prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Celia Friedman - Trylogia Magistrów 02 - Skrzydla gniewu

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Celia Friedman - Trylogia Magistrów 02 - Skrzydla gniewu.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Celia Friedman Trylogia Magistrów 01 - 03
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 509 stron)

C.S. Friedman Skrzydła Gniewu Wings of Wrath Przełożyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski

Dla Betsy Wollheim – Niezwykłego wydawcy Nieocenionej muzy Ukochanej przyjaciółki

PODZIĘKOWANIA Gdy zbiera się informacje do książki, niewątpliwie najprzyjemniej jest usiąść ze specjalistami z różnych dziedzin i rozmawiać o tym, co kochają. Szczególne podziękowania przekazuję Johnowi Woodsonowi. Jego miłość do klasycznej wspinaczki była zaraźliwa, a wiedza w tej dziedzinie – imponująca. Dziękuję swojej drużynie, która naprawdę się napracowała przy tym tomie – Carl Cipra, Kim Dobson, Paul Hoeffer, Zsusy Sanford i David Walddon – bez Was bym tego nie dokonała! Są jeszcze Fonda Nichols, Steve Rapaport i Beth Tobin – dziękuję Wam za uważne czytanie tekstu. Specjalne podziękowania kieruję do Joshui Starra, szczególnie za pomoc przy mapie. I wreszcie wspaniali ludzie z Sylvan – dzięki Wam nie zwariowałam, gdy kończyłam tę książkę. Emily Habermeyer i Elise Nicely – każdy chciałby mieć takich szefów. Moi drodzy uczniowie (zwłaszcza ci z zajęć pisania kreatywnego!) – wypełniliście moje serce dumą i radością; Wasza ciężka praca motywowała mnie nieustannie. Tak trzymać!

PROLOG Bogowie przybywali. Chłopiec przywarł do gorącej ziemi. Kurczowo trzymał się zbocza góry poczerniałymi dłońmi. Pokruszone kawałki lawy i grudy popiołu rozpadały się pod jego palcami, paliły mu skórę, ale on prawie nie zwracał na to uwagi. Patrzył czujnie w górę, gdzie gruba warstwa chmur pękła w kilku miejscach, odsłaniając niebo. Wkrótce przybędą. Muszą przybyć. Nie odrzucą tej ofiary. Poniżej, w przepastnej szarej niecce kaldery sześć dziewcząt kwiliło z bólu i przerażenia. Były młode, w wieku chłopca lub nawet młodsze; z nacięć na tylnej stronie ich nóg spływała po skórze jasna krew. Przed wrzuceniem ich do kaldery kapłani kazali podciąć dziewczynkom ścięgna, żeby nie zrobiły tego, co ofiary z ostatniej grupy, które uciekły na odległy kraniec zagłębienia i rzuciły się do jamy z lawą – wolały to, niż przyjąć swoje przeznaczenie. Bogom nie podobało się jednak, gdy ofiary umierały zbyt szybko. A gdy bogom coś się nie podobało, nadchodził Sen – dzieci umierały, a na polach gniły zbiory, bo brakowało silnych mężczyzn do żniw. Dziewczynki były przerażone. Chłopiec wzdrygnął się, gdy jedna z nich zawyła przeciągle – nie wiedział która i próbował się nad tym nie zastanawiać. Kraina Słońca była niewielka i znał tu wszystkich, ale gdy jakąś dziewczynkę wybierano na ofiarę, musiała porzucić swoje imię oraz tożsamość i stać się Tawą, służebnicą bogów. Kiedyś biegały razem z nim w cieniu wielkiej góry, żartowały, bawiły się w „Pokaż mi, a ja pokażę tobie”, a teraz szykuje się je na rzeź jak owieczki; czekają na bogów, którzy je pożrą... Nie chciał o tym wszystkim myśleć, to było

takie straszne. Pożywienie. Wprawdzie kapłani nigdy ich w ten sposób nie określali, ale tak naprawdę były pożywieniem. Wiedział o tym każdy w Kraju Słońca, choć nikt tego głośno nie mówił. Mężczyzna ofiarujący swoją córkę na oblubienicę bogów był zaszczycony, ale gdyby przyznał, że oddaje dziecko na rzeź jak owieczkę, cały zaszczyt umarłby zimną, żałosną śmiercią. Kwiaty wplecione we włosy dziewczyny – ślubny wianek, korona komunii – stałyby się makabrycznym garnirunkiem. Krzyki – pieśń panny młodej witającej wspaniałego narzeczonego – stałyby się pospolitym jękiem prymitywnego, obezwładniającego strachu. Nic dziwnego, że żaden z mieszkańców wioski nie zostawał tu dłużej, by obejrzeć składanie ofiary do końca. Iluzja świętości mogłaby prysnąć jak bańka mydlana. Nagle chmury poruszyły się. Chłopiec szybko nabrał powietrza, a wraz z nim trochę wyziewów siarki, od której momentalnie zapiekły go nozdrza. Zakasłał. Zacisnął powieki, gdy płuca kurczyły mu się spazmatycznie, łzy płynęły po czarnych od sadzy policzkach, a on usiłował zachowywać się bezgłośnie, żeby tylko bogowie nie zwrócili na niego uwagi, zanim nie będzie gotów. Żeby przez pomyłkę nie uznali go za ofiarę. Gdy udało mu się stłumić kaszel i atak minął, otworzył oczy. I zobaczył ich. Jacy czyści, jak bardzo czyści! Chłodne, przejrzyste barwy na tle płonącego nieba, lód na tle ognia. Ich skrzydła przypominały delikatnie poprzecinane żyłkami skrzydła owadów, ale jednocześnie były niezwykle szerokie i tak mocne, że każdy ich ruch wzbijał w górę tuman kurzu i popiołów. Były

