prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony562 825
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań350 976

Chima Cinda Williams - Kroniki dziedziców 03 - Dziedzic smoka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Chima Cinda Williams - Kroniki dziedziców 03 - Dziedzic smoka.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Chima Cinda Williams Kroniki dziedziców 1-5
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

93miska• 6 lata temu

Dziękuję. :)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 255 stron)

CINDA WILLIAMS CHIMA Dziedzic smoka Kroniki Dziedziców Część trzecia PRZEŁOŻYŁA DOROTA DZIEWOŃSKA WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI Kraków 2014

Tytuł oryginału: The Dragon Heir Text copyright © 2008 by Cinda Williams Chima Cover art © Larry Rostant Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013 Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl Redakcja zuzanna szatanik / d2d.pl Korekta kamila zimnicka / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl Wydanie I ISBN 978-83-64297-19-9 Wydawca: WYDAWNICTWO Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o.o., Sławęcińska 16, Macierzysz, 05-850 Ożarów Mazowiecki, tel.: (022) 329 50 00, (022) 631 08 15 fax: (022) 329 50 04 Opracowanie wersji elektronicznej: Karolina Kaiser

Dla Erica i Keitha, którzy wierzą w smoki

Prolog Siedem lat wcześniej Mgła niczym stary wystrzępiony płaszcz otulała Booker Mountain. Słabe reflektory pickupa żłobiły w tej mlecznej zasłonie cienkie tunele. Droga była wąska i niebezpieczna, lecz Madison to nie niepokoiło. Jej babcia Min umiała trafić do celu z zamkniętymi oczyma i w głębokim śnie. Na stromym podjeździe Min włączyła niższy bieg. Na jej twarzy pojawiły się ostre zmarszczki, świadczące o zagniewaniu, lecz Madison wiedziała, że babcia nie jest na nią zła. Dziewczynka czuła się wybawiona, bezpiecznie ukryta w aucie, z Johnem Robertem na kolanach i Grace wciśniętą między nią a drzwi. Grace spała z głową opartą o szybę; włosy, których Min nie zdążyła uczesać, kłębiły się wokół jej twarzy. – Mama nie będzie się martwić, jak wróci i nas nie zastanie? – zapytała Madison spokojnie, żeby nie wystraszyć Johna Roberta, który ssał kciuk z tępą miną. – Jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie zaszkodziłoby jej, gdyby się trochę pomartwiła. Też mi pomysł, zostawiać dziesięciolatkę samą z niemowlęciem i ledwo chodzącym szkrabem, i to na dwa dni! – Pewnie coś ją zatrzymało – powiedziała Madison. – Może Harold Duane kazał jej zostać w pracy. – Bar jest otwarty do drugiej. Nie ma po co zostawać tam na noc. – Mama mówi, że jestem dojrzała jak na swój wiek. Min wywróciła oczyma i parsknęła: – Wiem, że jesteś, kochanie. Jesteś dojrzalsza niż twoja mama. Urodziłaś się już mądra. Mijali ceglano-kamienny mur i oświetlone słupy bramy wjazdowej na teren Roperów. Gdy przejeżdżali obok szerokiego wjazdu, Min wykonała dłonią tajemniczy znak. – Po co to? – zapytała Madison, wiedząc, że to urok. Min nie odpowiedziała. Zawsze mówiła, że dobrzy chrześcijanie nie rzucają uroków. – Czemu chcesz rzucić urok na Roperów? – nalegała Madison. Mieszkał tu Brice Roper, który chodził z nią do klasy. Roztaczał wokół siebie blask przypominający światło za zroszoną deszczem szybą. Może to blask przynależny bogatym. Brice miał cztery konie arabskie i jeśli kogoś lubił, pozwalał się przejechać. Madison nigdy nie jeździła konno u Roperów. – Roperowie chcą naszej góry – oznajmiła Min. Booker Mountain? – zdumiała się Madison. Po co im? – Przecież ich posiadłość jest dużo ładniejsza – wyrwało jej się. Jeśli tylko ktoś lubi wyszukane kamienne domy z kolumnami, trawnikami i całymi kilometrami białego ogrodzenia. I konie arabskie. – Węgiel – krótko odparła Min. – Bryson Roper nie może wydobywać wszystkiego, co kryje ta ziemia, jeśli nie przedrze się przez Booker Mountain. A ta należy do mnie. Skręciły ostatni raz, minęły skrzynkę pocztową z napisem M.BOOKER, WRÓŻKA I DORADCZYNI. Pickup zatrzymał się przed schodami. Madison wzięła na ręce Johna Roberta, a Min niosła Grace. Madison stąpała ostrożnie po deskach tarasu, żeby nie wbić sobie drzazgi w bose stopy. Wniosły dzieci do sypialni. Min oddychała ciężko,

a jej twarz zrobiła się dziwnie szara. Madison poczuła zimny pocałunek strachu na karku. – Babciu? Dobrze się czujesz? Min tylko machnęła ręką, nie mogąc wymówić słowa. Rozpięła bluzkę, odsłaniając opalowy naszyjnik, z którym się nie rozstawała. Ten, który czasem pozwalała wnuczce przymierzyć. Gdy małe dzieci były już w łóżkach, Madison rozpaliła ogień w piecu i zrobiła kawę. Min nawet nie zrzędziła, co było niepokojące. – Zima będzie surowa – powiedziała, sadowiąc się w jedynym fotelu i otulając ramiona szalem. Jej policzki stopniowo odzyskiwały zwykłą barwę. – Dawno już nie było tyle śniegu. Czas umierania. Gdy Min coś przewidywała, należało słuchać. Madison była już na tyle duża, by zastanawiać się, jak kogoś, kto potrafi przewidywać przyszłość, mogło spotkać tyle nieszczęść. Dziewczynka lubiła siadywać przy stole w salonie i popijać słodką kawę w towarzystwie babci. Pręgowany kot leżał i mruczał przed kominkiem. Do szczęścia brakowało już tylko jednego. – Babciu, postaw mi karty – poprosiła dziewczynka. Wróżenie z kart to poważna sprawa, mawiała Min. I nie robi się tego dla zabawienia młodych panienek. Tym razem jednak Min przez chwilę przyglądała się wnuczce swymi bladoniebieskimi oczyma, które lśniły jak księżycowe kamienie. Zwinnymi dłońmi objęła kubek i wreszcie skinęła głową. – Dobrze. Już czas. Przynieś karty z kominka. – Naprawdę? – Madison jednym susem zeskoczyła z krzesła, by nie dać babci czasu na zmianę zdania. Min trzymała dwie talie kart w podniszczonym drewnianym pudełku z wyrytym na wierzchu krzyżem. Nazywała je „cygańskimi kartami”, chociaż dla Madison wyglądały jak zwykłe karty do gry z kilkoma dodatkami. W pudełku był też skórzany woreczek pełen kamieni i drobnych kostek, lecz Madison nigdy nie widziała, by babcia ich używała. Min podała jej grubszą talię. Dziewczynka niezręcznie potasowała karty, przełożyła trzy razy i znów potasowała. – Rozłóż je w trzech rzędach – poleciła Min i Madison natychmiast to zrobiła. Babcia odwróciła karty, delikatnie uderzając nimi o blat stołu. – Madison Moss – głos wróżbitki stał się obcy – czy chcesz usłyszeć prawdę? – Tak – odparła Madison z nadzieją, że nie usłyszy nic strasznego. Min wpatrywała się w karty. Zsunęła okulary na nos i przyglądała się jeszcze chwilę. Środkowa karta w każdym rzędzie przedstawiała połyskującego złotem smoka z wężowymi ślepiami i długim wijącym się ogonem o intensywnych barwach. Min zebrała je gwałtownie i z powrotem podała wnuczce. – Potasuj jeszcze raz. Dziewczynka, zdezorientowana, potasowała i rozłożyła karty. Wróżbitka ze zmarszczonym czołem przesuwała je koniuszkami palców. Wyjęła z pudełka skórzany woreczek i wysypała jego zawartość na dłoń. Rzuciła kamienie i kostki na stół. Zebrała je i rzuciła jeszcze raz, mrucząc coś pod nosem. – O co chodzi? – zapytała Madison rozczarowana. – Nie działają? – Och, dziecko. – Min kręciła głową. Znowu pobladła. Wyciągnęła w stronę dziewczynki drżącą dłoń i zaraz ją cofnęła, jakby bojąc się dotknąć wnuczki. – Zresztą, to nic. Spróbujmy czegoś innego. – Podała jej mniejszą talię złożoną z trzydziestu dwóch kart, od siódemek wzwyż. Madison znowu potasowała i rozłożyła je w znajomy sposób, w trzy rzędy po siedem kart.

Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Żadnych smoków. W zasadzie Madison zupełnie nie interesowała przeszłość ani teraźniejszość. Miała jednak wielkie nadzieje na przyszłość. Nachyliła się nad stołem, gdy babcia jedną po drugiej odkrywała karty. Min mówiła szeptem, jakby niepewna siebie. – Spór o pieniądze – powiedziała, odsłaniając siódemkę karo. W następnej parze dziewiątka pik leżała na królowej trefl. – Śmierć mądrej kobiety. – Trójka karo na dwójce. – List urzędowy i spadek. Madison nudziło to gadanie o kłótniach o pieniądze i o listach urzędowych. – Czy będę miała narzeczonego? – zapytała. Była już na tyle duża, by wiedzieć, że nie interesują jej chłopcy z Coal Grove. Min odwróciła figury. Dwa króle. Król trefl i król pik. Walet karo. Rozłożyła modyfikatory, chwilę się im przyglądała. Wyglądało na to, że nie podoba jej się to, co widzi. Chwyciła Madison za obie ręce, nachyliła się ku niej. Niebieskie oczy staruszki zdawały się oknem, w którym można było dostrzec młodszą Min, zamkniętą w pomarszczonej skórze. – Maddie, kochanie, posłuchaj. Strzeż się gildii magicznych – szepnęła. – Zwłaszcza czarodziejów. – Babciu, ale ja nie znam żadnych gildii magicznych – powiedziała Maddie, próbując coś zrozumieć. – Brice Roper – oznajmiła Min. – On jest zły. Nie ma w nim nic dobrego. – Stary czy młody Brice? – zapytała Madison. – Młody – odparła Min, co zdziwiło dziewczynkę, bo to stary Brice był przerażający i podły, a wszyscy mówili, że młody jest inny. Wszyscy lgnęli do młodego Brice’a jak osy do lemoniady. – Nie zadawaj się z obdarzonymi mocą, Madison. Nie igraj z magią. To zawsze sprowadzało na naszą rodzinę kłopoty. Przysięgnij, że będziesz się trzymała od nich z daleka. Min przemawiała niemal jak kaznodzieja w kościele, który mówił o ludziach zaprzedających dusze diabłu. – Ale babciu, czy karty to nie magia? – Przysięgnij! – Min ścisnęła jej dłoń tak mocno, że w oczach Madison pojawiły się łzy. – No dobrze, przysięgam! – zawołała, szybko mrugając, żeby łzy nie wydostały się z oczu i nie spłynęły po policzkach. I tak nie przypuszczała, by Roperowie chcieli się z nią zadawać. Min puściła jej dłoń. – Szkoda mojej wiedzy na ciebie, dziecko. – Wyglądała bardziej na smutną niż szaloną. Jeszcze raz spojrzała w karty. – Widzę czterech przystojnych wiedźmaków. Dwaj zechcą zdobyć twoje serce, każdy na swój sposób. Dwaj to oszuści, którzy zjawią się u twoich drzwi, jeden ciemnowłosy, jeden blondyn. Wszyscy oni mają moc… Madison już zdążyła się w tym pogubić. Mimo wszystko była to wspaniała przyszłość z czterema chłopcami, o których mogła już zacząć marzyć. Min opuszkami palców gładziła małe wizerunki królów. – Ale zapamiętaj sobie, Madison Moss: Nie mają takiej mocy, której ty byś nie mogła ich pozbawić.

Rozdział 1 Kruczy Jar Wiatr wiał od strony Szkocji, ponad zatoką Solway Firth, i hulał pośród szczytów i wrzosowisk nad jeziorami Kumbrii, pchając przed sobą śnieg. Jason Haley wtulił głowę w ramiona, bo zacinający śnieg z deszczem kłuł go w twarz i dłonie. Przed nim rozciągał się Kruczy Jar, który to się skrywał, to znów wyłaniał spośród skłębionych chmur i pokrytych lodem szczytów. Do doliny biegła niebezpieczna ścieżka, na której tu i ówdzie leżały kopczyki osypanych ze zboczy kamieni. Czuł pulsujący pod sercem czarodziejski kamień, który reagował na bliskość Wajdlotgłazu. Olbrzymi kryształ lśnił na tle góry zwanej Kruczołbem. Jason podniósł głowę i spojrzał w tamtą stronę. Smoczy Ząb, czyli Wajdlotgłaz, był źródłem mocy wszystkich gildii magicznych. Podróż z Londynu do Keswick samochodem trwała sześć godzin, po coraz bardziej wyboistych i trudniejszych do przebycia drogach, na których trzeba się było zmagać nie tylko z pogodą, ale też z dziwacznym brytyjskim zwyczajem jazdy lewą stroną. Gdy wreszcie Jason dotarł do Keswick, piekły go oczy od ciągłego wypatrywania drogi między wirującymi płatkami śniegu, całe ręce i barki bolały od nerwowego ściskania kierownicy. To jeszcze nic. Teraz czekała go długa wspinaczka na zbocze jaru. Stopy ślizgały się po kamieniach, choć miał buty z kolcami. Musiał przemykać niezauważenie między strażnikami rozmieszczonymi przez Różowców na okolicznych wzgórzach. Domy Czarodziejów Czerwonej i Białej Róży oblegały Kruczy Jar po tym, jak właściciel tej ziemi, Claude D’Orsay, zdradził ich wszystkich na wyspie o nazwie Druga Siostra. Dobrze, że Jason miał niezłą kondycję, lepszą niż kiedykolwiek. Czarodzieje na ogół byli słabi, bo do ciężkich prac fizycznych wykorzystywali magię. Jason zaś trenował pod opieką Hastingsa, który był zwolennikiem długich biegów przed śniadaniem. Jason miał siedemnaście lat, a Hastings żył już ponad sto, lecz mimo tej różnicy wieku trudno mu było dorównać swojemu mistrzowi. Obrócił się plecami do wiatru i zapalił papierosa. Hastings stale go strofował o to palenie. Ryzyko zdrowotne wydawało się jednak niczym w porównaniu z niebezpieczeństwem czyhającym tutaj, na skraju przepaści. Będzie miał szczęście, jeżeli dożyje osiemnastu lat. Możliwe, że sam Hastings go zabije, kiedy się dowie o jego planach. Gdzieś tam w dole był D’Orsay, zdradziecki czarodziej, który zagarnął konstytucję podpisaną pod przymusem na Drugiej Siostrze – dokument grożący zniewoleniem gildii. D’Orsay reprezentował to wszystko, czego nie miał Jason: żył w luksusie, obdarzony przywilejami, był Mistrzem Gry, dziedzicem arystokratycznego Domu Czarodziejów. Jason zaś był ulicznym punkiem o niewielkiej mocy, sierotą mieszanej krwi, noszącym w sercu niezabliźnione rany. Miał nadzieję, że D’Orsay nie spodziewa się zagrożenia ze strony gór. Liczył na to, że uda mu się znaleźć konstytucję i uciec, zanim ktokolwiek zauważy jego obecność. Gdyby nie mógł zdobyć dokumentu, poszuka legendarnej zbrojowni D’Orsaya – ostatniej spuścizny starej magii. Tylko z powodu pogłosek o tym skarbie Różowcy nie zdecydowali się jeszcze na atak. W najgorszym razie obejrzy fortyfikacje D’Orsaya i oceni, ilu czarodziejów strzeże jaru. Gdyby

udało się spełnić choć jedno z tych zamierzeń, może Hastings dałby mu więcej swobody. Przynajmniej coś robił. Może Hastingsowi odpowiadało bezczynne siedzenie w Londynie i czekanie, aż ktoś wykona jakiś ruch, ale trudno o coś nudniejszego niż obserwowanie Różowców, którzy obserwują D’Orsaya. Dopalił papierosa i zaczął powolne schodzenie. Nazwanie tej ścieżki szlakiem byłoby przesadą – wybrał tę drogę ze względu na jej zakamuflowanie. D’Orsay chyba nie był w stanie postawić straży przy każdej zarośniętej ścieżce prowadzącej do jaru. Jason miał nadzieję, że kiedy dotrze do grzbietu, warunki trochę się poprawią. Na razie jednak ostry wiatr zacinał mu śniegiem w twarz i chłostał po nogach, grożąc strąceniem ze szczytu. Przed nim nisko nad ziemią wisiała żółtawa mgła, co było dziwne przy tej pogodzie i o tej porze dnia. Zresztą taka barwa mgły była dziwna o każdej porze roku. Jason przyglądał się jej z uwagą, po czym wyciągnął rękę i wymówił zaklęcie. Nic. Nie wiedział, czy problem tkwi w zaklęciu, czy w nim samym. Czy to nie z Szekspira? Wypróbował bez powodzenia jeszcze kilka zaklęć, aż w końcu mgła niechętnie ustąpiła jego magii i rozpadła się na strzępki, które uniósł wiatr. W dolinie zrobiło się już ciemno, szczyty dookoła lśniły w ostatnich promieniach słońca. W zamku Kruczego Jaru na końcu doliny zapaliły się światła. Ciemny zarys budowli majaczył za zasłoną padającego śniegu. Gdy Jason zszedł już niżej, mógł się posuwać szybciej, gdyż zbocza stawały się coraz łagodniejsze. Aż skręcił za skalny wyłom i wpakował się w coś ledwie widocznego w zapadającym zmroku – coś przypominającego gigantyczną pajęczynę z grubych przezroczystych lin. To była Wajdlotsieć, magiczna bariera służąca do wychwytywania obdarzonych mocą. Jason próbował zrobić krok w tył, ale sieć była niewiarygodnie lepka i każdy ruch tylko bardziej go w nią wplątywał. To tyle w kwestii szans na zaskoczenie przeciwnika. Rozsądek kazał mu znieruchomieć. Poruszał tylko głową i ręką, którą sięgnął po nóż. Wymacał trzonek, wyciągnął broń i ostrożnie przecinał nitki, będące w jego zasięgu. Sieć niechętnie puściła. Była tak zaprojektowana, by opierać się magii, więc zwykłe ostrze przynosiło znacznie lepsze efekty. Na niebie pojawiło się coś jaskrawego, co przemknęło niczym kometa i wybuchło w najwyższym punkcie, zalewając dolinę fosforyzującym blaskiem. Teraz się zacznie, pomyślał Jason. Wyplątanie się zajęło mu dobre dziesięć minut. Nawet wtedy otwór był ledwie tak szeroki, by z trudem się przezeń przecisnąć. Jason wiedział, że powinien zrezygnować i uciekać, póki może. Ale całe jego życie było pasmem złych decyzji. Nie chciał wracać do Hastingsa z tym samym uczuciem goryczy, które dręczyło go, odkąd Leicester i D’Orsay zabili mu ojca. Przecisnął się przez szczelinę. Gdy się wyłonił po drugiej stronie, ze szczytu nad nim wystrzeliły czarodziejskie płomienie i Jason odskoczył w bok. Przemknął na czworakach w najbliższe zarośla i obrócił się, by się rozejrzeć. Dookoła niego z lasu wychodzili czarno odziani czarodzieje, którzy kierowali strumienie ognia w miejsce rozdarcia sieci. Jason rozważał swoje możliwości. Jeśli D’Orsay jest bystry (a jest), to zabarykaduje się w twierdzy i pozostanie tam, póki wszystko się nie wyjaśni. Jego magiczna zbrojownia też tam jest. Tak samo konstytucja, która czyniła D’Orsaya panem wszystkich magicznych gildii. A więc do zamku. Ale tak, by pozostać niezauważonym.

