prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Cassandra Clare - Dary Anioła 06 - Miasto Niebiań„skiego Ognia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Cassandra Clare - Dary Anioła 06 - Miasto Niebiań„skiego Ognia.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Cassandra Clare Dary Anioła 1-6
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

Cassandra Clare Miasto niebiańskiego ognia Przełożyła Anna Reszka Tom VI cyklu „Dary Anioła”

Eliasowi i Jonahowi

„W Bogu jest chwała: a gdy ludzie po nią sięgają, To jest iskra za dużo niebiańskiego ognia”. – John Dryden, „Absalom i Achitofel”

Kapią jak deszcz Instytut w Los Angeles, wrzesień 2007 W dniu, kiedy zostali zabici rodzice Emmy Carstairs, pogoda była idealna. Z drugiej strony, pogoda w Los Angeles zwykle jest doskonała. W jasny zimowy ranek matka i ojciec podrzucili Emmę do Instytutu stojącego na wzgórzach za Pacific Coast Highway, z widokiem na niebieski ocean. Bezchmurne niebo ciągnęło się od klifów Pacific Palisades po plaże Point Dume. Poprzedniej nocy przyszedł meldunek o demonicznej aktywności w pobliżu morskich jaskiń Leo Carillo. Carstairsowie mieli zbadać sytuację. Później Emma wspominała, że matka zatknęła za ucho pasmo włosów rozwianych przez wiatr i zaproponowała mężowi, że narysuje mu znak Nieustraszoności, a John Carstairs tylko się zaśmiał i powiedział, że nie ma przekonania do tych nowomodnych Znaków. Dziękuje bardzo, ale wystarczają mu te z Szarej Księgi. W tamtym czasie rodzice budzili w Emmie zniecierpliwienie, więc uścisnęła ich szybko i wbiegła po schodach Instytutu z plecakiem obijającym się o łopatki, podczas gdy oni machali jej na pożegnanie z dziedzińca. Emmie bardzo się podobało, że zaczyna szkolenie w Instytucie. Mieszkał tutaj jej najlepszy przyjaciel Julian, ale kiedy wchodziła do środka, zawsze odnosiła wrażenie, że leci prosto do oceanu. Masywna budowla z drewna i kamienia stała na końcu długiego żwirowego podjazdu, który wił się po wzgórzach. Z pokojów na wszystkich piętrach roztaczał się widok na morze, góry i niebo, bezkresne połacie błękitu, zieleni i złota. Marzeniem Emmy było, żeby wejść na dach razem z Julesem – choć na razie nie pozwalali im na to rodzice – i spojrzeć na południe, by zobaczyć, czy da się sięgnąć wzrokiem do pustyni. Frontowe drzwi rozpoznały ją i ustąpiły lekko pod znajomym dotykiem. W holu i na najniższych piętrach Instytutu roiło się od dorosłych Nocnych Łowców. Pewnie jakaś narada, domyśliła się Emma. W tłumie dostrzegła ojca Juliana, Andrew Blackthorna, szefa Instytutu. Nie chciała tracić czasu, więc, żeby uniknąć powitań, popędziła do szatni na drugim piętrze. Tam zmieniła dżinsy i T-shirt na strój treningowy – obszerną koszulę, luźne bawełniane spodnie i najważniejsze ze wszystkiego: broń przewieszoną przez ramię. Cortana. Nazwa znaczyła po prostu „krótki miecz”, ale dla Emmy wcale nie był krótki. Wykuty z lśniącego metalu miał długość jej przedramienia i wyryte na ostrzu słowa, które zawsze przyprawiały ją o dreszcz: „Jestem Cortana, z tej samej stali i wytopu co Joyeuse i Durendal”. Ojciec wyjaśnił, co to znaczy, kiedy po raz pierwszy włożył miecz w jej dziesięcioletnie dłonie. – Na razie możesz używać go do treningu, a kiedy skończysz osiemnaście lat, stanie się twój – rzekł John Carstairs, uśmiechając się do niej, podczas gdy ona przesuwała palcami po napisie. – Rozumiesz, co on znaczy? Pokręciła głową. Słowo „stal” znała, ale „wytop”? Co to miało wspólnego z bronią? – Na pewno słyszałaś o rodzie Waylandów – zaczął ojciec. – Byli znanymi wytwórcami broni, nim Żelazne Siostry przejęły całą jej produkcję dla Nocnych Łowców. Wayland Kowal Prolog

wykuł Excalibura i Joyeuse dla Artura i Lancelota oraz Durendala dla bohatera Rolanda. Cortanę również on zrobił, z tej samej stali. Trzeba ją było zahartować, czyli poddać działaniu wielkiego żaru, który prawie mógłby stopić metal. Dzięki temu stała się mocniejsza. – Pocałował Emmę w czubek głowy. – Carstairsowie noszą ten miecz od pokoleń. Napis przypomina nam, że Nocni Łowcy to broń Anioła. Gdy hartuje się nas w ogniu, stajemy się mocniejsi. Cierpienie pomaga nam przetrwać. Emma już nie mogła się doczekać, aż skończy osiemnaście lat. Wtedy zacznie przemierzać świat, żeby walczyć z demonami. Zostanie zahartowana w ogniu. Przypasała miecz i wyszła z szatni, wyobrażając sobie, jak to będzie za sześć lat. W myślach stała na szczycie urwiska w Point Dume i z Cortaną w ręce odpierała atak Raumów. Oczywiście był z nią Julian. Walczył swoją ulubioną bronią, kuszą. Julian towarzyszył jej od zawsze. Znała go, jak sięgnąć pamięcią. Blackthornowie i Carstairsowie zawsze trzymali się blisko, a Jules był od niej tylko kilka miesięcy starszy. Właściwie nie znała świata bez niego. Nauczyła się pływać razem z nim, kiedy oboje ledwo odrośli od ziemi. Razem uczyli się chodzić i biegać. Jego rodzice nosili ją na rękach, a jego starszy brat i siostra pilnowali małych Emmę i Juliana, żeby nie psocili. A często psocili. W wieku siedmiu lat Emma wpadła na pomysł, żeby ufarbować puszystego białego kota Blackthornów na jasnoniebiesko. Winę na siebie wziął Julian; nieraz to robił. Tłumaczył jej potem, że ona jest jedynaczką, a on jednym z siedmiorga dzieci, więc jego rodzice łatwiej zapomną, że się na niego gniewają. Pamiętała, jak umarła jego matka, tuż po urodzeniu Tavvy. Emma trzymała Juliana za rękę, kiedy w kanionie jej ciało płonęło na stosie, a w niebo wzbijał się dym. Pamiętała swoje myśli, że chłopcy płaczą inaczej niż dziewczynki, okropnym, urywanym szlochem, który brzmiał, jakby wyrywano go z niego hakami. Może im było trudniej, bo nie powinni płakać... – Oj! – Emma zatoczyła się do tyłu. Była taka zamyślona, że wpadła na ojca Juliana, wysokiego mężczyznę o takich samych zmierzwionych brązowych włosach jak u większości jego dzieci. – Przepraszam, panie Blackthorn! Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak palił się do lekcji! – zawołał za nią, kiedy popędziła dalej korytarzem. Sala treningowa należała do ulubionych pomieszczeń Emmy. Zajmowała większą część piętra, a zachodnia i wschodnia ściana były w całości ze szkła. Wszędzie, gdzie spojrzeć, widziało się niebieskie morze. Linię wybrzeża biegnącą z północy na południe, bezkres wód Pacyfiku aż do Hawajów. Na środku wypolerowanej drewnianej podłogi stała nauczycielka Blackthornów, władcza kobieta o imieniu Katerina, obecnie zajęta uczeniem bliźniąt rzucania nożami. Livvy jak zawsze posłusznie wypełniała polecenia, natomiast Ty był oporny i nadąsany. Julian, w luźnym stroju treningowym, leżał na plecach przy zachodnim oknie i mówił coś do Marka, który siedział z nosem w książce i usiłował ignorować młodszego przyrodniego brata. Kiedy Emma się zbliżyła, usłyszała jego słowa: – Nie uważasz, że Mark to dziwne imię dla Nocnego Łowcy? Brat uniósł głowę znad książki i spiorunował go wzrokiem. Julian leniwie obracał w dłoni stelę. Trzymał ją jak pędzel, za co Emma zawsze na niego krzyczała. Stelę należało trzymać jak stelę, przedłużenie ręki, a nie jak narzędzie artysty. Mark westchnął teatralnie. W wieku szesnastu lat czuł się na tyle dorosły, że wszystko, co robili Emma i Julian, uważał za irytujące albo śmieszne. – Jeśli cię to martwi, możesz się do mnie zwracać pełnym nazwiskiem – powiedział.