płachtami niebieskiego morza lodu, chłodzącego z każdym ruchem dymny wiatr. Ich ciała migotały jak ocean o wschodzie księżyca, a na ich skórze igrały iskierki – niebieskie i fiołkowe, i w innych barwach, których chłopiec nawet nie potrafił nazwać. Ześlizgiwali się przez brudne siarkowe opary, a trujące chmury pieniły się za nimi. Kapłani nauczali, że człowiek, który spojrzy bezpośrednio na bogów, zginie. Wbrew temu ostrzeżeniu chłopiec patrzył na nich jednak z wyraźnym głodem – tak bardzo pragnął być świadkiem wielkości ich mocy, by ją zrozumieć, by ją posiąść. Jedno po drugim wielkie stworzenia opuszczały się z chmur i zakręcały pod warstwą gorącego dymu, sunąc nad kalderą. Dziewczynki przestały lamentować. Drżały ze strachu, tylko jedna z nich jęczała z bólu, gdy szerokie skrzydła wzbudzały wokół niej wiry w zadymionym powietrzu, ale reszta zachowywała się spokojnie, zahipnotyzowana widokiem skrzydlatych narzeczonych. Nawet ze swojego odległego miejsca chłopiec czuł czystą siłę obecności bogów i krew tężała mu ze strachu. Jednocześnie jego ciało reagowało dziwnie, jakby oglądał nagie dziewczynki kąpiące się w gorącym źródle. Nie mógł się ruszyć. W ciszy obserwował, jak stworzenia nurkują po kolei nad ofiarami. Panny młode jakby zapomniały o bólu, położyły się na gorącym gruncie i rozpostarły ramiona, witając stworzenia, tak jak mogłyby witać upragnionego kochanka. Chłopiec nie mógł oderwać oczu od tej równie groteskowej, co fascynującej sceny. Żaden z bogów jeszcze go nie dostrzegł, a jeśli nawet, to żaden nie uznał go za coś, na co warto zwrócić uwagę. Czy kiedykolwiek jakiś chłopiec był tak blisko bogów, nie będąc jednocześnie poświęconym jako ofiara? Po raz pierwszy, odkąd opuścił dom, pomyślał, że może naprawdę będzie żył na tyle

długo, żeby do końca zrealizować swój plan. A jeśli plan się powiedzie... jeśli się powiedzie... Nawet nie śmiał o tym myśleć. Jedna dziewczynka była już martwa – tak mu się wydawało – ale nie potrafił stwierdzić, co ją zabiło. Wielki bóg o kobaltowo-ametystowych skrzydłach zapikował w jej stronę, jakby chciał w nią uderzyć, ale nagle poderwał się w górę i dołączył do swoich towarzyszy, a jego krzyk wypełnił kalderę. Nie dotknął jej nawet, chłopiec był tego pewien, jednak dziewczynka zachowywała się dziwnie spokojnie, była nieruchoma, jakby wyssano z niej wszystkie siły witalne. Jej śmierć nastąpiła tak szybko i cicho, że pozostałe dziewczynki nawet się nie zorientowały. A może były tak skupione na tym, by ofiarować siebie swym narzeczonym, że nic innego je nie obchodziło? Wtedy chłopiec zobaczył to, na co cały czas czekał. Na grzbiecie jednego z bogów siedział jeździec. Na pierwszy rzut oka bardziej przypominał owada niż człowieka. Jego nogi i ręce pokrywała niebieskoczarna materia, niewiele różniąca się od skóry samego zwierzęcia, i trudno było określić, gdzie zaczyna się jedno stworzenie, a kończy drugie. Mniejsze skrzydła boga odchylały się do tyłu, otaczały jeźdźca, tak że całość sprawiała wrażenie połyskliwej poczwarki. Chłopiec widział, jak powierzchnia tego kokonu rozdziela się powoli i niczym szarańcza w okresie godowym wyłania się z niego lokator. Serce chłopca zamarło na chwilę. Przez moment świat stanął w miejscu. A więc legendy mówią prawdę. Istota siedząca na grzbiecie boga była człowiekiem. Nie pochodziła z tego samego ludu co chłopiec, lecz była na tyle podobna do człowieka, że bez wątpienia nie można by jej uznać