Wsunął palce pod pelerynę i wyciągnął kamienną obrączkę z wyrytymi runami. Dyrne sefa, czyli tajemne serce, amulet mocy. Pomimo chłodu kamień był gorący, parował w rześkim powietrzu, czerpiąc moc z pobliskiego Wajdlotgłazu. Jason pogładził palcami powierzchnię kamienia i wymówił zaklęcie. Stawszy się niezauważalnym, szedł przez las i otwartą łąkę na dnie wąwozu w kierunku zamku. Gdy wyszedł poza osłonę zboczy, znowu poczuł silny powiew wiatru. Teraz jednak nie czuł zimna, przepełniony mocą i determinacją. Łąkę poprzecinaną rowami porastały targane wiatrem krzewy, pokryte delikatnym śniegowym puchem. Konieczność zachowania czujności walczyła w nim z chęcią rozglądania się i badania otoczenia. To muszą być tereny turniejowe. To tutaj w rytualnych walkach, które decydowały o przekazaniu władzy Domom Czarodziejów, lała się krew wielu pokoleń wojowników. To tutaj Jack Swift i Ellen Stephenson stoczyli pojedynek, który unieważnił starą umowę i podważył władzę Różowców. Tutaj narodził się pomysł azylu w Trinity. Jakże Jason pragnął mieć podobny wkład w dzieje świata! W powietrze wzbiły się czarodziejskie płomienie oświetlające wąwóz takim blaskiem, iż miało się wrażenie, że nastało południe. Drzewa ulatywały w górę niczym pochodnie, wysyłając w niebo smugi dymu. Jason pomyślał, że tak ostra reakcja na jego najście powinna mu schlebiać. To było jak wyciągnięcie strzelby przeciwko komarowi. Wciąż padał śnieg i w zetknięciu z czarodziejskim światłem połyskiwał niezwykłymi barwami. Na wprost wznosił się zamek, groźny kamienny gmach, który sprawiał wrażenie wykutego z samej skały. Otaczały go tarasowe ogrody, w których sterczały szkielety uśpionych na zimę roślin, niczym pozostałości po wymarłej cywilizacji. Po dolinie biegali niespokojnie czarodzieje, chronieni magicznymi osłonami, rozsiewając moc na wszystkie strony. Kilku z nich, wyglądających niczym lśniące duchy w ośnieżonych kurtkach z kapturem, minęło Jasona zaledwie o kilka kroków. Chłopak, niezrażony, szedł w kierunku twierdzy. Miał nadzieję, że zrezygnują, zakładając, że intruz już uciekł. Ale nie, czarodzieje D’Orsaya zgromadzili się w pobliżu zamku, gdzie utworzyli szeroką falangę mocy. Padły zaklęcia i w kierunku Jasona poprzez łąkę mknęła olbrzymia ściana trującej zielonej pary. Broń chemiczna, w stylu czarodziejów. Jason rozbroił zaklęcie niezauważalności, żeby móc używać magii. Wyciągnął dłoń i wymówił zaklęcie, którego użył wobec żółtej mgły. Ale albo coś przekręcił, albo po prostu zabrakło mu mocy. Chmura sunęła dalej, połykając drzewa, kamienie i uciekające zwierzęta. Do rana w dolinie nie pozostanie nic żywego. Jego jedyną nadzieją było unieść się ponad ten tuman. Obrócił się, podbiegł do Kruczołba i zaczął się wspinać. Podejście stawało się coraz bardziej strome i musiał szukać punktów zaczepienia nad głową. Podciągał się ostatkiem sił, wciskał się w szczeliny i wyszukiwał stopami nierówności na zboczu góry. Kiedy już myślał, że za chwilę rozsadzi mu płuca, dotarł do skalnej półki pod samym Wajdlotgłazem i wspiął się na nią. Położył się na brzuchu w śniegu, by odpocząć i wyrównać oddech, a po chwili wstał. Jar w dole był pokryty mgłą – rozległym morzem zanieczyszczeń, sięgającym coraz wyżej. Wtedy ziemia zaczęła drżeć. Rozległ się grzmot i kamienie odjechały spod stóp Jasona niczym deskorolka. Góra zatrzęsła się, poruszyła, jakby starając się go zrzucić. Ze szczytu sypały się głazy i

osuwały się po stokach. Odbijały się wokół chłopaka i znikały w oceanie mgły w dole. To było coś więcej niż czarodziejski podstęp. To wyglądało na… apokalipsę. Jason przylgnął do Kruczołba, osłonił głowę rękami, nie odrywając wzroku od błękitnych płomieni Wajdlotgłazu. Wznosił się ponad nim; oszlifowany kryształ błękitnozielonkawej barwy najgłębszego i najczystszego oceanu. Bliskość kamienia sprawiała, że krew czarodzieja krążyła szybciej, napełniając go po czubki palców rąk i nóg mocą, która napierała ze wszystkich stron, wibrowała w kościach niczym denerwujące niskie tony magicznej orkiestry. Gdy tak się wpatrywał, w litej skale na wprost niego rozwarła się szczelina, która coraz bardziej się rozszerzała. Nowe rozdarcie powierzchni, niczym rana w kamieniu. Jasona kłuły drobne kamienie i odłamki, zamknął oczy, żeby nie oślepnąć. Ziemia stopniowo się uspokoiła i blask kamienia osłabł. Jason otworzył oczy. Podczołgał się naprzód i wyjrzał przez krawędź skały. Zbocze wciąż otaczała zielona mgła. Usiadł na piętach i przyglądał się świeżo powstałej jaskini. Poczuł na twarzy muśnięcie chłodnego powietrza wydobywającego się spod Wajdlotgłazu. Może uda mu się wsunąć dalej w głąb góry, zanim mgła się rozejdzie. Nie widząc innej możliwości, zanurkował w szczelinie. Powietrze w środku było zadziwiająco świeże, zważywszy, jak długo pozostawało zamknięte we wnętrzu góry. Jason wytworzył światło na czubkach palców, by oświetlać sobie drogę. W miarę jak wchodził w głąb, stawało się dlań jasne, że trzęsienie ziemi otworzyło wejście do jaskini wydrążonej w górze w minionych wiekach. Na kamiennej posadzce widniały ślady po wcześniejszych mieszkańcach: kości dużych zwierząt, odłamki naczyń, metalowe uchwyty. Szedł dalej, czując na twarzy podmuchy z głębi jaskini. Dobrze, myślał. Może to nie dopuści tu tej mgły. Korytarz prowadził do komory wielkości dużej sali balowej. Wysoko w górze, w szczelinie wychodzącej na zewnątrz, gwizdał wiatr. A więc to tędy dochodziło świeże powietrze. Jason spróbował przysunąć światło do sufitu, ale ciemne sklepienie wznosiło się wysoko ponad jego zasięgiem. W długim szybie biegnącym daleko w głąb góry lśnił Wajdlotgłaz. Ściany dookoła były usmarowane sadzą, jak gdyby z tysięcy starożytnych ognisk. W jednym rogu, na wysokości ponad dwóch metrów nad ziemią, widniała wielka platforma. Jason podciągnął się i wdrapał się na nią. Zobaczył strzępy tkanin: zamszu, satyny, koronek, które rozsypały się pod jego dotknięciem. W rogu była starannie ułożona sterta kości, wśród których mogły też być ludzkie szkielety. Ludzkie i zwierzęce czaszki wystawały z wnęk. Znajdował się w kryjówce jakiegoś olbrzymiego drapieżnika albo na miejscu dawnej bitwy. Na przeciwległym końcu podwyższenia były masywne dębowe drzwi. Jason przyjrzał się im uważnie. Gdyby to był film, przez te drzwi nie należałoby przechodzić. Ale oczywiście ktoś by przeszedł. W tej chwili Jar, mgła i czarodzieje szukający go na zewnątrz wydawali się czymś bardzo odległym. Jason musiał przejść przez te drzwi. Coś pchało go naprzód. Jeszcze raz wydobył dyrne sefa. Przyłożył do oka i spojrzał na drzwi. Zobaczył delikatny labirynt lśniących nitek, niewidocznych gołym okiem. Jakiś rodzaj sieci. Wyciągnął rękę i wymruczał: – Geryman – otwarte. Drzwi pozostały jednak zamknięte. Jason rozejrzał się, szukając jakiegoś narzędzia. Podniósłszy jedną z długich kości, podszedł do drzwi z boku i ostrożnie dźgnął świetlistą sieć.

Gwałtowny wybuch z hukiem wymiótł drzwi na zewnątrz w strumieniu ognia. Gdyby Jason stał na progu, pozostałaby z niego kupka popiołu, a tak omal nie zmoczył spodni. Gdy się już uspokoił, zbliżył się do przejścia, znowu z boku, i zajrzał. Zobaczył następne drzwi, obite sześcioma sztabami kutego złota, z wyrytymi na nich obrazami. Dopiero po chwili czarodziej zrozumiał, na co patrzy. Każdy z rytów przedstawiał jedną z gildii Wajdlotów. Piękna kobieta z falującymi włosami, w zwiewnych szatach, z uśmiechem wyciągała ręce do Jasona. Wyraźnie była to zaklinaczka, obdarzona mocą przekonywania i uwodzenia. Wysoki, umięśniony mężczyzna w napierśniku i kilcie parł naprzód, wymachując mieczem. To był wojownik, mistrz walki. Kolejna scena przedstawiała starego człowieka, który wpatrywał się w lustro, a po jego pomarszczonej twarzy płynęły łzy. To musiał być wróżbita, który potrafił przewidywać przyszłość, acz niedokładnie. Na czwartej sztabce kobieta ucierała korzenie w moździerzu. Była guślarką, specjalistką od wytwarzania i używania magicznych narzędzi i materiałów. W końcu mężczyzna ze szczupłą twarzą w świetlistej aurze poruszał sznurkami marionetki, która wydawała się nieświadoma, że jest zabawką w jego rękach. A oto i czarodziej, pomyślał Jason. Jedyny z nich wszystkich, który potrafi kształtować magię za pomocą słów, i dlatego najpotężniejszy. Centralną, największą sztabę pokrywało wyobrażenie wspaniałego smoka z wyciągniętymi szponiastymi łapami i rozłożonymi skrzydłami. Legenda głosiła, że założyciele magicznych gildii byli kuzynami, którzy wywodzili się z tej doliny, gdzie niewolił ich smok władający smoczą twierdzą. W końcu wspólnym wysiłkiem udało im się przechytrzyć potwora. Według niektórych wersji zabili go, według innych wprowadzili w czarodziejski sen. Zmienili nazwę doliny na Kruczy Jar, aby wymazać z pamięci to, że smok kiedykolwiek istniał. Później czterech kuzynów zostało zmuszonych do podpisania umowy, na mocy której podporządkowywali się woli piątego kuzyna. Czarodzieja. W XVI wieku hierarchia gildii magicznych była już mocno utrwalona. Rządzący czarodzieje podzielili się na wrogie domy Czerwonej i Białej Róży, które wskutek ciągłych walk poważnie uszczupliły swoją liczebność. Aby ograniczyć rozlew krwi czarodziejów, wprowadzono system turniejów zwanych Grą. Dom Smoka, do którego należał Jason, odwoływał się do czasów sprzed panowania czarodziejów. Jason uważnie się przyglądał przedstawieniu smoka, wiedząc, że często w takich elementach zawierają się istotne wskazówki. To dzieło wykonano przy użyciu starej magii, z wykorzystaniem jej tajników, które nie dotrwały do dzisiejszych czasów. Pod metalowymi łuskami smoka zdawała się tętnić moc, a jego złote oczy błyszczały humorem i inteligencją. Wytworna peleryna okrywała blaskiem grzbiet stwora, obejmowanego przez damę, która stała zaraz za bestią. Kobieta była dobrze ubrana jak na służącą. Włosy miała starannie ułożone i nosiła naszyjnik z jednym lśniącym kamieniem osadzonym w metalu. Choć była mała w porównaniu ze smokiem, nie wyglądała na przerażoną. Czule trzymała dłoń na łapie smoka, a on wyginał głowę w jej stronę, jakby chciał kontynuować intymną rozmowę. Wokół środkowej sztaby biegł kunsztownie wyryty napis: „Wejdź, jeśliś o szlachetnym sercu, albo wracaj, skądś przybył”. Aha, czyli dla mnie droga zamknięta, pomyślał Jason. Chociaż jak na standardy czarodziejów może by się zakwalifikował.