– Mark Anthony Blackthorn? – Julian zmarszczył nos. – Za długie. A gdyby zaatakował nas demon? Zanimbym wypowiedział pół twojego nazwiska, leżałbyś martwy. – Twierdzisz, że w takiej sytuacji ratowałbyś mi życie? – rzucił Mark. – Lubisz pomarzyć, pętaku? – Mogłoby się tak zdarzyć. Julian usiadł, lekko urażony. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. Jego starsza siostra Helen wciąż próbowała okiełznać je szczotkami, niestety, bezskutecznie. Julian miał włosy Blackthornów, jak ojciec oraz większość braci i sióstr: niesforne, falujące, koloru ciemnej czekolady. To podobieństwo rodzinne zawsze fascynowało Emmę, która z kolei niewiele odziedziczyła po rodzicach, poza blond włosami po ojcu. Helen od miesięcy przebywała w Idrisie razem ze swoją dziewczyną Aline. Wymieniły się pierścieniami rodowymi i były ze sobą na poważnie, według rodziców Emmy, co oznaczało, że strasznie ckliwie na siebie patrzyły. Emma postanowiła, że jeśli kiedykolwiek się zakocha, nigdy nie będzie ckliwa. Wiedziała, że było trochę zamieszania z tego powodu, że obie są dziewczynami, ale nie rozumiała dlaczego. Blackthornowie najwyraźniej lubili Aline. Miała kojący wpływ na Helen i nie pozwalała jej się denerwować. Nieobecność starszej siostry oznaczała, że nikt nie podcinał włosów Julianowi. Blask słońca wypełniający pokój malował ich końcówki na złoto. Za oknami ciągnącymi się przez całą długość wschodniej ściany widać było ciemne pasmo gór, które oddzielały San Fernando Valley od morza, wyschnięte, pyliste wzgórza pocięte kanionami, porośnięte kaktusami i ciernistymi krzewami. Czasami Nocni Łowcy chodzili tam trenować. Emma kochała te góry, uwielbiała znajdować ukryte ścieżki, sekretne wodospady i senne jaszczurki wygrzewające się na skałach. Julian potrafił tak je przywabiać, że podpełzały do jego ręki i zasypiały, a on głaskał ich łebki kciukiem. – Uważaj! Emma się uchyliła, a nóż z drewnianym czubkiem przeleciał obok jej głowy, odbił się od okna i rykoszetem uderzył Marka w nogę. Chłopak rzucił książkę i zerwał się, łypiąc groźnie. Formalnie był pomocnikiem Katerine, ale wolał czytać niż uczyć innych. – Tiberiusie, nie rzucaj we mnie nożami – powiedział surowym tonem. – To był wypadek. – Livvy stanęła między swoim bliźniakiem a Markiem. Jako jedyny z Blackthornów – nie licząc jasnowłosego Marka i Helen, którzy mieli w sobie krew Podziemnych – nie miał typowej dla tego rodu brązowej szopy na głowie i niebieskozielonych oczu, tylko kręcone czarne włosy, a oczy koloru żelaza. – Wcale nie – spokojnie zaprzeczył Ty. – Celowałem w ciebie. Mark wziął głęboki oddech i rękami przeczesał włosy, tak że zaczęły mu sterczeć na wszystkie strony. Miał oczy Blackthornów, koloru grynszpanu, ale włosy prawie białe po matce, podobnie jak Helen. Krążyły plotki, że matką obojga była księżniczka Jasnego Dworu. Miała romans z Andrew Blackthornem, urodziła mu dwoje dzieci, a następnie porzuciła je pewnej nocy na progu Instytutu w Los Angeles i zniknęła na zawsze. Ojciec Juliana wziął dzieci, pół-faerie, i wychował je na Nocnych Łowców. Krew Nefilim była dominująca, więc choć Radzie się to nie podobało, przyjęto mieszańców do Clave pod warunkiem, że ich skóra będzie tolerowała runy. Zarówno Helen, jak i Mark otrzymali pierwsze Znaki w wieku dziesięciu lat i jakoś to wytrzymali, choć Emma widziała, że nakładanie runów boli Marka bardziej niż zwykłego Nocnego Łowcę. Kiedy przyłożono stelę do jego ręki, skrzywił się, choć próbował to ukryć. Później zauważyła dużo więcej rzeczy. Stwierdziła, że dziwny kształt twarzy zdradzający pochodzenie jest całkiem atrakcyjny, podobnie jak szerokość ramion pod T-shirtem. Nie wiedziała, dlaczego dostrzega te szczegóły, i właściwie wcale jej się to nie

podobało. Miała ochotę warczeć na Marka albo się ukryć, a często jedno i drugie naraz. – Gapisz się – stwierdził Julian, obserwując ją spod przymrużonych powiek. Emma oprzytomniała. – Na co? – Na Marka... znowu. – W głosie Juliana pobrzmiewała irytacja. – Zamknij się! – syknęła Emma i chwyciła jego stelę. Julian nie wypuścił jej z ręki, tylko zaczął się siłować. Emma odsunęła się od niego z chichotem. Trenowała z nim od tak dawna, że z góry znała każdy jego ruch, jeszcze zanim go wykonał. Kłopot polegał na tym, że miała skłonność do traktowania go łagodnie. Sama myśl, że ktoś mógłby zrobić mu krzywdę, przyprawiała ją o wściekłość. Czasami jej również to dotyczyło. – Chodzi o pszczoły w twoim pokoju? – zapytał Mark, podchodząc do Tiberiusa. – Przecież wiesz, dlaczego musieliśmy się ich pozbyć! – Pewnie zrobiłeś mi na przekór – stwierdził Ty. Był mały jak na dziesięć lat, ale miał słownictwo i sposób wyrażania się osiemdziesięciolatka. Zwykle nie kłamał, przede wszystkim dlatego, że nie rozumiał, po co miałby to robić. Nie potrafił pojąć, dlaczego niektóre rzeczy denerwują albo niepokoją innych ludzi, więc ich gniew zbijał go z tropu albo przerażał, zależnie od nastroju. – Nie robię ci na przekór, Ty. Po prostu nie można trzymać pszczół w pokoju... – Badałem je! – wyjaśnił chłopiec. Jego blada twarz poczerwieniała. – To było ważne. One były moimi przyjaciółkami. Wiedziałem, co robię. – Tak jak wtedy z grzechotnikiem? – przypomniał Mark. – Czasami zabieramy ci różne rzeczy, bo nie chcemy, żeby stała ci się krzywda. Wiem, że trudno to zrozumieć, Ty, ale my cię kochamy. Brat patrzył na niego pustym wzrokiem. Wiedział, co znaczy „kochamy cię”, i rozumiał, że to jest coś dobrego, ale nie pojmował, dlaczego to miałoby wszystko wyjaśniać. Mark pochylił się, opierając dłonie na kolanach, i spojrzał mu w oczy. – Oto, co zrobimy... – Ha! – Emmie udało się przewrócić Juliana na plecy i odebrać mu stelę. Jules próbował się spod niej uwolnić, ale w końcu przyszpiliła mu rękę do podłogi. – Poddaję się – wykrztusił ze śmiechem. – Podda... Emma nagle stwierdziła, że ta pozycja jest trochę dziwna, a poza tym zauważyła, że Julien ma ładny kształt twarzy, podobnie jak Mark. I wyobraziła sobie, jak ta twarz, teraz okrągła, chłopięca i znajoma, już niedługo będzie wyglądać. W pokoju rozbrzmiał dzwonek do drzwi wejściowych. Głęboki, melodyjny, kurantowy, przypominający dzwony kościelne. W oczach Przyziemnych Instytut wyglądał z zewnątrz jak ruiny starej hiszpańskiej misji. Mimo tablic „Własność prywatna” i „Wejście zabronione” czasami ludziom – zwykle Przyziemnym z odrobiną Wzroku – udawało się dotrzeć do frontowych drzwi. Emma stoczyła się z Juliana i wygładziła ubranie, poważniejąc. Julian usiadł i oparł się na rękach. – Wszystko w porządku? – spytał z zaciekawieniem. – Uderzyłam się w łokieć – skłamała Emma i rozejrzała się po sali. Katerina pokazywała Livvy, jak trzymać nóż, a Ty kręcił głową, patrząc na Marka. „Ty”. To Emma tak go nazwała, kiedy się urodził, bo w wieku osiemnastu miesięcy nie potrafiła wymówić imienia „Tiberius” i wołała na niego Ty-Ty. Czasami zastanawiała się, czy on to pamięta. Zadziwiające, jakie rzeczy miały znaczenie dla Tiberiusa, a jakie nie. Nie można było

tego przewidzieć. – Emmo? Julian pochylił się i w tym momencie nastąpiła eksplozja, potężny błysk, od którego świat na zewnątrz zrobił się biało-złoto-czerwony, jakby Instytut stanął w ogniu. Jednocześnie podłoga pod nimi zakołysała się jak pokład statku, a z dołu dobiegł krzyk, straszliwy, trudno rozpoznawalny wrzask. Livvy gwałtownie nabrała powietrza, doskoczyła do Tiberiusa i objęła go, jakby chciała własnym ciałem osłonić brata. Była jedną z niewielu osób, którym Ty pozwalał się dotykać. Stał z szeroko otwartymi oczami, zaciskając dłoń na rękawie koszuli siostry. Mark właśnie wstawał z podłogi, Katerina była blada jak płótno. – Zostańcie tutaj – przykazała Emmie i Julianowi, wyciągając miecz zza pasa. – Pilnujcie bliźniaków. Mark, chodź ze mną. – Nie! – sprzeciwił się Julian. – Mark... – Nic mi nie będzie, Jules – zapewnił go brat z uśmiechem. W obu rękach już trzymał sztylety. Umiał rzucać szybko i celnie. – Zostań z Emmą – powiedział i ruszył za Kateriną. Drzwi sali treningowej zamknęły się za nimi. Jules wyciągnął rękę do Emmy, żeby pomóc jej wstać. Już chciała burknąć, że sama sobie poradzi, ale ugryzła się w język. Rozumiała potrzebę działania, robienia czegokolwiek. Z dołu doleciały kolejne krzyki i brzęk szkła. Emma podbiegła do bliźniąt. Oboje stali bez ruchu, jak małe posągi. Livvy miała twarz szarą jak popiół, Ty kurczowo ściskał jej koszulę. – Wszystko będzie dobrze – powiedział Julian, kładąc dłoń na chudych łopatkach brata. – Cokolwiek się dzieje... – Nie masz pojęcia, co się dzieje – wycedził Ty. – Nie możesz mówić, że wszystko będzie dobrze, bo nie wiesz. Wtedy z dołu dobiegł kolejny wrzask, jeszcze gorszy niż poprzednie. Okropne wycie, dzikie i złe. Wilkołaki? Emma słyszała już kiedyś głos wilkołaka, a to było coś bardziej mrocznego i okrutnego. Livvy przytuliła się do Ty’a. Chłopiec uniósł bladą twarz i przeniósł wzrok z Emmy na Juliana. – Jeśli się tutaj ukryjemy, a to coś nas znajdzie i skrzywdzi moją siostrę, to będzie twoja wina. Livvy ukryła twarz na ramieniu brata. Ty mówił cicho, ale Emma nie miała wątpliwości, że traktuje serio swoje słowa. Mimo niepokojącego intelektu, mimo całej dziwności i obojętności wobec innych ludzi, Ty był nierozłącznie związany ze swoją bliźniaczką. Jeśli Livvy chorowała, spał w nogach jej łóżka, jeśli się choćby zadrapała, wpadał w panikę, i na odwrót. Emma dostrzegła sprzeczne emocje przemykające przez twarz Juliana. Gdy spojrzał jej w oczy, ledwo zauważalnie skinęła głową. Na myśl o pozostaniu w sali treningowej i czekaniu na to, co spowodowało hałasy na dole, poczuła ciarki na skórze. Julian przeszedł przez pokój i po chwili wrócił z kuszą i dwoma sztyletami. – Musisz teraz puścić Livvy, Ty – powiedział. Gdy bliźnięta po chwili się rozdzieliły, wręczył siostrze sztylet, a drugi podał bratu. Tiberius spojrzał na niego jak na obcą istotę. Jules opuścił rękę. – Dlaczego trzymałeś pszczoły w pokoju, Ty? – zapytał. – Co w nich lubisz? Chłopiec nie odpowiedział. – Podoba ci się, jak ze sobą współpracują, prawda? – ciągnął Julian. – I właśnie teraz my też musimy działać razem. Pójdziemy do gabinetu i zadzwonimy do Clave, dobrze? Wykonamy telefon alarmowy, a oni przyślą nam wsparcie.

