia. Westchnęłam i oparłam głowę o poduszki kanapy. - Jak sądzisz, czy ona wyzdrowieje? - zapytałam, obejmując szklankę palcami. Luis wypił ostatni łyk whisky. - Nie chodzi o powrót do zdrowia - wyjaśnił. -Nauczy się z tym żyć albo będzie coraz bardziej nieprzewidywalna i niezrównoważona. A jeśli do tego dojdzie, Strażnicy będą musieli usunąć jej moce. Niech Bóg pomoże temu, komu się trafi to zadanie. Z dorosłym to ogromne ryzyko. Istniał niewielki, elitarny oddział Strażników zajmujący się tropieniem ludzi, którzy stali się niebezpieczni. Stosowano wobec nich procedurę przypominającą zabieg chirurgiczny na mózgu, wykonywany jedynie przez najbardziej doświadczonych Strażników Ziemi. Istniały duże szanse zranienia lub okaleczenia psychicznego, obłędu, a nawet śmierci. Mimo to część Strażników decydowała się na takie ryzyko. Nie chcieli już dłużej być niebezpieczni dla otoczenia. W niektórych przypadkach przeprowadzano zabieg pod przymusem. - Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne - powiedziałam. Odstawiłam szklankę na stolik i poczułam spokój ogarniający całe moje ciało. Zwinęłam się w kłębek na kanapie, zwrócona w kierunku Luisa. Głowę opierałam o poduszki. - Tak - zgodził się ze mną Luis. Zawahał się, a potem pochylił się do przodu i odstawił szklankę. - Chcesz jeszcze jednego drinka? Zerknęłam na butelkę. - Nie - odparłam. - A ty? - Nie mogę - powiedział. - Znam granice swoich możliwości i ściśle ich przestrzegam. Granice. Koncepcja nieznana większości dżinnów; niewiele nas ograniczało, tych kilka zakazów narzuciły nam niezmienne prawa wszechświata. Mimo to dobrze go rozumiałam; sama przyjęłam za swoje pewne zasady, po prostu zgadzając się na życie w ludzkiej postaci, zamiast zginąć jako wyklęty dżinn. Część tych ograniczeń narzuciłam sobie sama. Po chwili uświadomiłam sobie, że siedzimy w milczeniu, bez ruchu i patrzymy na siebie. Zauważyłam, że ludzie zazwyczaj nie patrzyli sobie w oczy, chyba że dążyli do starcia. Częściej tylko uprzejmie i przelotnie zerkali w swoją stronę. Teraz było inaczej. Luis wpatrywał się we mnie tak, jakby zapomniał o mruganiu. Spojrzeniu towarzyszyły myśli, ale nie potrafiłam ich do końca rozszyfrować, ponieważ od niedawna byłam człowiekiem. Mimo to zrozumiałam swoją reakcję. W głębi mojego ciała pojawiło się ciepło, rozpływało się we wszystkie strony, a krew szybciej krążyła w żyłach. Zaczęłam głębiej oddychać. Domyślałam się, że rozszerzyły się także moje źrenice. Pobudzenie - głębokie, gwałtowne i pierwotne. I ogromnie przyjemne. - Powinienem cię odwieźć do domu - odezwał się w końcu. Jego głos brzmiał inaczej - głębiej, nieco ochryple, jakby zmuszał się do wypowiedzenia tych słów. - Nie możesz prowadzić - stwierdziłam i spojrzałam na butelkę stojącą na stoliku. - Trzy drinki to za dużo, zgadza się? Tylko że jako Strażnik Ziemi mógł szybko się tym zająć. Mógł usunąć alkohol z organizmu, działając jednym impulsem mocy lub przynajmniej zminimalizować jego skutki.

50 11 Gdyby zechciał. - To prawda - potwierdził obojętnym tonem. -Powinienem trochę odczekać. Podniósł butelkę do góry i spojrzał na nią ciemnymi, zmrużonymi oczami, a potem powoli odkręcił zakrętkę i wlał chlust pomarańczowego płynu najpierw do swojej szklanki, a potem do mojej. Nic nie powiedział. Ja też milczałam. Popijaliśmy whisky, nagle odkryliśmy obecność tej drugiej osoby w pokoju, a kiedy odstawiłam szklankę, poczułam, że jestem rozgrzana, spięta, świadoma istnienia każdego nerwu mojego ciała. Wyprostowałam się gwałtownie, ściągnęłam z siebie jasną, skórzaną kurtkę i rzuciłam z rozmachem na stojący w pobliżu fotel. Pod spodem miałam cienką, bladoróżową, bawełnianą koszulkę bez rękawów. Nie zawracałam sobie głowy noszeniem niewygodnego stanika. Moja budowa sprawiała, że stanik nie był niezbędnym elementem stroju, chociaż czasem nosiłam go, aby spełnić wymogi towarzyskiej etykiety. Ale nie dziś. Usiadłam znowu na kanapie, moja skóra była zaróżowiona i wilgotna. Luis zerknął na mnie z boku. Nie na moją twarz. Na cienką bawełnianą tkaninę, pod którą sterczały moje sutki, stwardniałe pod wpływem chłodniejszego powietrza i pod wpływem jego gwałtownego zainteresowania. Nadal nic nie mówiłam. On też milczał. Uniósł brwi i upił ostatni łyk trunku, a potem odstawił szklankę. - Cass - powiedział miękko. - Nie jestem pewien, czy powinniśmy to robić. - Dlaczego? - zapytałam. Ułożyłam się bokiem na miękkich poduszkach i spojrzałam mu prosto w oczy. -Chcesz, żebym była człowiekiem, ale się opierasz, kiedy próbuję. Luis roześmiał się niepewnie. - Tak, opieram się z całych sił. Akurat! Proszę pani, gdybym się opierał, nie piłbym tyle whisky i wykopał cię do diabła z mojego domu. Zmarszczyłam brwi, próbując dokładnie zrozumieć jego słowa, niejasne poprzez ciepłą, nieuchwytną błogość, która krążyła w moim ciele. - Ale tego nie zrobiłeś. - Zauważyłaś. - Ale nie jesteś pewien... - Niezdecydowanie to ludzka cecha, Cass. Musisz się do niej przyzwyczaić. Wyrzucą mnie na zbity pysk z Klubu dla Facetów, jeśli będę teraz udawał cnotliwego przy pijanej gorącej kobiecie, która usiłuje zedrzeć mi spodnie. Powiedział „przy kobiecie", nie „przy dżinnie". Miało to dla mnie znaczenie. Zniknęła jakaś bariera między nami, o której istnieniu ledwie miałam pojęcie. Nie wiedziałam, dlaczego tak się stało. Oczywiście mógł to być wpływ alkoholu, ale mogła to być również konsekwencja wielogodzinnego maksymalnego skupienia na ratowaniu małego dziecka w szpitalu... albo, po prostu, od pewnego czasu oboje o tym myśleliśmy, lecz nie chcieliśmy się do tego przyznać. Zsunęłam się z kanapy i tak gwałtownie odepchnęłam stolik do kawy, że otwarta butelka whisky zatańczyła chwiejnie na blacie; wyciągnęłam rękę, żeby ją złapać i postawić, zanim się wyleje. Podniosłam ją do ust i przechyliłam, cały czas patrzyłam Luisowi prosto w oczy. Jedwabiste, płynne ciepło rozlało mi się w ustach. Przytrzymałam je tam przez chwilę, zanim połknęłam. Odstawiłam butelkę i usiadłam okrakiem na udach Luisa. Opadłam całym ciężarem na jego napięte ciało i oparłam się wygodnie o niego. Trwaliśmy blisko siebie, tak naprawdę nigdy jeszcze nie byłam aż tak blisko niego. Wydał z głębi gardła okrzyk zaskoczenia. Poczułam, jak napinają się jego mięśnie, jakby całym sobą walczył z własnymi pragnieniami. - Jeśli uważasz mnie za nieatrakcyjną - powiedziałam - to każ mi odejść. Było oczywiste, że go pociągam. Przyciskałam całym ciężarem jego biodra. Trudno byłoby zaprzeczać prawdzie. Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Czułam, jak mocno bije mu serce. Widziałam pulsowanie żyłki na skroni. Kropla potu spłynęła w dół po lśniącej skórze krtani. Patrzyłam, jak się zsuwa w pośpiechu i zdecydowanie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy jej nie zlizać. - Przemawia przez ciebie whisky - stwierdził. -Jutro znienawidzisz nas oboje. Roześmiałam się cicho. - Nie potrzebuję whisky, żeby kogoś znienawidzić -odparłam. - Nienawiść to mój normalny stan ducha. Bardzo dobrze o tym wiesz. Luis dwukrotnie uderzył tyłem głowy w poduszki kanapy, a potem otworzył oczy i spojrzał na mnie. Wydawało mi się, że odległość między nami maleje, choć żadne z nas się nie poruszyło. - Przedtem chciałem cię znienawidzić - powiedział. - Próbowałem. Kiedy Manny umarł... Miał prawo, aby mnie przeklinać. Widziałam, jak padają Manny i Angela, oboje śmiertelnie ranni. Zamiast tak jak Luis rzucić im się na pomoc, aby ratować ich życie, pobiegłam za krzywdzicielami moich przyjaciół. Wybrałam zemstę zamiast litości. Posłuchałam instynktu dżinna i pozostawiło to w mojej duszy wciąż nieza-gojoną ranę. Ból zwielokrotniała świadomość, że nawet gdybym postąpiła tak jak Luis, nawet gdybym wykorzystała wszystkie swoje umiejętności i moce, moi ranni przyjaciele najprawdopodobniej i tak by umarli. Luis dobrze o tym wiedział. - Chciałem cię znienawidzić - powtórzył miękko. -Ale nie mogłem. Po prostu zbijasz mnie z tropu... - Zbijam cię z tropu? - powtórzyłam. Podobało mi się to określenie. - Dlaczego? Próbuję mówić to, co myślę. - Co ty powiesz? - Jęknął, gdy zatoczyłam koło biodrami, ocierając się o niego. - Święci pańscy! Nie rób tego! - Protestujesz, bo chciałabym cię dotykać? Zdjąć ci ubranie i wszędzie cię dotknąć? Dokładnie cię poznać? - Nie byłam pewna zasad, jakie obowiązują ludzi w tej materii, ale Luis nie wyglądał na obrażonego. Pochyliłam się bliżej,

