ROZDZIAŁ PIERWSZY
Brama Zachodnia
Porucznik Mac Gillen z Gwardii Królewskiej Felis wtulił
głowę w ramiona, bo wokół hulał silny wiatr, głośno prze-
taczający się z mroźnych pustkowi na północy i zachodzie.
Zaczepił wodze za łęk siodła i pozwolił swojemu koniowi
Maruderowi samodzielnie prowadzić na ostatnim odcinku
do strażnicy przy Bramie Zachodniej.
Zasługiwał na coś lepszego niż ten żałosny posterunek
na żałosnym końcu królestwa Felis. Patrolowanie granic to
zajęcie dla zwykłych żołnierzy — zagranicznych najemników
zwanych belkowcami albo wysokogórskiej straży wewnętrznej. Nie
dla członka elitarnej Gwardii Królewskiej.
Poza miastem przebywa dopiero od miesiąca, ale wciąż
nie może się pogodzić z utratą stanowiska w Południomoście. To
był teren z charakterem, pełen rozrywek, na które
Mac Gillen mógł liczyć podczas patroli — karczmy, salony
gry, dziewczęta do towarzystwa. W stolicy miał wysoko
postawionych protektorów z zasobnymi kieszeniami, czyli
duże możliwości dorabiania sobie na boku.
Z dnia na dzień wszystko legło w gruzach. W strażnicy
Południomostu wybuchł bunt i jedna z Łachmaniarzy
o imieniu Rebeka przytknęła mu płonącą pochodnię
do twarzy. W rezultacie nie widzi na jedno oko, a na
jego twarzy pozostały płaty czerwonej, zbliznowaciałej
tkanki.
Pod koniec lata zabrał Magota, Sloata i kilku innych,
żeby odzyskać ukradziony amulet ukryty w Łachman-
targu. Zrobił to na rozkaz lorda Bayara — Wielkiego Maga
i doradcy królowej. Przeszukali nędzną stajnię od funda-
mentów aż po dach, przekopali nawet podwórze, ale nie
znaleźli ani amuletu, ani Bransoleciarza Alistera, ulicznego
złodziejaszka, który go ukradł.
Kiedy wypytywali mieszkającą nad stajnią kobietę i jej
córkę, te twierdziły, że nigdy nie słyszały o Bransoleciarzu
i nic nie wiedzą o amulecie. W końcu Gillen podpalił całe
to barachło z nędzarkami w środku. Jako ostrzeżenie na
przyszłość dla wszelkiej maści złodziei i oszustów.
Wyczuwając brak uwagi ze strony jeźdźca, Maruder
chwycił wędzidło w zęby i zaczął biec, powłócząc nogami.
Gillen pociągnął za wodze i rumak po krótkiej demon-
stracji oporu poddał się jego woli. Porucznik spojrzał
z wściekłością na swoich ludzi, gasząc uśmiechy na ich
twarzach.
Jeszcze tego mu trzeba — żeby spadł z konia i skręcił kark
w dzikim pędzie donikąd.
Dla niektórych skierowanie Gillena na Ścianę Zachod-
nią było awansem. Otrzymał stopień porucznika i został
mianowany dowódcą potężnej, ponurej twierdzy, i setki
takich jak on zesłańców — wszystkich z regularnej armii -?
oraz własnego szwadronu gwardzistów. Dowodził więc
większą liczbą podwładnych niż na dawnym posterunku
w strażnicy Południomostu.
Jednakże cieszyć się z tego awansu to jak radować się
z panowania nad stertą gnoju.
Twierdza Bramy Zachodniej strzegła Zachodniej Ściany
i ponurej, ubogiej wioski o nazwie Brama Zachodnia.
Ściana oddzielała górzyste Felis od Trzęsawisk. Bagna
i torfowiska tych terenów były zbyt gęste, by w nich pły-
wać, i zbyt rzadkie, by je orać — właściwie nie do przeby-
cia inaczej niż pieszo aż do przymrozków po przesileniu
jesiennym.
W każdym razie twierdza Bramy Zachodniej stwarzała
niewiele możliwości komuś tak przedsiębiorczemu jak Mac
Gillen. Traktował on swoje nowe stanowisko jako to, czym
w istocie było: karę za niedostarczenie lordowi Bayarowi
tego, czego żądał.
Miał szczęście, że Wielki Mag w ogóle pozwolił mu
ujść z życiem.
Porucznik i jego drużyna przejechali przez brukowane
ulice wioski i zsiedli z koni na dziedzińcu twierdzy.
Gdy Gillen prowadził Marudera do stajni, oficer dy-
żurny Robbie Sloat przyłożył dłoń do czoła w niezdarnym
salucie.
— Mamy trzech gości z Fellsmarchu, którzy chcą się
z wami spotkać, poruczniku — powiedział. — Czekają
w twierdzy.
Gillen poczuł iskierkę nadziei. To może oznaczać roz-
kazy ze stolicy. A nawet kres jego wygnania.
— Przedstawili się? — Rzucił rękawiczki oraz wilgotną
II
pelerynę Sloatowi i przesunął dłonią po włosach, by je
przyczesać.
— Chcą rozmawiać z wami osobiście — rzekł Sloat. — To
szlachetnie urodzone dzieciaki. Młodzi chłopcy.
Iskra nadziei zgasła. Pewnie zadufani synowie arysto-
kratów w drodze do Oden s Ford. Tylko tego mu jeszcze
trzeba!
■TT Zażądali zakwaterowania w skrzydle dla oficerów —
ciągnął Sloat, potwierdzając obawy porucznika.
^ Niektórzy szlachcice myślą chyba, że prowadzimy tu
hotel dla ich bachorów — burknął Gillen. — Gdzie oni są?
— W sali oficerskiej — odpowiedział Sloat.
Strząsnąwszy z siebie krople deszczu, Gillen ruszył do
twierdzy. Idąc przez wewnętrzny dziedziniec, usłyszał
muzykę — bazilkę i flet.
Popchnął drzwi do sali oficerskiej i zobaczył trzech
chłopców, mniej więcej w wieku uzyskiwania imienia, sie-
dzących przy ogniu. Dzbanek piwa na kredensie był prawie
pusty, przed nimi stały opróżnione kufle. Chłopcy mieli
otępiałe, błogie twarze osób, które ucztują już od pew-
nego czasu. Na stole rozłożone były resztki po obfitym
posiłku, w tym wyborny kawał szynki, którą Mac Gillen
trzymał dla siebie.
W rogu stali muzycy: ładna dziewczyna grała na flecie,
a mężczyzna—prawdopodobnie jej ojciec — na bazilce. Gil-
len przypomniał sobie, że już widział ich w wiosce, gdzie
zarabiali grą na ulicach.
Gdy porucznik wszedł, muzyka ucichła. Muzycy
stali bladzi, z szeroko otwartymi oczyma, jak zwierzęta
prowadzone na rzeź. Ojciec objął drżącą ze strachu córkę,
pogładził ją po jasnych włosach i czule do niej przemówił.
Nie zwracając uwagi na Gillena, chłopcy wokół paleni-
ska zaklaskali leniwie.