za nic innego niż istotę ludzką. W odróżnieniu od chłopca, skórę miała bladą o dziwnym, niezdrowym odcieniu przypominającym kolor zsiadłego mleka. Długie włosy były zmierzwione, brudne i tłuste. Dopasowana zbroja wydawała się śliska od oleju, a promienie światła tańczyły na jej powierzchni feerią ciemnych tęcz. Ten widok przyprawiał o dreszcze, ale bez wątpienia był bardzo ludzki. I to było najważniejsze. Zbierając się na odwagę, chłopiec wziął głęboki oddech. Teraz. Teraz jest odpowiedni moment. Wstał. Nogi mu drżały, nie tylko od mozolnej wspinaczki. Przez chwilę obawiał się, że nie zdoła ustać, i krajobraz zawirował mu przed oczami. Potem siłą woli ustabilizował obraz i zmusił drżące nogi, by utrzymały go w pionie. Czy miał inny wybór? Bogowie go obserwowali. Gdyby okazał słabość, równie dobrze mógłby rzucić się w otchłań kaldery, dołączyć do innych ofiar i pozwolić, by bogowie go pożarli. Gdy uznał, że nogi trzymają go bezpiecznie, wciągnął powietrze na tyle głęboko, na ile pozwalały mu skurczone płuca, zamknął na chwilę oczy, by skoncentrować swego ducha, i wydał z siebie bezkształtny krzyk, jakiego żadna żyjąca istota nie mogła nie usłyszeć. Dźwięk odbił się echem w kalderze i wzniósł wyżej, w opary dymu. Bogowie ciągle krążyli na górze, ale chłopiec wiedział, że go usłyszeli. Otworzył oczy i rozejrzał się za bogiem z jeźdźcem na grzbiecie. Nie pikował nisko, by się pożywiać, ale krążył wyżej, nad innymi. Czy dostrzegł chłopca? Czy gdyby coś do niego krzyknął, bóg zrozumiałby jego słowa? Wulkan w dole dudnił, odłamki pumeksu osuwały się pod stopami chłopca. Czy bogowie porozumiewali się dźwiękami jak zwierzęta i ludzie,

czy może robili to za pośrednictwem wulkanów? Jakże niewiele było o nich wiadomo! Wtedy chłopiec dostrzegł skupione na sobie spojrzenie jeźdźca – spojrzenie niewątpliwie ludzkie, nieznośnie pogardliwe – i zrozumiał, że musi wykorzystać ten moment albo straci go na zawsze. – Zabierz mnie ze sobą! – poprosił. – Będę służył bogom! Miał wrażenie, że ani człowiek, ani jego wierzchowiec nie usłyszeli go. Wrzasnął więc ponownie, jeszcze głośniej. Zbocze góry pod jego stopami znów zadudniło. Powiew gorących siarkowych oparów uderzył go w nozdrza. – Jestem silny! – krzyczał. – Przeżyłem próbę lodu i próbę rozżarzonych kamieni! Polowałem na lwa morskiego i powaliłem polarnego niedźwiedzia! Jestem na tyle dzielny, by stawić czoło gniewowi ziemi... By tu przyjść, chciał powiedzieć. Jestem na tyle dzielny, by wspiąć się na Górę Ofiar i stanąć tu przed tobą bez broni, bez zbroi, bez żadnej ochrony przed gniewem bogów; mam tylko niezłomną wiarę, że mógłbym stanowić dla nich pewną wartość. Oczy mężczyzny były zimne, nieruchome. Jak oczy jaszczurki. Potem odwrócił się. Chłopiec zawył z wściekłości. Z prymitywnej części jego duszy dobył się dziki, prymitywny dźwięk. Jedna z dziewcząt spojrzała w górę, by odnaleźć źródło tego wycia, ale szybko odwróciła wzrok z powrotem na skrzydlatych narzeczonych. Czy rozpoznała w nim chłopca, z którym biegała, bawiła się, któremu powierzała swoje sekrety? A może widziała tylko umorusanego sadzą zwierzaka, wyjącego ochryple w niebo, jak mogłaby wyć foka, której jakaś drapieżna bestia odbiera życie? Wtedy jeden z bogów zatopił w niej szpony i szarpnął ją w

górę; jej kark pękł z wyraźnym trzaskiem. Najwidoczniej bogowie chcieli mieć mimo wszystko świeże mięso. Żaden z nich nie zareagował na obecność chłopca. Żaden. – Zabierzcie mnie z sobą! – krzyczał głosem ochrypłym z frustracji. – Jestem taki jak wy! Teraz bogowie wznosili się w czarne chmury. Niektórym ze szponów zwisały bezwładne ciała dziewczynek niczym popsute lalki. Ofiara została przyjęta. Jeździec spojrzał na chłopca, a potem się odwrócił. Jego wierzchowiec zataczał coraz wyższe kręgi, a szkliste skrzydła znów się wywinęły i go objęły. – ZABIERZCIE MNIE Z SOBĄ!!! Wtem coś uderzyło go od tyłu, wybijając mu oddech z płuc. Spadłby w kalderę, gdyby nie pochwyciły go ostre pazury. Chłopiec poczuł, że gwałtownie podrywa się w powietrze. W głowie mu się kręciło, pofragmentowane obrazy świata wpływały w jego pole widzenia, niespójne, nierzeczywiste. Wiry trującego dymu. Niebieskoczarne skrzydła bijące powietrze ponad jego głową, ziemia uciekająca z każdym machnięciem skrzydeł. W dali poza Krainą Słońca widział rozległe pole bieli rozciągające się od horyzontu do horyzontu. Bezkresne. Nieznające litości. Będę wam służył, obiecał bogom. Najlepiej ze wszystkich. Przekonacie się. Bogowie nie odpowiedzieli.