50 12 powoli i objęłam ramionami jego szyję. Skóra była gorąca i napięta. - Czy dlatego, że chcę poczuć twoje ciało na swoim? Twoje pragnienia przelewające się w moje żyły? - Cass - powiedział niepewnie, a potem wziął głęboki oddech i odezwał się zupełnie innym tonem: - A co tam, do diabła! Wszystko jedno... I pocałował mnie. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać po tym spotkaniu skóry, ale moje ciało wiedziało za mnie. W jednej chwili w moim umyśle zapłonęło białe światło, nie myślałam o niczym, o niczym oprócz ciepłego, wilgotnego dotknięcia jego warg. Chwycił mnie mocno w pasie i gwałtownie przyciągnął do siebie. To był pojedynek. To była kapitulacja. Oszałamiająca mieszkanka instynktu, potrzeby i emocji. Zadrżałam i rozchyliłam wargi pod naciskiem jego języka. Przesuwał dłoń powoli wzdłuż mojego kręgosłupa, musnął delikatną skórę na karku i objął tył głowy w pierwotnej pieszczocie. Lekko unosiłam się nad jego ciałem. Nagle moje kolana rozsunęły się, jakby z własnej woli, i zniknął ten ostatni dzielący nas centymetr. Luis jęknął bez tchu w moje usta, a ja, ocierając się o niego, zaczęłam przesuwać biodrami w przód i w tył. Czysty, dziki instynkt kierował moim ciałem, zapisany na stałe w DNA przez setki tysięcy lat współżycia ludzi. Ja też traciłam oddech. Pocałunek stawał się coraz głębszy, czas zwolnił, mierzony coraz szybszymi uderzeniami serca. Towszystko było dla mnie nowe. Głaskałam go, szukałam miejsc, gdzie jest gorętszy, zimniejszy, delikatniejszy, jędrniejszy. Zbadałam jego długie ramiona, dotykałam twardych mięśni. Nagle poczułam poruszające się we mnie nieznane ciepło. Nie pochodziło od moich przebudzonych nagle ludzkich pragnień, lecz od niego, przenikało przez ogniwo, które podtrzymywało moje życie i moc. Wpływało przez rozżarzoną do białości siatkę nerwów, gromadziło się i wywoływało rozkosz, która sprawiła, że jęczałam wprost w usta Luisa. Byłam zagubiona i na wpół świadoma. Ogarnęła mnie niezwykła błogość – niebezpieczna nie dlatego, że docierały do mnie pochodzące od Ziemi moce Luisa, ale z powodu załamywania się jego samokontroli. - Zawsze tak jest? - zapytałam między gwałtownymi oddechami. Dłuższą chwilę trwało, zanim znalazł właściwe słowa. - Czasem - z trudem odpowiedział. - Między bardzo silnymi Strażnikami, ale inaczej. Nie było to do końca dla mnie zrozumiałe, ale zaciekawiło mnie. Przesunęłam czubkiem palca wzdłuż jego ramion i nagle zobaczyłam moc przepływającą między nami, na tyle potężną, że zostawiła złoty ślad w miejscu dotknięcia. Roześmiałam się, ujęłam w palce kołnierzyk koszuli Luisa i ściągnęłam mu ją przez głowę, odsłaniając jego pierś. Miał skórę koloru ciemnego miodu, a mięśnie mocne i napięte. Odkryłam na jego torsie więcej tatuaży niż na ramionach, chociaż symbole plemienne niewiele dla mnie znaczyły, zwróciłam tylko uwagę, że były w intensywnym kolorze indygo i kontrastowały z resztą ciała. Nagle poczułam na sobie dłonie Luisa. Gładził mnie niespokojnie, dłużej zatrzymując się w talii. Przesunął ręce w górę i do środka. Przykrył moje drobne piersi, ogrzewając je przez cienki materiał koszulki. Nie uciekając przed skupionym spojrzeniem ciemnych oczu Luisa, ściągnęłam z siebie koszulkę i rzuciłam na podłogę na jego koszulę. Zaskakiwała różnica odcieni naszej skóry. Wydawała mi się piękna... Moja mleczna na tle jego miodowej. Moja skóra zaczęła pulsować opalizującymi kolorami, jakie chyba nie istniały w świecie ludzi. Spojrzał na swoje dłonie przykrywające moje piersi. Kciukami musnął stwardniałe sutki. Nagle przeszył mnie dreszcz, który pojawił się gdzieś głęboko we mnie. Ciała. Instynkty. Brak kontroli nad nimi przerażał mnie. - Cass - wyszeptał. Wyczułam w jego głosie, że z trudem panuje nad tym samym impulsem, który także i mnie zadręczał. - Cassiel... Pocałowałam go i nagle staliśmy się jednością, nieprzerwaną ekstazą światła i dźwięku, mocy, ciał. Wiedziałam, że to jeszcze nie wszystko. Moje ciało pragnęło czegoś więcej, żądało, wołało o to. Luis się przekręcił i jednym, gwałtownym ruchem położył mnie na kanapie. Moje dłonie pośpieszne szarpały zapięcie spodni, bo wiedziałam tylko jedno, liczyło się tylko pragnienie, aby poczuć jego skórę na sobie, gorącą i wilgotną. Nagle wokół nas powiało zimnem. Usłyszałam trzask energii, który przebił się nawet przez otaczającą nas mgłę pożądania. Stało się tak, jakby całe ciepło zostało usunięte z powietrza i skupione w jednym miejscu. Poczułam to wcześniej od Luisa i zdołałam zepchnąć go z punktu uderzenia, przerzucając go przez oparcie kanapy. Krzyknął ze zdumienia. Zanim upadł na podłogę z drugiej strony, przetoczyłam się w innym kierunku, z kanapy na podłogę, po drodze odsuwając gwałtownie stolik do kawy. Butelka whisky przewróciła się i wylała. Błyskawica przecięła pokój, powodując eksplozję wszystkich kontaktów elektrycznych i uderzyła w kanapę. Było to jednorazowe uderzenie; moce skierowane przez linie energetyczne spowodowały natychmiastowe zwarcie i wysadzenie korków, ale atak przeprowadzony z czterech stron zostawił na całej długości kanapy głębokie, dymiące wypalone dziury. Zanim zniknęły białoniebieskie powidoki, przekręciłam się i wstałam. Zerknęłam na płonącą kanapę, pochyliłam się i sięgnęłam po koszulkę. Wciągnęłam ją na siebie, a potem zarzuciłam na plecy skórzaną kurtkę. Luis powoli wstawał po drugiej stronie kanapy, ciężko oddychał i rozglądał się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. - Ktoś właśnie próbował nas zabić - stwierdziłam. - Żartujesz. Naprawdę? - Obszedł kanapę, podniósł koszulę z podłogi i włożył przez głowę. - Strażnik Pogody, zgadza się? - Prawdopodobnie.

50 13 - To nie będzie jedyna próba. - Zerknął na kanapę, popaloną i dymiącą, a potem na poczerniałe kontakty w ścianach. Oczywiście, w domu nie było prądu. - Cholera! Mogę się pożegnać z wypłatą z polisy ubezpieczeniowej. Ustaliłaś, gdzie może być ten dureń? Bez najmniejszego trudu przeszliśmy od intymności do profesjonalnej czujności. Poczułam, jak Luis usuwa ze swojej krwi alkohol. Po chwili zrobił to samo z moją krwią. Dopilnował, abyśmy oboje byli gotowi do walki. Podeszłam bokiem do okna, ale nie zauważyłam na ulicy niczego niepokojącego; Luis przeniósł swoją świadomość z ciała na wyższą płaszczyznę rzeczywistości, którą Strażnicy i dżinny nazywają sferą eteryczną. Byłam z nim związana, dlatego mogłam za nim podążyć. I tak przeniosłam się do egzystencji słabiej umocowanej w zwyczajnej rzeczywistości, a bardziej związanej ze sferą mocy. Wszystkie elementy składowe świata ludzi są do pewnego stopnia obdarzone mocą. Czy jest to iskra, czy potop, zależy od ich historii i dziedzictwa. Ludzie objawiają się wyraźnie w eterze; w końcu poprzedzają ich w historii długie linie przodków. Wielu z nich było obdarzonych niezwykłą energią, choć ich potomkowie często o tym nie wiedzą. Objawiają się tam również nieświadomie. Zatem postać w eterze więcej mówi o prawdziwej naturze człowieka niż postać fizyczna. Luis eteryczny niewiele się różnił od swojego zwykłego ciała, tylko tatuaże ognia na ramionach płonęły czerwienią i poruszały się jak prawdziwe płomienie. Uderzyło mnie, że w sferze eterycznej bardzo przypominał dżinna. Zaskakiwało jego poczucie mocy i zdecydowanie. Ostatnio zwiększył swoje moce, ale nie potrafiłam powiedzieć, czy stało się tak dzięki związkowi ze mną, czy na skutek osobistej tragedii. Jako dżinn ukazywałam się w eterze mniej wyraziście, ale byłam umocowana w ludzkim ciele, a więc musiałam mieć i tutaj jakiś kształt. Sama nie mogłam go zobaczyć, a na tej płaszczyźnie nie było luster. Domyślałam się, że wyglądam tak jak w świecie ludzi. W końcu ten kształt był do pewnego stopnia skutkiem mojego własnego wyboru. Unosiłam się blisko Luisa, a jego eteryczna postać ujęła mnie za rękę. Poczułam nieokreślone zespolenie łączącej nas mocy i poszybowaliśmy razem w górę, wysoko, ku budzącym zawrót głowy przestworzom. Albuquerque znalazło się pod nami, rozłożone jak mapa, ale płonęło nie fizycznym światłem, lecz energią eteryczną. Historia gromadziła się i świeciła w starszych budynkach fioletem i zielenią. Stare bitwy i zbrodnie plamiły mapę ostrą czerwienią. Łatwo było znaleźć cel naszych poszukiwań mimo zamieszania.... Iskrę mocy w jedynym, niepodobnym do innych kolorze. Strażnika idącego ulicami. Widziałam także biały blask naszych postaci. Atakujący Strażnik był blisko, lecz nie na tyle blisko, aby znaleźć się w zasięgu naszego fizycznego wzroku. Strażnicy Pogody często bywali niewidoczni. Przyglądaliśmy mu się, gdy Strażnik sięgnął po moc, zebrał ją z otaczającego go świata, zwinął w czarny wir i rzucił za siebie, uderzając dokładnie w cel. Nie był nim dom, w którym pozostały nasze fizyczne postaci. Skierował cios do góry, w ciepły, stabilny, pokrywający miasto front atmosferyczny. Niewiele znalazło się w nim mocy, którą Strażnik mógłby wykorzystać, ale wszystkie chmury zawierały zgromadzoną energię i znajdowało się tam jej dość, aby wszystko zmienić. Strażnik z trzaskiem wywoływał burzę, pracował w prymitywy, brutalny sposób, który zdradzał niedostatki wyszkolenia. Wydawało się nam to dziwne, ponieważ Strażnicy Pogody działali bardzo dokładnie; musieli być precyzyjni, wykorzystywali bowiem ogromne i zmienne siły, które błyskawicznie mogły się wymknąć spod kontroli nawet obdarzonego dużą mocą użytkownika. Luis w milczeniu wskazał miejsce, w którym znajdował się Strażnik. Oboje poszybowaliśmy w dół poprzez