— Nic nadzwyczajnego, ale lepsze to niż nic—powiedział
jeden z nich, znacząco mrugając jednym okiem. - Tak jak
te kwatery.
-Jestem Gillen — oznajmił porucznik głośno, teraz już
pewien, że to spotkanie nie przyniesie mu korzyści.
Najwyższy z trójki przybyłych wstał z gracją i odrzu-
cił do tyłu grzywę czarnych włosów. Kiedy spojrzał na
pokiereszowaną twarz gwardzisty, jego szlachetne rysy
wykrzywiły się w grymasie obrzydzenia.
Gillen zacisnął zęby.
— Kapral Sloat doniósł mi, że chcecie się ze mną widzieć—
powiedział.
— Tak, poruczniku Gillen. Jestem Micah Bayar, a to moi
kuzyni Arkeda i Miphis Manderowie. — Gestem wskazał
swoich dwóch rudowłosych towarzyszy. Jeden był szczup-
ły, drugi dość krępy. — Jesteśmy w drodze do Oden’s Ford,
ale ponieważ nasza droga wiedzie przez wasz teren, popro-
szono mnie o przekazanie wam, poruczniku, wiadomości
z Fellsmarchu. — Wymownie spojrzał na pustą dyżurkę. —
Może pójdziemy tam?
Czując, że serce bije mu szybciej, Gillen zauważył na
ramionach chłopaka stułę ozdobioną pikującymi sokołami.
Herb rodziny Bayarów. t
Tak. Teraz dostrzegł podobieństwo — coś w kształcie
oczu i tym charakterystycznym zarysie czaszki. W czarnych
włosach młodego Bayara widać było pasma czarodziejskiej
czerwieni.
Pozostali dwaj także nosili stuły, lecz z innym herbem.
Górskie koty. Czyli wszyscy trzej należeli do rodów
czarowników, a jeden z nich był synem Wielkiego Maga.
Gillen chrząknął. Jego zdenerwowanie walczyło z cie-
kawością.
— Oczywiście, oczywiście, wasza lordowska mość. Mam
nadzieję, że poczęstunek wam smakował.
— Był... pożywny, poruczniku. — odparł młody Bayar. —
Ale niestety, zalega w żołądku. - Poklepał się po brzuchu
dwoma palcami, a jego dwaj kompani parsknęli pogard-
liwie.
Zmienić temat, pomyślał Gillen.
— Przypominacie, panie, ojca. Od razu poznałem, że
jesteście jego synem.
Młody Bayar zmarszczył czoło, spojrzał na muzyków
i ponownie na Gillena. Otworzył usta, by coś powiedzieć,
lecz Gillen go uprzedził:
— To nie wasza wina, panie, z tym amuletem. Ten Bran-
soleciarz to dzikus i sprytny szczur. Ale wasz ojciec wybrał
właściwego człowieka. Jeśli ktokolwiek może go znaleźć,
to tylko ja. I odzyskam ten amulet. Muszę tylko wrócić do
stolicy.
Chłopak słuchał ze spokojem, patrząc na Gillena
zmrużonymi oczyma, z ustami zaciśniętymi w gryma-
sie dezaprobaty. Wreszcie, kręcąc głową, zwrócił się do
kuzynów:
^-Miphis, Arkeda, zostańcie tu... Napijcie się jeszcze,
jeśli dacie radę. — Machnął dłonią w stronę muzyków. —
Imiejcie na nich oko. Niech się nie oddalają.
Młody Bayar wycelował palcem w Gillena.
- — A wy, poruczniku, chodźcie za mną. — Nie oglądając
się, by sprawdzić, czy Gillen za nim idzie, ruszył do dy-
żurki.
Gillen zdezorientowany poszedł za nim. Młody Bayar
trzymał ręce na parapecie i wyglądał przez okno wycho-
dzące na dziedziniec stajenny. Poczekał, aż drzwi za jego
plecami się zamknęły, i wtedy obrócił się w stronę gwar-
dzisty.
— Ty... kretynie! — powiedział. Jego twarz była blada,
a oczy zimne, połyskujące niczym węgiel z Delphi. — Nie
wierzę, że mój ojciec zaangażował kogoś tak głupiego. Nikt
nie może wiedzieć, komu służysz, rozumiesz?! Jeśli to do-
trze do kapitana Byrnea, mój ojciec może mieć poważne
kłopoty. Mogą oskarżyć go o zdradę!
Gillen poczuł suchość w ustach.
— Słusznie. Tak - wy bąkał. — Ja... eee... założyłem, że
ci dwaj są z wami, i...
— Nikt wam nie płaci za przyjmowanie założeń, porucz-
niku Gillen - przerwał mu Bayar. Szedł w kierunku Gillena
wyprostowany, wiatr od okna poruszał jego stułą. Gdy się
zbliżył, Gillen cofnął się do stołu. — Jak mówię nikt, to
znaczy nikt — powiedział Bayar, chwytając za złowieszczo
wyglądający wisior na swojej szyi. Był to sokół z lśniącego
czerwonego kamienia, amulet jak ten, którego Gillenowi
nie udało się znaleźć w Łachmantargu. - Komu jeszcze
o tym mówiłeś?
— Nikomu, przysięgam na krew Demona, że nikomu —
szepnął Gillen, czując, jak żołądek mu się ściska. Stał w lek-
kim rozkroku, gotów w każdej chwili odskoczyć w bok,
gdyby czarownik strzelił w niego płomieniami. - Chcia-
łem tylko zapewnić jego lordowską mość, że zrobiłem, co
w mojej mocy, żeby zdobyć tę rzeźbę, ale się nie udało.
Na twarzy chłopaka pojawił się niesmak, jakby wolał
nie kontynuować rozmowy na ten temat.
— A wiecie, poruczniku, że kiedy szukaliście amuletu
w Łachmantargu, Alister zaatakował mojego ojca i omal
go nie zabił?
Krew i kości, pomyślał Gillen i zadrżał. Jako herszt gan-
gu Łachmaniarzy Alister słynął z tego, że był nieustraszony
i bezwzględny. Teraz na pewno pała żądzą zemsty.
— Czy... lord Bayar dobrze się czuje?
Czy Alister żyje?
Młody Bayar odpowiedział na oba pytania — to wypo-
wiedziane i to niewypowiedziane.
— Mój ojciec doszedł do siebie. Alister, niestety, uciekł.
Ojciec z trudem wybacza niekompetencję - dodał. — Idoty-
czy to wszystkich bez wyjątku. — Ostry ton głosu młodzieńca
uśpił czujność Gillena.
— Hmm, racja — przyznał i znów zaczął się pogrążać. —
Marnuję się tu, panie. Przenieście mnie z powrotem do
miasta, a znajdę tego łotra, przysięgam. Alister wcześniej
czy później zjawi się w Łachmantargu, chociaż jego matka
i siostra twierdziły, że nie widziały go od tygodni.
Młody Bayar zmrużył oczy i zacisnąwszy pięści, pochylił
się do przodu.
—Jego matka i siostra? To Alister ma matkę i siostrę? I są
nadal w Fellsmarchu?
Gillen uśmiechnął się szeroko.