Ty wyciągnął rękę po sztylet i kiwnął głową. – To samo bym zaproponował, gdyby Mark i Katerina mnie posłuchali. – Właśnie – poparła go Livvy. Wzięła sztylet z większą pewnością niż brat i trzymała go tak, jakby wiedziała, co z nim robić. – On o tym myślał. – Teraz musimy być bardzo cicho – uprzedził Jules. – Wy dwoje pójdziecie ze mną do biura. – Spojrzał na Emmę. – Ty pójdziesz po Tavvy’ego i Dru i spotkamy się w gabinecie. Dobrze? Serce podskoczyło w piersi Emmy. Octavius, Tavvy, miał dopiero dwa lata, a Dru osiem i była jeszcze za młoda na szkolenie. Oczywiście ktoś musiał po nich pójść. Jules błagał ją wzrokiem. – Dobrze – powiedziała. – Tak właśnie zrobię. *** Cortanę miała przypasaną do pleców, w ręce ściskała nóż do rzucania. Wydawało się jej, że metal pulsuje w jej żyłach, kiedy szła korytarzem, plecami sunąc po ścianie. Gdy mijała okna, nęcił ją widok niebieskiego morza, zielonych gór i spokojnych białych chmur. Pomyślała o rodzicach, którzy gdzieś tam na plaży wypełniali zadanie i nie mieli pojęcia, co się dzieje w Instytucie. Żałowała, że ich tu nie ma, i jednocześnie się z tego cieszyła. Przynajmniej byli bezpieczni. Znajdowała się w części Instytutu, którą najlepiej znała. Przemknęła obok pustej sypialni Helen; jej ubrania były spakowane, narzuta zakurzona. Obok pokoju Juliana, w którym tyle razy nocowała, i starannie zamkniętej sypialni Marka. Następne pomieszczenie zajmował pan Blackthorn, a tuż obok znajdował się pokój dziecinny. Emma wzięła głęboki wdech i pchnęła drzwi ramieniem. Po wejściu do małego pokoju pomalowanego na niebiesko wytrzeszczyła oczy. Tavvy kurczowo ściskał szczeble łóżeczka i zanosił się płaczem. Policzki miał całe czerwone. Drusilla stała obok jego łóżka z mieczem w dłoni; Anioł wie, skąd go wzięła. Ręka tak jej drżała, że czubek miecza aż tańczył. Warkoczyki sterczały po obu stronach jej pulchnej twarzy, ale oczy Blackthornów wyrażały stalową determinację i ostrzeżenie: Nie waż się tknąć mojego brata. – Dru – wyszeptała Emma. – To ja. Jules mnie po was przysłał. Dziewczynka upuściła miecz i wybuchnęła płaczem. Emma ominęła ją, wolną ręką wyjęła chłopca z łóżeczka i posadziła go sobie na biodrze. Tavvy był mały jak na swój wiek, ale mimo to ważył dobre dwanaście kilo. Emma skrzywiła się, kiedy chwycił ją za włosy. – Memma – powiedział. – Cii. – Pocałowała go w głowę. Pachniał pudrem i łzami. – Dru, trzymaj się mojego pasa, dobrze? Idziemy do biura. Tam będziemy bezpieczni. Drusilla chwyciła się pasa z bronią. Już przestała płakać. Nocni Łowcy nie płakali, nawet kiedy mieli tylko osiem lat. Emma wyszła na korytarz. Dźwięki dobiegające z dołu były teraz jeszcze straszniejsze: krzyki, głębokie wycie, brzęk tłuczonego szkła i trzask łamanego drewna. Emma ostrożnie posuwała się do przodu, niosąc Tavvy’ego i powtarzając szeptem, że wszystko będzie dobrze. Tutaj też było dużo okien. Wpadające przez nie słońce raziło ją w oczy. I właśnie to, czyli oślepiający blask w połączeniu z paniką, mogło stanowić wyjaśnienie, dlaczego skręciła w niewłaściwą stronę. Zamiast dotrzeć do gabinetu, w stronę którego zmierzała, znalazła się na szczycie szerokich schodów, skąd było widać foyer i duże podwójne drzwi wejściowe. Hol był pełen Nocnych Łowców. Nietórych Nefilim z Konklawe Los Angeles Emma znała. Jedni mieli na sobie czarne, inni czerwone stroje bojowe. Posągi zdobiące foyer leżały

przewrócone i rozbite w drobny mak. Okno panoramiczne wychodzące na morze było roztrzaskane, wszędzie walało się zakrwawione szkło. Emma poczuła ściskanie w żołądku. Na środku holu stał wysoki mężczyzna w czerwieni. Miał jasne, prawie białe włosy, jego twarz wyglądała jak rzeźbione w marmurze oblicze Razjela, tylko że całkowicie pozbawione miłosierdzia. Jego oczy były czarne jak węgiel. W jednej ręce dzierżył miecz ozdobiony gwiazdami, w drugiej kielich z lśniącego adamasu. Widok pucharu zapoczątkował proces kojarzenia w umyśle Emmy. Dorośli nie lubili rozmawiać o polityce w obecności młodych Nocnych Łowców, ale ona wiedziała, że syn Valentine’a Morgensterna przybrał inne nazwisko i poprzysiągł zemstę Clave. Wiedziała, że stworzył przeciwieństwo Kielicha Anioła, zmieniające Nefilim w złe, demoniczne istoty. Słyszała, jak pan Blackthorn nazywa złych Nocnych Łowców Mrocznymi. Oświadczył też, że wolałby umrzeć, niż stać się jednym z nich. A więc to był on. Jonathan Morgenstern, którego wszyscy nazywali Sebastianem. Ożyła postać z bajek opowiadanym dzieciom na postrach. Syn Valentine’a. Emma położyła dłoń na główce Tavvy’ego i przycisnęła jego twarz do swojego ramienia. Nie mogła się poruszyć. Miała wrażenie, jakby do jej stóp przyczepiono ołowiane ciężarki. Sebastiana otaczali Nocni Łowcy w czarnych i czerwonych strojach oraz postacie w ciemnych płaszczach. Czy to też byli Nocni Łowcy? Nie potrafiła tego stwierdzić, bo mieli ukryte twarze. Zobaczyła też Marka, sztylety leżące na podłodze u jego stóp, krew na stroju treningowym. Nocny Łowca ubrany na czerwono trzymał go unieruchomionego z rękami na plecach. – Przyprowadźcie ją – rozkazał Sebastian, pokazując długim, białym palcem. Przez tłum przebiegł szmer. Po chwili wystąpił do przodu ojciec Juliana, ciągnąc Katerine, która bezskutecznie usiłowała mu się wyrwać. Emma patrzyła z niedowierzaniem, jak pan Blackthorn rzuca ją na kolana. – A teraz wypij z Piekielnego Kielicha – powiedział Sebastian głosem jak jedwab i przytknął naczynie do jej ust. I wtedy Emma dowiedziała się, czym było to straszliwe wycie, które wcześniej słyszała. Katerina próbowała się uwolnić, ale Morgenstern okazał się dla niej zbyt silny. Zmusił ją do przełknięcia płynu, a kiedy gwałtownie szarpnęła się do tyłu, pan Blackthorn tym razem ją puścił i zaśmiał się razem z Sebastianem. Katerina upadła na ziemię w drgawkach, a z jej gardła dobył się krzyk, a raczej koszmarny skowyt bólu, jakby wyrywano jej duszę z ciała. Przez hol przetoczył się śmiech. Sebastian się uśmiechnął i było w nim coś strasznego i zarazem pięknego, tak jak straszny i piękny potrafi być jadowity wąż albo wielki biały rekin. Obok niego stali towarzysze: kobieta o siwiejących brązowych włosach, z siekierą w ręce, i wysoka postać całkowicie okryta czarnym płaszczem, spod którego wystawały jedynie czubki ciemnych butów. Tylko wzrost i budowa świadczyły o tym, że to mężczyzna. – To już wszyscy tutejsi Nocni Łowcy? – zapytał Sebastian. – Został jeszcze ten chłopak Blackthornów – odparła kobieta, wskazując palcem na Marka. – Chyba jest dostatecznie dorosły. Sebastian spojrzał na Katerinę, która leżała teraz bez ruchu, z włosami rozsypanymi na twarzy. – Wstań, siostro Katerino – powiedział. – Idź i przyprowadź do mnie Marka Blackthorna. Emma stała jak wrośnięta. Katerina od samego początku była jej nauczycielką w Instytucie. Była nauczycielką, kiedy urodził się Tavvy, kiedy umarła matka Julesa, kiedy Emma rozpoczęła fizyczny trening. Uczyła ich języków, bandażowała rany, opatrywała zadrapania, dawała im pierwszą broń. Wszyscy traktowali ją jak rodzinę, a teraz z pustymi oczami przeszła przez pobojowisko i wyciągnęła ręce po Marka.