migoczące warstwy mocy i barw. Powrót do naszych ciał był jak budzący zawrót głowy upadek. Przez chwilę poczułam się zdezorientowana, a potem osiadłam w swoim ciele, odwróciłam się i pobiegłam za Luisem do tylnych drzwi małego domku. Uderzył w nie pierwszy, wyłamując je z trzaskiem, tak że zakołysały się na zawiasach. Zeskoczył po trzech betonowych schodkach, które prowadziły na podwórko z ubitej ziemi z rzadka porośniętej trawą. Z tyłu zamiast ogrodzenia wisiał metalowy łańcuch, a za nim dostrzegliśmy uciekającą postać w czarnym płaszczu. Nad naszymi głowami kłębiły się szare, niespokojne chmury. Przeszywały je błyskawice, na razie zbyt przypadkowe, aby były niebezpieczne, ale stopniowo nabierały mocy, która już mogła okazać się groźna. Zwróciłam uwagę na ryzyko, ale nie mieliśmy dużego wyboru; Strażnik Pogody mógł z chirurgiczną precyzją zburzyć dom stojący za naszymi plecami, a my niewiele mogliśmy zrobić, żeby go powstrzymać. Moce Luisa miały służyć przywracaniu spokoju, życiu, uzdrawianiu; mogło mu ich zabraknąć, żeby złagodzić działanie bardziej zmiennych, niszczących mocy powietrza i wody. Z tyłu była furtka zamknięta na kłódkę. Luis wyciągnął rękę i prawie bez wysiłku ją zmiażdżył, wcześniej jednym impulsem mocy sprawił, że metal stał się kruchy i łamliwy. Wybiegliśmy w boczną alejkę. Walały się tu stosy śmieci - pudeł, puszek i plastikowych toreb czekających na wywiezienie przez służby miejskie. Panował porażający odór. Po pierwszym duszącym oddechu przysięgłam sobie, że przestanę oddychać do chwili, gdy minę te wyziewy. Przysięga była pozbawiona sensu, ale sprawiła, że poczułam się lepiej. Luis znakomicie biegał, szybko mnie wyprzedził, omijał śmiecie i cuchnące kałuże pojawiające się od czasu do czasu na naszej drodze. Zacisnęłam zęby i zmusiłam się do większego wysiłku. Błyskawicznie zmniejszyłam dzielący nas dystans. Dogoniłam Luisa w chwili, gdy znaleźliśmy się na końcu alejki. Przestałam wstrzymywać oddech i nagle zaczerpnęłam tchu, wciągając do płuc słodkie, czyste powietrze. Rozejrzeliśmy się oboje po ulicy, szukając śladów Strażnika, którego ścigaliśmy. Stał nieruchomo przecznicę dalej i wpatrywał się w niebo. Dotknęłam ramienia Luisa, żeby zwrócić jego uwagę, wtedy Strażnik wyciągnął rękę w górę we władczym geście. Różowa błyskawica wyskoczyła z niskich szarych chmur, wylądowała na lewej dłoni Strażnika i ruszyła z prawej dłoni... prosto na nas. - Na dół! - krzyknął Luis i oboje padliśmy na chodnik, gdy energia z sykiem pomknęła w naszą stronę. Mieliśmy niewielką przewagę: Strażnik nie do końca panował nad

58 14 NW(»|(| IUIH'1), chociaż, miał jej w nadmiarze. Nie potrafił zmienie kierunku uderzenia. Energia ominęła nas, trafiła natomiast i zwęgliła metalową wiatę za naszymi plecami, wytapiając na środku szeroką, dymiącą dziurę. Luis, nie odrywając spojrzenia od Strażnika, uderzył o chodnik otwartą dłonią tuż obok swojej głowy. Linia mocy rozdarła ziemię, unosząc ją jak wzburzoną falę oceanu, rozbijając chodnik i usuwając wszystko na swojej drodze. Szarpnęła chodnik, na którym stał Strażnik, podrzuciła go i przewróciła, potoczyła nim na rzadki trawnik na czyimś podwórku. Trawa nie dawała dużych możliwości, była cienka, krucha i źle podlewana. Wlałam w nią energię, zmuszając do wyrośnięcia długich, śliskich pnączy, które owinęły się wokół bijących powietrze nóg Strażnika. Nie mogły go przytrzymać, lecz powinny spowolnić jego bieg. Luis rozmiękczył ziemię w grzęzawisko, które pochwyciło nogi Strażnika, tak by górna część ciała, nie zatonęła. Po kilku chwilach Strażnik ugrzązł, stopy i łydki zapadły się w miękkie błoto, a gdy stwardniało, znalazł się w pułapce. Luis podał mi rękę i pomógł wstać. Przeszliśmy przez ulicę do miejsca, w którym bezradny Strażnik Pogody tkwił, unieruchomiony przez ziemię. Dyszał ciężko. Nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Spojrzeliśmy na siebie. Nie wiem, jaki miałam wyraz twarzy. Luis wydawał mi się przerażony. To tylko chłopiec, mówiły jego oczy. Chłopiec, który dwukrotnie usiłował nas zabić. Byłam mniej od Luisa przerażona, a bardziej zainteresowana powodem ataku. Przykucnęłam obok chłopca i dokładnie mu się przyjrzałam. Był typowym dwunastolatkiem: o zbuntowanym spojrzeniu i dziecinnej, pozbawionej wyrazu twarzy. Czarne oczy, czarne włosy, w odcieniu bardzo podobnym do tego, który miał Luis. - Jak masz na imię? - zapytałam. Odpowiedział po hiszpańsku. Łatwo było się domyślić treści jego tyrady, zwłaszcza że słowom towarzyszył agresywny gest ręki. Poczułam, że znów zbiera moc z chmur wiszących nad naszymi głowami. Wyciągnęłam rękę, stuknęłam palcem wskazującym w jego czoło i przerwałam mu próbę skoncentrowania się. Moc zawirowała chaotycznie, a dziecko zaskoczone spojrzało na mnie i zamrugało oczami. - Imię - powtórzyłam. - Candelario - powiedział. - Puta. Uniosłam brwi. - Candelario - powtórzyłam za nim. - Domyślam się, że to drugie słowo nie jest twoim nazwiskiem. Luis odezwał się zza moich pleców. - Nie, chyba że nazywa się dziwka. Znów stuknęłam w czoło dziecka-Strażnika. - Przestań. Mogę cię zabić, jeśli będę chciała. Wiesz otym? Rozwiało się jego skupienie. Poczułam, jak rozpływają się zbierane przez niego moce. - Co z tego? - spytał wyzywająco. - Zabij mnie, to nieistotne. Zadrzesz z nią. Dobrze wiedziałam, że mówi o Perle. O mojej dawnej siostrze, dżinnie. O moim wrogu. O mojej zdobyczy. Przynajmniej kiedyś tak myślałam. Perła, obłąkana i drapieżna, kiedyś w ataku zazdrości i szaleństwa zmiotła z powierzchni Ziemi całą rasę prymitywnych ludzi. Już dawno, zgodnie z prawem, powinna zostać zgładzona, zniknąć z Ziemi. Zadbałam o to. Mimo to żyła dalej, czerpała jak pasożyt od Strażników coraz większe siły i moc. Od wszystkich porwanych dzieci. Candelario przypominał Pammy. Był ofiarą, choć prawdopodobnie nic o tym nie wiedział i nigdy by się z tym nie zgodził. Wierzył, że został wybrany jako specjalny, zaufany żołnierz do prowadzenia wojny ze złem. Perła przekonała wielu. Była to częsta słabość ludzkiego charakteru. Ludzie łatwo dawali się oszukiwać tym, którzy im źle życzyli. Rozkładali się od środka pod wpływem przekonania o własnej cnocie. - Gdzie ona jest? - zapytałam chłopca. Splunął na mnie. - Wykorzystuje cię. Nie jest twoją opiekunką. - Nie masz o niczym pojęcia! - krzyknął. - Puśćcie mnie albo ona was wszystkich pozabija! - Wątpię - odpowiedziałam. - Już by to zrobiła, gdyby mogła. Coś poruszyło się we wnętrzu chłopca. Zmiana była tak silna, że wydawało nam się, że chłopiec zaczął rosnąć. Wyostrzyły się rysy jego twarzy, wydoroślały. Stały się teraz podobne... do kogoś innego. - Wątpisz? - rozległ się zupełnie inaczej brzmiący głos, choć do mówienia wykorzystywał struny głosowe chłopca. - Naprawdę w to wątpisz, moja siostro? Myślałam, że lepiej mnie znasz. Perła. Perła wcieliła się w dziecko. Wstrzymałam oddech. Poczułam ciepłe palce Luisa zaciskające się na moim ramieniu. Położyłam dłoń płasko na rozgrzanej ziemi, czerpałam moc i przekazywałam dalej poprzez łączące nas ogniwo. Przygotowywałam się na zbliżające się uderzenie. Oczy chłopca wciąż były czarne, ale znikł z nich gniew podrostka. Było tam coś gorszego. Skoncentrowana złośliwość. Prawdziwe zło. - Wysyłasz swoje wojska bez przygotowania - powiedziałam jej. - Wiesz, że jego atak był niedokładny. - Nie interesuje mnie subtelność - stwierdziła Perła. - Powinnaś już to o mnie wiedzieć, Cassiel. Wiedziałam. Aż za dobrze. - Dlaczego nie przyjdziesz po prostu do mnie? Ja jestem twoim wrogiem, nie ten człowiek. - Mylisz się - powiedziała, a w jej słowach zabrzmiał tak głęboki, odwieczny gniew, że zadrżałam. -Wszyscy są moimi wrogami. Nie wątp we mnie, siostro moja. Zniszczę ten świat i wszystko, co w nim żyje. Jesteś głupia, jeśli sądzisz inaczej. Mówiąc to, zniknęła. Po prostu... zniknęła, nie zostawiając po sobie śladów. Nie wytłumaczyła swojego postępowania. Nigdy nie tłumaczyła i nie miała takiego zamiaru. Musiałam się, domyślać mrocznych motywów, którymi kierowała się, realizując swoje plany. Ale musiały one wziąć swój początek tak jak dawniej z nienawiści i zazdrości. Wszyscy to odczuliśmy, gdy uderzyła w owianych mgłą zapomnienia czasach. Zabiła w jednym ułamku sekundy prawie milion myślących istot. Było to morderstwo w boskiej skali; milion dusz krzyczało z bólu i przerażenia. To wydarzenie zniszczyło umysł Perły, a raczej resztki, które z niego zostały. Rozrywała na strzępy otaczający nas wszechświat, niszczyła to, co nigdy nie powinno zostać zniszczone. To, czemu brakowało zdolności samowyleczenia. Zgładziłam Perlę, a raczej tak mi się wydawało. Byłam wśród dżinnów pierwszą morderczynią. Pierwszą, która zabiła jedną z nas. Jak na ironię, ocalały resztki nasienia Perły, w jakiś sposób zapuściły korzenie w nowym gatunku, który wypełnił pustkę powstałą na planecie po jej zbrodni. Perła ukryła się wśród ludzkich istot. Ludzkość stała się źródłem jej mocy.