— Spaliły się, jak sądzę. Podpaliliśmy dom z nimi uwię-
zionymi w środku.
— Zabiłeś je? — Chłopak wpatrywał się w niego zdu-
miony. — Nie żyją ?
^ No... uznałem, że to wszystkim pokaże, że z Gillenem
nie ma żartów.
— Ale z ciebie idiota! — Bayar powoli kręcił głową, pa-
trząc na rozmówcę. — Mogliśmy użyć jego matki i siostry,
żeby wywabić go z kryjówki. Mogliśmy mu zaproponować
wymianę za amulet! — Mocniej zacisnął pięść. — Mogliśmy
go dorwać!
Kości, pomyślał Gillen. Nigdy nie umiał rozmawiać
z czarownikami.
^Możecie tak myśleć, panie, ale wierzcie mi, taki
pomiot jak Alister ma serce zimne jak woda w Dyrnie.
Myślicie, że dba o to, co się stanie z matką i siostrą? On
przejmuje się tylko sobą.
Młody Bayar machnął ręką lekceważąco.
— Tego się już i tak nie dowiemy. W każdym razie
mój ojciec nie potrzebuje waszych usług do polowania
na Alistera. Wyznaczył już do tego innych. Udało im
się oczyścić miasto z gangów, ale nie znaleźli Alistera.
Mamy podstawy sądzić, że opuścił Fellsmarch. — Chłopak
pocierał czoło dłonią, jakby bolała go głowa. — Nieważne.
Gdybyś kiedykolwiek natknął się na tego Alistera, przy-
padkiem albo i nie, masz go dostarczyć żywego, razem
17
z amuletem. Gdyby się to udało, zostaniesz oczywiście
sowicie wynagrodzony. — Starał się nie okazywać zdener-
wowania, ale jego zmarszczone czoło świadczyło o czym
innym.
Ten chłopak nienawidzi Alistera, pomyślał Gillen. Czy
dlatego, że próbował zabić jego ojca? W każdym razie
Gillen zrozumiał, że nie ma sensu wracać do kwestii jego
powrotu do stolicy.
— Dobrze — powiedział, starając się ukryć rozczarowa-
nie. —' Co was zatem sprowadza do Bramy Zachodniej?
Mówiliście, że macie dla nas wiadomość.
— To delikatna sprawa, poruczniku. Wymaga dyskre-
cji — Bayar dał jasno do zrozumienia, że wątpi w dyskrecję
Gillena. Cokolwiek przez nią rozumie.
— Oczywiście, panie, możecie na mnie liczyć—zapewnił
go Gillen.
•^ Słyszeliście, że księżniczka Raisa zaginęła?—znienacka
zapytał Bayar.
Gillen starał się niczego po sobie nie okazać. Wykazać
się kompetencją. Całkowitą dyskrecją.
-^ Zaginęła? Nie panie, tego nie słyszałem. Niewiele tu
do nas dociera. Czy wiadomo. . .?
^ Uważamy, że może próbować opuścić kraj.
O nie, pomyślał Gillen. Czyli uciekła. Czy po kłótni
z matką? Nieodpowiedni romans? Z kimś z ludu? Księż-
niczki z rodu Szarych Wilków słynęły z uporu i skłonności
do awanturnictwa.
Gillen raz widział księżniczkę Raisę z bliska. Była
drobna, ale dość kształtna, z talią, którą można by objąć
18
dwiema dłońmi. Obrzuciła go szybkim spojrzeniem swych
zielonych oczu, a potem coś szepnęła do stojącej obok
damy.
To było kiedyś. Teraz kobiety odwracają głowy, gdy
proponuje im drinka.
Dawniej ktoś taki jak on — światowiec, wojskowy —
mógłby zawrócić księżniczce w głowie. Nawet czasami
myślał o tym, jak by to było...
Głos Bayara wyrwał go z zamyślenia.
— Słuchacie, poruczniku?
Gillen wrócił do rzeczywistości.
— Tak, panie, oczywiście. Hmnmi... o czym to mówi-
liście?
— Mówiłem, że według nas istnieje prawdopodobień-
stwo, że znalazła schronienie u miedzianolicych krewnych
jej ojca w kolonii Demonai albo Sosen Marisy. - Wzruszył
ramionami. — Ale oni twierdzą, że jej tam nie ma, że mu-
siała pojechać na południe. Południowa granica jest do-
brze strzeżona. Może więc próbować się przedostać przez
Bramę Zachodnią.
— Ale... dokąd by jechała? Wszędzie jest wojna.
l/
M Może nie myśli tak logicznie — stwierdził Bayar, a na
jego bladą twarz wpłynęły rumieńce. — I dlatego tak ważne
jest, żeby ją zatrzymać. Następczyni tronu może się narazić
na niebezpieczeństwo. Może wyruszyć tam, gdzie nie uda
nam się jej znaleźć. To by była... katastrofa. — Nerwowo
szarpiąc za rękawy, zamknął oczy. Gdy je otworzył, zo-
baczył, że Gillen uważnie mu się przygląda, i ponownie
wyjrzał przez okno.
19
Aha, pomyślał Gillen. Albo chłopak ma talent aktorski,
albo naprawdę się martwi.
— To znaczy, że mamy jej wypatrywać tutaj, przy Bra-
mie Zachodniej — podsumował Gillen. — Czy tak?
Nie odwracając się od okna, Bayar skinął głową.
— Chcieliśmy utrzymać to w tajemnicy, ale już się roze-
szło, że uciekła. Jeśli wrogowie królowej znajdą ją przed
nami, to... rozumiecie.
— Oczywiście — powiedział Gillen. — A czy są jakieś po-
dejrzenia, że ona... że podróżuje z kimś? — Oto sprytny
sposób zadania pytania, żeby się dowiedzieć, czy uciekła
w czyimś towarzystwie.
— Nie wiemy. Może być sama, a może też podróżować
z miedzianolicymi.
— Czego dokładnie oczekuje ode mnie lord Bayar? — za-
pytał Gillen, lekko się nadymając.
Dopiero teraz chłopak spojrzał na niego.
— Dwóch rzeczy. Chcemy, żebyście wypatrywali księż-
niczki Raisy i byście ją zatrzymali, gdyby próbowała przejść
przez Bramę Zachodnią. I potrzebujemy grupy gwardzi-
stów, którzy pojadą do kolonii Demonai, żeby sprawdzić,
czyjej tam nie ma.
— Demonai! — powtórzył Gillen, już nie tak pewnym
siebie tonem. — Ale... Chyba nie... nie myślicie, panie, że
będziemy walczyć z wojownikami Demonai?
— Oczywiście, że nie — powiedział Bayar w taki sposób,
jakby przemawiał do upośledzonego umysłowo.—Królowa
powiadomiła już Demonai, że jej gwardziści odwiedzą
górskie tereny i będą przesłuchiwać tych dzikusów. Nie
20
mogą odmówić. Oczywiście będą uprzedzeni o waszym
przybyciu, więc będziecie musieli być bardzo dociekliwi,
by wybadać, czy księżniczka tam jest albo była.
— Na pewno się nas spodziewają? — upewnił się Gillen.