Kto mógł zrobić coś tak wspaniałego i ukryć to w górze, by zostało odkryte przypadkiem? I co nim kierowało? To nie ma sensu. Wchodzisz. Nie oprzesz się. Nabrał powietrza w płuca, wyciągnął rękę i znowu wyszeptał „Geryman”, spodziewając się kolejnego wybuchu. Tym razem podwójne drzwi po cichu się rozwarły. Jason ponownie użył dyrne sefa, żeby sprawdzić, czy przejścia nie otaczają magiczne pułapki. Nie znalazł żadnej. Trzymając przed sobą kość piszczelową i wymachując nią jak mieczem, posuwał się naprzód. Znalazł się w spiżarni, wypełnionej po sufit beczkami, skrzyniami i pudłami, sejfami, kuframi i pojemnikami. Stał przez chwilę, wpatrując się w to zaskoczony. Potem upuścił kość i uniósł wieko najbliższej beczki. Wsunął dłoń i przesypywał zawartość przez palce. Perły. We wszystkich barwach, od czarnych po kredowobiałe, bladoróżowe i żółte. Duże, okrągłe, idealne. Muszą być warte fortunę, pomyślał Jason. Podniósł pokrywę niewielkiej szkatuły z miedzianymi okuciami. Szmaragdy mieniące się głęboką zielenią, z ognistymi sercami. Mały złoty kuferek był wypełniony diamentami tak dużymi, że wszędzie indziej Jason uznałby, iż są fałszywe. Były tam kamienie we wszystkich kolorach, całe zwoje złotych łańcuchów, klejnoty zarówno luzem, jak i w średniowiecznych oprawach. Monety z wizerunkami dawno nieżyjących królów i królowych. Zwoje aksamitu i satyny owinięte w sztywny len. Szafy wypełnione pergaminem, który z wiekiem stał się jeszcze delikatniejszy, i z księgami w skórzanych oprawach. Przy ścianach poukładane były malowidła w złoconych ramach. W kilku dużych koszach znalazł najcenniejsze jak do tej pory skarby: talizmany ochronne, amulety dające moc, pokryte runami zaklęć w tajemniczych językach magii. Wiele z nich było wykonanych z płaskich czarnych kamieni, jakie chłopak znał z własnej kolekcji – odziedziczył je po matce. Były też wyrabiane z cennych metali metodami, których dziś już nikt nie pamięta. Wszystkie były bezładnie wymieszane, więc Jason z zapałem sortował je w oddzielne kupki, nie mogąc się doczekać, by ich użyć. Nie był szczególnie potężnym czarodziejem, ale mając do dyspozycji taki arsenał, mógłby zdobyć nawet Kruczy Jar. Czyżby to była legendarna zbrojownia? Wydawało się to mało prawdopodobne. Zbrojownia była używanym arsenałem, regularnie powiększanym i wykorzystywanym przez D’Orseyów. Te skarby wyglądały, jakby przeleżały tu nietknięte przez wieki. Co prawda, niektóre kamienie mogły służyć jako broń, lecz na ogół były to wartościowe wyroby o innym przeznaczeniu – biżuteria, książki, dzieła sztuki, klejnoty. Czy to możliwe, że D’Orsay nie wie o ich istnieniu? Zupełnie możliwe. Jason oparł się o ścianę w zamyśleniu. Co teraz? Niedobrze by było, gdyby to wszystko wpadło w ręce Różowców albo D’Orsaya. Nie był w stanie wynieść wszystkiego za jednym razem, a nie mógł też liczyć na to, że tu wróci. Nie wiedział, czy tym razem w ogóle wyjdzie z tego żywy. A gdyby go złapali, szybko zmusiliby go do wyjawienia, gdzie znajduje się ta grota. Będzie musiał się skupić na drobnych przedmiotach i wybierać ostrożnie. Otworzył plecak i położył go na posadzce. Przede wszystkim magiczne artefakty. On, Hastings i pozostali członkowie Domu Smoka walczyli o przeżycie. Wszystko, co pomagało utrzymywać inne Domy Czarodziejów z dala od azylu w Trinity,

było na wagę złota. Rebelianci mogli dzięki tym amuletom podnieść cenę, tak by była zbyt wysoka dla Claude’a D’Orsaya i Różowców. Przeglądał zasoby skarbca, rozdarty pomiędzy coraz silniejszą klaustrofobią a obawą, że przeoczy coś istotnego. Kilka delikatniejszych i wyglądających na przydatne w walce przedmiotów owinął w pasma tkanin, które utargał ze zwojów. Potem wsunął do plecaka magiczną biżuterię, kryształy, lusterka i szklane kule. Robił to bardzo ostrożnie, uważając, by nic nie potłuc ani nie uruchomić. Czuł się, jakby ładował bomby rurowe do wózka w supermarkecie. Z tyłu groty stał samotnie miecz w ozdobnej pochwie, jakby właściciel oparł go o ścianę i miał zamiar za chwilę po niego wrócić. Jason ostrożnie chwycił za jelec. Metal zalśnił w jego dłoni w magicznym powitaniu. – Co my tu mamy? – mruknął czarodziej, czując rosnące podniecenie. Głownia i jelec były dość skromne, choć głowicę zdobił celtycki krzyż z różą o płaskich płatkach w centrum. W jakiś sposób ta prostota zwiększała piękno przedmiotu. Jason nie był wojownikiem, ale docenił jakość wyrobu, gdy tylko go ujrzał. Gdy wyciągnął klingę z pokrowca, ta zdawała się płonąć i przeganiać cień ze wszystkich zakamarków. Czyżby to był jeden z siedmiu wspaniałych mieczy? Z wszystkich siedmiu tylko o jednym było wiadomo, że istnieje: Pogromca Cieni, miecz noszony przez przyjaciela Jasona, wojownika Jacka Swifta z Trinity. Gładząc lśniący metal, Jason żałował, że sam nie może związać się z bronią w taki sposób jak Jack. Ale nie. W hierarchii magicznych gildii zawsze lepiej być czarodziejem niż wojownikiem. Wsunął klingę z powrotem do pochwy i położył obok wypchanego plecaka. Co jeszcze? Rozejrzał się. Na tylnej ścianie, w szarawym cieniu Smoczego Zęba był szereg wnęk. Niektóre były puste, w niektórych kryły się skarby, inne były zamurowane. Jason pomyślał, że te zamknięte mogą mieć najcenniejszą zawartość, więc ostrożnie użył magii, by je otworzyć. Góra zatrzęsła się pod wpływem tej próby. Z pułapu posypał się drobny gruz i pył. W otwartej wnęce bezpośrednio pod Wajdlotgłazem stała zniszczona drewniana szkatuła pokryta runicznym pismem. Jason opuścił ją na ziemię i uniósł wieko. Wewnątrz znajdowała się kolekcja zwojów, związanych lnianą wstążką, zapisanych pismem, którego młody czarodziej nie potrafił odczytać. Była też wielka księga zamknięta na kłódkę z drogocennym kamieniem. Jason nie był miłośnikiem książek, a ta wyglądała na ciężką i nieporęczną. Poza tym czarodziej nie był pewien, czy warto ją zabierać w powrotną drogę. Pomyślał jednak, że z jakiegoś powodu ktoś zadał sobie trud, by ją zamknąć na kłódkę. Zamek rozpadł się w jego rękach i starożytna oprawa skrzypnęła, gdy otworzył księgę. To wydawało się zbyt łatwe. Tekst napisany był wprawnym pismem skryby lub uczonego. Na stronie tytułowej widniał napis: O ostatnich dniach Wielkiego Królestwa i o tym, jak przeszło do historii: Tragedia. Wznieciwszy światło w palcach, Jason przeglądał pierwsze strony. Był to dziennik, prowadzony przez sługę jakiegoś dawnego władcy, spisany w języku magii. Jason miał już zamknąć książkę i odłożyć na bok, lecz coś kazało mu czytać dalej. Moja Pani Królowa Aidan Ladhra przyjęła królów Galii w tej wspaniałej twierdzy. Jakże pięknie lśniła w blasku ognia jej kunsztowna zbroja wypolerowana moją ręką. Jej porażające piękno wprawiło naszych gości w osłupienie, aż zaniemówili z podziwu i trwogi. Padli na twarz i wstali dopiero, gdy nader łagodnym głosem ich o to poprosiła. Zjedli z nami wieczerzę i muszę przyznać, że moja Pani była wielce zawiedziona rozmową z