58 15 Dlatego Astuin, przywódca prawdziwych dżinnów, rozkazał mi powtórzyć nie moją zbrodnię, lecz Perty.Zgładzając ludzkość, zniszczyłabym raz na zawsze Perłę. Wierzył w to i prawdopodobnie miał rację. Gdybym wykonała rozkaz, stałabym się potworem. Gdybym nie podjęła działania, Perła mogłaby wykorzystać moc wyssaną z ludzi, aby zniszczyć mój lud. Wybory. Candelario powrócił do nas i nadal spoglądał buntowniczo. Zrozumiałam, że nie miał żadnego pojęcia, co przed chwilą powiedział, a raczej co powiedziała ukryta w nim Perła. Wykorzystała go jak zdalnie sterowane narzędzie. Chowała się w nim, w nich wszystkich, jak wirus. Wtedy sobie uświadomiłam, że nie był to prawdziwy atak. Candelario okazał się prymitywnym instrumentem, choć potężnym, to słabo przygotowanym. Został pewnie sklasyfikowany jako nieudana próba. Perta spisała go na straty. Wysłała do mnie, spodziewając się, że zostanie zniszczony. Spojrzeliśmy z Luisem na siebie. Podłożyłam dłoń pod głowę chłopca. Udawał odważnego, ale cały aż się spocił. Poczułam na palcach lepką wilgoć. - Śpij - rozkazałam, wzięłam od Luisa niewielką ilość mocy i skierowałam w nerwy Candelaria. Chłopiec się rozluźnił, jego głowa zaciążyła na mojej dłoni. Luis rozmiękczył ziemię wokół jego stóp, a ja wyciągnęłam go z grzęzawiska. Trawa uporczywie owijała się dookoła nóg chłopca, ale w końcu udało mi się ją przekonać, aby go puściła. Położyłam Candelaria plecami na trawie i spojrzałam na Luisa. - Co teraz? Chłopiec był przeciwnikiem, którego raczej nie należało zostawiać na tyłach. Może nie grzeszył bystrością, ale czułam, że mógł się okazać nieprzejednany. Gdyby nawet nie zdołał skrzywdzić nas, zagroziłby ludziom z naszego otoczenia. Niewinni dostaliby się pod ostrzał mocy, którego przyczyn by nie rozumieli. Luis milczał przez chwilę. - Zadzwonię do Marion - powiedział po namyśle. Marion Braveheart. Wiedziałam, co to oznacza. Była potężną, działającą samodzielnie Strażniczką. Zostawiono ją do kierowania nieliczną ekipą adeptów, którzy pozostali w terenie, gdy tymczasem większość Strażników zajmowała się innym zagrożeniem. Nie miałam pojęcia jakim ani nic mnie to nie obchodziło. Nie była to moja sprawa. Marion Braveheart kierowała również oddziałem Strażników nadzorujących ludzi obdarzonych mocami. Byli policją, sądem, ławą przysięgłych i w razie potrzeby oddziałem egzekucyjnym. Nie mieliśmy wielkiego wyboru. Musieliśmy ją zawiadomić. Tylko jej oddział mógł sobie poradzić z chłopcem, bez konieczności zabicia go. Luis odwrócił się, żeby zadzwonić przez komórkę, a ja dokładniej przyjrzałam się leżącemu na ziemi chłopcu. Był chudy, lecz nie chorobliwie. Nie zauważyłam ran ani sińców. Nie maltretowano go albo robiono to w sposób, który nie pozostawiał śladów. Mimo to wyczuwało się w nim jakąś rozpacz, ciemność. Zastanawiałam się, czy Candelario rozumie, jak niewiele znaczy dla tej, której rozkazy z taką gorliwością wykonuje. Przeszukałam kieszenie jego płaszcza, wyciągając paczkę gumy, mały telefon komórkowy, bilet autobusowy wskazujący, że chłopiec niedawno przyjechał do miasta, przybył do Albuquerque z Los Angeles, które, jeśli dobrze pamiętałam, leżało w Kalifornii. Wiele godzin drogi stąd. W innej kieszeni znalazłam chudy, całkiem nowy portfel z kartą biblioteczną z jakiejś miejscowości o nazwie San Diego i kilkoma zielonymi banknotami. Nie było w nim rzeczy, które ludzie, tacy jak Luis, zazwyczaj nosili w portfelach - żadnych plastikowych kart, skrawków papieru, paragonów z zakupów. Tylko gotówka i jedna zwyczajna karta. Podałam ją Luisowi, gdy ten skończył rozmawiać. Przeczytał, marszcząc brwi. - San Diego? - Co jest w San Diego? - zapytałam. - Wspaniałe wybrzeże, duża baza marynarki wojennej, piękna pogoda. Poza tym nie mam pojęcia. - Oddał mi kartę. - Marion wyśle zespół, który przejmie chłopca i zaopiekuje się nim. Sprawdzą, co z nim zrobiono. Dwanaście lat to stanowczo za wcześnie na używanie takiej mocy, jaką on dysponuje. Mógł zrobić sobie krzywdę. Nie miało to znaczenia, czy skrzywdziłby siebie. Mógł z całą pewnością nieuchronnie sprowadzić tragedię na swoje otoczenie. Candelario był zbyt potężny, a brakowało mu szkolenia i opanowania dorosłego Strażnika. (Choć od czasu do czasu zastanawiałam się, jakie to miało znaczenie, skoro tak wielu Strażników zachowywało się jak rozkapryszone dzieci). - Długo będziemy czekać na ich przyjazd? - Żartujesz, prawda? Wszędzie brakuje ludzi. Marion musi wysłać zespół aż z Los Angeles. Wsiądą w samolot, ale mimo to dotrą tu najwcześniej jutro. A dopóki się nie zjawią, musimy go trzymać w lodzie. Nie zrozumiałam wyrażenia „w lodzie". Dopiero gdy skonfrontowałam je z rzeczywistością, uznałam, że chodzi o to, by trzymać go pod kontrolą i powinien pozostać nieprzytomny. - A czy to nie jest porwanie? - Jasne, że jest - Luis zgodził się ze mną. - Jeśli ktoś zgłosił zaginięcie tego chłopca. Możliwe, że go szukają, ale nie powinniśmy go oddawać rodzicom w tym stanie. Przeszedł pranie mózgu tak jak pozostałe dzieci Perły. Może ludzie Marion będą umieli go przeprogramować i dezaktywować jego moce do czasu, aż do nich dorośnie. Było to pozytywne rozwiązanie. Istniało jeszcze inne, prawdopodobne... Może okazać się, że Strażnicy będą musieli całkowicie pozbawić mocy Candelaria, aby mieć pewność, że nie zrobi krzywdy sobie ani nikomu innemu. Żadne z nas nie mogło sobie pozwolić na osobiste zainteresowanie rehabilitacją chłopca. Isabel, przypomniałam sobie. Isabel musi ocaleć. Córka Manny'ego i Angeli, bratanica Luisa. Było jeszcze coś, co dotyczyło także mnie, choć z niechęcią się do tego przyznawałam. Nie miałam odwagi określić tego stanu dokładniej. Stwierdzałam tylko, że miałam kontakt z tym dzieckiem. Coś więcej sugerowałoby istnienie więzi z tym pół-życiem w ludzkiej postaci, a nie byłam jeszcze gotowa na prawdziwe zbadanie głębi tych kontaktów. Żadne rozważania nie rozwiązywały problemu chłopca leżącego u moich stóp. - Co z nim zrobimy? Luis wzruszył ramionami. - Chyba zabierzemy go do domu - powiedział. -Możesz nas osłonić? - Myślał o osłonieniu przed wścib-skimi spojrzeniami. Zrobiłam to już wcześniej, kiedy sobie uświadomiłam, co mogliby sobie pomyśleć o nas przechodzący tędy ludzie. Nie staliśmy się niewidzialni, bo przechodnie nas widzieli, lecz nie zauważali. Nie zachowywali o nas żadnych wspomnień. Na moje kiwnięcie głową Luis wziął na ręce bezwładnego chłopca. Przeszliśmy spokojnie przez ulicę,

16 69 ruszyliśmy boczną alejką, gdzie znowu musiałam wstrzymać oddech i dotarliśmy na podwórko domu Luisa. Zamknęłam kłódkę na furtce, naprawiłam uszkodzenia i weszłam za Luisem do środka. Zaniósł chłopca do pokoju Isabel. Nadal było w nim pełno gromadzonych przez nią skarbów i kolorowych zabawek. Położył dziecko na łóżku, na pościeli z postaciami z kreskówek. Zaskakująco delikatnie zdjął mu buty, postawił obok łóżka, a potem czubkami palców dotknął jego czoła. Wyczułam, że narzucony przeze mnie sen stał się głębszy. Na pewno się nie obudzi przez kilka godzin. - Powinniśmy go związać, jeśli nie zamierzasz pilnować go przez cały czas - powiedziałam. - Świetnie! Porwanie i uwięzienie. Chyba mogliby nam doliczyć atak na nietykalność cielesną, ponieważ przez nas stracił przytomność. - Próbował nas zabić. - Spojrzałam w kierunku saloniku. -1 spalił twoją kanapę. - A więc wszystko w porządku. - Luis westchnął i usiadł na kruchym, białym stołeczku, ozdobionym drobnymi różowymi kwiatuszkami, który w ogóle się dla niego nie nadawał. - Mówię poważnie, Cass, stąpamy po cienkim lodzie. Ten mały mógłby pozwać nas za porwanie, odurzenie, uwięzienie. Jeśli nie będziemy ostrożni, możemy trafić na długo do więzienia. - Zaatakował nas. - Naprawdę sądzisz, że ktoś w to uwierzy? Toznaczy ktoś, kto tego nie widział? - Pokręcił głową. -Musimy go stąd zabrać, zanim się obudzi. - Jak to zrobimy, skoro Strażnicy dopiero jutro kogoś przyślą? - Spotkamy się z nimi w pół drogi - zaproponował. - Położymy go na tylnym siedzeniu samochodu, przykryjemy kocem i ruszymy. Mam przeczucie, że jeśli tego nie zrobimy, przed wieczorem będziemy się pocić w celi. Nie widziałam w tym nic groźnego; dysponowaliśmy takimi mocami, że w żadnym więzieniu by nas nie zatrzymano. Przynajmniej nie w więzieniu zbudowanym przez zwyczajnych ludzi. 3 -Trzymaj się! - krzyknął Luis i gwałtownie skręcił kierownicę, usiłując kontrolować poślizg. Furgonetka zatrzęsła się, koła zawirowały, ale w końcu tor jazdy się wyprostował. Zamrugałam i dla bezpieczeństwa przytrzymałam się klamki, gdyż siła ciążenia gwałtownie nami szarpała. Spojrzałam z trudem za siebie, żeby zobaczyć, co się stało. Lód. Pokrywał całą drogę. Przy tej pogodzie było to niemożliwe. Panował lekki upał, nie było ani mżawki, ani szronu. Mimo to warstwa lodu miała co najmniej dwa centymetry grubości i była śliska jak szkło. Furgonetka nie miała zimowych opon, więc koła kręciły się i ślizgały w daremnym poszukiwaniu przyczepności, a siła bezwładności pchała nas naprzód. Z naprzeciwka nadjeżdżała ogromna ciężarówka. Kierowca był równie bezradny, jak my. Pojazd obrócił się, a naczepa połączona z wozem zaczęła się ślizgać, ustawiając się pod kątem do kabiny. - Strażnik Pogody - stwierdziłam. Luis skinął głową, nie odrywając wzroku od nadjeżdżającej ciężarówki. Był spiętły, lecz się nie bał. Wykonywał wszystkie czynności bez pośpiechu. Wziął głęboki wdech i wyciągnął do mnie rękę. Ujęłam ją i poczułam gwałtowny przepływ energii między nami - wielowarstwowy, głęboki i coraz bardziej ogarniający. - Teraz - powiedział i odetchnął. Wysłał dokładnie skupioną falę mocy, która przeniknęła ciężarówkę, przecinając ją na dwie części. Połówki pomknęły w przeciwnych kierunkach, zawirowały, tracąc energię, a Luis skierował furgonetkę prosto w powstałą lukę. Gdy mijaliśmy uszkodzoną ciężarówkę, zerknęłam za siebie i zobaczyłam splątane resztki jakiegoś dużego urządzenia gospodarstwa domowego, przeciętego na pół uderzeniem Luisa. - Rany, dziś się piekielnie naraziłem agencjom ubezpieczeniowym - odezwał się z histerycznym drżeniem w głosie. Niezupełnie żartował. - Trzymaj się, możemy zacząć podskakiwać. Lód stawał się coraz cieńszy, a po kilkudziesięciu metrach zniknął zupełnie. Opony wpadły na asfalt z głośnym sykiem, wóz się zakołysał na boki. Luis nacisnął pedał gazu i pomknęliśmy do przodu. Spojrzałam przez ramię. Kierowca wysiadł z ciężarówki, stąpał ostrożnie po lodzie i kręcił ze zdumieniem głową, patrząc na zniszczenia, jakie powstały w jego ładunku. Prawdopodobnie w ogóle nie rozumiał, co się stało. Pomyślałam, że tak będzie dla nas najlepiej. Jechaliśmy w napięciu jeszcze przez kilka minut. Nic nie nadjeżdżało z naprzeciwka. - Co o tym sądzisz? - zapytał Luis. - Czy udało się jej nas wyprzedzić? Zastawić pułapkę? Wyczuwasz coś jeszcze? - Tej nie wyczułam - stwierdziłam. - Ale jakoś... Nie, nie sądzę. To musiało pochodzić od... Od chłopca. Ta myśl nagle mnie uderzyła. Obejrzałam się gwałtownie za siebie. Oczy chłopca były szeroko otwarte, wpatrzone we mnie. Czekałam, ale nie zamrugał. Na widok jego pustego spojrzenia przeniknął mnie chłód.