Wodni Wędrowcy to jedno — oni nawet nie używają
metalowej broni — ale Demonai... Gillen nie miał ochoty
wchodzić im w paradę.
— Nie chciałbym skończyć podziurawiony strzałami
miedzianolicych. Ci z Demonai mają takie trucizny, od
których czernieje...
— Nie martwcie się, poruczniku — ostro przerwał mu
Bayar. — Będziecie całkowicie bezpieczni, o ile oczywiście
nie przyłapią was na węszeniu.
Pojadą Magot i Sloat, postanowił Gillen. Lepiej się do
tego nadają. On powinien zostać i wypatrywać księżniczki.
To wymaga działania w białych rękawiczkach i z otwartym
umysłem. No i dyskrecji.
-w Sądzę, że potrzebny będzie co najmniej salwon żoł-
nierzy do dokładnego przeszukania.
— Salwon! Wszystkich żołnierzy mam tylko koło setki,
do tego szwadron gwardzistów. Nie ufam tym najemni-
kom i mieszkańcom wyżyn. Mogę dać tylko szwadron.
Bayar wzruszył ramionami. Nie do niego należy roz-
wiązywanie problemów Gillena.
— W takim razie szwadron. Sam bym pojechał, ale jestem
czarownikiem i oczywiście nie mogę wchodzić na teren
Gór Duchów. — Znowu bawił się wielkim klejnotem na
swojej szyi.—Moje zaangażowanie na pewno wzbudziłoby
wiele wątpliwości.
21
Pewnie, że by wzbudziło, pomyślał Gillen. I bez tego
sprawa jest dziwna — bo czemuż to czarodziej osobi-
ście angażuje się w sprawy wojska? Ochrona królowych
z rodu Szarych Wilków to zadanie Gwardii Królewskiej
i armii.
— Macie zacząć działać natychmiast—powiedział Bayar. —
Czy szwadron może wyruszyć jutro?
Gillen otworzył usta, żeby przedstawić wszystkie po-
wody, dla których to niemożliwe, ale młody Bayar uniósł
dłoń.
— Dobrze. Ja i moi towarzysze zostaniemy tutaj do wa-
szego powrotu.
— Zostaniecie tu? — wybąkał Gillen. Tylko tego mu bra-
kowało. — Skoro królowa chce, żebyśmy udali się w góry
szukaćjej córki, powinna przysłać nam wsparcie. Nie mogę
zostawić Bramy Zachodniej bez ochrony, gdy my...
— Gdybyście znaleźli księżniczkę, przekażecie ją nam
pod opiekę — ciągnął Bayar, jakby nie słyszał protestów
Gillena. — Moi kuzyni i ja odprowadzimy ją z powrotem
do królowej.
Gillen przyglądał mu się podejrzliwie. Czy to nie ja-
kaś pułapka? Czemu miałby przekazać księżniczkę tym
młodym czarownikom? Czemu nie miałby sam zawieźć
jej do Fellsmarchu, gdzie czekałaby go chwała i, zapewne,
nagroda pieniężna?
Czasami, wykonując zadania z polecenia Wielkiego
Maga, nie był pewien, dla kogo pracuje — dla czarownika
czy dla królowej. Tym razem jednak miał do czynie-
nia z czymś bardzo poważnym. Zamierzał wyciągnąć
22
z tego większą korzyść niż tylko dozgonną wdzięczność
Bayarów.
Jakby czytając w myślach Gillena, Micah Bayar powie-
dział:
—Jeśli odnajdziecie księżniczkę i dostarczycie ją nam,
zapłacimy pięćset koron i załatwimy wam, poruczniku,
powrót na posterunek w Fellsmarchu.
Gillen starał się nie okazywać zdumienia, choć przycho-
dziło mu to z trudem. Pięć tysięcy panienek? Toż to mają-
tek. Więcej, niż można by się spodziewać od Bayarów za
sprowadzenie księżniczki na zamek. Coś się tu dzieje. Coś,
oczym lepiej nie wiedzieć, żeby nie musieć odpowiadać
na ewentualne pytania.
To sprawiło, że tym lepszym rozwiązaniem zdało się
wysłanie w góry Sloata i Magota. I tym więcej powodów
Gillen miał, by bacznie obserwować granicę.
— Zrobię, co w mojej mocy, żeby księżniczka wróciła
do swej matki. Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt —
oświadczył Mac Gillen. — Możecie na mnie liczyć.
— Nie wątpię — stwierdził Bayar sucho. — Zatrudnijcie
ludzi, którzy umieją trzymać język za zębami, i nie mówcie
im nic ponad to, co konieczne do wykonania zadania. Nie
ma potrzeby, żeby wszyscy wiedzieli o naszej prywatnej
umowie. — Sięgnął do sakiewki przy pasie i wyjął mały
oprawiony w ramkę portret, który podał Gillenowi.
Była to księżniczka Raisa, a właściwie jej głowa i odsło-
nięte ramiona o barwie miodu. Jej twarz okalały ciemne
włosy, ozdobione koroną lśniącą klejnotami. Głowa
była przechylona na bok, na twarzy widniał delikatny
23
uśmiech — usta księżniczki były lekko rozchylone, jak
gdyby miały powiedzieć coś, co on chce usłyszeć. Na obra-
zie napisano: Micahowi, z wyrazami miłości, R.
Było w niej coś... coś znajomego, co Gillen...
Poczuł na ramieniu dłoń Bayara. Ukłucie przebiło wełnę
oficerskiego munduru i Gillen omal nie upuścił trzyma-
nego w ręku malowidła.
— Nie zachwycajcie się, poruczniku Gillen—powiedział
Bayar takim tonem, jakby poczuł brzydki zapach z jego
ust. — Proszę dopilnować, żeby pańscy ludzie zapoznali
się z wyglądem księżniczki. I nie zapominajcie, że będzie
w przebraniu.
H Zaraz się tym zajmę — obiecał Mac Gillen. Cofnął się
i ukłonił przed młodym Bayarem, by nie pozostawić mu
czasu na zmianę zdania. Albo na ponowne chwycenie go
za ramię. — Rozgośćcie się — dodał. Pięć tysięcy monet
zwanych panienkami potrafiło kupić uprzejmość Mac Gil-
lena. — Każę kucharzowi przygotować dla was, czego sobie
zażyczycie.
— A co zamierzacie zrobić z tymi muzykami, porucz-
niku? — nagle zapytał Bayar.
Gillen nie wiedział, co odpowiedzieć.
—Jak to? Chcecie, panie, żeby tu zostali? Owszem, mogą
umilić człowiekowi czas, a i dziewuszka niczego sobie...
Młody Bayar kręcił głową.
— Za dużo słyszeli. Mówiłem już, że nikt nie może was
kojarzyć z moim ojcem ani wiedzieć, że dla niego pracu-
jecie. — Gdy Gillen wciąż wyglądał na nieprzekonanego,
Bayar dorzucił: — To wasza wina, poruczniku, nie moja. Ja
24
zajmę się moimi kuzynami, ale wy musicie wziąć na siebie
tych grajków.