POCZĄTEK I tak się stało, że Pierwsi Królowie chcieli, by wszyscy ludzie poznali ich wspaniałość. Kazali więc wznosić wieże, prześcigali się, która z nich jest wyższa. Wyrosły tak wysoko, że chmury koronowały ich szczyty, i królowie oznajmili: „Spójrzcie! Sami bogowie dają świadectwo naszej wspaniałości”. Mimo to królowie nie przestali budować, ponieważ każdy chciał, by to jego wieża była najwyższa i najbardziej okazała. W końcu każdy z królów rozkazał, by uszyto proporce z najdelikatniejszych jedwabi. Kazali powiesić je na swoich wieżach, a mury okryć złotem i srebrem i przyozdobić iskrzącymi się, drogocennymi kamieniami, a na balkonach zgromadzić najlepszych muzyków, by wysyłali w świat swe serenady nie tylko od wschodu do zachodu słońca, lecz także w nocy, by ludzie, którzy wybudzą się ze snu, słyszeli muzykę i wiedzieli, że ich król jest wielki. A pola Pierwszych Królów leżały odłogiem, gdyż nie było robotników, którzy by je zasiali i zebrali plony; a stada Pierwszych Królów umarły z głodu, gdyż nie było robotników, którzy by je nakarmili. Stwórca spojrzał z niebios na postępki Pierwszych Królów i zobaczył, jak ich próżność doprowadziła do spustoszenia ziemi. I powiedział: „Dość”. Księga Pokuty Występki 7:15–19

ROZDZIAŁ 1 Popołudnie w porośniętych sosnami górach było chłodne i nie trzeba było czarnoksięstwa, by wiedzieć, że noc będzie zimna. Na zachodzie, na otwartych równinach panował nieubłagany letni upał i z pól, na których wysychały plony, podnosiły się tumany pyłu, przesłaniając rdzą zachód słońca. Ale góry to zupełnie inny świat. Chłodny, pachnący żywicą mrok prawie każdej nocy przynosił orzeźwiający powiew, nawet podczas najbardziej dokuczliwego lata – i ten wieczór nie był wyjątkiem. Wzeszły oba księżyce – wąski sierp na zachodzie i prawie idealna kula na wschodnim horyzoncie. Ich światło, przesiane przez gęste gałęzie drzew, wylewało się nieregularnymi plamami na grunt. Spokojnie. Bezczasowo. Ethanus zatrzymał się na kilka minut i obserwował, jak cienie pełzną powoli na wschód, a potem wrócił do zbierania liści kantusa. Zapadała noc i widział coraz gorzej. Przez chwilę miał ochotę zrobić sobie trochę światła, co ułatwiłoby mu pracę, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Nie robił już takich rzeczy odruchowo. Zapalanie lampy było dużo prostsze i nikt nie musiał z tego powodu umierać. Ostry, miętowy zapach wypełnił powietrze. Ethanus zdziwił się, jak wiele przyjemności można czerpać ze zwykłego, roślinnego zapachu. Kiedyś jego życie było pełne bogactwa i władzy, o jakich może marzyć mężczyzna morati, ale nic nie dawało takiej satysfakcji jak ten prosty aromat i słodycz spokojnego górskiego wieczoru. Zebrał tyle, ile mógł, i ruszył w stronę domu, podążając za słabym blaskiem lampy. W kącie małego pokoju na prowizorycznym łóżku leżała

dziewczyna. Spała. Spała tak od wielu dni. Ostrożnie poskładał jej złamane kości sposobami morati – czarnoksięstwem mógłby to zrobić szybciej, ale nie był zwolennikiem marnotrawienia mocy. Poza tym był przekonany, że jego młoda uczennica otrzyma dobrą lekcję, kurując się powoli i z bólem, jak morati. Może to nauczy ją ostrożności. Gdyby tylko zawsze mogło iść z nią tak łatwo, pomyślał. Gdy szedł do paleniska, by dorzucić do czajniczka świeżych liści kantusa, zauważył, że dziewczyna zmieniła pozycję. Bandaż, którym wcześniej tak starannie owinął jej ramię, został precyzyjnie przecięty, jakby nożem, by uwolnić chorą kończynę. Ciało – przedtem posiniaczone i poranione – teraz wyglądało zdrowo. A więc podczas jego nieobecności dziewczyna obudziła się i była na tyle przytomna, by zastosować technikę czarnoksięską. Prawdopodobnie złożyła wszystkie złamane kości i przegnała z ciała wszystkie konsekwencje swojej fatalnej potyczki. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną. Ethanus wrzucił trochę listków do czajniczka, odstawił go na bok i obserwował smużki pary unoszące się znad gorącej wody. Milczał. Dawał jej szanse na to, by odezwała się pierwsza. Jednak nie zrobiła tego. Gdy napar nabrał złotobrązowej barwy i wypełnił chatkę aromatem ziół, napełnił nim dwa kubki i dmuchając w gorącą ciecz, podszedł do posłania Kamali. Oczy miała wpółotwarte, czujne, ale brakowało im pełnej koncentracji. – Proszę. – Poczekał chwilę, aż usiadła z wysiłkiem. Wzięła od niego kubek. Jej słabe ręce drżały lekko – używała ich po raz pierwszy od wielu dni. Ethanus podniósł kartkę ze stolika obok. – I jeszcze to. – Podał jej papier i przystawił sobie krzesło do