nimi. Była łaskawa jak zwykle, ale jej goście byli nieznośni! Sprowadziła muzyków, ale goście nie doceniali ich sztuki, tylko jedli, bekali, śpiewali sprośne przyśpiewki i sypali grajkom srebro do kieszeni. Ona poruszała tematy sztuki i guślarstwa, a oni nie wiedzieli, o czym mowa. Nie mają pojęcia o magii… Jason przeskoczył dalej. Moja pani Aidan wysłała uprzejme zaproszenie do Królów Brytanii, by odwiedzili ją w jej zimowej rezydencji. Oni jednak przybyli z wojskiem, z wszelakimi machinami wojennymi i przysłali posłańca z żądaniem poddania się. Było to poniżające; najwyraźniej uważali ją za głupią i niezdolną do negocjacji. Niestety, moja Pani poczuła się tak znieważona, że zabiła posłańca na miejscu i zjadła go na kolację. Potem zniszczyła armie, które przyszły za nim. To ci dopiero. Jason znowu obrócił kilka kartek. Po nieudanej próbie znalezienia przyjaciół w istniejących królestwach, zniechęcona ich reakcjami na jej przyjazne gesty, moja Pani Aidan postanowiła stworzyć własną grupę jej równorzędnych artystów i uczonych obdarzonych magiczną mocą, talentem, który będzie przechodził na ich dzieci. Ujrzałem przyszłość w mojej kuli i powiedziałem jej, że to niebezpieczne, lecz moja Pani czuje się samotna, mając do towarzystwa jedynie moją skromną osobę. Co do mnie, to nie żądam innej nagrody niźli jej obecność. Góra jęknęła i zadrżała. Chociaż w jaskini było chłodno, Jason otarł rękawem pot z czoła. Świadom upływu czasu, w pośpiechu obracał kartki, pozostawiając na nich wilgotne, delikatne ślady palców. Moja Pani Aidan jest zmęczona ciągłymi sporami między tymi, których obdarzyła mocą. Tam, gdzie szukała towarzystwa, znalazła jedynie kłopoty. Podarowała wszystkim bezcenne talenty, a oni są o siebie zazdrośni. Boję się, że spiskują przeciwko niej, zwłaszcza ten czarodziej Demus, który kształtuje magię słowami. Widzę, jak rzucają chciwe spojrzenia na zgromadzone przez nią skarby, ona jednak nie zważa na moje przestrogi. Uważa tych łajdaków za swoje dzieci, słusznie czy nie, i nie chce słyszeć o nich nic złego. Gdzieś w podziemnym korytarzu rozległ się huk skały uderzającej o skałę. Trzeba było się wynosić, a Jason wciąż nie wiedział, czy warto zabierać tę książkę. Przerzucał kartki, szukając ostatniego wpisu. Widać było, że tworzono go w pośpiechu, stronice były poplamione, pismo rozmazane, jakby zroszone łzami. Stało się, jak przewidywałem. Demus i inne niewdzięczne żmije zatruli nas. Moja Pani zamknęła się w wielkiej sali Smoczego Jaru, by skonać. Pielęgnowałem ją najlepiej jak umiałem, lecz nic nie mogłem zrobić. Zgasła kilka godzin temu. Odchodzi bezpotomnie. Nim wyzionęła ducha, włożyła mi w dłonie Smocze Serce, które jest teraz źródłem mocy dla wszystkich gildii magicznych. Pomimo wszystko ona wciąż wiąże z nimi nadzieje. Wbrew moim sprzeciwom mianowała mnie Dziedzicem Smoka i obciążyła mnie i moich potomków powinnością trzymania gildii w szachu i pilnowania, by nie zniszczyły świata i siebie wzajemnie. Nie podoba mi się to zadanie. Chciałbym, aby moje dzieci nie miały nic wspólnego z obdarzonymi mocą. Kiedy trzymam Smocze Serce w dłoniach, zdaje mi się, iż moja Pani wciąż żyje. Płomienie jej ducha płoną wewnątrz, bezpieczniejsze w tym naczyniu niźli w ludzkim ciele, na tyle potężne, by zniszczyć wszystkich jej wrogów. Chciałbym być tak silny, by tego użyć. Smocza twierdza jest otoczona. Moje dzieci rozeszły się po świecie. Nie mam odwagi wysłać do nich wiadomości, aby nie wpadła w niepowołane ręce, choć przez zaufanego posłańca przesłałem

im kilka cennych drobiazgów. Szczerze mówiąc, czuję gorycz i mam nadzieję, że żyją spokojnie i w dostatku, nie wiedząc o brzemieniu swego powołania. Zanim umrę obok mojej Pani, ukryję Smocze Serce w głębi góry, zapewniając mu taką ochronę, na jaką tylko mnie stać. Może los sprawi, że trafi ono w ręce kogoś, kto wykaże siłę woli i pragnienie uwolnienia jego mocy. Ta osoba posiądzie władzę nad mocami, które zostały nadane. Ta osoba ponownie zapanuje nad gildiami. Albo je zniszczy, na co zasługują. Jason spoglądał na księgę na swoich kolanach. Czy to kolejna z fantastycznych legend tworzonych dla wyjaśnienia dość zagmatwanych dziejów? Odłożył książkę i jeszcze raz zajrzał w otwór w skale, oświetlając wnękę światłem swoich palców. W głębi stał dekoracyjny piedestał z kunsztownie wykonanego metalu, a na nim opal wielkości piłki do rugby. Jason ostrożnie wsunął rękę i wyjął kamień. Oparł się na kolanach i piętach. Kamień ściskany w dłoniach miał jajowaty kształt, lśnił przebłyskami zielonego, niebieskiego i purpurowego ognia. Był idealny, bez żadnych widocznych skaz. Ogrzewał palce, jak gdyby w jego wnętrzu istotnie płonął ogień, i zdawał się buczeć, promieniując mocą. Wiele minut upłynęło, gdy Jason wpatrywał się zauroczony w serce kamienia. Zdawało mu się, że między kamieniem w jego rękach a Wajdlotkamieniem, który nosił w piersi, przepływa pulsujący strumień mocy, dodając mu sił. Jak Smoczy Ząb osadzony w skale, tylko… przenośny. Wzmacniacz mocy? Właśnie tego potrzebował. Znowu się nachylił i wyciągnął z wnęki metalową podstawę. Była to plątanina mitycznych bestii, a może jedna mityczna bestia z wieloma głowami. Smoki. Lekko oszołomiony, Jason wyrzucił agaty z aksamitnego worka i włożył do środka opal. Oderwał skrawek szkarłatnego aksamitu i starannie owinął stojak. Wepchnął to do plecaka. To będzie dla mnie, pomyślał. Szybko przejrzał biżuterię i wybrał kilka ciekawszych przedmiotów, między innymi duży złoty kolczyk dla siebie, celtycką gwiazdę. Powciskał pojedyncze klejnoty do pustych zakamarków plecaka i zasunął zamek. Przerzucił sobie plecak przez jedno ramię i lekko ugiął się pod tym ciężarem. Na drugim ramieniu zawiesił miecz w pochwie, a pod pachę wsunął grubą księgę. Żałował, że nie udźwignie nic więcej. Góra wokół niego stawała się coraz bardziej niespokojna. Dudniły ocierające się o siebie głazy, trzeszczał osuwający się piach i gruz spadający na kamienną posadzkę. Jakby Kruczołeb odkrył obecność złodzieja w swym sercu i chciał go powstrzymać. Jasona przeraziła myśl, że przebywa tutaj zbyt długo. Wyszedł za drzwi, a one natychmiast się za nim zatrzasnęły. W kamiennym sklepieniu nad jego głową pojawiły się ogromne pęknięcia, które rozchodziły się na wszystkie strony. Ojej. Rzucił się w kierunku wejścia do jaskini. Przeskakiwał gruz, uchylając się przed spadającymi odłamkami, biegnąc slalomem w wąskim przejściu i czując drżenie i nachylenie skały pod stopami. Widział przed sobą światło, a to znaczyło, że był już bliski celu. Góra kołysała się, trzęsła, drżała. Kamienne odłamki kaleczyły mu twarz. Z przerażeniem dostrzegł, że dwa olbrzymie głazy, które wcześniej rozstąpiły się, by go wpuścić, teraz przybliżają się do siebie, zasuwając wejście. Snop wpadającego światła był coraz węższy. Jason bał się, że zostanie uwięziony w Kruczołbie.

Niczym wąż przecisnął się przez zwężający się otwór, dociskając książkę blisko ciała. Odrapał przy tym łokcie i kolana, poobijał dłonie, kiedy zdejmował wyładowany plecak i ciągnął za sobą miecz, który w zetknięciu ze skałą sypał iskrami. Wreszcie się wydostał. Przywarł do oblodzonej skalnej półki przy wejściu do groty, a góra zamknęła się za nim. Leżał na brzuchu na skale; miecz, księga i plecak były obok niego. Odrapane ręce pozostawiały na śniegu krwawe ślady. Odpoczął jeszcze kilka minut, nim uniósł się do pozycji siedzącej i wyjrzał poza krawędź półki. Wyglądało na to, że już po wszystkim. Zielonkawa mgła się rozchodziła, rozpadała na długie pasma, które odpływały z wiatrem. Las wciąż się tlił na stokach wąwozu. Czarodziejski ogień nie był łatwy do ugaszenia. Jason oparł się o Kruczołeb i wyjął papierosa. Trudno mu było go zapalić. Ręce mu się trzęsły, i to bynajmniej nie z zimna. Kamień w plecaku wystarczająco go ogrzewał. W jakiś sposób musiał wynieść go poza Jar. Przywiązał książkę do plecaka, tak by jak najlepiej rozłożyć ciężar. Następnie położył się i spał niespokojnie, a magiczny kamień rozjaśniał jego sny. Odczekał, aż zapadnie największa ciemność, na krótko przed nastaniem świtu, i śmiercionośna mgła się rozejdzie. Wtedy zaczął się czołgać wzdłuż skały, zmagając się z ciężarem niewygodnego bagażu i zaczepiając mieczem o szczeliny i drobną roślinność. Odetchnął z ulgą, gdy wreszcie dotarł do dna doliny. Zamek w Kruczym Jarze wciąż był jasno oświetlony i Jason widział ciemne sylwetki poruszające się przy murach, zapewne wypatrujące spodziewanego ataku. Przez chwilę rozważał, czy wracać tą samą drogą, którą przyszedł, czy szukać nowej. Postanowił zaryzykować powrót znaną trasą. Uczynił się niezauważalnym i ruszył doliną. Z każdym krokiem ciężar plecaka stawał się coraz bardziej odczuwalny. Raz na jakiś czas dźwięk cichej rozmowy lub blade światło przebijające pośród drzew mówiły mu, że w otaczającym go lesie trzymają wartę czarodzieje. Gdy dotarł do początku szlaku, ruszył pod górę z jeszcze większą ostrożnością. Uważał na kierunek wiatru, szukał atramentowych cieni pod koronami sosen. Był tak zziębnięty, że ledwie poczuł rozciągnięty drut, gdy o niego zawadził. Natychmiast otoczyła go jaskrawa, błyszcząca chmura, jego wcześniej niezauważalna postać stała się całkowicie widzialna, osnuta połyskującym zarysem. – Ha! – usłyszał głos zza pleców. Zupełnie odruchowo Jason zrzucił zaklęcie niezauważalności i wzniósł osłonę akurat w porę, by się uchronić przed strumieniem parzącego czarodziejskiego płomienia. Obrócił się, aby zobaczyć napastnika. Był to chłopiec, młodszy od Jasona, około trzynastu lat, nawet dość ładny, z jasnoniebieskimi oczami za szkłami drucianych okularów. Jego jasne loki pokrywał śnieg. No nie, pomyślał Jason. Plan polegał na wydostaniu się, nie będąc zauważonym. – Wiedziałem, że musiałeś się stać niezauważalny – oznajmił triumfująco chłopiec. – Inaczej nie mógłbyś się przedostać przez straże ojca. Jason zszedł ze ścieżki, by ominąć tę nową przeszkodę, ale słowa chłopaka kazały mu się zatrzymać. – Straże ojca – powtórzył. – Kim ty, u diabła, jesteś? – Jestem Devereaux D’Orsay – oświadczył chłopiec. – Mieszkam tutaj. A ty?