— Czyli mam ich odesłać?
w Nie. — Bayar wygładzał swoją stułę, unikając wzroku
Gillena. — Macie ich zabić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Na pograniczu
Han Alister zatrzymał kuca w najwyższym punkcie Prze-
łęczy Sosen Marisy. Spojrzał na wierzchołki Królowych
na południu, za którymi ciągną się dalej niziny Ardenu. To
nieznane mu góry, siedziby dawno zmarłych władczyń, któ-
rych imion nigdy nie słyszał. Najwyższe szczyty, sięgające
chmur, omiatane zimnymi wiatrami, nie miały żadnej osłony.
Niższe stoki pokryte były osikami i jesienną roślinnością.
Im wyżej się wspinali, tym temperatura bardziej się ob-
niżała. Han wkładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Teraz
był w wełnianej czapce naciągniętej na uszy, a mroźne
powietrze szczypało go w nos.
Hayden Tancerz Ognia zbliżył się do Hana, by również
się rozejrzeć.
Wyjechali z kolonii Sosen Marisy dwa dni temu. Kolonia
była strategicznie usytuowana przy północnym krańcu
przełęczy — głównego szlaku przez południową część Gór
Duchów do miasta Delphi i dalej na niziny Ardenu. Droga,
która zaczynała się jako Trakt Królowych w Fellsmarchu,
stopniowo zmieniała się w wąską ścieżkę dla dzikich zwie-
rząt w najwyższej części przełęczy.
2 6
Choć był to sezon wędrówek, nie spotykali po drodze
wielu podróżnych — zaledwie kilku wynędzniałych ucie-
kinierów z terenów ogarniętych wojną.
Tancerz wskazał ręką na południowy stok pod nimi.
— Lord Demonai mówi, że przed wojną w sezonie od
rana do wieczora ciągnął się tędy sznur wozów z towa-
rami z nizin. Przywozili głównie żywność: zboże, trzodę,
owoce, warzywa.
Tancerz już wcześniej podróżował przez Przełęcz So-
sen Marisy, gdy uczestniczył w wyprawach kupieckich
z Averillem Lekką Stopą — kupcem i Strażnikiem kolonii
Demonai.
Teraz na tych terenach panoszą się armie — ciągnął Tan-
cerz. — W dodatku dużą część ziem uprawnych pochłonęły
pożary i inne zniszczenia. To dlatego nie dają plonów.
A więc Felis czeka kolejna głodna zima, pomyślał Han.
Wojna domowa w Ardenie trwała, odkąd Han sięgał
pamięcią. Zginął w niej jego ojciec, który zaciągnął się
jako najemnik na służbę u jednego z pięciu książąt Mon-
taigne — braci, z których każdy zgłaszał roszczenia do
tronu Ardenu.
Kuc Hana sapał ciężko po długiej wspinaczce z kolonii
Sosen Marisy. Na tej wysokości powietrze było rozrze-
dzone. Han wsunął palce w splątaną grzywę wierzchowca
i podrapał go za uszami.
— Hej, Łach—mruknął — nie śpiesz się. — W odpowiedzi
Łach obnażył zęby, na co Han się roześmiał.
Han był niezwykle dumny ze swojego humorzastego
rUmaka — pierwszego, jakiego w życiu posiadał. Zwykle
27
jeźdź ił na pożyczonych koniach. Każde lato spędzał w gór-
skich sadybach, wysyłany tam przez matkę, przekonaną, że
ciąży na nim klątwa.
Teraz wszystko jest inaczej. Klany podarowały mu konia,
ubranie, wyposażenie, prowiant na drogę i zapłaciły za jego
naukę w akademii. Zrobiły to dlatego, że mają nadzieję,
iż opętany przez demona Han Alister okaże się potężną
bronią w walce z coraz silniejszą Radą Czarowników.
Han przyjął ich ofertę. Oskarżany o morderstwo, przez
wrogów pozbawiony rodziny, ścigany przez Gwardię Kró-
lewską i potężnego Wielkiego Maga Gavana Bayara, nie
miał wyboru. Działał pod presją tragicznych wydarzeń —
potrzeby ucieczki przed wszystkim, co przypominało mu
ostratach, i pragnienia, by znaleźć się gdzieś daleko stąd.
Zżerała go też żądza zemsty.
Wsunął dłoń pod koszulę i dotknął amuletu w kształcie
węża, który parzył go w skórę na piersiach. Poczuł, jak
magiczna moc gromadzona przez cały dzień przepłynęła
z niego do amuletu.
To już weszło mu w nawyk—owo odprowadzanie mocy,
która inaczej mogłaby wydostać się spod kontroli. Regular-
nie sprawdzał, czy amulet wciąż jest na miejscu. W dziwny
sposób przywiązał się do niego, odkąd ukradł go Micahowi
Bayarowi.
Ten lśniący magiczny przedmiot niegdyś należał do jego
przodka Algera Waterlowa, powszechnie nazywanego Kró-
lem Demonem. Tymczasem amulet Samotnego Łowcy,
wykonany dla niego przez strażniczkę klanu Elenę Demo-
nai, leżał nieużywany w worku.
28
Powinien nienawidzić tego wężowego czaromiota. Za-
płacił zań śmiercią mamy i Mari. Niektórzy twierdzili, że
ten amulet to narzędzie czarnej magii zdolne wyrządzać
tylko zło. Była to jednak jedyna rzecz, jaka mu pozostała
po siedemnastu latach życia, poza zwęgloną książką Mari
i złotym medalionem matki. To było wszystko, co miał.
Teraz on i jego przyjaciel byli w drodze do Mystwerku —
akademii czarowników w Oden’s Ford, gdzie mieli rozpo-
cząć naukę za pieniądze klanów.
— Nic ci nie jest?—Tancerz pochylił się w jego stronę. Na
jego smagłej twarzy widać było troskę, a włosy wyginały
się na wietrze niczym grzechotniki. — Wyglądasz, jakby
cię kto zaczarował.
— Nie, nic - odparł Han. - Ale mam już dość tego wia-
tru. —Nawet w pogodne dni w przełęczy stale wiało. Teraz,
pod koniec lata, porywy niosły ze sobą zapowiedź zimy.
Granica musi być niedaleko — powiedział Tancerz,
a wiatr natychmiast porwał jego słowa. — Gdy już ją prze-
kroczymy, będziemy blisko Delphi. Może dzisiaj uda nam
się przenocować pod dachem.
Han i Tancerz podróżowali jako kupcy prowadzący kuce
obładowane towarami. Strój klanowy stanowił pewnego
rodzaju ochronę. Tak samo jak długie łuki zarzucone na
plecy. Złodzieje na ogół nie chcieli zadzierać z klanami
z Gór Duchów na ich własnym terenie. W Ardenie podróż
będzie bardziej niebezpieczna.
Kiedy schodzili w stronę granicy, odnosili wrażenie,
że kalendarz się cofa — wczesna zima zamieniała się w je-
sień. Gdy dotarli do linii drzew, otoczyły ich najpierw
29
niskopienne sosny, a następnie osiki stanowiące osłonę od
wiatru. Nachylenie stoku było coraz łagodniejsze, a war-
stwa gleby coraz grubsza. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać
małe poletka z przytulnymi domkami oraz łąki, na których
pasły się krępe górskie owce z zakręconymi rogami.