łóżka. Próbowała się napić, ale herbata była dla niej za gorąca. Ethanus dostrzegł lekki miraż mocy tańczący nad naparem – Kamala sprzęgła nieco ognia duszy, by ochłodzić płyn. Jakże beztrosko wyciąga z kogoś życie, by zaoszczędzić sobie pojedynczego dmuchnięcia! – pomyślał. Choć tak naprawdę wiedział, że nie jest to przejaw beztroski. To działanie było wyrazem jej triumfu nad ograniczeniami, jakie nakładano na jej płeć. Zabijanie morati, by ochłodzić kubek herbaty, to luksus zarezerwowany dla nielicznych wybrańców. Dzięki bogom za to, że dla nielicznych, pomyślał. Widział, jak na twarz dziewczyny powoli wracają rumieńce, gdy herbata rozgrzewała jej krew. Miętowe zioło oczyści również jej umysł. Zauważył na jej czole drobne piegi – to pamiątka po bardziej słonecznym klimacie niż ten, w którym on sam żył. Przez krótką, kłopotliwą chwilę czuł zazdrość. O co? Lekko drżącą dłonią odstawiła kubek i skierowała wzrok na kartkę. Przez chwilę patrzyła na nią bez wyrazu, jakby straciła zdolność czytania. Potem zmarszczyła czoło, koncentrując się na treści. – Co to takiego? – spytała. – Lista nieprzyjemnych rzeczy, które mógłbym ci zrobić, gdy spałaś. Oczywiście zakładając, że od razu nie wydałbym cię innym Magistrom za twoje poprzednie przestępstwa. Potraktuj to jako uświadomienie konsekwencji, jakie mogłyby ci grozić, gdybyś następnym razem półżywa pojawiła się u jakiegoś Magistra, w czasie kiedy został wydany nakaz zabicia cię. – Upił kilka łyków herbaty ze swojego kubka, obserwując, jak Kamala przegląda listę. Ku jego zdziwieniu nie zareagowała sprzeciwem, nie usprawiedliwiała się, lecz spytała spokojnie:

– Naprawdę aż tylu na mnie poluje? – Od kiedy tu przyszłaś, było kilkanaście czarnoksięskich zapytań skoncentrowanych na tobie, niektóre nawet próbowały przedostać się przez las. Moje linie obronne oczywiście się sprawdziły, ale chciałbym wiedzieć, przed kim i przed czym cię bronię. I dlaczego mam to robić. Kamala opuściła kubek i zamknęła oczy. Wydawało się, że przez jej ciało przebiegł dreszcz. – Szukają mnie za zabicie tamtego Magistra czy za coś innego? – A wiedzą, że to właśnie ty jesteś za to odpowiedzialna? – Jeden Magister chyba wie. Mógł powiedzieć innym. Ethanus westchnął i ciężko opadł na krzesło. Stary drewniany mebel zatrzeszczał. – Który? – zapytał cicho. – Czy to ma znaczenie? – Niewykluczone, że ma. – Colivar. Ethanus wymamrotał coś, co brzmiało jak ciąg bluźnierstw. – Niedobrze? – spytała Kamala. Wstał z krzesła i podszedł do paleniska, udając, że musi zamieszać napar w czajniczku. Nie chciał, żeby Kamala widziała jego twarz. – Colivar dotrzymuje tajemnicy – powiedział w końcu. – Raczej nie zdradziłby prawdy o tobie innym Magistrom, chyba że mógłby coś na tym zyskać. I nie zacznie cię zbyt szybko ścigać, jeśli dojdzie do wniosku, że powolna akcja dostarczy mu większej rozrywki. – Spojrzał na nią ostro. – Ale przestrzega Prawa tak jak wszyscy. Zawsze o tym pamiętaj. I nawet jeśli chce, żebyś przez pewien czas pozostała wśród żywych, to nie z łagodności.