Gdy Dru gwałtownie nabrała powietrza, Emma w jednej chwili oprzytomniała, odwróciła się i wcisnęła Tavvy’ego w jej ręce. Dziewczynka zachwiała się lekko, ale szybko odzyskała równowagę i mocno przycisnęła braciszka do siebie. – Biegnij – szepnęła Emma. – Biegnij do biura. Powiedz Julianowi, że zaraz tam przyjdę. Naglący ton sprawił, że dziewczynka nie zaprotestowała, tylko przytuliła Tavvy’ego i na bosaka cicho pobiegła korytarzem. Emma spojrzała na horror rozgrywający się w dole. Katerina popychała Marka przed sobą, trzymając sztylet między jego łopatkami. W pewnym momencie chłopak zachwiał się i omal nie upadł Sebastianowi pod nogi. Ponieważ znajdował się teraz bliżej schodów, Emma zauważyła, że musiał stawiać opór, bo miał otarcia na nadgarstkach i dłoniach, rany cięte na twarzy, krew na prawym policzku. Oczywiście nie było czasu na runy uzdrawiające. Sebastian spojrzał na niego, krzywiąc usta z irytacją. – Ten nie jest czystej krwi Nefilim – stwierdził. – To w połowie faerie, mam rację? Dlaczego wcześniej mnie o tym nie poinformowano? W holu rozległy się szepty. – Czy to oznacza, że Kielich na niego nie podziała, lordzie Sebastianie? – zapytała brązowowłosa kobieta. – To oznacza, że ja go nie chcę – odparł Sebastian. – Moglibyśmy zabrać go do solnej doliny – podsunęła kobieta. – Albo w miejsca kultu w Edomie i tam złożyć go w ofierze Asmodeuszowi i Lilith. – Nie – uciął Sebastian. – Uważam, że nie byłoby mądrze zrobić to komuś z krwią faerie w żyłach. Mark na niego splunął. Sebastian zrobił zaskoczoną minę i odwrócił się do ojca Juliana. – Chodź tu i zwiąż go – rozkazał. – Zrań, jeśli chcesz. Nie mam więcej cierpliwości dla twojego syna półkrwi. Pan Blackthorn wystąpił do przodu, ściskając miecz umazany krwią. Oczy Marka rozszerzyły się z przerażenia. Broń uniosła się... Nóż sam wyfrunął z ręki Emmy. Przeciął powietrze i wbił się w pierś Morgensterna. Ten zatoczył się do tyłu, ramię pana Blackthorna opadło. Rozległy się krzyki, Mark zerwał się z podłogi. Tymczasem Sebastian zmarszczył brwi, patrząc na rękojeść, która sterczała z jego piersi. – Au – powiedział tylko i wyszarpnął nóż. Ostrze było śliskie od krwi, ale Sebastian wyglądał na zupełnie nieporuszonego. Cisnął broń na ziemię i spojrzał w górę. Emma odebrała spojrzenie jego czarnych, pustych oczu niczym dotknięcie zimnych palców. Poczuła, że Sebastian mierzy ją wzrokiem, ocenia, rozpoznaje i lekceważy. – Szkoda, że nie przeżyjesz, by powiedzieć Clave, że Lilith wzmocniła mnie ponad wszelką miarę – odezwał się w końcu. – Chyba tylko Wspaniały mógłby zakończyć moje życie. Szkoda, że Nefilim nie mogą poprosić niebios o więcej łask, bo żadne mizerne narzędzia wojenne, które wykuwają w swojej Adamantowej Cytadeli, nie są teraz w stanie zrobić mi krzywdy. – Odwrócił się do swoich sług. – Zabijcie dziewczynę – rozkazał i z niesmakiem dotknął swojej zakrwawionej kurtki. Emma zobaczyła, że Mark rzuca się do schodów, ale ciemna postać stojąca do tej pory u boku Sebastiana chwyciła go i pociągnęła do tyłu dłońmi w czarnych rękawiczkach. Ramionami otoczyła młodego Nocnego Łowcę, przytrzymała go, niemal jakby go chroniła. Mark próbował się wyrwać, ale zniknął Emmie z oczu, kiedy Mroczni zalali schody. Emma rzuciła się do ucieczki. Uczyła się biegać na plażach Kalifornii, gdzie piasek przy

każdym kroku usuwał się jej spod stóp, więc na solidnym gruncie była szybka jak wiatr. Popędziła korytarzem z rozwianymi włosami, zeskoczyła z kilku stopni, skręciła w prawo i wpadła do biura. Zatrzasnęła za sobą drzwi i zasunęła zasuwę, po czym się odwróciła. Gabinet był sporym pomieszczeniem pełnym książek. Na najwyższym piętrze znajdowała się druga biblioteka, ale to stąd pan Blackthorn kierował Instytutem. Tu stało jego mahoniowe biurko, a na nim dwa telefony: biały i czarny. Julian trzymał słuchawkę czarnego i krzyczał do niej: – Musicie utrzymać Bramę! Nie jesteśmy tutaj bezpieczni! Proszę... Drzwi za Emmą zadudniły, kiedy dopadli do nich Mroczni. Julian z przestrachem podniósł wzrok i słuchawka wypadła mu z ręki, kiedy zobaczył Emmę. Ona spojrzała na wschodnią ścianę, która cała jaśniała. W jej środku jarzyła się Brama, prostokątny otwór, w którym widać było wirujące srebrne kształty, chaos chmur i wiatru. Emma chwiejnym krokiem podeszła do Juliana, a on złapał ją za ramiona. Mocno wbijał palce w jej skórę, jakby nie mógł uwierzyć, że ona przed nim stoi, prawdziwa. – Em – wyszeptał, a potem zarzucił ją pytaniami: – Gdzie jest Mark? Gdzie mój ojciec? Potrząsnęła głową. – Oni nie mogą... ja nie mogłam... – Przełknęła ślinę. – To Sebastian Morgenstern. – Skrzywiła się, kiedy drzwi zadrżały pod kolejnym atakiem. – Musimy po nich wrócić... – Zaczęła się odwracać, ale Julian chwycił ją za nadgarstek. – Brama! – Starał się przekrzyczeć świst wiatru i łomotanie do drzwi. – Prowadzi do Idrisu! Clave ją otworzyło! Emmo... będzie otwarta jeszcze tylko przez kilka sekund. – Ale Mark! – przypomniała, choć nie miała pojęcia, jak zdołaliby się przedrzeć przez tłum Mrocznych, jak pokonać Sebastiana Morgensterna, który był potężniejszy od zwykłego Nocnego Łowcy. – Musimy... – Em! – krzyknął Julian. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadli Mroczni. Emma usłyszała, jak brązowowłosa kobieta wrzeszczy za nią, że Nefilim spłoną w ogniach Edomu, że wszyscy zostaną starci na proch... Julian skoczył w stronę Bramy, ciągnąc Emmę za rękę. Ona jeszcze obejrzała się w biegu i uchyliła przed strzałą. Pocisk przemknął tuż obok nich i roztrzaskał okno po prawej stronie. Jules w rozpaczliwym obronnym geście otoczył ją ramionami, kurczowo zacisnął palce na jej koszuli, po czym oboje wskoczyli w Bramę i zostali porwani przez wir.

Część pierwsza Niech strawi cię ogień „Dlatego wywiodłem z ciebie ogień i ten cię strawił; obróciłem cię w popiół na ziemi na oczach wszystkich, którzy cię widzieli. Wszyscy, którzy cię znali pośród ludów, zdumiewali się nad tobą; stałeś się odstraszającym przykładem, przepadłeś na wieki”. – Księga Ezechiela 28:18,19

1 Ich kielich – Wyobraź sobie coś kojącego. Plażę w Los Angeles: biały piasek, niebieska woda, załamujące się fale, ty idziesz wzdłuż linii przypływu... Jace uchylił powiekę. – Brzmi bardzo romantycznie. Jego towarzysz westchnął i przeczesał palcami zmierzwione ciemne włosy. Choć był zimny grudniowy dzień, Jordan zdjął kurtkę i podwinął rękawy koszuli; wilkołaki nie reagowały na temperaturę powietrza tak samo jak ludzie. Siedzieli naprzeciwko siebie na skrawku brązowiejącej trawy w Central Parku, ze skrzyżowanymi nogami i rękami na kolanach; wnętrza dłoni skierowali do góry. Niedaleko nich znajdowało się skupisko głazów różnej wielkości. Na jednym z większych usadowili się Alec i Isabelle Lightwoodowie. Kiedy Jace rzucił na nich okiem, Izzy pomachała do niego. Gdy brat zauważył ten gest, trącił ją w ramię. Zapewne dawał jej w ten sposób do zrozumienia, żeby nie przeszkadzała tamtym dwóm w koncentracji. Jace uśmiechnął się. Żadne z nich nie miało właściwie powodu, żeby tu być, ale i tak przyszli „dla wsparcia moralnego”. Choć, jak podejrzewał, bardziej chodziło o to, że Alec ostatnio nie bardzo wiedział, co ze sobą począć, Isabelle nie lubiła zostawiać go samego, a oboje unikali rodziców i Instytutu. Jordan pstryknął palcami pod nosem Jace’a. – Jesteś skupiony? Jace zmarszczył brwi. – Byłem, póki nie wkroczyliśmy na grząskie terytorium sentymentalnych klisz. – Hm, więc jakie rzeczy sprawiają, że czujesz spokój? Jace zdjął dłonie z kolan – pozycja lotosu przyprawiała go o skurcze w nadgarstkach – i oparł się na rękach, położywszy je za sobą na ziemi. Chłodny wiatr szeleścił nielicznymi suchymi liśćmi, które jeszcze czepiały się gałęzi drzew. Na tle bladego zimowego nieba miały w sobie dyskretną elegancję, jak na rysunkach wykonanych piórkiem. – Zabijanie demonów – odparł. – Dobre, czyste zabójstwo jest bardzo relaksujące. Krwawe są gorsze, bo potem trzeba posprzątać... – Nie. – Jordan uniósł ręce. Poniżej rękawów koszuli widać było tatuaże oplatające jego ramiona. „Shanti, shanti, shanti”. Jace wiedział, że to oznacza „pokój, który przewyższa wszelki rozum” i że trzeba powtarzać mantrę trzy razy, żeby ukoić umysł. Ale jego ostatnio nic nie potrafiło uspokoić. Ogień w żyłach sprawiał, że myśli też pędziły zbyt szybko, jedna za drugą, jak wybuchające fajerwerki. Sny były tak żywe i nasycone kolorami jak malowidła olejne. Próbował uwolnić się od nich treningami, spędzał wiele godzin w sali ćwiczeń: krew, siniaki, pot, a raz nawet połamane palce. Niestety, nie udało mu się osiągnąć nic więcej oprócz zirytowania Aleca ciągłymi prośbami o runy uzdrawiające i, przy jednej pamiętnej okazji, niefortunnego podpalenia jednej z belek stropowych. To Simon rzucił kiedyś uwagę, że jego współlokator codziennie medytuje. I to on powiedział, że wyrobienie sobie tego nawyku pomogło Jordanowi złagodzić wybuchy niekontrolowanego gniewu, które często są częścią procesu przemiany w wilkołaka. Stąd był już tylko jeden krok do propozycji Clary, że „Jace mógłby spróbować”, i tak oto znalazł się tutaj.