Wystarczyło udać się kawałek dalej, by zobaczyć ślady
wojny pustoszącej ziemie na Południu. Na wpół widoczne
pośród haszczy po obu stronach drogi walały się różne
przedmioty — puste siodła i części mundurów porzucone
przez uciekających żołnierzy, a także prywatne skarby,
które stały się zbyt kłopotliwe w drodze pod górę.
Han zauważył w rowie lalkę domowej roboty wciśniętą
w błoto. Powstrzymał konia, by zsiąść i zabrać ją dla swojej
siostry, i wtedy przypomniał sobie, że przecież Mari nie
żyje i już nie potrzebuje lalek.
Tak właśnie wyglądała jego rozpacz. Stopniowo prze-
kształcała się w tępy ból, aż jakiś zwykły widok, dźwięk
lub zapach uderzał go niczym cios obuchem.
Minęli kilka oświetlonych pochodniami gospodarstw
z kamiennymi kominami przypominającymi nagrobki na
zniszczonych mogiłach. Dalej przeszli przez spaloną wio-
skę, w której pozostały zgliszcza świątyni i budynku rady.
Han spojrzał na Tancerza.
— To dzieło doliniarzy?
— Albo najemników dezerterów—przytaknął Tancerz. —
Na granicy jest twierdza, ale strażnicy nie bardzo się przej-
mują patrolowaniem tej drogi. Wojownicy Demonai nie
mogą być wszędzie. Rada Czarowników twierdzi, że cza-
rownicy mogliby się tym zająć, ale się im nie pozwala i nie
30
dąje odpowiednich narzędzi, a to wina klanów. - Wywrócił
oczami. - Już widzę, jak czarownicy pchają się w tę dzicz,
nawet gdyby im pozwolono.
— Hej — przerwał mu Han. — Uważaj, co mówisz. My
Jesteśmy czarownikami w tej dziczy.
Obaj roześmiali się z tego żartu. Zaczęlijuż podchodzić
do własnego losu z wisielczym humorem. Trudno im było
pozbyć się zwyczaju naśmiewania się z arogancji czarowni-
ków — to zawsze jest jedyną bronią bezsilnych wobec tych,
którzy są u władzy.
Dotarli do rozstajów, gdzie schodziły się drogi ze
wschodu i z zachodu, i dalej biegła już jedna droga do
przełęczy. Tutaj podróżnych było więcej, i zmniejszało się
tempo marszu. Mijał ich strumień wędrowców zmierza-
jących w przeciwną stronę, do Sosen Marisy i prawdopo-
dobnie dalej do Felsmarchu: mężczyźni, kobiety, dzieci,
rodziny i samotni podróżni, grupy, które połączył ze sobą
przypadek lub które trzymały się razem ze względów
bezpieczeństwa.
Obładowani tobołkami i torbami uchodźcy, wynędz-
niali, z zapadniętymi oczyma, posuwali się w milczeniu
z takim trudem, jakby wykonanie kolejnego kroku kosz-
towało ich wszystko, co mieli. Zarówno dorośli, jak i pod-
rostki nieśli kije, patyki i inne prowizoryczne narzędzia do
obrony. Niektórzy byli ranni, z zakrwawionymi gałganami
na głowach, rękach i nogach. Wielu miało na sobie lekkie
nizinne ubrania, część była bez butów.
Widocznie opuścili Delphi o świcie. Skoro tyle czasu za-
jęło im dotarcie w to miejsce, niemożliwe było, by przeszli
3i
przez przełęcz przed zapadnięciem zmroku. Dalej czekały
ich jeszcze dwa dni do Sosen Marisy.
Zamarzną tam w górze—powiedział Han.—Pokaleczą
sobie stopy na kamieniach. Jak te dzieci się tam wdrapią?
Na co oni liczą?
Pośrodku drogi stał zapłakany mały chłopiec w wieku
około czterech lat. Mocno zaciskał piąstki, a jego twarz
wykrzywiał grymas rozpaczy.
— Mamo! — wołał w nizinnym języku. Mamo! Jestem
głodny! — Jego mamy nie było widać.
Zdjęty litością Han pogrzebał w torbie i wyjął jabłko.
Wychylił się z siodła i wyciągnął je w stronę malca.
«r Trzymaj — powiedział z uśmiechem. — Spróbuj.
Chłopiec zaczął się cofać, zasłaniając twarz rękami.
— Nie! — krzyczał przerażony. — Odejdź! — Upadł na
pupę, nie przestając wrzeszczeć jak zarzynany.
Jakaś dziewczyna z wychudzoną twarzą, po której nie
dało się poznać wieku, wyrwała jabłko z dłoni Hana i ucie-
kła, jakby goniły ją demony. Han patrzył za nią, niczego
nie rozumiejąc.
— Zostaw, Samotny Łowco — powiedział Tancerz, uży-
wając klanowego imienia przyjaciela. — Chyba nie mieli
dobrych doświadczeń z podróżnymi na koniach. Nie mo-
żesz wszystkim pomóc.
Nie mogę nikomu pomóc, pomyślał Han.