Kamala skinęła głową z powagą. Ethanus odwrócił się do niej. Miał surową minę. – Wiesz, że mnie naraziłaś, przychodząc tutaj. Obiecałaś mi kiedyś, że nigdy tego nie zrobisz. Niektórzy Magistrowie, gdyby wiedzieli, że dałem ci schronienie, domagaliby się mojej egzekucji. Zresztą twojej również. – Wiem – szepnęła. – Przepraszam. Nie miałam dokąd pójść. Gdyby zaczęła z nim dyskutować, wiedziałby, co jej odpowiedzieć. Ale teraz? Przyzwyczaił się do dzikiej, aroganckiej uczennicy, lecz jak radzić sobie z taką, którą wyprano z wszelkiego ducha walki? Ale przecież już nie była jego uczennicą. Musiał o tym pamiętać, nawet jeśli ona ciągle o tym zapominała. Gdy nowy Magister został wysłany w świat, stawał się samoistnym mężczyzną – lub jak w jej przypadku kobietą – i nie mógł oczekiwać, że ktoś inny z kasty Magistrów mu pomoże, da mu schronienie czy choćby zechce tolerować jego towarzystwo – chyba że miałoby mu to przynieść jakieś korzyści. I nawet wówczas nie było gwarancji, że tak zwany sojusznik nie wykorzysta chwili słabości, by zdobyć stałą przewagę. Tak, według kodeksu, który wszystkich obowiązywał, Kamala, przybywając w ten sposób do jego domu, zrobiła najgłupszą rzecz, jaką można sobie wyobrazić. Złamała jedno z Praw, które wszyscy przysięgali egzekwować. Ale zacznijmy od tego, moja płomienna ladacznico, że nigdy dotąd nie było takiej jak ty. Więc kto może zagwarantować, że nie będzie innych niespodzianek? Wiedziałem, że mogę się tego obawiać, gdy przyjmowałem cię na swoją uczennicę. Więc jeśli teraz będę miał kłopoty, to będzie tylko i wyłącznie moja wina. Westchnął i znów usiadł obok Kamali. Zauważył, że jej

niesforne włosy są dłuższe niż wtedy, gdy go opuściła. Teraz jasnorude kosmyki sięgały prawie do ramion. Na pewno je zetnie, gdy sobie to uświadomi, pomyślał. Jak na ironię, nieustanne wysiłki, by nie przejmować się swoim wyglądem, tylko dodawały jej powabu. Gdyby starannie uczesała i ułożyła włosy, byłaby naprawdę atrakcyjną kobietą. Ale tylko atrakcyjną kobietą. A tak była czymś więcej. Pierwotnym żywiołem. Siłą natury. – Możliwe, że nie wszystkie te zapytania wiedziały, na czym trzeba się skupić – rzekł szorstko. Próbował nadać swojemu głosowi jak najbardziej niesympatyczny ton, ale trudno było przełamać dawne przyzwyczajenia. – Każdy, kto usiłuje przeprowadzić śledztwo w sprawie twoich działań, nawet jeśli nie wie dokładnie, kto był odpowiedzialny za to morderstwo, może posłać trochę mocy pytającej w tym kierunku. A ja mam prawo potraktować to jak inwazję na swoje terytorium i odrzucić te próby. Nikt tego nie zakwestionuje. – Westchnął i napił się herbaty. – Wnioskuję więc, że poza zabiciem tamtego Magistra zrobiłaś coś jeszcze i inni chcą się o tym dowiedzieć. Kamala tylko skinęła głową. Usta miała mocno zaciśnięte. – Kolejne złamanie Prawa? – zapytał. – Nie, Mistrzu Ethanusie – wyszeptała. – W takim razie co? I przypominam, nie jestem już twoim Mistrzem. W odpowiedzi podniosła dłoń wnętrzem do góry. Iskierki światła zebrały się nad nią, powoli tworząc obraz dziwnego stworzenia o ciele długiego ciemnego węża ze skrzydłami podobnymi do skrzydeł ważki. Ethanus rozpoznał go. Poczuł się tak, jakby dostał cios prosto w pierś. Przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. – Książę Andovan nazywał to Duszożercą – wyszeptała

Kamala. Nigdy nie widział takiego stworzenia, ale znał stare legendy. Pamiętał też, jak się kończą, i to wspomnienie zmroziło mu krew w żyłach. – Co musisz zrobić z tym... z tą rzeczą? – Walczyłam z nim – odparła. – Tak jak mnie uczyłeś, uderzyłam w stawy, tam gdzie pancerz jest najsłabszy. To rzeczywiście działało. – W głosie Kamali znów pobrzmiewała dawna nuta przekory. – Czy ta wiadomość nie jest warta, byś jej wysłuchał? Czy taka relacja nie jest warta ryzyka przechowania zbiega przynajmniej do czasu, aż wzmocni się na tyle, by ją przekazać? – Zabiłaś to stworzenie? – Nie. Mogłam, ale... – Zamknęła na chwilę oczy, wspominając ostatnie wydarzenia. Teraz wszystko wydawało jej się rozmyte, zwłaszcza te najbardziej przerażające chwile. – Andovan na pewno umarł, kiedy walczyłam ze stworem. To jedyne wyjaśnienie tego, co się stało. – Andovan? – Mój konsort. Ethanus westchnął z irytacją. – Poznałaś imię swojego konsorta? Ku jego zdziwieniu zaczerwieniła się. – Nawet więcej. – Jak to „więcej”? O ile więcej? – Ta możliwość jednocześnie go fascynowała i odpychała. Czy można zabić człowieka, którego się zna? Wydrenować go z życiowej energii, patrząc prosto w jego oczy? Jaki wpływ na duszę Magistra wywiera takie doświadczenie? – Wystarczająco, żebym przekonała się, że miałeś rację – odparła z rzadką u niej pokorą. – Nigdy nie powinniśmy