Właśnie odbywał drugą sesję. Pierwsza zakończyła się tym, że niechcący wypalił ślad na drewnianej podłodze w mieszkaniu swojego guru, więc Jordan zasugerował, żeby przy następnej okazji przenieśli się na zewnątrz, by zapobiec dalszym szkodom. – Żadnego zabijania – uciął Jordan. – Staramy się, żebyś odzyskał spokój. Krew, mordowanie, wojna wcale temu nie służą. Jest jeszcze coś, co lubisz? – Broń – odparł Jace. – Lubię broń. – Zaczynam myśleć, że mamy tutaj do czynienia z problematyczną osobistą filozofią. Jace pochylił się, trzymając ręce płasko na trawie. – Jestem wojownikiem – oświadczył. – Zostałem wychowany na wojownika. Nie miałem zabawek, tylko broń. Do piątego roku życia spałem z drewnianym mieczem. Moimi pierwszymi książkami były iluminowane średniowieczne demonologie, a pierwszymi piosenkami, których się nauczyłem, śpiewy do odstraszania demonów. Wiem, co przynosi mi spokój, i nie są to piaszczyste plaże ani ptaszki ćwierkające w dżungli. Chcę mieć broń w ręce i strategię zwycięstwa. Jordan zmierzył go wzrokiem. – Więc twierdzisz, że tym, co cię uspokaja, jest wojna. Jace wstał i otrzepał dżinsy. – Nareszcie zrozumiałeś. Odwrócił się, gdy usłyszał szelest suchej trawy. Zobaczył, że spomiędzy dwóch drzew na polankę wychodzi Clary. Śmiała się, trzymając ręce w tylnych kieszeniach. Kilka kroków za nią szedł Simon. Jace przyglądał się im przez chwilę. Czasami lubił patrzeć na ludzi, którzy nie wiedzieli, że są obserwowani. Pamiętał, jak po raz drugi ujrzał Clary w głównej sali Java Jones. Wtedy też śmiała się, gawędzac z Simonem. Pamiętał nieznane mu ukłucie zazdrości w piersi, wstrzymanie oddechu i cichą satysfakcję, kiedy zostawiła Simona i podeszła do niego, żeby porozmawiać. Od tamtej pory co nieco się zmieniło. Gryząca zazdrość o Simona ustąpiła w nim miejsca niechętnemu szacunkowi dla jego nieustępliwości i odwagi. W końcu zaczął go uważać za przyjaciela, choć nigdy nie powiedział tego wprost. Teraz zobaczył, że Clary posyła mu całusa. Jej rude włosy spięte w kucyk podskakiwały. Była taka drobna. Delikatna jak lalka, myślał kiedyś, zanim się przekonał, jaka jest silna. Ruszyła w stronę Jace’a i Jordana, a Simon wspiął się na skałę, na której siedzieli Lightwoodowie. Usadowił się obok Isabelle, a ona od razu nachyliła się i coś do niego powiedziała; czarna kurtyna włosów zasłoniła jej twarz. Clary stanęła przed Jace’em i z uśmiechem zakołysała się na piętach. – Jak idzie? – Jordan każe mi myśleć o plaży – odparł Jace z posępną miną. – Jest uparty – ostrzegła Clary, zwracając się do Jordana. – Tak naprawdę docenia twoje starania. – Wcale nie – wtrącił Jace. Jordan prychnął. – Beze mnie skakałbyś po Madison Avenue, sypiąc iskrami ze wszystkich otworów. – Wstał i włożył zieloną kurtkę. – Twój chłopak jest szalony. – Tak, ale gorący – odparła Clary. – I o to chodzi. Jordan skrzywił się, ale dobrodusznie. – Spadam – oznajmił. – Umówiłem się z Maią na mieście. Zasalutował drwiąco i ruszył między drzewami cichym krokiem wilka, którego miał pod skórą. Jace odprowadził go wzrokiem. Niezwykli wybawcy, pomyślał. Sześć miesięcy wcześniej

nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że będzie chodził na terapię behawioralną do wilkołaka. W ciągu ostatnich miesięcy Jordan, Simon i Jace zawarli coś w rodzaju przyjaźni. Jace korzystał z ich mieszkania jako ucieczki od presji codzienności w Instytucie, od wszystkiego, co mu przypominało, że Clave nie jest gotowe do wojny z Sebastianem. Erchomai. Słowo połaskotało jego umysł niczym dotknięcie piórkiem, przyprawiło go o dreszcz. Zobaczył skrzydło anioła, oderwane od ciała, leżące w sadzawce złotej krwi. Nadchodzę. *** – Co się stało? – spytała Clary. Jace wyglądał, jakby znajdował się milion kilometrów dalej. Odkąd niebiański ogień wniknął w jego ciało, miał skłonność do popadania w zadumę. Clary odnosiła wrażenie, że to skutek uboczny tłumienia emocji. Poczuła lekkie ukłucie bólu. Kiedy poznała Jace’a, był tak opanowany, że tylko niewielka część jego prawdziwego ja wydostawała się na zewnątrz przez pęknięcia w jego zbroi, jak światło przez szczeliny w murze. Długo trwało burzenie tych murów obronnych. Teraz jednak ogień płynący w jego żyłach zmuszał go do stawiania ich na nowo, tłumienia uczuć dla bezpieczeństwa. Ale czy po raz drugi zdoła się otworzyć, kiedy płomień zgaśnie? Otrząsnął się pod wpływem jej głosu i zamrugał. Zimowe słońce stojące wysoko na niebie wyostrzało rysy jego twarzy, podkreślało cienie pod oczami. Jace wziął głęboki oddech i sięgnął po jej rękę. – Masz rację – przyznał spokojnym, poważnym tonem, zarezerwowanym dla niej. – To pomaga... lekcje z Jordanem. Pomagają, i ja to doceniam. – Wiem. – Clary dotknęła jego nadgarstka. Skórę miał ciepłą. Wydawało się, że od czasu zetknięcia ze Wspaniałym temperatura jego ciała jest o kilka stopni wyższa od normalnej. Serce nadal wybijało znajomy, miarowy rytm, ale krew płynąca w żyłach tętniła pod jej dotykiem z energią ognia bliskiego wybuchu. Wspięła się na palcach, żeby pocałować go w policzek, ale on się odwrócił, tak że ich usta się musnęły. Odkąd ogień zaczął śpiewać w jego krwi, nie odważyli się na nic więcej niż całowanie, a i nawet to robili ostrożnie. Jace lekko przesunął wargami po jej ustach, zacisnął dłoń na ramieniu. Przez chwilę stali ciało przy ciele, a Clary czuła pulsowanie i szum jego krwi. Gdy Jace przyciągnął ją do siebie bliżej, między nimi przeleciała sucha iskra, niczym wyładowanie elektryczne. Jace odsunął się pośpiesznie. Zanim Clary zdążyła się odezwać, z pobliskich skał dobiegły oklaski. Simon, Isabelle i Alec machali do nich i wznosili okrzyki. Jace ukłonił się dwornie, a Clary, lekko zakłopotana, zatknęła kciuki za pasek dżinsów. Jace westchnął. – Dołączymy do naszych irytujących, wścibskich przyjaciół? – Niestety, tylko takich mamy. Clary trąciła go ramieniem i razem ruszyli w stronę skał. Simon i Isabelle siedzieli obok siebie i rozmawiali cicho. Alec trzymał się z boku i wpatrywał w ekran swojego telefonu. Jace opadł na skałę obok swojego parabatai. – Słyszałem, że jeśli człowiek dostatecznie długo się gapi, te rzeczy zaczynają dzwonić. – Pisał do Magnusa – odezwała się Isabelle z dezaprobatą w głosie. – Wcale nie – odruchowo zaprzeczył Alec. – Owszem, tak – stwierdził Jace, zaglądając mu przez ramię. – I dzwonił. Widzę listę połączeń.

– Są jego urodziny – powiedział Alec, zamykając komórkę. Ostatnio wyglądał na drobniejszego, niemal wychudzonego w znoszonym niebieskim pulowerze z dziurami na łokciach, z suchymi, pogryzionymi wargami. Pierwszy weekend po tym, jak Magnus z nim zerwał, Alec spędził odrętwiały ze smutku i niedowierzania. Tak naprawdę wszyscy byli zaskoczeni. Clary zawsze myślała, że Magnus kocha Aleca, szczerze go kocha. Najwyraźniej on też tak sądził. – Nie chciałem, żeby myślał, że ja... że zapomniałem. – Usychasz z tęsknoty – zauważył Jace. Alec wzruszył ramionami. – I patrzcie, kto to mówi. „Ach, kocham ją. Och, ale jest moją siostrą. Ach, dlaczego, dlaczego, dlaczego...”. Jace cisnął w niego garść suchych liści. Alec zamilkł w pół słowa. Isabelle parsknęła śmiechem. – Wiesz, że on ma rację, Jace. – Daj mi swój telefon – zażądał Jace, nie zważając na Isabelle. – No już, Alexandrze. – To nie twoja sprawa – zaprotestował Alec, odsuwając telefon poza jego zasięg. – Po prostu o wszystkim zapomnij, okay? – Nie jesz, nie śpisz, gapisz się w telefon, a ja mam zapomnieć? W głosie Jace’go była zadziwiająco duża doza wzburzenia. Clary wiedziała, jak się martwił, że jego parabatai jest nieszczęśliwy, choć nie miała pewności, czy Alec o tym wie. W normalnych okolicznościach Jace zabiłby albo przynajmniej zagroził każdemu, kto skrzywdziłby Aleca. Tym razem sytuacja wyglądała inaczej. Jace lubił zwyciężać, ale nie można odnieść zwycięstwa nad złamanym sercem, nawet cudzym. Jace pochylił się i wyrwał komórkę z ręki swojego parabatai. Alec zaprotestował i próbował ją odzyskać, ale przyjaciel odtrącił jego rękę i z wprawą przewinął wiadomości. – „Magnusie, po prostu oddzwoń. Muszę wiedzieć, czy u ciebie wszystko w porządku...”. – Pokręcił głową. – W porządku? Nie, nie jest w porządku. – Zdecydowanym ruchem przełamał telefon na pół i rzucił na ziemię. – Proszę. Alec z niedowierzaniem spojrzał na szczątki urządzenia. – Zniszczyłeś mi telefon. Jace wzruszył ramionami. – Faceci nie pozwalają facetom wydzwaniać do innych facetów. Okay, źle to zabrzmiało. Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom dzwonić do ich byłych i rozłączać się. Poważnie. Musisz przestać. Alec miał wściekłą minę. – I dlatego właśnie zniszczyłeś moją nową komórkę? Dziękuję bardzo. Jace uśmiechnął się pogodnie i wyciągnął na skale. – Nie ma za co. – Pomyśl o dobrych stronach – doradziła Isabelle. – Już nie będziesz dostawał wiadomości od mamy. Dzisiaj napisała do mnie sześć razy. W końcu wyłączyłam telefon. – Poklepała się po kieszeni. – Czego od ciebie chce? – zainteresował się Simon. – Ciągłych spotkań – odparła Isabelle. – I moich zeznań. Clave wciąż pragnie usłyszeć, co się wydarzyło, kiedy walczyliśmy z Sebastianem w Burren. Wszyscy musieliśmy zdawać relację z pięćdziesiąt razy. Jak Jace wchłonął niebiański ogień Wspaniałego. Jak wyglądali Mroczni Nocni Łowcy, Piekielny Kielich, broń, której używali. Runy, które mieli na sobie. W co byli ubrani, w co był ubrany Sebastian, w co pozostali... Coś jak seks przez telefon, tylko że nudne.