Dotarli do zakrętu i zobaczyli fortyfikacje graniczne
w dole: zaniedbaną twierdzę i postrzępiony kamienny mur,
w którym szczeliny pozatykano żelaznymi ćwiekami i dru-
tem kolczastym. Mur biegł w poprzek przełęczy, przez
32
ROZDZIAŁ PIERWSZY Brama Zachodnia Porucznik Mac Gillen z Gwardii Królewskiej Felis wtulił głowę w ramiona, bo wokół hulał silny wiatr, głośno prze- taczający się z mroźnych pustkowi na północy i zachodzie. Zaczepił wodze za łęk siodła i pozwolił swojemu koniowi Maruderowi samodzielnie prowadzić na ostatnim odcinku do strażnicy przy Bramie Zachodniej. Zasługiwał na coś lepszego niż ten żałosny posterunek na żałosnym końcu królestwa Felis. Patrolowanie granic to zajęcie dla zwykłych żołnierzy — zagranicznych najemników zwanych belkowcami albo wysokogórskiej straży wewnętrznej. Nie dla członka elitarnej Gwardii Królewskiej. Poza miastem przebywa dopiero od miesiąca, ale wciąż nie może się pogodzić z utratą stanowiska w Południomoście. To był teren z charakterem, pełen rozrywek, na które Mac Gillen mógł liczyć podczas patroli — karczmy, salony gry, dziewczęta do towarzystwa. W stolicy miał wysoko postawionych protektorów z zasobnymi kieszeniami, czyli duże możliwości dorabiania sobie na boku. Z dnia na dzień wszystko legło w gruzach. W strażnicy Południomostu wybuchł bunt i jedna z Łachmaniarzy
o imieniu Rebeka przytknęła mu płonącą pochodnię do twarzy. W rezultacie nie widzi na jedno oko, a na jego twarzy pozostały płaty czerwonej, zbliznowaciałej tkanki. Pod koniec lata zabrał Magota, Sloata i kilku innych, żeby odzyskać ukradziony amulet ukryty w Łachman- targu. Zrobił to na rozkaz lorda Bayara — Wielkiego Maga i doradcy królowej. Przeszukali nędzną stajnię od funda- mentów aż po dach, przekopali nawet podwórze, ale nie znaleźli ani amuletu, ani Bransoleciarza Alistera, ulicznego złodziejaszka, który go ukradł. Kiedy wypytywali mieszkającą nad stajnią kobietę i jej córkę, te twierdziły, że nigdy nie słyszały o Bransoleciarzu i nic nie wiedzą o amulecie. W końcu Gillen podpalił całe to barachło z nędzarkami w środku. Jako ostrzeżenie na przyszłość dla wszelkiej maści złodziei i oszustów. Wyczuwając brak uwagi ze strony jeźdźca, Maruder chwycił wędzidło w zęby i zaczął biec, powłócząc nogami. Gillen pociągnął za wodze i rumak po krótkiej demon- stracji oporu poddał się jego woli. Porucznik spojrzał z wściekłością na swoich ludzi, gasząc uśmiechy na ich twarzach. Jeszcze tego mu trzeba — żeby spadł z konia i skręcił kark w dzikim pędzie donikąd. Dla niektórych skierowanie Gillena na Ścianę Zachod- nią było awansem. Otrzymał stopień porucznika i został mianowany dowódcą potężnej, ponurej twierdzy, i setki takich jak on zesłańców — wszystkich z regularnej armii -? oraz własnego szwadronu gwardzistów. Dowodził więc
większą liczbą podwładnych niż na dawnym posterunku w strażnicy Południomostu. Jednakże cieszyć się z tego awansu to jak radować się z panowania nad stertą gnoju. Twierdza Bramy Zachodniej strzegła Zachodniej Ściany i ponurej, ubogiej wioski o nazwie Brama Zachodnia. Ściana oddzielała górzyste Felis od Trzęsawisk. Bagna i torfowiska tych terenów były zbyt gęste, by w nich pły- wać, i zbyt rzadkie, by je orać — właściwie nie do przeby- cia inaczej niż pieszo aż do przymrozków po przesileniu jesiennym. W każdym razie twierdza Bramy Zachodniej stwarzała niewiele możliwości komuś tak przedsiębiorczemu jak Mac Gillen. Traktował on swoje nowe stanowisko jako to, czym w istocie było: karę za niedostarczenie lordowi Bayarowi tego, czego żądał. Miał szczęście, że Wielki Mag w ogóle pozwolił mu ujść z życiem. Porucznik i jego drużyna przejechali przez brukowane ulice wioski i zsiedli z koni na dziedzińcu twierdzy. Gdy Gillen prowadził Marudera do stajni, oficer dy- żurny Robbie Sloat przyłożył dłoń do czoła w niezdarnym salucie. — Mamy trzech gości z Fellsmarchu, którzy chcą się z wami spotkać, poruczniku — powiedział. — Czekają w twierdzy. Gillen poczuł iskierkę nadziei. To może oznaczać roz- kazy ze stolicy. A nawet kres jego wygnania. — Przedstawili się? — Rzucił rękawiczki oraz wilgotną II
pelerynę Sloatowi i przesunął dłonią po włosach, by je przyczesać. — Chcą rozmawiać z wami osobiście — rzekł Sloat. — To szlachetnie urodzone dzieciaki. Młodzi chłopcy. Iskra nadziei zgasła. Pewnie zadufani synowie arysto- kratów w drodze do Oden s Ford. Tylko tego mu jeszcze trzeba! ■TT Zażądali zakwaterowania w skrzydle dla oficerów — ciągnął Sloat, potwierdzając obawy porucznika. ^ Niektórzy szlachcice myślą chyba, że prowadzimy tu hotel dla ich bachorów — burknął Gillen. — Gdzie oni są? — W sali oficerskiej — odpowiedział Sloat. Strząsnąwszy z siebie krople deszczu, Gillen ruszył do twierdzy. Idąc przez wewnętrzny dziedziniec, usłyszał muzykę — bazilkę i flet. Popchnął drzwi do sali oficerskiej i zobaczył trzech chłopców, mniej więcej w wieku uzyskiwania imienia, sie- dzących przy ogniu. Dzbanek piwa na kredensie był prawie pusty, przed nimi stały opróżnione kufle. Chłopcy mieli otępiałe, błogie twarze osób, które ucztują już od pew- nego czasu. Na stole rozłożone były resztki po obfitym posiłku, w tym wyborny kawał szynki, którą Mac Gillen trzymał dla siebie. W rogu stali muzycy: ładna dziewczyna grała na flecie, a mężczyzna—prawdopodobnie jej ojciec — na bazilce. Gil- len przypomniał sobie, że już widział ich w wiosce, gdzie zarabiali grą na ulicach. Gdy porucznik wszedł, muzyka ucichła. Muzycy stali bladzi, z szeroko otwartymi oczyma, jak zwierzęta
prowadzone na rzeź. Ojciec objął drżącą ze strachu córkę, pogładził ją po jasnych włosach i czule do niej przemówił. Nie zwracając uwagi na Gillena, chłopcy wokół paleni- ska zaklaskali leniwie. — Nic nadzwyczajnego, ale lepsze to niż nic—powiedział jeden z nich, znacząco mrugając jednym okiem. - Tak jak te kwatery. -Jestem Gillen — oznajmił porucznik głośno, teraz już pewien, że to spotkanie nie przyniesie mu korzyści. Najwyższy z trójki przybyłych wstał z gracją i odrzu- cił do tyłu grzywę czarnych włosów. Kiedy spojrzał na pokiereszowaną twarz gwardzisty, jego szlachetne rysy wykrzywiły się w grymasie obrzydzenia. Gillen zacisnął zęby. — Kapral Sloat doniósł mi, że chcecie się ze mną widzieć— powiedział. — Tak, poruczniku Gillen. Jestem Micah Bayar, a to moi kuzyni Arkeda i Miphis Manderowie. — Gestem wskazał swoich dwóch rudowłosych towarzyszy. Jeden był szczup- ły, drugi dość krępy. — Jesteśmy w drodze do Oden’s Ford, ale ponieważ nasza droga wiedzie przez wasz teren, popro- szono mnie o przekazanie wam, poruczniku, wiadomości z Fellsmarchu. — Wymownie spojrzał na pustą dyżurkę. — Może pójdziemy tam? Czując, że serce bije mu szybciej, Gillen zauważył na ramionach chłopaka stułę ozdobioną pikującymi sokołami. Herb rodziny Bayarów. t Tak. Teraz dostrzegł podobieństwo — coś w kształcie oczu i tym charakterystycznym zarysie czaszki. W czarnych