17 69 - Zatrzymaj się - powiedziałam do Luisa i rozpięłam pas. Przeszłam nad siedzeniami na tył samochodu i usiadłam obok chłopca, który leżał nieruchomo w kokonie z czerwono-żółtego koca. Nie drgnął nawet ani nie spojrzał, aby śledzić moje poruszenia. W jego oczach była pustka. Przycisnęłam palce do jego szyi. Szukałam pulsu. Nic. Nie znalazłam żadnej iskierki życia. Chłopiec był pusty. Candelario nie żył. Luis wydostał się z siedzenia kierowcy, odsunął tylne drzwi i wsiadł z powrotem do wnętrza furgonetki. Patrzyłam, jak Luis przeprowadza te same czynności, co ja. Wkładał w nie więcej wysiłku i był bardziej niespokojny. Wysnuł te same wnioski, ale nie potrafił się z nimi pogodzić. Wyciągnął chłopca na wolną przestrzeń między siedzeniami i zaczął rytmicznie uciskać niereagują-cą na masaż serca klatkę piersiową. Spojrzał na mnie ze złością. - Oddychaj za niego. Nie poruszyłam się. - Niech cię trafi szlag, Cassiel, po prostu zrób to! Tym razem w ogóle nie odpowiedziałam. Jego spojrzenie powinno również i mnie pozbawić życia, ale wtedy Luis odwrócił się ode mnie, pochylił się nad chłopcem i zaczął wdychać powietrze w jego obwisłe wargi. Zabrało mu dłuższą chwilę, zanim Strażnik Ziemi przyznał przed samym sobą to, co dla mnie było oczywiste od samego początku. Siła życiowa chłopca nie chciała w nim pozostać. Już dawno zniknęła. Została zniszczona. Daremne były wszelkie wysiłki, aby mu ją przywrócić. Żaden cud go już nie obudzi. Luis oparł się o metalową ścianę furgonetki. Ciężko oddychał, miał nieprzytomne oczy. Nagle przycisnął pięści do oczu. Drżał. Chciałam wyciągnąć do niego ramiona, ale wiedziałam, że nie przyjąłby z wdzięcznością mojego gestu. Delikatnie zamknęłam otwarte oczy chłopca. Potem podniosłam ciężkie, bezwładne ciało i położyłam z powrotem na siedzeniu. Luis w końcu się odezwał, głosem chropawym i nierównym: - Co to, u diabła, jest, Cass? Co się, do cholery, dzieje? - Okazał się zbędny - odparłam. - Perła nas nie wyprzedziła. Wykorzystała go do ataku. Kiedy przestał być użyteczny, odebrała mu moc, aby zbudować warstwę lodu na drodze. Liczyła, że nie unikniesz zderzenia, być może śmiertelnego w skutkach. Obdarła go z wszelkiej mocy, nie mógł tego przeżyć. Zabiła go, próbując dopaść nas. - To rozumiem - powiedział chrapliwie. - Ale po co miałaby go zabijać? Dlaczego właśnie teraz? Wzruszyłam ramionami. - Nie szanuje młodego życia tak jak wy. Traktuje was jak insekty, bez względu na okoliczności. Zabijanie nie budzi w niej żadnych emocji, choć czasem robi to dla zabawy. - Zrobiła to przynajmniej raz za mojej pamięci. Przed tysiącami lat patrzyłam na Perłę, jak stała na czele fali zniszczenia. Wysoka i szalona, ledwie się trzymała rozmywającego się ludzkiego kształtu, połyskującego i niknącego na wietrze. Przed nią rozciągała się szeroka, urokliwa dolina, porośnięta gęsto żółtymi kwiatami. Leżała tam osada istot, które nie były ludźmi, jak stwierdziliśmy później, ale miały tych samych co ludzie przodków. Perła, dosiadając fali zniszczenia, wdarła się w dolinę ze wzgórza, zagarniając po drodze wszystko w huraganie popiołów i zagłady. Była straszna, piękna i obłąkana. Perła zniszczyła ostatnią osadę tych istot. Zgładziła wszelkie życie. Starła ślad istnienia tej rasy praludzi, usunęła dowody, że w ogóle się pojawili. Pozbyła się ich, pozostawiła za sobą czystą zieloną łąkę, kołyszące się na wietrze kwiaty. Przez jakiś czas Ziemia pozostała wyłączną własnością i miejscem zabaw dżinnów. Przed narodzeniem się ludzi. Patrzyłam. Patrzyłam i nic nie zrobiłam. Zaczęłam działać później, kiedy wszyscy sobie uświadomiliśmy, kim stała się Perła. Kiedy jej egoistyczne pragnienia okazały się tak odmienne od naszych. Wtedy popełniłam ten fatalny w skutkach błąd. Pokonałam ją, ale nie do końca zniszczyłam. - Nie ma swojej pełnej mocy - powiedziałam cicho, prawie do siebie. Perła z tych dawnych wspomnień była pierwotną potęgą, boginią, kimś, kto jeszcze teraz budził we mnie lęk. - Gdyby miała swoją moc, zgładziłaby nas bez namysłu. Nas, całe miasto, naród. Nie zna granic. Życie ludzkie nic dla niej nie znaczy. - Świetnie - stwierdził Luis. - I ta wiedźma ma Isabel. - Chce ją mieć żywą. Ibby jest w tej chwili o wiele bezpieczniejsza, niż gdyby była z nami. Przynajmniej dopóki nie odkryjemy celów Perły. - Być może powinniśmy zacząć się martwić o siebie. - Możesz mi wierzyć, że się martwię. - Luis odwrócił bezwiednie wzrok do tyłu, w stronę chłopca. -Dlaczego nie zabiła nas w taki sam sposób jak jego? Nic sadze, aby mogła to zrobić - odparłam. -Chłopice musiał przejść szkolenie na Ranczu, na którym przetrzymywała dzieci. Prawdopodobnie ma kontakt z ludźmi, którzy ulegli jej woli, a nie ma dostępu do takich jak my, którzy jej się opierają. Ale jest potężna i z każdym dniem staje się coraz potężniejsza. Im więcej ludzi jej ulega... - Pokręciłam głową. Nie miało sensu dłużej się nad tym zastanawiać. Luis w pełni rozumiał mój niepokój. - Jeśli zniszczyła swojego jedynego łącznika z nami, może dotrzemy do Las Vegas, zanim znajdzie następnego, gotowego podjąć atak. - Może - powiedziałam powoli. Coś tu się nie zgadzało. Nagle dokładnie zrozumiałam, co to może być. -Luis, musimy go zostawić. W furgonetce zapadła długa, ciężka cisza. Wiatr sypał piaskiem w okna. Metalowa buda lekko zakołysała się pod naciskiem. Luis miał kamienną twarz. Ciemne oczy płonęły. - Będę udawał, że tego nie powiedziałaś. Zdziwiłam się. - Dlaczego?

18 69 - Gdybym poważnie pomyślał, że chcesz wyrzucić tego biednego dzieciaka na pobocze drogi jak śmieci... - Luis! - przerwałam mu. - Pomyśl! Nie musiała go zabijać. Dlaczego to zrobiła? Znalazł się w idealnym miejscu, mógł nas zabić, gdybyśmy zostawili mu trochę czasu na zebranie sił. Poza tym był dzieckiem, dlatego w walce z nim zawahalibyśmy się przed użyciem pełnej mocy. Miałby znaczącą przewagę nad nami. Poświęciła pionka, który zajmował doskonałą pozycję i mógł nas zgładzić. Dlaczego? Tym razem nie odpowiedział. Wydawało mi się, że mnie nie zrozumiał, więc postarałam się mu to wyjaśnić. - Co zrobiła Perła, kiedy wyśledziliśmy Isabel na Ranczu, na którym ją przetrzymywała? Otworzył usta, a potem zamknął. Zamyślił się. Nagle zacisnął oczy, jakby poczuł silny ból głowy. - Wezwała gliniarzy i oskarżyła nas o porwanie -przypomniał. - Policja najszybciej reaguje, gdy chodzi o porwane dziecko w niebezpieczeństwie. - A kiedy przyjadą - powiedziałam miękko - znajdą z tyłu furgonetki martwego chłopca. Wtedy zrozumiał, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Miał już akta w policyjnej kartotece. Natychmiast stawał się podejrzanym. Poza tym zniknęła jego bratanica. To nie mogło dobrze wyglądać. Mówiłam dalej tylko dlatego, żeby wszystko wyjaśnić do końca. - Zamierzała nam przeszkodzić. Rozdzielić nas. Jak już wcześniej wspomniałeś, policję można pokonać, ale przyjadą dużą grupą. Nie będziemy z nimi walczyć na równych warunkach. Musimy uciekać, zostawiając za sobą chłopca. - Na nic to się nie zda. Są jeszcze patolodzy i laboratoria. Nie oglądasz seriali policyjnych? Wcześniej czy później skojarzą mnie z tym dzieciakiem. Cholera, owinięty jest kocem Isabel, a moje DNA mają w kartotece. Wzruszyłam ramionami. - Mogę załatwić takie rzeczy. Zostawimy go, a ja usunę wszelkie ślady i łączące nas ogniwa, zarówno fizyczne, jak i eteryczne. Ale musimy działać szybko, natychmiast. Ona nie będzie czekała z realizacją planów. Wszystkie moje umiejętności na nic się nie zdadzą, jeśli policja przeszuka furgonetkę i znajdą chłopca w środku. Nie ukryję go skutecznie przed ich wzrokiem. Jest tu za mało miejsca. Luis czekał dłuższą chwilę, a potem potarł dłonią czoło i skinął głową. Wyglądał na chorego. Nie wahałam się już; podniosłam chłopca, otworzyłam przesuwne drzwi furgonetki, zeskoczyłam na pobocze i wzbijając fontannę szarego kurzu, zsunęłam się w dół, znikając z drogi. - Zaczekaj! - zawołał Luis. Rzucił się do otwartych drzwi. Przytrzymał się framugi, ściskał ją tak mocno, że aż zbielały mu kostki. - Nie rzucaj go... Nie porzuć go byle gdzie. Był dla kogoś ważny. Tak jak Ibby jest ważna dla nas. Proszę. Błagam cię. Potraktuj go... Potraktuj go tak, jakby ci zależało... Jego słowa wiele mówiły o tym, co Luis o mnie wiedział. Wpatrywałam się w niego przez chwilę bez słowa, a potem odeszłam. Pustynia ciągnęła się we wszystkich kierunkach, rozpalona i jałowa, usiana dziwnymi bryłami jedynych roślin, które znosiły surowe warunki. Ale pustynia nie była pusta; o nie, wypełniało ją skryte życie - brzęczące zawzięcie owady, przemykające króliki i czyhające, zwinięte w kręgi węże. Trudno tu było zostawić dziecko. Poczekałam, aż przeminie poczucie urażonej dumy. Skupiłam się na zadaniu. Nagle chłopiec stał się o wiele cięższy, niż był w istocie. Ruszyłam przed siebie równym krokiem, oddalając się coraz bardziej od drogi. Nie obejrzałam się za siebie, ale usłyszałam ciche słowa Luisa: - Przepraszam cię. Nie wiedziałam tylko, czy mówił do chłopca, czy do mnie. Wykopałam chłopcu grób na stoku wzgórza, niedaleko pachnącego krzewu, który rzucał lekki cień. Rozciągał się stąd widok na dolinę niemal tęczową od barw pustyni - pomarańczy, rdzy, ochry, brązów, upstrzonych plamami żywej zieleni i z rzadka walczącymi o przetrwanie barwnymi kwiatkami. Była pusta, dzika i piękna. Mogłam ofiarować chłopcu tylko przeprosiny, potwierdzenie słów Luisa, że gdzieś na świecie ktoś za nim tęsknił. Zdjęłam z niego koc i używając małych ładunków mocy Luisa, starannie usunęłam wszelkie ślady, które mogłyby prowadzić od chłopca do nas. Potem ciasno owinęłam go kocem, podświadomie pragnąc, aby mu było wygodnie. Pamiętałam, że czas nas goni. Wiedziałam, że nie mogę się ociągać, ale coś mnie do tego skłoniło. Spojrzałam na cichą, pustą twarz chłopca, zanim ją zakryłam. - Spoczywaj w pokoju, dziecko. Powstrzymam twoich krzywdzicieli - powiedziałam. Wyskoczyłam z grobu i spowodowałam, że ziemia osunęła się i go zakryła. Ziemia zadrżała i poruszyła się z głośnym tąpnięciem. Wzdrygnęłam się na ten dźwięk. Nie była to reakcja dżinna, lecz człowieka. Pierwotna świadomość, czym jest pogrzebanie w ziemi. Odejście z tego świata. Ziemia znieruchomiała nad chłopcem, a we mnie pojawiła się myśl, która w ludzkim rozumieniu mogła być modlitwą. Poczułam powolny i spokojny ruch Matki pod stopami. Dar ofiarowany mi dzięki mojej więzi z Luisem, choć nawet on rzadko odczuwał tak wyraźnie Jej obecność. Zaledwie smużka, szept, westchnienie jak mruknięcie przez sen. To dotknięcie przelotne i słabe, przeznaczone nie dla mnie, zmusiło mnie, bym opadła na kolana i przycisnęła obie dłonie do piasku. Dyszałam ciężko, urywanie, błagając z całej duszy o błogosławieństwo jej świadomości, jej uścisku. Zapomniałam już, jaka jestem samotna, gdy na krótką, płomienną chwilę zostałam znaleziona. Potem to wrażenie zniknęło i znów byłam sama, zagubiona i przerażona. Znów byłam człowiekiem. Podniosłam się, oddech sprawiał mi ból. Otarłam łzy z zakurzonej twarzy i ruszyłam z powrotem w stronę furgonetki.