Simon wydał z siebie dziwny, zdławiony odgłos. – Co naszym zdaniem zamierza Sebastian – dodał Alec. – Kiedy wróci. Co zrobi, kiedy wróci. Clary oparła łokcie na kolanach. – Zawsze dobrze wiedzieć, że Clave ma przemyślany i spójny plan działania. – Oni nie chcą nam uwierzyć – stwierdził Jace, patrząc w niebo. – I to jest problem. Nieważne, ile razy opowiemy im, co widzieliśmy w Burren. Nieważne, ile razy powtórzymy, jak niebezpieczni są Mroczni. Oni nie chcą uwierzyć, że Nefilim naprawdę można zdeprawować. Że Nocni Łowcy mogą zabijać Nocnych Łowców. Clary była przy tym, jak Sebastian stworzył pierwszych Mrocznych. Widziała pustkę w ich oczach, furię, z jaką walczyli. Przerażali ją. – Oni już nie są Nocnymi Łowcami – powiedziała cicho. – Już nie są ludźmi. – Trudno uwierzyć, jeśli się tego nie widziało – zauważył Alec. – Sebastian ma ich nie tak wielu. To mała armia, w dodatku rozproszona... więc nie chcą uwierzyć, że on jest prawdziwym zagrożeniem. A jeśli stanowi zagrożenie, wolą sądzić, że bardziej dla nas, dla Nowego Jorku, niż dla wszystkich Nocnych Łowców. – Nie mylą się, że jeśli Sebastianowi na czymś zależy, to na Clary – dodał Jace, a ona poczuła zimny dreszcz przebiegający po plecach, mieszaninę odrazy i lęku. – On tak naprawdę nie ma uczuć. Ale gdyby miał, to tylko dla niej. Poza tym czuje coś do Jocelyn. Nienawiść. – Umilkł zamyślony. – Nie sądzę jednak, żeby zaatakował bezpośrednio tutaj. To zbyt... oczywiste. – Mam nadzieję, że powiedziałeś to Clave – odezwał się Simon. – Tysiąc razy – odparł Jace. – Nie wydaje mi się, żeby mieli w szczególnym poważaniu moje opinie. Clary spojrzała na swoje ręce. Była przesłuchiwana przez Clave, tak jak reszta z nich. Udzieliła odpowiedzi na wszystkie pytania. Nadal jednak o pewnych rzeczach związanych z Sebastianem nikomu nie mówiła. O tym, co od niej chciał. Niewiele śniła od powrotu z Burren, ale kiedy miewała koszmary, dotyczyły one jej brata. – To tak, jakby walczyć z duchem – zauważył Jace. – Nie mogą go wytropić ani znaleźć Nocnych Łowców, których on zmienił. – Robią, co mogą – powiedział Alec. – Wzmacniają ochronę wokół Idrisu i Alicante. Wysłali dziesiątki ekspertów na Wyspę Wrangla. Wyspa Wrangla była siedliskiem wszystkich czarów chroniących glob, a w szczególności Idris, przed demoniczną inwazją. Sieć nie była szczelna, więc demony i tak się przez nią przedostawały, ale Clary mogła sobie tylko wyobrażać, jak wyglądałaby sytuacja, gdyby ochrona w ogóle nie istniała. – Słyszałam, jak mama mówiła, że czarownicy ze Spiralnego Labiryntu szukają sposobu, żeby odwrócić skutki działania Piekielnego Kielicha – odezwała się Isabelle. – Oczywiście byłoby łatwiej, gdyby mieli ciała do przebadania... Umikła nagle. Clary wiedziała dlaczego. Ciała Mrocznych Nocnych Łowców zabitych w Burren przeniesiono do Miasta Kości, ale Cisi Bracia nie mieli okazji ich zbadać. Po jednej nocy trupy wyglądały, jakby liczyły sobie co najmniej dziesięć lat. Pozostało jedynie je spalić. – A Żelazne Siostry masowo produkują broń. – Isabelle odzyskała głos. – Dostajemy tysiące serafickich noży, mieczy, czakramów i mnóstwo innych rzeczy zahartowanych w niebiańskim ogniu. Spojrzała na Jace’ego. Tuż po bitwie w Burren, kiedy ogień szalał w jego żyłach tak mocno, że Jace czasami krzyczał z bólu, Cisi Bracia wciąż go badali i próbowali różnych sposobów, żeby wyciągnąć z niego ogień albo chociaż go przygasić: lodu, płomieni,

błogosławionego metalu, zimnego żelaza. Nie znaleźli żadnej metody. Ogień, kiedyś uwięziony w mieczu, nie kwapił się do tego, żeby opuścić ciało Jace’a i zamieszkać w kimś albo w czymś innym. Brat Zachariasz powiedział Clary, że w początkach swojego istnienia Nefilim próbowali zamknąć niebiański ogień w broni, której można by użyć przeciwko demonom. Gdy im się to nie udało, wybrali serafickie noże. Teraz Cisi Bracia znowu się poddali. Ogień Wspaniałego ukrył się w żyłach Jace’a zwinięty jak wąż i jedyne, na co można było liczyć, to panować nad nim tak, żeby go nie zniszczył. Ciszę zmącił głośny sygnał przychodzącej wiadomości. Isabelle jednak włączyła telefon. – Mama mówi, żeby wracać do Instytutu – oznajmiła. – Jest jakaś narada. Musimy na niej być. – Podniosła się ze skały i otrzepała suknię. Spojrzała na Simona. – Zaprosiłabym cię, ale sam wiesz, że masz zakaz wstępu, bo jesteś nieumarły, i w ogóle. – Pamiętam. Clary wstała i wyciągnęła rękę do Jace’a. – Simon i ja idziemy na świąteczne zakupy – poinformowała wszystkich. – I nikt z was nie może iść z nami, bo musimy kupić wam prezenty. Alec zrobił przerażoną minę. – O, Boże! Czy to znaczy, że ja też muszę wam coś kupić? Clary pokręciła głową. – Nocni Łowcy nie obchodzą... no wiesz, Bożego Narodzenia? Nagle przypomniał jej się dość niefortunny Dzień Dziękczynienia u Luke’a, kiedy to Jace, poproszony o pokrojenie indyka, zabrał się do tego mieczem, tak że zostały z niego strzępy. – Wymieniamy się prezentami, świętujemy zmianę pór roku – powiedziała Isabelle. – Kiedyś były zimowe obchody dnia, kiedy Jonathan Nocny Łowca otrzymał Dary Anioła. Myślę, że Nocnych Łowców denerwowało, że są wykluczeni ze wszystkich świąt Przyziemnych, dlatego większość Instytutów urządza teraz przyjęcia gwiazdkowe. Słynne jest londyńskie. – Wzruszyła ramionami. – W tym roku raczej go nie urządzimy. – Aha. – Clary poczuła się okropnie. Oczywiście, że po stracie Maksa nie mieli ochoty świętować. – Cóż, przynajmniej kupimy wam prezenty. Nie musi być żadnego przyjęcia ani niczego w tym rodzaju. – Właśnie. – Simon nagle złapał się za głowę. – Muszę jeszcze kupić prezenty chanukowe. Tego wymaga żydowskie prawo. Bóg Żydów to gniewny Bóg. I bardzo lubi podarunki. Clary posłała mu uśmiech. Ostatnio coraz łatwiej przychodziło mu wymawianie imienia Boga. Jace westchnął i pocałował Clary. Nawet szybkie pożegnalne muśnięcie skroni ustami przyprawiło ją o dreszcz. Zaczynało jej doskwierać, że nie mogła normalnie go pocałować. Zapewniała Jace’a, że to nie ma znaczenia i że będzie go kochała, nawet gdyby nie mogła go dotknąć nigdy więcej, ale brakowało jej fizycznej bliskości i poczucia, że do siebie pasują. – Do zobaczenia – rzucił Jace. – Wrócę z Alekiem i Izzy... – Nie – nieoczekiwanie zaprotestowała Isabelle. – Zniszczyłeś telefon Alecowi. Prawda, że wszyscy od tygodni chcieliśmy to zrobić... – Isabelle – przerwał jej brat. – Ale on jest twoim parabatai, a tylko ty jeszcze nie spotkałeś się z Magnusem. Idź i z nim porozmawiaj. – Co mam mu powiedzieć? – spytał Jace. – Nie da się nikogo przekonać, żeby z kimś nie zrywał... – Widząc minę Aleca, dodał pośpiesznie: – A może się da. Kto to wie? Spróbuję. – Dzięki. – Alec klepnął Jace’a w ramię. – Słyszałem, że potrafisz być czarujący, jeśli