poznawać imienia tych, którym kradniemy życie, bo to osłabia nasze zdecydowanie. Ktoś o słabszym duchu mógłby oblać tamten egzamin. – Spojrzała na niego twardymi jak diament oczyma. Błysk bólu był w nich tak ulotny, że Ethanus prawie go przeoczył. – Ale przecież nadal żyję. Więc widocznie byłam dość silna, by zdać ten egzamin. Tylko to się liczy, prawda? Albo dość samolubna, pomyślał Ethanus. Krwiożercza. Bezduszna. W naszej kaście tylko te kryteria się liczą. – Nie pożyjesz długo, jeśli nie będziesz się trzymała z dala od Magistrów. A ja jestem jednym z nich – mówił ostrym tonem. – Postąpiłaś głupio, przychodząc tu i licząc na moje współczucie. Spodziewałem się po tobie lepszego rozeznania. Tym razem w oczach Kamali błysnęła złość. – A ja spodziewałam się czegoś lepszego po tobie. Czy naprawdę uważasz, że twój uczeń będzie ostro grał ludzkimi uczuciami? Może zamiast tego ta Magister postanowiła zaryzykować, rozbudzić twoją ciekawość swoją walką z legendarnym stworzeniem. Spodziewała się, że dasz jej schronienie, aż się wyleczy i przekaże ci wszystko to, co widziała. Czy to nie jest zgodne z twoimi naukami? Z tym, że informacja to pieniądz w królestwie Magistrów? Że czarnoksiężnik jest gotów wiele zaryzykować dla nowych doznań, gdy nie ma innych atrakcji? A może tej lekcji również nie zrozumiałam, mój Mistrzu? Milczał przez chwilę. Zmobilizował całą swoją samokontrolę i usiłował zachować obojętny wyraz twarzy, żeby Kamala nie mogła odgadnąć jego myśli. Potem podszedł do biurka, wziął czyste kartki, pióro i atrament i przyniósł to do jej łóżka. – Opisz wszystko, co widziałaś. – Położył kartki na udach dziewczyny, a przyrządy do pisania na stoliku. – Dołącz

czarnoksięski obraz Duszożercy, żebym mógł go dokładniej zbadać. – Tym razem nawet na nią nie spojrzał, może z obawy, co mogłyby zdradzić jego oczy. – Gdy skończysz, rano zabiorę cię do Magistrów, by wymierzyli ci sprawiedliwość. To mój obowiązek. – Zamilkł. – I nie próbuj wcześniej opuścić mojego domu, Kamalo – dodał po chwili. – Nie opuszczę, Magistrze Ethanusie – odparła tonem bezwarunkowego posłuszeństwa. Naturalnie. Żaden inny ton byłby niedopuszczalny, gdy mówi się o przestrzeganiu Prawa. Bardzo chciał znów na nią spojrzeć, po raz ostatni utrwalić w pamięci jej obraz, ale było to pragnienie pochodzące z serca, więc oparł mu się. – Gdyby postanowili puścić cię wolno... co według mnie nie jest prawdopodobne... to strzeż się północnych krain – powiedział. – Zwłaszcza czarnoksięskiej bariery, która powstrzymuje Duszożerców. Tamtejsi ludzie nazywają ją Gniewem Bogów. Słyszałem, że potrafi zakłócać czarnoksięstwo. Magistrowie rzadko udają się w ten rejon, chyba że mają naprawdę ważne sprawy. – Rozumiem – powiedziała cicho Kamala i skinęła głową. – Magister, który pozna tajemnice północy, będzie miał coś cennego dla naszego bractwa. Coś, co może później wymienić za pomoc w... delikatnych sprawach. – Zapamiętam – obiecała. Pewnego dnia powinienem zawieść twoje zaufanie, pomyślał Ethanus. Żeby uzmysłowić ci, że takie rzeczy są możliwe. Czy jeśli tego nie uczynię, będzie to znaczyło, że jestem złym nauczycielem? Jak strasznie mu zależało na tym, by została tu dłużej! By mógł jeszcze przez jakiś czas napawać się jej oryginalną urodą, pławić się w jej młodej, buntowniczej energii. Gdy spała, było to