19 - Już są - powiedział Luis niecałe pół godziny później, zerkając we wsteczne lusterko. - Pamiętasz procedurę, Cass. Zachowaj spokój. Kiwnęłam głową. W furgonetce nie pozostał ani jeden ślad po chłopcu. Na pewno byli świadkowie, którzy widzieli chłopca w pobliżu domu rodziny Rochów, ale już wiedziałam, że sąsiedzi Luisa niechętnie pomagali policji. Było mało prawdopodobne, aby któryś z nich sypał. Zerknęłam w lusterko od strony pasażera, zobaczyłam migoczące niebiesko-czerwone światła i usłyszałam coraz głośniejsze wycie syreny. Luis natychmiast zwolnił i zatrzymał się na żwirowym poboczu drogi. Radiowóz stanął z tyłu. Wszystko przebiegło tak, jak Luis przewidział. Kazano nam wysiąść z furgonetki i oprzeć się o rozgrzaną metalową ścianę pojazdu. Policjanci - dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn, którzy trzymali ręce blisko kabur z bronią - przeszukali furgonetkę, a potem nas. Luis stał milczący i spokojny. Irytował mnie swobodny sposób, w jaki ośmielali się mnie dotykać, ale starannie to ukrywałam. Tego nauczyłam się od detektywa Halleya -traktować podobne naruszenia prywatności z dużą dozą samokontroli. Wszystkie dokumenty, prawa jazdy i rejestracje, były aktualne. Tak jak się spodziewałam, policja nie miała powodu, żeby nas zatrzymać. Sprawdzali tylko anonimową informację. Nic konkretnego nie znaleźli, więc musieli nas puścić. Nawet przez chwilę nie miałam wątpliwości, że wcale ich to nie cieszy. Luis głęboko odetchnął, gdy radiowóz z wciąż migającymi światłami zniknął daleko za nami. Jechał teraz ostrożnie, przestrzegając wszystkich przepisów kodeksu drogowego i na następnym zjeździe zatrzymał się na parkingu obok baru, który polecał „kuchnię domową". Unosiła się tam woń tłuszczu. Czułam ją nawet z odległości trzydziestu metrów. - Zawracamy? - zapytałam. Szczerze liczyłam, że nie zatrzymujemy się wyłącznie na posiłek. Nie tutaj. - Myślałem o tym - przyznał Luis, ale potem pokręcił przecząco głową. - Nie, to nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebujemy informacji, a nie zdobędziemy ich, siedząc bezczynnie i czekając, aż Perła naśle na nas następnego dzieciaka. Ma'atowie wiedzą rzeczy, o których my nie mamy pojęcia. Sprawdźmy, co się uda od nich wyciągnąć. Działanie. Uśmiechnęłam się szeroko i szczerze. - Zapowiada się zabawa. - Czasem martwi mnie twoja koncepcja zabawy. -Przez chwilę ciemne oczy Luisa przyglądały mi się badawczo. - Chcesz coś zjeść? Wzdrygnęłam się. - Nie tutaj. - Jesteś pewna? - Tak. - Nie chcesz nawet ciasta? Przepadałam za ciastem. Spojrzałam w kierunku baru. - Nie tutaj - powtórzyłam. - jesteś zbyt wybredna. - Być może - potwierdziłam. - A może mam lepiej od ciebie wykształcony instynkt samozachowawczy. Zachmurzył się. - Po prostu nie umiesz docenić drobiazgów. Nadal się uśmiechałam, a gorący powiew wpadł przez otwarte okno, rozpraszając ciężką woń przypalonego jedzenia. - To dlaczego lubię ciasto? - zapytałam. - Albo dlaczego lubię ciebie? - Hej! Nie jestem drobiazgiem! Nikomu o tym nie mów! - Wszystko jest małe - powiedziałem i mój uśmiech zniknął. - Wszystko. Nawet ja. - Wspomnienie muśnięcia Matki wywołało ostry ból w głębi serca, obudziło potrzeby uśpione od chwili skazania mnie na istnienie w ludzkim kształcie. A ja chciałam, pragnęłam... Luis ujął mnie za rękę. Dotyk człowieka przyniósł zaskakujące ukojenie. - Zostań ze mną, Cass. Wspólnie znajdziemy jakieś wyjście. Znałam wyjście. Nie odrywałam spojrzenia od pustyni przesuwającej się za szybą po stronie pasażera. Starałam się nie myśleć o zagładzie, która czekała wszystkich na tej drodze do zwycięstwa. Miałam go stracić. Mimo wygranej miałam stracić wszystkich. To będzie takie zimne, zawzięte zwycięstwo. Powstanie pusty, nowy świat oczyszczony z zamętu wprowadzanego przez ludzkość. W taki sposób Perła już raz oczyściła świat. Dla dobra dżinnów. Przynajmniej tak wtedy udawaliśmy. Nie było warto. I byłam daleka od twierdzenia, że warto robić to teraz. Las Vegas okazało się oszałamiającą, cudowną krainą światła, która jak nic przedtem przypominała mi sferę eteryczną. Wypełniały je wirujące jaskrawe kolory, przenikające się nawzajem. Było ich zbyt wiele, aby oko mogło je odróżnić. Wydawało się, że wybuchają spod ziemi, tworząc fantastyczne formy. Były bardziej wyrazem buntu przeciw naturze niż jej dziełem. W Albuquerque to środowisko nadawało kształt miastu. Las Vegas świadomie ignorowało ziemię, na której wyrosło. W tym oderwaniu od rzeczywistości tak dla nas oczywistej było sporo głupoty. Ludzie. Nigdy do końca ich nie zrozumiem, nawet gdybym przetrwała w tym ciele sto lat. Zaczęłam się zastawiać... Czy się zestarzeję? Czy poznam dolegliwości i choroby? Czy mogłabym dać życie tak, jak to robią ludzie? Życie, które pozostanie na Ziemi, gdy mój czas już minie? Ta myśl sprawiła, że bezwiednie spojrzałam na Luisa. Kierował furgonetką, jadąc przez zatłoczone ulice ze swobodą stałego bywalca tego miasta. Zerknął na mnie. - O czym myślisz? - zapytał. - Wątpię, żebyś chciał wiedzieć - odparłam szczerze. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Luisa, który spokojnie przyjmuje do wiadomości, że chcę mieć dziecko, tym bardziej że chcę też, aby to on został ojcem. Chociaż, jeśli to, co działo się między nami wcześniej miało świadczyć o temperaturze jego uczuć, nie licząc przy tym prostej potrzeby fizycznego kontaktu wywołanej nadmiarem whisky, to... może. Nie był to jednak najlepszy czas, by dalej się zagłębiać w te rozważania. - W porządku - powiedział. - Spotkamy się z szefem Ma'atów. Będziesz pamiętała o właściwym zachowaniu?