chcesz. – Ja słyszałem to samo – skwitował Jace i zaczął biec tyłem. Nawet to robił z wdziękiem, stwierdziła Clary posępnie. I seksownie. Uniosła rękę w niepewnym pożegnalnym geście. – Do zobaczenia! – zawołała. Jeśli do tego czasu nie umrę z frustracji. *** Frayowie nigdy nie byli religijną rodziną, ale Clary uwielbiała Fifth Avenue w okresie świąt Bożego Narodzenia. Powietrze pachniało pieczonymi kasztanami, wystawy sklepowe mieniły się srebrem, błękitem, zielenią i czerwienią. Tego roku do każdej latarni przyczepiono grube kryształowe płatki śniegu, w których teraz odbijało się zimowe słońce. Nie wspominając o ogromnej choince w Rockefeller Center. Rzucała na nich cień, kiedy oboje z Simonem opierali się o bandę lodowiska i patrzyli, jak turyści przewracają się, próbując utrzymać równowagę na lodzie. Clary trzymała w ręce kubek gorącej czekolady, której ciepło rozpływało się po jej ciele. Czuła się prawie normalnie. Spacer Piątą Aleją, oglądanie wystaw i choinki, to była zimowa tradycja, jak Simon i ona sięgali pamięcią. – Zupełnie jak kiedyś, prawda? – rzucił, jakby czytał w jej myślach. Clary zerknęła na niego z ukosa. Miał na sobie czarny płaszcz i szal, który podkreślał bladość jego skóry. Cienie pod oczami świadczyły, że ostatnio nie pił krwi. Wyglądał na to, kim był: na głodnego, zmęczonego wampira. Cóż, prawie jak kiedyś, pomyślała. – Teraz jest więcej ludzi, którym trzeba kupić prezenty – zauważyła. – Poza tym, to zawsze trauma wybierać pierwszy gwiazdkowy prezent, kiedy zaczynasz się z kimś spotykać. – Co kupić Nocnemu Łowcy, który ma wszystko. – Simon uśmiechnął się szeroko. – Jace przede wszystkim lubi broń – stwierdziła Clary. – Książki też, ale w Instytucie mają ogromną bibliotekę. Lubi muzykę klasyczną... – Rozpromieniła się. Choć jego zespół był okropny i wciąż zmieniał nazwę, obecnie na Śmiertelny Suflet, jej przyjaciel miał doświadczenie jako muzyk. – Co dałbyś komuś, kto lubi grać na pianinie? – Pianino. – Simon! – Naprawdę duży metronom, który mógłby również posłużyć jako broń? Clary westchnęła z irytacją. – Nuty – jeszcze raz spróbował Simon. – Rachmaninow to trudna rzecz, ale Jace lubi wyzwania. – Dobry pomysł. Sprawdzę, czy jest gdzieś w okolicy sklep muzyczny. – Clary dopiła czekoladę, wrzuciła kubek do kosza i wyjęła komórkę. – A ty? Co zamierzasz dać Isabelle? – Kompletnie nie mam pojęcia. Ruszyli w stronę alei, którą sunął nieprzerwany strumień pieszych gapiących się na wystawy. – Och, daj spokój. Isabelle to łatwizna. – Uważaj, mówisz o mojej dziewczynie. Chyba. Nie jestem pewien. Jeszcze tego nie omówiliśmy. Znaczy się, związku. – Naprawdę musisz to zrobić, Simonie. – Co? – Określić wzajemne relacje. ZR, zasady randkowania. Co was łączy, do czego wszystko zmierza. Jesteście chłopakiem i dziewczyną, tylko się bawicie, „to skomplikowane” czy co?

Kiedy ona chce powiedzieć rodzicom? Czy możecie spotykać się z innymi? Simon zbladł. – Poważnie? – Poważnie. A tymczasem... perfumy! – Clary chwyciła Simona za tył płaszcza i pociągnęła go do drogerii. Była ogromna, pełna rzędów lśniących słoiczków. – Coś wyjątkowego. – Skierowała się do działu z zapachami. – Isabelle nie chce pachnieć jak wszyscy wokoło, tylko figami albo wetiwerią, albo... – Figami? Figi mają zapach? – Simon był coraz bardziej przerażony. Clary już miała się roześmiać, kiedy zabrzęczał jej telefon. Matka. „Gdzie jesteś?”. Clary przewróciła oczami i odpisała. Jocelyn nadal się niepokoiła, kiedy sądziła, że córka jest z Jace’em. Choć, jak wykazała jej Clary, Jace był prawdopodobnie najbezpieczniejszym chłopakiem na świecie, bo po pierwsze, nie powinien się denerwować, po drugie, czynić seksualnych zakusów, po trzecie, robić rzeczy, które mogły spowodować wyrzut adrenaliny. Z drugiej strony, kiedyś był opętany. Obie widziały, jak stał bezczynnie i pozwolił, żeby Sebastian zagroził Luke’owi. Clary nadal nie rozmawiała z matką o tym, co przeżyła, kiedy dzieliła mieszkanie z Jace’em i Sebastianem przez tę krótką chwilę spędzoną poza czasem, mieszaninę snu i koszmaru. Do tej pory nie zdradziła matce, że Jace kogoś zabił. Były rzeczy, o których Jocelyn nie musiała wiedzieć, rzeczy, o których ona sama nie chciała myśleć. – W tym sklepie jest mnóstwo towarów, które chyba spodobałyby się Magnusowi – stwierdził Simon, biorąc do ręki szklaną butelkę brokatowego olejku do ciała. – Czy kupowanie prezentu komuś, kto zerwał z twoim przyjacielem, łamie jakieś zasady? – To chyba zależy. Jestes bliżej z Magnusem czy z Alekiem? – Alec pamięta moje imię – odparł Simon i odstawił butelkę na półkę. – I bardzo mi przykro z jego powodu. Rozumiem Magnusa, ale Alec jest teraz wrakiem. Uważam, że gdy ktoś kocha, powinien ci wybaczyć, jeśli naprawdę żałujesz. – Sądzę, że to zależy od tego, co zrobiłeś – sprzeciwiła się Clary. – Nie mam na myśli Aleca, tylko tak ogólnie. – I dodała pośpiesznie: – Isabelle na pewno wybaczyłaby ci wszystko. Simon zrobił powątpiewającą minę. – Nie ruszaj się. – Clary przesunęła jakimś flakonikiem obok jego głowy. – Za trzy minuty powącham twoją szyję. – Długo czekałaś na swój ruch, Fray, tyle mogę ci powiedzieć. Clary nie siliła się na dowcipną ripostę. Myślała o słowach Simona, wspominając inny głos, twarz i oczy. Sebastiana siedzącego naprzeciwko niej przy stoliku w Paryżu. „Myślisz, że potrafisz mi wybaczyć? To znaczy, czy uważasz, że wybaczenie jest możliwe dla kogoś takiego jak ja?”. – Są rzeczy, których nie da się wybaczyć – oświadczyła w końcu. – Ja nigdy nie wybaczę Sebastianowi. – Nie kochasz go. – Nie, ale jest moim bratem. Gdyby sytuacja wyglądała inaczej... – Ale tak nie jest. Clary odepchnęła od siebie tę myśl, nachyliła się do Simona i wciągnęła powietrze nosem. – Pachniesz figami i morelami. – Naprawdę uważasz, że Isabelle chce pachnieć suszonymi owocami? – Może nie. – Clary sięgnęła po następny flakonik. – Więc co zamierzasz zrobić? – Kiedy? Clary przestała zastanawiać się nad tym, jak bardzo tuberoza różni się od zwykłej róży, podniosła wzrok i zobaczyła, że Simon patrzy na nią ze zdziwieniem.

– No, przecież nie możesz wiecznie mieszkać u Jordana, prawda? Jest college... – Ty nie idziesz do college’u – zauważył Simon. – Nie, ale ja jestem Nocną Łowczynią. Kończymy osiemnaście lat i nadal się uczymy, wysyłają nas do innych Instytutów... to są nasze studia. – Nie podoba mi się myśl o wyjeździe. – Simon wepchnął ręce w kieszenie płaszcza. – Nie mogę iść do college’u. Matka nie zamierza za mnie płacić, a ja nie mogę wziąć pożyczki studenckiej. Oficjalnie jestem martwy. Poza tym, ile czasu minie, kiedy w szkole zauważą, że oni się starzeją, a ja nie? Szesnastolatek nie wygląda jak student starszego roku. Nie wiem, czy zwróciłaś na to uwagę. Clary odstawiła perfumy. – Simon... – Może powinienem coś kupić mamie – rzucił z goryczą w głosie. – Co najlepiej oddałoby życzenia: „Dziękuję, że wyrzuciłaś mnie z domu i udajesz, że nie żyję”? – Orchidee? Simonowi minął nastrój do żartów. – Chyba jednak nie jest jak kiedyś – stwierdził. – Zwykle kupowałem ci ołówki i przybory do rysowania, ale ty już nie rysujesz, prawda? Tylko stelą. Ty nie rysujesz, a ja nie oddycham. Inaczej niż w zeszłym roku. – Może powinieneś porozmawiać z Raphaelem – podsunęła Clary. – Z Raphaelem? – On wie, jak żyją wampiry – wyjaśniła Clary. – Jak zarabiają na życie, jak zdobywają pieniądze, skąd mają mieszkania... on wie takie rzeczy. Mógłby ci pomóc. – Mógłby, ale tego nie zrobi – rzekł Simon z marsową miną. – Nie miałem wieści o grupie z Dumort, odkąd Maureen przejęła władzę po Camille. Wiem, że Raphael jest jej zastępcą. Na pewno sądzą, że nadal noszę Znak Kaina. Inaczej już dawno kogoś by za mną wysłali. To tylko kwestia czasu. – Wcale nie. Wiedzą, że nie wolno im cię tknąć, bo inaczej będzie wojna z Clave. Instytut wyraził się jasno. Jesteś chroniony. – Żadne z nas nie jest chronione. Zanim Clary zdążyła odpowiedzieć, usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Zaskoczona, obejrzała się i zobaczyła, że jej matka toruje sobie drogę przez tłum kupujących. Przez okno zobaczyła Luke’a, czekającego na chodniku. We flanelowej koszuli wyglądał nie na miejscu wśród stylowych nowojorczyków. Jocelyn przedarła się do nich przez tłum i objęła córkę. Zakłopotana Clary spojrzała ponad ramieniem matki na przyjaciela. Simon wzruszył ramionami. W końcu Jocelyn cofnęła się o krok. – Tak się martwiłam, że coś się stało... – W Sephorze? – zdziwiła się Clary. Jocelyn zmarszczyła czoło. – Nie słyszałaś? Myślałam, że Jace już przysłał ci wiadomość. Clary poczuła nagły chłód w żyłach, jakby napiła się lodowatej wody. – Nie. Ja... Co się dzieje? – Przykro mi, Simonie, ale Clary i ja musimy natychmiast iść do Instytutu – oznajmiła Jocelyn. *** Niewiele się zmieniło u Magnusa od czasu, kiedy Jace był u niego po raz pierwszy. Teraz użył runu otwarcia, żeby wejść frontowymi drzwiami do małego holu z pojedynczą żółtą