– Geoffrey Wylie – powiedział Jason, wymieniając pierwsze nazwisko czarodzieja, jakie przyszło mu do głowy. Czarodziej Czerwonej Róży i tak zasługiwał na trochę popularności wśród dzieciarni. – To wkroczenie na teren prywatny, panie Wylie – powiedział Devereaux D’Orsay i władczym gestem wyciągnął rękę. – Niech pan odda mi miecz i plecak. – D… dobrze – odparł Jason. Gdy zaczął się odwracać, Devereaux rzucił zaklęcie unieruchamiające, które Jason co prawda zdołał odbić, ale pozostał oniemiały i oszołomiony. Ten dzieciak ma talent. Niestety. Chłopiec zmarszczył czoło i wyprostował się dumnie. – Zbliż się do mnie. Zabieram cię do twierdzy. Ojciec i ja przesłuchamy cię i dowiemy się, co tu robisz i dla kogo pracujesz. Jason westchnął, a z jego ust uleciał obłoczek pary. On i Seph McCauley zabili w samoobronie Gregory’ego Leicestera. Jason uważał, że mógłby bez większych wyrzutów sumienia zabić Claude’a D’Orsaya, ale nie trzynastoletnie dziecko. A to oznaczało, że pozostawi świadka. – Po prostu odejdź, dobrze? – powiedział Jason spokojnie. – I zapomnijmy o wszystkim. To wyraźnie rozjuszyło młodego D’Orsaya. Rzucił się na Jasona, przebił się przez jego osłonę i zbił go z nóg. Splątani rękami i nogami potoczyli się razem w mały wykrot. Devereaux szarpał, ciągnął za sznurki przy plecaku, aż odwiązał książkę, która upadła w śnieg. Jason uderzył dzieciaka w nos. Widok krwi zdezorientował chłopca na tyle, że Jasonowi udało się rzucić na niego zaklęcie unieruchamiające. Wstał i popatrzył z góry na unieruchomionego syna D’Orsaya, żałując, że nie może sprawić, by zniknął. – Pozdrów Claude’a ode mnie – mruknął. – Powiedz mu, że jeszcze wpadnę. Nie było czasu szukać zgubionej księgi. Ich magiczna potyczka nie mogła pozostać niezauważona. Czerpiąc siły z pragnienia pozostania przy życiu, Jason wdrapał się na szlak i ruszył drogą do Keswick, czując obecność tajemniczego kamienia w plecaku. Za nim pozostała dostojna góra otulona nieprzebraną ciemnością. Płomień z serca Smoczego Zęba zniknął.

Rozdział 2 Azyl Madison Moss szła oblodzoną ulicą, przyciskając swoje portfolio do ciała, żeby wiatr jej go nie porwał. „Uniform” kelnerki w pensjonacie Legendy – długa spódnica i koronkowa bluzka – nie bardzo nadawał się do przemierzania zimą ulic miasteczka w północno-wschodnim Ohio. Na wierzchu miała podszyty polarem płaszcz, który znalazła w Armii Zbawienia, a na nogach buty z wytłaczanej czerwonej skóry, które kupiła na wyprzedaży ulicznej w centrum. To było we wrześniu, gdy jeszcze czuła się bogata. Teraz miała w kieszeni dziesięć dolarów i pięćdziesiąt pięć centów. Książki i przybory na semestr wiosenny kosztowały czterysta pięćdziesiąt pięć dolarów i siedemdziesiąt dziewięć centów plus podatek. Pewnie mogłaby taniej zamówić to przez internet, ale jej karta kredytowa od jesieni była zablokowana. W pokoju zostawiła rachunek za ubezpieczenie zdrowotne – sto pięćdziesiąt dolarów – wymagane przez Trinity College. Prace, które mogła jej znaleźć matka, Carlene, nie oferowały ubezpieczeń. Co jeszcze? Skrzynia biegów w starym pickupie Madison się rozpadała. Wciąż dało się jeździć, jeśli ruszało się bezpośrednio z drugiego biegu. Gdyby była w domu, namówiłaby jakiegoś mechanika, żeby to naprawił. On bałby się odmówić. Bałby się, że jego warsztat albo dom z rodziną w środku mogłyby doszczętnie spłonąć. Opinia wiedźmy niosła ze sobą pewne korzyści. Poczuła znajomy ucisk w żołądku, nieustępujący, póki nie odepchnęła od siebie tej myśli. Zbyt wiele trosk od siebie odsuwała. To przypominało jedną z tych głupich gier w automatach, gdzie uderza się podskakujące aligatory młotkiem, zanim zdążą ugryźć. Chociaż stan opłacał jej czesne za naukę, korzystała z kredytu studenckiego, mieszkała u kuzynki Rachel za darmo i brała tyle godzin, ile Rachel mogła jej w pensjonacie zaproponować, stale brakowało jej pieniędzy, i to coraz bardziej. Boże Narodzenie nadeszło i minęło, i wydała więcej, niż powinna na prezenty dla Grace, Johna Roberta i Carlene. I dla Sepha. Spojrzała na zegarek i przyspieszyła kroku. Był koniec stycznia, ale rynek w Trinity przypominał kartkę świąteczną z przeszłości – ośnieżony plac otoczony kamiennymi budynkami uczelni, kokardy i zielone gałązki udrapowane wokół staroświeckich lamp ulicznych. Wystawy sklepowe kusiły poświątecznymi wyprzedażami, a między nimi uwijali się klienci obładowani pakunkami. Prawdziwa sielanka. Prawdziwie irytujące. Ale i tak lepiej niż w domu. W Coalton County była tematem kazań w ponurych małych kościołach, gdzie kaznodzieje o spoconych dłoniach używali jej jako przykładu zła. „Wiedźma!” – krzyczeli. I szeptali: „Podpalaczka”. Na jej widok ludzie przechodzili na drugą stronę ulicy. Zbierali się w złowieszcze grupki, niczym skrzeczące szpaki. Chodniki w Trinity pełne były ludzi jaśniejących aurą, których magia przebijała się przez skórę jak lampki bożonarodzeniowe na przyprószonej śniegiem choince. Byli to na ogół Wajdloci nieczarodzieje – członkowie gildii magicznych, którzy w azylu w Trinity znaleźli schronienie przed wojną.

Nonwajdloci, ludzie niemagiczni, nic o tej wojnie nie wiedzieli, ale na całym świecie dochodziło do rozlewu krwi. To czarodzieje toczyli między sobą walkę o wpływy. Temu właśnie miały zapobiegać Zasady Współistnienia. Ci spośród członków gildii służebnych, którzy nie chcieli brać w tym udziału, schronili się w Trinity – i przez to byli uważani za rebeliantów. Madison nie miała aury, więc nikt nie zwracał na nią uwagi. Kiedy weszła do ciepłego wnętrza Magicznych Dłoni, sklepu na rynku, owionął ją zapach cynamonu i paczuli. Iris Balingame stała przy blacie roboczym na tyłach i spajała szkło. Iris była czarodziejką witraży. Dosłownie. – Dzień dobry, Maddie – przywitała ją. Odłożyła pracę i zmyła topnik z dłoni. – Muszę ci powiedzieć, że twoje prace bardzo się podobają. Cieszą się dużym zainteresowaniem. Madison przesunęła palcami po kolczykach z koralików zawieszonych na stojącej na ladzie choince i tęsknie spojrzała na biżuterię w gablocie. – Ja tylko… wie pani… chciałam zobaczyć, czy coś się sprzedało. – Hmm. – Iris podeszła do lady i pogrzebała w kartotece. – Zobaczmy. Trzy grafiki, jedna akwarela, cztery pudełka kart. – Podniosła głowę. – No, no. W dwa tygodnie. To świetnie, nie? – A czy mogłabym dostać pieniądze teraz? Iris się zawahała. – Zwykle czekamy do końca miesiąca i wtedy wypłacamy wszystkie należności, ale jeśli to pilne… – Nie, nie ma sprawy – odparła Madison, udając zainteresowanie kalejdoskopami na ladzie. – Chciałam tylko coś sobie kupić. Poczuła w oczach zdradzieckie łzy. Nienawidzę tego, pomyślała, całe życie to robię. Zaciskanie pasa, wiązanie końca z końcem, tłumaczenie się. – Nic ci nie jest, kochanie? Madison podniosła głowę i napotkała zatroskany wzrok Iris. – Nie, nic – szepnęła, pragnąc, by Iris niczego nie zauważyła. Czarodziejka spontanicznie wyciągnęła do niej dłoń i cofnęła ją w ostatniej chwili, udając, że musi poprawić sobie ozdoby w długim warkoczu. Iris nie była na Drugiej Siostrze, ale z pewnością słyszała, co się tam działo. Czarodzieje bali się osoby, która mogła wyssać z nich moc. Zupełnie jakbym była nieuleczalnie chora, pomyślała Maddie, i nikt by nie wiedział, jakie to zaraźliwe. Nawet ja. – Jeśli masz jeszcze coś, co chciałabyś tu umieścić… – Policzki Iris zaróżowiły się z zażenowania. Madison wyprężyła się, uniosła głowę, odchrząknęła. – Właściwie, jest tu coś, co chciałabym odebrać, przynajmniej na razie – zaczęła przeglądać pojemnik z rysunkami, wyjęła jeden i wsunęła do swojego portfolio. Podała Iris etykietkę, a ta odnotowała to w karcie Maddie. – Mam jeszcze kilka grafik. Przyniosę je jutro. Wyszła z Magicznych Dłoni i skręciła w Klonową. Szła w stronę liceum, kopiąc bryłki lodu rozrzucone przez pług śnieżny. Jeśli jej się poszczęści, to wieczorem zarobi co nieco na napiwkach. Zimą zwykle interes słabo się kręcił, ale tego roku było inaczej. W tym roku Trinity było jak Aspen podczas świąt. Przynajmniej tak mówiła Rachel. Była w Aspen raz, na zjeździe hotelarzy. W szkole średniej w Trinity właśnie skończyły się zajęcia i uczniowie zbiegali po schodach i rozchodzili się po sąsiednich ulicach albo wsiadali do autobusów. Kilku z nich pomachało do