20 185 Oczywiście. Wydal z siebie nieprzyjemny odgłos. Najwyraźniej mi nie wierzył. Być może zresztą całkiem słusznie. - Postaraj się niczego nie zepsuć. Nie zrób wrogów z jedynych prawdziwych sojuszników, jakich udało mi się znaleźć. Nie otaczają nas tłumy chętnych do pomocy. Ma'atowie. Wiedziałam o nich tyle, by mieć pewność, że w tym szczególnym przypadku nie są najlepszymi sojusznikami. Wątpiłam, czy naprawdę chcą nam udzielić pomocy. Byli to ludzie, którzy choć posiadali pewne umiejętności posługiwania się tymi samymi siłami co Strażnicy, zostali zdyskwalifikowani i odpadli z ich szeregów. Zwykle powodem odrzucenia była zbyt mała potęga mocy, aby miała znaczenie. W kilku przypadkach jednak Ma'atowie okazali się dość potężni. Udało im się prześliznąć przez skomplikowaną sieć identyfikującą młodych ludzi - przyszłych Strażników. Oznaczało to w konsekwencji, że żyli podwójnym życiem i zazdrościli Strażnikom ich tajemnic. Ma'atowie byli też wyjątkowi pod tym względem, że od początku współpracowali z dżinnami, nie po to, by tak jak niektórzy Strażnicy, zrobić z nich swoich niewolników. Szukali wolnych dżinnów, zainteresowanych sojuszem. Okazało się, że jest ich całkiem sporo. Prawie wszyscy należeli do nowych dżinnów, nie było wśród nich tak starej istoty jak ja. Znałam właściwie tylko jednego prawdziwego dżinna, który zainteresował się ludzkością. Była to Venna, która przyjmując ludzką postać, wybierała kształt dziecka. Venna pochodziła sprzed tysiącleci i dysponowała wyjątkowo potężną mocą. Domyślałam się, że kontrastująca z tą mocą postać dziecka miała być jakimś skomplikowanym żartem, który nie do końca potrafiłam zrozumieć. Las Vegas zapłonęło obcymi kolorami, gdy dotarliśmy do głównej części miasta - jaskrawymi zieleniami, zjadliwymi żółciami, płomiennymi czerwieniami i różami. Barwy i odcienie migotały, przeobrażały się w połyskliwe, hipnotyzujące wzory. Wpatrywałam się w nie wprost, nie mrugając oczami, zafascynowana tym przedstawieniem w rzeczywistym świecie tego, co tak bardzo kochałam w sferach dostępnych tylko dla dżinnów. Może było to prymitywne, ale zachwyt, jaki ten pokaz wzbudzał w ludziach, wskazywał na związki między dżinnami a ludzkością, których nigdy nie podejrze- wałam. Prawie nie zauważałam przeciskających się obok nas tłumów obcych ani przepływającej ulicami rzeki metalu na kółkach; nie zwracałam uwagi na ostrą woń spalin i gumy, która zawsze towarzyszyła zbiorowiskom ludzkim. Oto dowód, jak byłam zachwycona triumfalnym blaskiem otaczającego nas światła. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie stanęliśmy przed budowlami, które rozpoznałam, doznając przy tym niemal fizycznego wstrząsu. Szok szybko minął, ponieważ podobieństwo okazało się powierzchowne. Nie były to majestatyczny, kamienny sfinks ani wspaniała, pełna chwały piramida. Zobaczyliśmy współczesne imitacje, którym brakowało wyrafinowania dawno zmarłych rzemieślników oraz świętości przepełniającej dzieła, które powstały jako wyraz religijnego zapału. Były to tanie kopie, zapakowane i sprzedawane dla zwykłej rozrywki. Gdy zbladł blask świateł, poczułam złość. Rozgniewałam się na ludzi, że tak nisko cenili historię i literaturę. Byłam zła, że nawet największe swoje osiągnięcia potrafili tak strywializować. Zastanawiałam się, co by się wydarzyło, gdybym stopiła fałszywego sfinksa w cuchnący stos pokrytego farbą żużlu, gdy nagle z żalem przypomniałam sobie, że obiecałam Luisowi niczego nie zniszczyć. A jednak. Istniał pewien sposób. Mogłabym twierdzić, że zrobiłam to w samoobronie. - Dobrze - powiedział, parkując furgonetkę w pustym miejscu na rozległej, wylanej betonem płycie, zastawionej równymi rzędami błyszczących pojazdów. -Zrób coś dla mnie. Zachowaj milczenie i naśladuj mnie. Niczego sama nie zaczynaj. Nie odrywałam wzroku od sfinksa. Wydawało mi się, że już coś się zaczęło. Patrzył spokojnie w horyzont gdzieś daleko poza mną. Przynajmniej to jedno łączyło go ze starożytnym kuzynem. Hol w hotelu przypominał jaskinię. Panował w nim mrok. Hotel także okazał się tanią podróbką, która niewiele miała wspólnego z historią, choć z pozoru miał oddawać cześć. Nieprzerwany brzęk żetonów i monet, szmer głosów wywołały we mnie drżenie. Zapragnęłam zmusić je do milczenia, do pozostawienia mnie w spokoju, ale zacisnęłam zęby i dotrzymałam obietnicy danej Luisowi. Oni nam pomogą, powiedziałam do siebie z rozpaczą. Pomogą nam odnaleźć Isabel. Dywany pod stopami były grube i miękkie. Wchłonęły miliony rozlanych drinków. Całe pomieszczenie prze-siąknęło rozpaczą, stęchłym zapachem alkoholu i wonią płynów do czyszczenia. Większość ludzi w ogóle niczego by nie zauważyła. Starałam się oddychać płytko, zacisnęłam dłonie w pięści. Musiałam sprawiać wrażenie wściekłej, bo zauważyłam umundurowanych członków ochrony, kobiety i mężczyzn, którzy śledzili nasze przejście przez hol. Jeden z nich podniósł do warg małe urządzenie i coś powiedział. Luis podszedł do zwykłego telefonu wiszącego we wnęce. Na kartce zamocowanej powyżej aparatu napisano: „wyłącznie do użytku prywatnego". Nie było guzików, tylko słuchawka i widełki. Podniósł słuchawkę i przyłożył do ucha. - Luis Rocha i Cassiel do Charlesa Ashwortha. Jesteśmy umówieni - oznajmił. Zanim odłożył słuchawkę, stanął za nami członek ochrony, osaczając nas we wnęce. Nie zrobił tego agresywnie i tylko to go uratowało, cel jego działania jednak był oczywisty. - Proszę zaczekać - powiedział i przyjął taką postawę, że nie mogłam mieć wątpliwości, że bez rozkazu nie ruszy się stamtąd. Albo bez użycia odpowiedniej siły. Zerknęłam na Luisa i natychmiast zrozumiałam, że to nie czas ani miejsce na podejmowanie działania. Niedaleko ktoś krzyknął, nie ze strachu ani z bólu, lecz z radosnym zdziwieniem. Usłyszałam stłumiony brzęk monet. W odległości kilkudziesięciu metrów od nas, wśród szeregów szumiących cicho automatów, zaczęły pulsować żółte światła.

21 185 - Rany - westchnął Luis. - Chciałbym mieć takie szczęście. - Jesteś Strażnikiem Ziemi - przypomniałam mu. -Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś wydobyć złoto spod ziemi. - Wiem, ale tego nie robię, bo to byłoby niewłaściwe. Poza tym zwróciłoby uwagę innych Strażników. A więc nic z tego. - Mógłbyś zmusić automaty, żeby wyrzucały wygrane. Przyjrzał mi się uważnie, jakby nigdy przedtem mnie nie widział. - Chcesz, żebym oszukiwał w kasynie prowadzonym przez Ma'ata? Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł? Wzruszyłam ramionami. - Zwracam ci po prostu uwagę, że twoje szczęście zależy wyłącznie od ciebie. Sam zdecydujesz, czy z niego skorzystać. - Przestań nabijać mi głowę złymi pomysłami. - A to robiłam? Spojrzeliśmy na siebie. Poczułam jego spojrzenie, ciepłe jak blask ognia z płonącego nieopodal ogniska. - Prawie cały czas. Chciałam się uśmiechnąć, ale jakoś opanowałam ten impuls. Nabierałam nowego zwyczaju powściągania impulsów. Nie wiem, czy dzięki temu stawałam się szlachetniejsza, czy zwyczajnie głupia. Po dłuższej chwili ochroniarz otrzymał wiadomość poprzez maleńki mikrofon ukryty w uchu. Cofnął się i stanął z boku. - Tędy - powiedział. Grzecznie, lecz stanowczo. Poprowadził nas wzdłuż automatów, a potem obok gwarnego, jasnego baru, z rzędami barmanów nalewających drinki dziesiątkom klientów. W ścianie obok były zwyczajne drzwi z ciemnego drewna, niemal niewidoczne w mroku. Na umieszczonej na nich prostej złotej płytce wygrawerowano słowa: „pomieszczenie prywatne". Ochroniarz otworzył szeroko drzwi i stanął obok, żeby nas przepuścić. Weszliśmy do słabo oświetlonego pokoju. Ciemna boazeria, obrazy w skromnych ramach, natychmiast stwierdziłam, że to autentyki. W odległym krańcu pokoju stało ciężkie biurko, przed nim dwa fotele solidnej konstrukcji, ustawione pod tym samym kątem do blatu. W kącie stał pusty stół do pokera, pokryty zielonym suknem, otoczony wygodnymi krzesłami. Za biurkiem siedział niewysoki, schludny mężczyzna. Starszy, o białych włosach i pobrużdżonej, ostro zarysowanej twarzy. Złożył dłonie na pustej, czystej drewnianej powierzchni blatu. Obserwował nas z kamienną twarzą, ani przyjaźnie, ani podejrzliwie. Nie wstał, żeby nas powitać. - Rocha - powiedział i skinął głową. - Przykro mi z powodu twojego brata i bratowej. Moje kondolencje. - Dziękuję. - Luis zajął jeden z foteli obok biurka. Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie powinnam usiąść w drugim fotelu, a potem postanowiłam stanąć ze skrzyżowanymi ramionami za plecami Luisa. Kazał mi siebie naśladować, ale nie czułam się tam swobodnie. Kryła się w tym wnętrzu jakaś potężna siła, ale nie potrafiłam do końca jej określić. - Jesteś Cassiel. - Te słowa sprawiły, że spojrzałam na starego człowieka. - Nazywam się Charles Spencer Ashworth. W tej chwili jestem przywódcą Ma'atów. - W tej chwili? - zapytał Luis. - Powiedzmy, że nastąpiła reorganizacja kierownictwa. Polityka wewnętrzna. Nie musicie się tym zajmować. Kawy? - Nie czekał na odpowiedź, tylko nacisnął guzik umieszczony w blacie biurka. - Chyba winni jesteście mi jakieś wyjaśnienie. Wyraźnie dawał nam do zrozumienia, że czeka na naszą relację. Luis przez chwilę patrzył na niego bez słowa. - Nie jestem pewien, czy powinienem panu cokolwiek wyjaśniać. Mówię to z całym szacunkiem, proszę pana. Wąskie wargi Ashworta poruszyły się, ale chyba nie można było tego grymasu uznać za uśmiech. - Z całym szacunkiem, proszę pana - powiedział. -Uważam, że jeśli jesteście w moim hotelu, otaczają was moi ludzie, a w rogu pokoju stoi dżinn gotów wymusić spełnienie wszystkich moich życzeń, to powinniście się nad tym zastanowić. Odwróciłam się Bwullownio. W najciemniejszym kącie pomieszczenia stał dżinn, żaden z tych, z którymi byłam związana braterstwem, ale nowy dżinn, narodzony z ludzkich przodków. Zawsze uważałam te dżinny za sztuczne twory. Za uzurpatorów. Ten był wysoki, smukły, a jego ludzkie ciało miało niebieskawy, dymny odcień. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, lekko pochylił głowę. Jego oczy miały barwę intensywnego fioletu, a włosy wyblakłego złota. Był oszałamiająco piękny, choć nigdy kogoś takiego nie widziałam. Jak na nowego dżinna wydawał się potężny. - Cassiel - odezwał się. Magia nadała jego głosowi delikatne, ciepłe, głębokie i niosące pociechę brzmienie. - Od dawna pragnąłem cię poznać, choć przyznaję, nie chciałem, żebyśmy stanęli przed sobą na polu bitwy. Przyjmij moje słowa jako dowód głębokiego szacunku. Z wdziękiem udawałam, że wciąż jestem kimś, kogo inny dżinn mógłby się obawiać. Niechętnie skinęłam mu głową. - Jak masz na imię? - Kiedyś mogłabym je odczytać z otaczającej go aury. Kiedyś. Nie teraz. - Rashid. Odwróciłam się do Ashwortha. - Należy do ciebie? - zapytałam. Była to celowa prowokacja. Usłyszałam cichy śmiech Rashida, rozbawiony, prawie kpiący, lecz bez urazy. Ashworth znów się uśmiechnął, tym razem prawdziwie. - Nikt do nikogo nie należy - stwierdził. - To podstawowa zasada naszego towarzystwa. Do Ma'atów wstępują tylko ochotnicy i mogą odejść, kiedy zechcą. - Jak demokratycznie - skwitowałam. Nie wymówiłam tych słów ze szczególnym naciskiem, ale przez to zaniechanie zabrzmiały sarkastycznie. - Słyszałam, że w razie potrzeby używacie dżinnów. Teraz widzę, że to prawda.