niemożliwe... a teraz niosło za sobą zbyt duże niebezpieczeństwo. Jeśli ci, którzy na nią polują, kiedykolwiek zbliżą się do niej tak, że zdołają podsłuchać jej wspomnienia, nie mogą zobaczyć jego słabości. Już i tak naciągał Prawo i nie śmiał ryzykować, że inni Magistrowie zorientują się, jak bardzo jest przywiązany do tej dziewczyny. Nie mówiąc o tym, że musiałby się do tego przyznać sam przed sobą. – Dopilnuję, żeby przeprowadzono sprawiedliwy proces – rzekł surowo. – To wszystko, co mogę zrobić. Jedynie to mogę powiedzieć, by cię pożegnać. – Rozumiem – szepnęła Kamala. Ona też nie powiedziała „do widzenia”. To dobrze, pomyślał. Słowom nie zawsze można ufać. W milczeniu odwrócił się w stronę drzwi i ściągnął lampę z haka. Nie usłyszał szelestu pergaminu ani odgłosów otwieranego kałamarza, ani cichego skrobania gęsiego pióra po papierze. Gdyby to jemu wyznaczono takie zadanie, pisałby całą noc, aż rozbolałyby go palce. Potraktowałby to jako okazję do przypomnienia sobie, co się z nim działo, i być może wyciągnięcia jakichś cennych wniosków. Ale Kamala wypełni zadanie jednym chuchem czarnoksięstwa – szeptem skradzionego życia – a potem przejdzie do ważniejszych spraw. Nie ma nic ważniejszego od wiedzy, pomyślał. Zwłaszcza od wiedzy o samym sobie. Ethanus westchnął ciężko i wyszedł. Jeśli ktoś go zapyta, będzie mógł uczciwie powiedzieć, że nie widział, jak odchodziła.

ROZDZIAŁ 2 Przybył bez fanfar, bez służby, bez strażników. Dwunastu mnichów w prostych wełnianych habitach podeszło do bram pałacu. A on był po prostu jednym z nich: jak oni ubrany w szorstki strój, jak oni okryty kurzem po długiej podróży. Na widok małego orszaku królewscy strażnicy – od śmierci króla Dantona nieustannie podenerwowani – ustawili się przy bramie w ciasnych rzędach. Komuś mogłoby się to wydać zabawne. Trudno przecież wyobrazić sobie, żeby ci przybysze ukryli jakąś niebezpieczną broń, ale po śmieci Dantona dwór był przewrażliwiony. Nie strzegł ich już żaden Magister i choć tuzin czarownic oferowało swoje usługi – w zamian za złoto, dzięki któremu już nigdy nie będą musiały handlować swoimi talentami – to dla strażników ich umiejętności najwyraźniej nie były wystarczającym zabezpieczeniem. – Stój! – krzyknął kapitan warty, gdy grupa mnichów podeszła do bramy. Wszyscy przybysze wykonali rozkaz – poza jednym wysokim mężczyzną, który szedł nadal i po kilku krokach oddzielił się od swoich towarzyszy. – Stój! – zawołał ponownie kapitan. Jego ludzie mocniej zacisnęli dłonie na lancach, niepewni, co kryje się pod zakurzonymi szatami gości. Wtedy mnich wzniósł ręce do kaptura ocieniającego jego twarz i powoli zsunął go z głowy. – Powiedz Jej Wysokości, że wrócił Salvator Aurelius, syn Dantona Aureliusa – powiedział oficjalnym tonem. Przez chwilę kapitan patrzył na niego z otwartymi ustami. Minęły cztery lata, kiedy ostatnio widziano drugiego syna Dantona. Od tego czasu bardzo się zmienił. Tyczkowaty

młodzieniec, który przed laty poszedł szukać duchowego oświecenia, osiągnął wiek męski, a emanujące z niego spokój i opanowanie były tak nietypowe dla młodego księcia, jakiego kapitan zapamiętał, że przez chwilę nie był pewien, czy rzeczywiście ma do czynienia z księciem. Wtedy kapitan poczuł skoncentrowany na sobie wzrok: ciemne oczy patrzyły na niego z tak denerwującą intensywnością jak oczy Dantona. Zakłopotany, wybełkotał jakieś usprawiedliwienie i uklęknął przed księciem. Gestem nakazał swoim podwładnym zrobić to samo. Tymczasem jeden ze strażników pobiegł do zamku z wieścią. Salvator bez słowa skinął na swoich towarzyszy, by szli za nim. Wszyscy mnisi zrównali krok, idąc za mężczyzną niczym jego świta. Gdy doszedł do drzwi pałacu, wiadomość o jego przybyciu musiała już tu dotrzeć. Służący, wyraźnie zaskoczeni, krzątali się nerwowo, usiłując zrobić wrażenie, że od dawna go oczekują. Nie powinno mu sprawić przyjemności to, że tak bardzo zależy im na godnym powitaniu, ale jednak poczuł się mile połechtany. Obiecał sobie, że później odpokutuje ten grzech pychy. Wielkie dębowe drzwi otworzyły się jakby z własnej woli. Służący, którzy wprowadzali Salvatora do środka, uznali chyba, że jeśli pokłonią się dość nisko, to wybaczone im będą inne niedociągnięcia. Trochę go zaniepokoiło, że mija ich tak swobodnie, nie reagując na ich obecność. Tak jakby w chwili, gdy wszedł do pałacowych pomieszczeń, jego dawna tożsamość owinęła się wokół niego, zasłaniając człowieka, jakim tak bardzo starał się zostać. Czy to dobrze? Ojciec powiedziałby, że tak, ale sam książę nie miał pewności. Wszedł do wnętrza na tyle, by zmieścili się idący za nim mnisi. Kiedy już wszyscy weszli i zamknięto za nimi wielką