Maddie – w końcu to mała mieścina i widywano Madison w towarzystwie pochodzącego stąd Jacka Swifta oraz jego kolegów Harmona Fitcha i Willa Childersa. Niektóre dziewczęta przyglądały się jej z uznaniem, zapewne zastanawiając się, co takiego widzi w niej ten egzotyczny Seph McCauley. Jednak większość twarzy nie wyrażała żadnej opinii. Trinity jest małym miasteczkiem, ale w porównaniu z Coal Grove to metropolia. Zadowolona z tej anonimowości, Madison przeszła przez zatłoczony korytarz do sekretariatu. Wyjęła z teczki kopertę i podała sekretarce. – Dla pana Penworthy’ego – powiedziała. – Ocena postępów od doktor Mignon za poprzedni semestr. – Doktor Mignon miała to przesłać bezpośrednio do mnie, panno Moss – odezwał się pan Penworthy od drzwi swojego gabinetu. – Już to pani mówiłem. Dyrektor szkoły średniej w Trinity był w butach na niewielkim obcasie, miał pasek ze srebrną sprzączką i cienki krawat. Madison opuściła wzrok na swoje eleganckie buty i wzruszyła ramionami. To tylko kwestia skali i kontekstu. W każdym razie tak to sobie tłumaczyła. Nie odezwała się od razu w obawie przed tym, że coś jej się wyrwie. – Ja… przepraszam… proszę pana – powiedziała. – Doktor Mignon nalegała, żebym brała w tym udział, mówiła, że może pan zadzwonić w razie jakichś pytań. Dyrektorowi od początku nie podobał się pomysł nadzorowania postępów Madison w szkole wyższej, chociaż zakres jego działań ograniczał się do prac papierkowych. Pan Penworthy wyrwał kopertę z ręki sekretarki i wymachiwał nią przed Madison. – Skąd mam wiedzieć, że twoje oceny nie zostały zmienione? Madison nie wypowiedziała tego, co pierwsze przyszło jej do głowy. – Hm… Chyba może pan zadzwonić do doktor Mignon. – Niemal dygnęła, wychodząc tyłem z sekretariatu. Nie możesz sobie pozwolić na kolejne kłopoty, mówiła do siebie. Przybyłaś tutaj, żeby zacząć wszystko od nowa. Zaczęło się w szkole średniej w Coal Grave od karteczek przyczepianych do jej szafki i wsuwanych do tornistra, krążących esemesów. Opowieści o tym, że Madison Moss to wiedźma. Nie czarodziejka albo „babka” często spotykana w tych stronach. Nie. Maddie była diabłem, diaboliczną harpią, która mogła wysysać duszę przez ucho, rzucić urok na ogród albo omotać czyjegoś chłopaka. Nie miała pojęcia, skąd to się wzięło, ale ta plotka miała wielką siłę. Gdy Maddie przechodziła, dzieci wykonywały znak ochrony przed złem. Dziewczęta próbowały zdobyć kosmyk jej włosów, by wykorzystać go do zaklęć miłosnych. Chłopcy podpuszczali się wzajemnie, by któryś się z nią umówił. Właściwie ludzie już nie wierzyli w takie rzeczy. W tej sytuacji jednak coś ich jakby zamroczyło. Madison starała się nie zwracać na to uwagi, licząc, że to przejdzie albo że pojawi się jakiś inny temat do rozmów. Wtedy zaczęły się pożary. Z początku płonęły walące się, puste szopy, stodoły i stogi siana, które paliły się jak pochodnie w całej okolicy. Później stodoły ze zwierzętami, domki myśliwskie i wiejskie kościoły. Niczego nie uratowano, wszystko spaliło się doszczętnie. Sprawcy na każdym miejscu zostawiali jakiś czarodziejski symbol – pentagram, krzyż elfów, kielich mszalny. Madison nawet nie wiedziała, co to za znaki, póki nie sprawdziła w bibliotece. Na całe hrabstwo padł strach, a podejrzenia skierowano na Bookerów. Sytuację pogarszały krążące już wcześniej plotki. Policja prowadziła śledztwo, ale sami chyba nie wiedzieli, czego szukać. Ktoś podrzucił Bookerom na podwórze pojemnik wypełniony krwią. Ludzie pozostawiali

pogróżki na sekretarce (kiedy rodzina Maddie miała jeszcze telefon). Ktoś zakradł się na ich rodzinny cmentarz i połamał część nagrobków, a na innych wypisał groźby i obelgi. Przedstawiciele Kościoła Poczwórnej Ewangelii odprawiali egzorcyzmy przed ich bramą, aż Madison przegoniła ich strzelbą. To nie pomogło. Koszmar nie chciał się skończyć. Całe watahy miłośników sensacji zaczęły ją śledzić, licząc na to, że przyłapią ją na gorącym uczynku. Nie chciano jej obsługiwać w restauracjach i nikt nie chciał być obsługiwany przez Carlene. Dotychczasowi przyjaciele zniknęli. W końcu Carlene, której groziła utrata pracy, przystąpiła do działania. Zadzwoniła do Rachel, a ta zaproponowała Madison pokój, wyżywienie oraz pracę w Trinity. A jej nauczycielka plastyki, pani McGregor, podpowiedziała, jak wykorzystać kredyt studencki, by skończyć szkołę średnią. Madison wyjechała z Coalton County pod koniec drugiej klasy. Wtedy pożary ustały. Co potwierdziło jej winę, uważali niektórzy. Odepchnęła od siebie te wspomnienia. Miała to już za sobą. Gdy opuściła sekretariat, korytarze były już opustoszałe, a autobusy odjechały. Rozejrzała się wśród uczniów na schodach przed wejściem, szukając wzrokiem wysokiej, szczupłej sylwetki Sepha. Oczywiście nie znalazła. Umówili się w Corcoran’s i już była spóźniona. Na szczęście to tylko kilka kroków dalej. Przeszła przez parking i ruszyła ulicą. Przed wejściem do lokalu strzepnęła śnieg z butów, z irytacją patrząc na plastikowego renifera przybitego do drzwi – lampka w jego nosie świeciła pogodnie w słabnącym świetle popołudnia. Dzwonki w uprzęży błyszczały, gdy otwierała drzwi. Czy nikt w tym mieście nie zauważył, że święta już minęły? Sala jak zwykle o tej porze była wypełniona uczniami, którzy wyszli ze szkoły. Madison obrzuciła wnętrze wzrokiem – czerwone boksy wzdłuż ściany, stołki przy zbiorniku z wodą. Sepha nie widać. Spojrzała na zegarek. Spóźniła się dwadzieścia minut. Może już tu był i wyszedł? Podniosła klapkę komórki. Żadnych wiadomości. Harmon Fitch i jego dziewczyna Rosie siedzieli pochyleni nad laptopem tam gdzie zawsze, przy stoliku od frontu. Fitch podniósł głowę. – Cześć, Maddie. Siadaj. Obrócił laptop w stronę Rosie, która odrzuciła długie dredy i z werwą zaczęła coś pisać. Pewnie włamywali się do Pentagonu. Madison pokręciła głową. – Dzięki, nie mogę zostać. Muszę iść do pracy. – Niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. Rosie z powrotem przesunęła komputer Fitchowi. On spojrzał na ekran i uśmiechnął się szeroko. – Świetnie. Wypróbujmy to. – Jego palce tańczyły po klawiaturze, wprowadzając szeregi liter i cyfr. – Hm… Nie widzieliście Sepha? Miał się tu ze mną spotkać. Mam coś dla niego. Palce Fitcha nie przestawały się poruszać. – Ostatni raz widziałem go na drugiej przerwie, jak zwykle spał na lekcji, a po południu nie przyszedł na matmę. – Co zrobił? Fitch przerwał pisanie i rozparł się na krześle, by spojrzeć na nią uważniej. – Nie zjawił się na matematyce, a nie było go na liście nieobecnych. Nie dajesz mu spać czy co? Madison poczuła, jak krew napływa jej do twarzy.