22 185 - Korzystamy z pomocy wszystkich, którzy chcą z nami współpracować. W tym także z twojej, gdyby coś cię do tego skłoniło. Pokręciłam lekko głową i spojrzałam na Luisa. Moja rozmowa dała mu czas na zastanowienie, jak ma postąpić. Domyśliłam się po sposobie, w jaki napiął ramiona, że zbiera siły do decydującego uderzenia. - Chłopiec, którego próbowaliśmy ocalić, nie żyje -powiedział. - Robiliśmy, co mogliśmy, ale ten, kto go do nas przysłał, w ostatnim ataku pozbawił go mocy. Nie udało nam się mu pomóc. Ashworth uniósł nieznacznie gęste brwi, choć zachował kamienną twarz. - Naprawdę? Słyszałem, że jesteś utalentowanym Strażnikiem Ziemi. - Bo jestem. - Spojrzał na mnie. - Ona też. - Dlatego uważam, że najpierw powinniście mi wyjaśnić, z jakiego powodu dziecko was zaatakowało i dlaczego nie mogliście go powstrzymać, nie zabijając go przy tym. Luis starał się, jak mógł, ale Ashworth przez całą jego opowieść nie zdradził, czy wierzy w choć jedno słowo. Kiedy Luis doszedł do chwili, gdy zostawiliśmy chłopca na pustyni, usłyszałam za plecami ciche syknięcie Rashida. Powstrzymałam chęć odwrócenia się do niego. - Nie tak chciałam postąpić - przyznałam. - Ale to było konieczne. Zaplanowała, że zostaniemy przyłapani z trupem dziecka. Miała nadzieję, że nie zauważymy jego śmierci do chwili, aż będzie za późno. - Ona - powtórzył Rashid. - Podaj imię wroga. Nie usłuchałam. Prychnął znowu z niezadowoleniem. Zatym atakiem nic stoi żaden wielki zbrodniarz, Ashworth. To tylko chora rozpacz kogoś, kto kiedyś był wśród nas królową. Nie wierz jej. Zmieniło ją upokorzenie, bo została zmuszona, by nosić skórę człowieka. - Uwierzę w to, co zechcę, Rashidzie. Dziękuję za twoją uwagę. - Nigdy nie słyszałam, żeby człowiek udzielał w taki sposób dżinnowi reprymendy, stanowczo i autorytatywnie. A nie był to człowiek, który mógł arogancko zakładać, że jako właścicielowi dżinna nie grozi mu jego zemsta. Agresja budziła we mnie złe, zimne instynkty, mimo że nie była skierowana przeciwko mnie. Zastanawiałam się, jak zareagował na nią Rashid. -Byłem na Ranczu - mówił dalej Ashworth. - Rozumiem, co wam się wydaje, że widzieliście. - Nam nic się nie wydaje - powiedział Luis. - My wiemy. Ona istnieje. Nie zdołaliśmy jej jeszcze odnaleźć, ale ją znajdziemy. Odzyskamy też moją bratanicę, całą i zdrową. Ashworth nic na to nie odpowiedział. - Niewielu Strażników zostało. Część ściga duchy, inni się ukryli, a reszta próbuje nie dopuścić do rozpadu świata. Spora grupa zginęła, walcząc z dżinnami podczas rebelii. Podobno wojna trwa dalej, wojna na wyczerpanie. Coraz mniej jest Strażników i coraz słabiej się bronią. Wrogowie wyłapują ich jednego po drugim. - Ktoś powiedział, że Ma'atowie na tym skorzystają - wtrącił Luis. Ashworth wykrzywił twarz z wyrazem znużenia. - Ludzie prawie cały czas plotą głupstwa. Nie interesuje mnie, by zastąpić Strażników Ma'atami. Typowinieneś to najlepiej wiedzieć. Świat potrzebuje Strażników. Gdyby nie byli potrzebni, toby ich nie było. Są częścią naturalnej hierarchii. Podobnie zresztą jak dżinny. Jak zwykłe istoty ludzkie, zwierzęta, rośliny, owady, pierwotniaki czy Ma'atowie. Wszystko pozostaje w równowadze. Dlaczego tu przyjechaliście? Mogliście zawrócić i ruszyć prosto do domu. Nic was już nie zatrzymywało. - Domyślam się, że wycieczka do Vegas nie jest dobrą wymówką. Próbka humoru Luisa - nawet przedstawiona bez przekonania - została przyjęta z chłodnym milczeniem. Ashworth nie odpowiedział. Przeniósł spojrzenie na mnie. - Ty szczerze wierzysz w istnienie tej istoty. - Tak - potwierdziłam. - Bo istnieje. Jest zagrożeniem dla dżinnów. Prawdziwym zagrożeniem. Dopóki nie odkryjemy jej kryjówki, walczymy z cieniem. Ona może nas namierzyć. Nam to się nie udaje. Rashid znów prychnął. Odwróciłam się do niego. Skrzyżował ramiona na piersi. - Tak? - zapytał. - Chcesz mi coś powiedzieć? - Nie bardzo - zaprzeczyłam. - Przypuszczam, że gdy będziesz wrzeszczał, wydając ostatnie tchnienie, tak jak krzyczał Gallan, wtedy poważniej potraktujesz moje słowa. Postarałam się, aby zabrzmiało to dwuznacznie. Musiał wiedzieć o śmierci mojego przyjaciela Gallana -śmierć dżinna nie mogła pozostać niezauważona, a Gallan należał do potężnych dżinnów. Po nagłym błysku jego oczu domyśliłam się, że Rashid nie słyszał, czy to ja byłam przyczyną tej śmierci. Dobrze wiedziałam, co podejrzewał. - Już teraz traktuję cię poważnie - powiedział Rashid. - Uwierz mi. - Dość - warknął Ashworth. - Przestańcie, oboje! Nie będziecie w moim gabinecie wyrównywać rachunków; właśnie skończyłem remont. Luis, czego, u diabła, chcesz ode mnie? Nie mogę ci udzielić prawdziwej pomocy. Nie mam żadnych informacji. - A jednak jest coś, co może pan dla nas zrobić. Pożyczyć mi dżinna - oświadczy! Luis. Nagle zapadła pełna zdumienia cisza. Ashworth rzucił spojrzenie Rashidowi, a ja popatrzyłam na Luisa. Usiłowałam zrozumieć to, co właśnie powiedział. Miał dżinna. Miał mnie. Nagle ogarnęła mnie fala gniewu i niepewności. Zastanawiałam się przez chwilę, czy to... zazdrość? Na pewno nie. Nie mogłam upaść tak nisko. Zza pleców dobiegł mnie głos Rashida. Stał tak blisko, że czułam tchnienie jego oddechu na karku.

23 185 - Widocznie nie spełniasz jego oczekiwań - stwierdził. - Jakie to smutne. Odwróciłam się i uderzyłam otwartą dłonią w jego klatkę piersiową. Cios powinien go rzucić na drugą stronę pokoju, rozbić boazerię i rozkruszyć beton ściany, gdy o nią uderzy. A on stał spokojnie, uśmiechając się do mnie, patrząc z przerażającym błyskiem w fioletowych oczach. Po chwili ujął mnie za rękę w przegubie i złamał mi ją. Krzyknęłam, gdy kości pękały, skręcały się i wbijały w mięśnie. Przeszyła mnie płonąca biała fala bólu. Zadrżały pode mną kolana, a ciemność zamigotała mi przed oczami. - Rashid! - krzyknął Ashworth i zerwał się zza biurka. Luis był szybszy. Zanim jego fotel się przewrócił i oparcie dotknęło dywanu, był już przy mnie. Wycelował palec w Rashida. Przez ułamek sekundy widziałam, a może mi się tylko wydawało, czarne płomienie liżące jego ramiona. Mrugnęłam. Z pewnością było to oszołomienie wywołane bólem. - Ty! - krzyknął Luis. - Puść ją! Natychmiast! Rashid usłuchał. Nadal się uśmiechając, zrobił krok do tyłu. Luis ujął moją rękę w obie dłonie. Poczułam najpierw delikatny i ciepły dotyk, a potem zalewającą mnie gorącą kaskadę. Moc krążyła wokół złamania, zataczając ciasne kręgi. Zachwiałam się, gdyż zabrakło mi sił. Luis chwycił mnie i objął ramieniem, odsuwając jednocześnie złamaną rękę, gdyż cały czas trwało jej uzdrawianie. - Przedstawiłem swoje racje - odezwał się Rashid, ze znudzeniem i przekąsem w głosie. - Nie jest lepsza od człowieka, prawda? Do niczego nam się nie przyda. Naprawdę potrzebujesz dżinna. Ale zastawiam się po co? - Potrzebuję takiego, który się uważa za niezniszczalnego - wycedził Luis przez zaciśnięte zęby. -Świetnie się nadajesz. Rashid spochmurniał, w jego spojrzeniu znów pojawił się arogancki błysk. Nie tak wielki, by mieć jakieś znaczenie. W końcu zebrałam siły i opierając się na Luisie, wstałam. Miałam wrażenie, że moje ramię jest kruche i byle jak połatane. Wiedziałam, że nie powinnam poddawać go próbie, chociaż proces leczenia gwałtownie przyśpieszył. Stłumiony gniew palił się gdzieś w głębi mnie niskim, gorącym płomieniem, ale mniej mi się podobało uczucie, które go zastąpiło: strach. Czy tak właśnie żyli ludzie? W ciągłym strachu przed bólem, świadomi swojej kruchości i tymczasowości? To naprawdę mi się nie podobało. - Co robisz? - zapytałam. Luis popatrzył na mnie ponuro, ostrzegawczo. W jego wzroku dostrzegłam wyraźne żądanie, żebym zamilkła. Powrócił do cichej wojny na spojrzenia z Rashidem, który w końcu skrzyżował ramiona na piersi, opuścił brodę i uśmiechnął się lubieżnie. - Sądzisz, że możesz mi rzucić wyzwanie, grozić niebezpieczeństwem? Mały człowieczku, nie wiesz, o czym mówisz. - Jasne, za to ty jesteś wielki, potrafisz łamać ręce kobietom, nie dając im szansy na rewanż - stwierdził Luis. - Lubisz sobie pogadać. Rozumiem. Ale ja proszę o pomoc w sprawie wymagającej odwagi i rozumu. Może więc powinienem poszukać kogoś lepszego. Oczy Rashida zapłonęły. Przez krótką, straszliwą chwilę myślałam, że po prostu spali Luisa na miejscu za te słowa. Mógł to zrobić. - Dość! Obaj przestańcie! - krzyknął Ashworth. Nie mamy czasu na podobne luksusy! Rocha, powiedz mi, czego naprawdę chcesz. Nie masz się czego wstydzić. Mów. Odwrócenie się do Rashida plecami wymagało od Luisa wyjątkowej siły woli, ale jakoś mu się to udało. Dla bezpieczeństwa nie spuszczałam oczu z dżinna. Nie wierzyłam mu ani trochę. Przypominał szakala szukającego okazji do ataku. Nagle zrobiło mi się niedobrze, pierwszy raz w swoim długim życiu poczułam się jak ścigana ofiara. - Potrzebuję dżinna, który może ustalić, skąd pochodził chłopiec - powiedział Luis. - Ten zmarły? - Tak. Czas ma ogromne znaczenie. Tropy nikną. Ale jest mi potrzebny ktoś, kto nie jest zwykłym krzykaczem i pyszałkiem. Oczywiście, te słowa były specjalnie skierowane do Rashida. Patrzyłam na dżinna, który znów się zastanawiał, czy nas zabić. Gdyby postanowił działać, Ashworth niewiele mógłby zrobić, aby go powstrzymać. Choć Luis i ja podjęlibyśmy walkę, było wiadomo z góry, jak by się zakończyła. Czyż nie tak? Nie wiem, co oznaczała mina Ashwortha, gdy oszacował wszystkie możliwe scenariusze, w tym także prawdopodobny zakres zniszczeń, do jakich musiałoby dojść w jego wyłożonym ciemną boazerią sanktuarium, gdyby doszło do walki na śmierć i życie między nami. - Wydaje mi się, że to jest do załatwienia - powiedział w końcu bez nacisku. - Jednakże udział dżinna musiałby być absolutnie dobrowolny. Taki mamy kodeks. - Oczywiście - zgodził się Luis i zawahał na chwilę, zanim zaczął mówić dalej. - Na podstawie wszystkiego, co wiemy o tej sytuacji, pójście śladami zmarłego chłopca prowadzącymi do jego mocodawców może być niebezpieczne. Nawet dla dżinna. Nie chciałbym, żeby ktoś źle ocenił ryzyko z tym związane. Rashid wciąż spoglądał na nas z niepokojącym uśmiechem drapieżcy. - Za żadne skarby świata nie przegapiłbym takiej zabawy - odezwał się w końcu. Ashworth westchnął. - Ogłaszam was przyjaciółmi i sojusznikami - powiedział tonem zmęczenia i zniechęcenia. - A teraz wynoście się wszyscy z mojego gabinetu i z mojego hotelu. Idźcie się pozabijać gdzie indziej, gdzie nie będę musiał przejmować się sprzątaniem.