żarówką. Wszedł na górę, pokonując po dwa stopnie naraz, i zadzwonił do mieszkania Bane’a. Uznał, że to bezpieczniejsze niż zastosowanie kolejnego runu. Gospodarz mógł, na przykład, grać nago w gry wideo albo... robić praktycznie wszystko. Kto wie, czym zajmują się czarownicy w wolnym czasie? Jace ponownie wcisnął przycisk, tym razem mocniej. Po dwóch kolejnych długich dzwonkach Magnus w końcu otworzył drzwi, wyraźnie wściekły. Miał na sobie czarny jedwabny szlafrok narzucony na białą koszulę i tweedowe spodnie. Jego ciemne włosy były zmierzwione, stopy bose, na szczęce cień zarostu. – Co tu robisz? – burknął. – No, no – mruknął Jace. – Niezbyt zachęcające powitanie. – Bo nie jesteś mile widziany. Jace uniósł brwi. – Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi. – Nie. Ty jesteś przyjacielem Aleca. Alec był moim chłopakiem, więc musiałem cię tolerować. Teraz on nie już jest moim chłopakiem, więc nie muszę cię znosić. Najwyraźniej żadne z was tego nie rozumie. Jesteś... czwarty?... który zawraca mi głowę. – Magnus zaczął odliczać na palcach. – Clary. Isabelle. Simon... – Simon tu był? – Jesteś zaskoczony. – Nie sądziłem, że aż tak go obchodzi twój związek z Alekiem. – Nie ma żadnego mojego związku z Alekiem – oświadczył Magnus stanowczo, ale Jace już przepchnął się obok niego do salonu i rozejrzał się z ciekawością. W mieszkaniu Magnusa lubił między innymi to, że rzadko wyglądało dwa razy tak samo. Czasami jak duży nowoczesny loft, czasami jak francuski burdel, kiedy indziej wiktoriańska jaskinia opium albo wnętrze statku kosmicznego. Teraz jednak było zabałaganione i ciemne. Na stoliku do kawy walały się puste pudełka po chińskim jedzeniu. Na szmaciaku leżał Prezes Miau ze wszystkimi nogami sterczącymi w górę. Jak martwy jeleń. – Cuchnie tu złamanym sercem – skomentował Jace. – To chińskie żarcie. – Magnus rzucił się na kanapę i wyciągnął przed siebie długie nogi. – No dalej, miejmy to za sobą. Mów. – Uważam, że powinieneś zejść się z Alekiem – oświadczył Jace. Magnus przewrócił oczami i spojrzał w sufit. – A to dlaczego? – Bo on jest nieszczęśliwy – odparł Jace. – I żałuje. Żałuje tego, co zrobił. Nie zrobi tego więcej. – Aha, więc nie będzie więcej knuł za moimi plecami z moją byłą, żeby skrócić mi życie? Bardzo szlachetne z jego strony. – Magnusie... – Poza tym, Camille nie żyje. On nie może zrobić tego znowu. – Wiesz, co mam na myśli. Nie okłamie cię więcej, nie będzie niczego ukrywał, czy o co tam właściwie się na niego gniewasz. – Opadł na skórzany fotel i uniósł brew. – No więc? Magnus położył się na boku. – A co cię obchodzi, że Alec jest nieszczęśliwy? – Co mnie obchodzi? – powtórzył Jace tak głośno, że Prezes Miau usiadł gwałtownie. – Oczywiście, że Alec mnie obchodzi. Jest moim najlepszym przyjacielem, parabatai. I jest nieszczęśliwy. Ty też, sądząc po różnych rzeczach. Wszędzie pojemniki po jedzeniu na wynos, nie sprzątasz tu w ogóle, kot wygląda na martwego...

– Nie jest martwy. – Obchodzi mnie Alec – powtórzył Jace, przeszywając Magnusa wzrokiem. – Zależy mi na nim bardziej niż na sobie samym. – Nie pomyślałeś nigdy, że ta cała sprawa z parabatai jest trochę okrutna? – Magnus zdrapał odrobinę lakieru z paznokci. – Można wybrać sobie parabatai, ale zerwać z nim już nie. Nawet jeśli zwróci się przeciwko tobie. Spójrz na Luke’a i Valentine’a. Poza tym, choć twój parabatai jest pod pewnym względami najbliższą ci osobą na świecie, nie możesz się w nim zakochać. Jeśli umrze, jakaś część ciebie umiera razem z nim. – Skąd tyle wiesz o parabatai? – Znam Nocnych Łowców – odparł Magnus, klepiąc kanapę obok siebie. Prezes Miau wskoczył na poduszki i trącił go łebkiem. Czarownik zanurzył długie palce w jego sierści. – Od dawna. Jesteście dziwnymi istotami. Z jednej strony cała ta wrażliwa szlachetność i człowieczeństwo, z drugiej bezmyślny ogień aniołów. – Popatrzył na Jace’a. – Zwłaszcza ty, Herondale, bo masz ten ogień we krwi. – Miałeś już kiedyś przyjaciół Nocnych Łowców? – Przyjaciół? – powtórzył Magnus. – A co to właściwie znaczy? – Wiedziałbyś, gdybyś miał – skwitował Jace. – Masz przyjaciół? To znaczy, oprócz ludzi, którzy przychodzą na twoje przyjęcia. Większość ludzi się ciebie boi, są ci coś winni, kiedyś z nimi spałeś, ale przyjaciele... nie sądzę, żebyś miał ich wielu. – To coś nowego – powiedział Magnus. – Żadne z waszej grupki nie próbowało mnie obrazić. – Ale działa? – Jeśli masz na myśli to, że nagle poczuję się zmuszony zejść z Alekiem, to nie. Nabrałem dziwnego upodobania do pizzy, ale może jedno z drugim nie ma związku. – Alec mówił, że tak robisz. Żartami zbywasz pytania dotyczące ciebie. Magnus zmrużył oczy. – Tylko ja tak robię? – Właśnie. Słyszysz to od kogoś, kto wie, o czym mówi. Nienawidzisz rozmawiać o sobie i wolisz wkurzać ludzi niż budzić w nich współczucie. Ile masz lat, Magnusie? Poproszę o prawdziwą odpowiedź. Czarownik milczał. – Jak mieli na imię twoi rodzice? Jak nazywał się twój ojciec? Magnus spiorunował go złotozielonymi oczami. – Gdybym chciał kłamać, leżąc na kozetce, i skarżyć się komuś na rodziców, zatrudniłbym psychiatrę. – Moje usługi są darmowe. – Tak słyszałem. Jace uśmiechnął się szeroko i zsunął niżej w fotelu. Wziął z otomany poduszkę z wzorem flagi i położył ją sobie pod głowę. – Nigdzie nie muszę iść. Mogę tu siedzieć cały dzień. – Świetnie – rzucił Magnus. – Utnę sobie drzemkę. Sięgnął po koc leżący na podłodze. W tym momencie zabrzęczała komórka. Magnus znieruchomiał w pół ruchu, obserwując, jak Jace wyjmuje ją z kieszeni i otwiera klapkę. To była Isabelle. – Jace? – Tak. Jestem u Magnusa. Chyba robię postępy. O co chodzi? – Wracaj – powiedziała Isabelle.

Jace usiadł prosto, poduszka spadła na podłogę. W głosie Izzy dźwięczały ostre tony, jak w źle nastrojonym pianinie. – Do Instytutu. Natychmiast, Jace. – Ale o co chodzi? Co się stało? Zobaczył, że Magnus wstaje, koc wypada mu z ręki. – Sebastian – rzuciła krótko Isabelle. Jace zamknął oczy. Zobaczył złotą krew i białe pióra rozsypane na marmurowej posadzce. Przypomniał sobie mieszkanie, nóż w swoich rękach, świat u stóp, uścisk Sebastiana na nadgarstku, jego bezdenne, czarne oczy patrzące na niego z mrocznym rozbawieniem. W uszach słyszał szum. – Co się dzieje? – Głos Magnusa wdarł się w jego myśli. Jace uświadomił sobie, że już stoi przy drzwiach, z telefonem z powrotem w kieszeni. Czarownik patrzył na niego z surową miną. – Chodzi o Aleca? Nic mu nie jest? – A co cię to obchodzi? – rzucił Jace. Bane drgnął. Jace chyba jeszcze nigdy nie widział, żeby Magnus się wzdrygnął. Tylko ta jedna rzecz powstrzymała go przed trzaśnięciem drzwiami, kiedy wychodził. *** W holu Instytutu Clary zobaczyła dziesiątki nieznajomych płaszczy i kurtek. Czuła napięcie w ramionach, kiedy rozpinała swój wełniany płaszcz i wieszała go na jednym z haków wbitych w ścianę. – Maryse nie powiedziała, o co chodzi? – Głos drżał jej ze zdenerwowania. Jocelyn odwinęła długi szary szal i ledwo spojrzała na Luke’a, który go od niej odebrał i powiesił na haku. Jej wzrok skakał po całym pokoju, od windy po łukowaty sufit i wyblakłe murale przedstawiające ludzi i anioły. Luke pokręcił głową. – Tylko to, że był atak na Clave i że musimy przyjść jak najszybciej. – Martwi mnie to „my”. – Jocelyn zebrała włosy w węzeł z tyłu głowy. – Od lat nie byłam w Instytucie. Dlaczego mnie tu wzywają? Luke ścisnął ją za ramiona, dodając otuchy. Clary wiedziała, czego boi się jej matka, czego wszyscy się boją. Jedynym powodem, dla którego Clave mogło wzywać Jocelyn, były wieści o jej synu. – Maryse powiedziała, że będą w bibliotece – dodała Jocelyn. Clary ruszyła przodem. Słyszała za sobą ich głosy i ciche kroki, Luke’a wolniejsze niż kiedyś. Jeszcze nie całkiem doszedł do siebie po tym, jak omal nie został zabity w listopadzie. Wiesz, dlaczego tutaj jesteś, prawda? – szeptał cichy głos w jej głowie. Wiedziała, że nie ma go tam naprawdę, ale to nie pomagało. Nie widziała brata od bitwy w Burren, ale nosiła go w jakimś zakamarku umysłu, nieproszonego, natarczywego ducha. Z mojego powodu. Cały czas wiedzieliście, że nie odszedłem na zawsze. Mówiłem wam, co się stanie. Przeliterowałem. Erchomai. Nadchodzę. Dotarli do biblioteki. Jej drzwi były uchylone, z wnętrza wylewał się gwar głosów. Jocelyn zatrzymała się na chwilę, z napięciem malującym się na twarzy. Clary położyła rękę na gałce. – Jesteś gotowa? Aż do tej chwili nie zauważyła, że matka ma na sobie czarne dżinsy, buty za kostkę i czarny golf. Jakby odruchowo wybrała rzeczy najbardziej przypominające strój bojowy. Jocelyn skinęła głową.