– To nie ja. – A więc kto? Stłumiła falę zazdrości. Unikała Sepha, znajdowała różne wymówki. Nie powinna się skarżyć, jeśli spotyka się z kimś innym. Fitch wzruszył ramionami i ponownie nachylił się nad komputerem. – W każdym razie ma kłopoty. Garrity był porządnie wkurzony. To już trzeci raz w tym semestrze. Czuła, jak ogarnia ją poczucie winy i przerażenie. To do niego niepodobne, żeby opuszczać lekcje. Może jest chory. Albo gorzej, może jest chory z jej powodu. Ale jak to możliwe, skoro tak dawno się nie widzieli? Wczoraj przysłał jej esemesa z prośbą o pomoc przy pracy na plastykę. Nie prosiłby, gdyby nie był w podbramkowej sytuacji. Nie mogła mu odmówić. – Gdyby się zjawił, powiedz mu, żeby do mnie zadzwonił. Dzwoniła już do niego, ale natychmiast włączała się poczta głosowa. Zostawiła wiadomość. Gdzie mógł być? Zdesperowana, doszła aż do parku, choć zimą nie było to często odwiedzane miejsce. Sepha nie znalazła, ale natknęła się na wojowników Jacka Swifta i Ellen Stephenson, trenujących z armią duchów na odludnej polanie. Trafiła do nich po odgłosach walki. Jack wzniósł czarodziejską osłonę przed ciekawskimi, na mało prawdopodobny wypadek, gdyby ktoś wybrał się w środku zimy na spacer po lesie. Madison jednak była elicytorką. Magia i iluzje na nią nie działały. Pochłonęła barierę, która zaraz potem wróciła na miejsce, całkiem poza jej kontrolą. Na polanie stał Jack Swift. Jego długie złotorude włosy były związane z tyłu rzemykiem. Prowadził do ataku dwa tuziny wojowników przez zaśnieżone pole. Po drugiej stronie czekała na nich Ellen Stephenson i jej dwa tuziny: ściana sterczących mieczy i tarcz. Nigdzie śladu Sepha. Wojownicy na polanie pochodzili z różnych epok, o czym świadczyło ich różnorodne uzbrojenie i stroje. Ich broń lśniła w słabym zimowym słońcu, oddechy mieszały się z zimnym powietrzem. Zwarli się ze sobą w miażdżącym uścisku, tworząc plątaninę rąk, nóg i śmiercionośnej broni. Krew rozbryznęła się po śniegu, przekleństwa i obelgi w różnych językach śmigały między drzewami, gdy pojedynczy wojownicy próbowali w tej ciżbie używać mieczy. Jack przecierał sobie szlak swoim mieczem, Pogromcą Cieni. Klinga połyskiwała pod drzewami niczym płomień. Ellen zbliżyła się do niego. Jej miecz znalazł lukę w jego obronie. Ostrze uderzyło go w żebra, wzbijając tuman śniegu. – Cios! – krzyknęła. – Wyczuwalny cios. Poddajesz się? – Ledwie wyczuwalny – burknął Jack, z furią odpierając jej atak. Iskry poszybowały w górę, gdy ich miecze się zetknęły. Rozgrzane ciała parowały w mroźnym powietrzu. Ziemia pod ich butami zamieniła się w grubą warstwę błota i lodu. Madison wbrew sobie była zachwycona tym widokiem. Na wysokiego muskularnego Jacka zawsze przyjemnie było patrzeć. Wraz z Ellen stanowili dobraną parę tancerzy, których ciała poruszały się w rytm dzikiej melodii słyszalnej tylko dla nich. Przypominało to grę wideo rzeczywistych rozmiarów, starcie żywych ze zmarłymi. Podczas tych potyczek odnosili rany – nawet śmiertelne – ale na końcu wszyscy wstawali, choć nie bez obrażeń. Wreszcie Jack się obrócił i obiema rękami zadał tak potężny cios, że wytrącił Ellen miecz z rąk. Z uśmiechem postąpił naprzód, przypierając wojowniczkę do drzewa. – I co, wojowniczko, czy się podda… – Krzyknął, gdy Ellen strzeliła z procy i kamień wielkości pięści uderzył go w ramię.

Ellen nie znosiła przegrywać. Wreszcie Jack zauważył Madison czającą się na skraju polany. – Madison! Skąd się tu wzięłaś? – Zatrzymał wojownika w bawolej skórze, który atakował go toporkiem, i uniósł ręce. – Czekaj! Walka jeszcze przez chwilę dogasała, wreszcie ustała. Czar prysł. Madison naciągnęła czapkę na uszy. – Nie przerywajcie sobie. Jack i Ellen spoglądali po sobie, jakby każde liczyło na to, że to drugie zabierze głos. Wiedzieli, że Madison nie podobają się te niespokojne przygotowania w Trinity. Obdarzeni mocą stanowili rodzaj klubu, z którego ona była wykluczona. Jack chrząknął. – My… no wiesz… ćwiczyliśmy. Na wypadek gdyby Domy Czarodziejów próbowały wedrzeć się do azylu. Madison skuliła ramiona, jakby chciała zakryć się płaszczem. – Nie przyjdą tu. – Walczą w innych miejscach – zauważyła Ellen. – Porywają guślarzy, by pomagali im sporządzać broń. Racja. Ale Madison skinęła głową w stronę armii. – Jeśli Różowcy rzeczywiście tu przyjdą, do czego na pewno nie dojdzie… to co zrobicie? Naprawdę myślicie, że dacie radę ich powstrzymać z tą żałosną zbieraniną? – Ledwie to powiedziała, pożałowała tych słów. Jej matka, Carlene, zawsze powtarzała, że maniery Madison pozostawały dwa kroki w tyle za jej ciętym językiem. Jakby sama Carlene świeciła przykładem. – Mimo wszystko… – zaczął Jack. Znowu wraz z Ellen wymienili między sobą spojrzenia. – Musimy próbować. – Może lepiej by było się zaopatrzyć w jakieś strzelby – zaproponowała Madison cynicznie. – I granaty. – Karabiny nie działają na czarodziejów, chyba że się ich zaskoczy – powiedziała Ellen. Była wychowywana przez czarodziejów, bez kontaktu z rówieśnikami, więc często nie wyczuwała sarkazmu. – Ich osłony całkowicie ochraniają ich przed niemagicznymi atakami. Ale wojownik może pokonać czarodzieja w magicznej bitwie. – I tak myślę, że to strata… – Wyczuwając czyjąś obecność, obróciła się. Zaraz za nią stał wojownik odziany w bawolą skórę i bezczelnie przysłuchiwał się tej rozmowie. – Chciał pan czegoś? Zdjął kapelusz i wykonał szarmancki ukłon. – Nazywam się Jeremiah Brooks, pani – powiedział. – Nie wydaje mi się, by nas sobie przedstawiono. Madison patrzyła na niego zdumiona. Był bardzo wysoki i pachniał potem, skórą i prochem strzelniczym. – Jestem Madison Moss. – Bardzo mi miło panią poznać. Niech mi wolno będzie zauważyć, iż jesteś, pani, zapewne najpiękniejszą niewiastą w miasteczku. – Uśmiechnął się szerokim, pożądliwym uśmiechem. – Jeremiah mieszkał tutaj pod koniec XVIII wieku – wyjaśnił Jack. – Porwali go Różowcy i zginął w Kruczym Jarze w 1792 roku. – Ach tak, panie Brooks? – zapytała Madison, nie mając nic innego do powiedzenia. Oczywiście,

że tak. Jeremiah Brooks był duchem. Podrywał ją ktoś, kto nie żył już od ponad dwustu lat. Takie rzeczy były na porządku dziennym w Trinity. Brooks skwitował swoją śmierć machnięciem ręki. – Panno Moss, gdybyś zechciała pójść ze mną na tańce dziś wieczorem, przekonałabyś się, jak wiele we mnie życia. – Nie spotykam się z nieżywymi – odparła Madison, obrzucając ducha wojownika gniewnym spojrzeniem. – Tej granicy nie przekraczam. Te duchy były jak dla niej trochę zbyt materialne. Jadły, piły, walczyły… i jak widać tańczyły. Gdyby nie ich dziwaczny ubiór i broń, której używały, trudno byłoby je odróżnić od żywych ludzi. – Uważaj, Brooks – Jack się uśmiechnął – Maddie chodzi z moim kuzynem. Najpotężniejszym czarodziejem, jakiego znam. Brooks pobladł pod nieogolonym zarostem. – Przepraszam panią, nie miałem nic złego na myśli. Nie wyglądałaś mi, pani, na kogoś, kto… Nie mogłem wiedzieć, że… – Nie chodzimy ze sobą. – Madison spojrzała na Jacka, który wzruszył ramionami i znacząco poruszył brwiami w stronę Ellen. Madison się nie poddawała. – To znaczy, my tylko… się przyjaźnimy. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Szczerze mówiąc, ostatnio w ogóle go nie widuję. Gadasz jak nakręcona. Przestań. Brooks uniósł brew. – Uważaj na siebie, panno Moss. Nie sądzę, byś mogła przyjaźnić się z czarodziejem. Oni słyną z tego, że wykorzystują młode damy. Jeżeli wiesz, pani, o co chodzi. Madison spojrzała wpierw na niego, potem na Jacka i Ellen. – Nieważne. Mieliśmy się spotkać godzinę temu. Nie widzieliście go? Jack potrząsnął głową. – Ja też go już nie widuję. On i Nick są całkowicie pochłonięci podtrzymywaniem osłony. Podczas gdy wojownicy bawili się w wojnę, czarodzieje z Trinity stworzyli niewidzialną barierę, by nie dopuścić do magicznych ataków w azylu. Jej utrzymywanie zdawało się pochłaniać wiele energii. I czasu. – Wciąż nie rozumiem, po co nam specjalna bariera teraz, skoro nigdy wcześniej jej nie było – zauważyła Madison. – Zakaz ataków jest wpisany w Zasady Współistnienia, ale zdaje się, że teraz nikt już nie wie, czy one obowiązują, czy nie – odpowiedział Jack – ani kiedy D’Orsay może uprawomocnić swoją nową konstytucję. Wszystko jest raczej niepewne. Madison przytupywała na zimnie. Jej eleganckie buty nie najlepiej chroniły przed mrozem. – Miałam mu pomóc przy jakiejś pracy na plastykę, ale się nie pojawił. Jack i Ellen przestępowali z nogi na nogę na ubitym już śniegu, wyraźnie marząc o powrocie do walki. – Jeśli go zobaczymy, powiemy, że go szukasz – zaproponowała Ellen. Madison wsunęła ręce do kieszeni, by je ogrzać. – I tak robi się już późno. Muszę iść do pracy. No to cześć. Nim opuściła polanę, usłyszała odgłosy walki. Teraz już została jej tylko godzina do rozpoczęcia zmiany. Zajrzy do cioci Sepha, Becki, potem pójdzie na plażę. W końcu wokół miasteczka i tak jest bariera. Nie ma magii atakującej.