włosach młodego Bayara widać było pasma czarodziejskiej czerwieni. Pozostali dwaj także nosili stuły, lecz z innym herbem. Górskie koty. Czyli wszyscy trzej należeli do rodów czarowników, a jeden z nich był synem Wielkiego Maga. Gillen chrząknął. Jego zdenerwowanie walczyło z cie- kawością. — Oczywiście, oczywiście, wasza lordowska mość. Mam nadzieję, że poczęstunek wam smakował. — Był... pożywny, poruczniku. — odparł młody Bayar. — Ale niestety, zalega w żołądku. - Poklepał się po brzuchu dwoma palcami, a jego dwaj kompani parsknęli pogard- liwie. Zmienić temat, pomyślał Gillen. — Przypominacie, panie, ojca. Od razu poznałem, że jesteście jego synem. Młody Bayar zmarszczył czoło, spojrzał na muzyków i ponownie na Gillena. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Gillen go uprzedził: — To nie wasza wina, panie, z tym amuletem. Ten Bran- soleciarz to dzikus i sprytny szczur. Ale wasz ojciec wybrał właściwego człowieka. Jeśli ktokolwiek może go znaleźć, to tylko ja. I odzyskam ten amulet. Muszę tylko wrócić do stolicy. Chłopak słuchał ze spokojem, patrząc na Gillena zmrużonymi oczyma, z ustami zaciśniętymi w gryma- sie dezaprobaty. Wreszcie, kręcąc głową, zwrócił się do kuzynów: ^-Miphis, Arkeda, zostańcie tu... Napijcie się jeszcze,
jeśli dacie radę. — Machnął dłonią w stronę muzyków. — Imiejcie na nich oko. Niech się nie oddalają. Młody Bayar wycelował palcem w Gillena. - — A wy, poruczniku, chodźcie za mną. — Nie oglądając się, by sprawdzić, czy Gillen za nim idzie, ruszył do dy- żurki. Gillen zdezorientowany poszedł za nim. Młody Bayar trzymał ręce na parapecie i wyglądał przez okno wycho- dzące na dziedziniec stajenny. Poczekał, aż drzwi za jego plecami się zamknęły, i wtedy obrócił się w stronę gwar- dzisty. — Ty... kretynie! — powiedział. Jego twarz była blada, a oczy zimne, połyskujące niczym węgiel z Delphi. — Nie wierzę, że mój ojciec zaangażował kogoś tak głupiego. Nikt nie może wiedzieć, komu służysz, rozumiesz?! Jeśli to do- trze do kapitana Byrnea, mój ojciec może mieć poważne kłopoty. Mogą oskarżyć go o zdradę! Gillen poczuł suchość w ustach. — Słusznie. Tak - wy bąkał. — Ja... eee... założyłem, że ci dwaj są z wami, i... — Nikt wam nie płaci za przyjmowanie założeń, porucz- niku Gillen - przerwał mu Bayar. Szedł w kierunku Gillena wyprostowany, wiatr od okna poruszał jego stułą. Gdy się zbliżył, Gillen cofnął się do stołu. — Jak mówię nikt, to znaczy nikt — powiedział Bayar, chwytając za złowieszczo wyglądający wisior na swojej szyi. Był to sokół z lśniącego czerwonego kamienia, amulet jak ten, którego Gillenowi nie udało się znaleźć w Łachmantargu. - Komu jeszcze o tym mówiłeś?
— Nikomu, przysięgam na krew Demona, że nikomu — szepnął Gillen, czując, jak żołądek mu się ściska. Stał w lek- kim rozkroku, gotów w każdej chwili odskoczyć w bok, gdyby czarownik strzelił w niego płomieniami. - Chcia- łem tylko zapewnić jego lordowską mość, że zrobiłem, co w mojej mocy, żeby zdobyć tę rzeźbę, ale się nie udało. Na twarzy chłopaka pojawił się niesmak, jakby wolał nie kontynuować rozmowy na ten temat. — A wiecie, poruczniku, że kiedy szukaliście amuletu w Łachmantargu, Alister zaatakował mojego ojca i omal go nie zabił? Krew i kości, pomyślał Gillen i zadrżał. Jako herszt gan- gu Łachmaniarzy Alister słynął z tego, że był nieustraszony i bezwzględny. Teraz na pewno pała żądzą zemsty. — Czy... lord Bayar dobrze się czuje? Czy Alister żyje? Młody Bayar odpowiedział na oba pytania — to wypo- wiedziane i to niewypowiedziane. — Mój ojciec doszedł do siebie. Alister, niestety, uciekł. Ojciec z trudem wybacza niekompetencję - dodał. — Idoty- czy to wszystkich bez wyjątku. — Ostry ton głosu młodzieńca uśpił czujność Gillena. — Hmm, racja — przyznał i znów zaczął się pogrążać. — Marnuję się tu, panie. Przenieście mnie z powrotem do miasta, a znajdę tego łotra, przysięgam. Alister wcześniej czy później zjawi się w Łachmantargu, chociaż jego matka i siostra twierdziły, że nie widziały go od tygodni. Młody Bayar zmrużył oczy i zacisnąwszy pięści, pochylił się do przodu.
—Jego matka i siostra? To Alister ma matkę i siostrę? I są nadal w Fellsmarchu? Gillen uśmiechnął się szeroko. — Spaliły się, jak sądzę. Podpaliliśmy dom z nimi uwię- zionymi w środku. — Zabiłeś je? — Chłopak wpatrywał się w niego zdu- miony. — Nie żyją ? ^ No... uznałem, że to wszystkim pokaże, że z Gillenem nie ma żartów. — Ale z ciebie idiota! — Bayar powoli kręcił głową, pa- trząc na rozmówcę. — Mogliśmy użyć jego matki i siostry, żeby wywabić go z kryjówki. Mogliśmy mu zaproponować wymianę za amulet! — Mocniej zacisnął pięść. — Mogliśmy go dorwać! Kości, pomyślał Gillen. Nigdy nie umiał rozmawiać z czarownikami. ^Możecie tak myśleć, panie, ale wierzcie mi, taki pomiot jak Alister ma serce zimne jak woda w Dyrnie. Myślicie, że dba o to, co się stanie z matką i siostrą? On przejmuje się tylko sobą. Młody Bayar machnął ręką lekceważąco. — Tego się już i tak nie dowiemy. W każdym razie mój ojciec nie potrzebuje waszych usług do polowania na Alistera. Wyznaczył już do tego innych. Udało im się oczyścić miasto z gangów, ale nie znaleźli Alistera. Mamy podstawy sądzić, że opuścił Fellsmarch. — Chłopak pocierał czoło dłonią, jakby bolała go głowa. — Nieważne. Gdybyś kiedykolwiek natknął się na tego Alistera, przy- padkiem albo i nie, masz go dostarczyć żywego, razem 17
z amuletem. Gdyby się to udało, zostaniesz oczywiście sowicie wynagrodzony. — Starał się nie okazywać zdener- wowania, ale jego zmarszczone czoło świadczyło o czym innym. Ten chłopak nienawidzi Alistera, pomyślał Gillen. Czy dlatego, że próbował zabić jego ojca? W każdym razie Gillen zrozumiał, że nie ma sensu wracać do kwestii jego powrotu do stolicy. — Dobrze — powiedział, starając się ukryć rozczarowa- nie. —' Co was zatem sprowadza do Bramy Zachodniej? Mówiliście, że macie dla nas wiadomość. — To delikatna sprawa, poruczniku. Wymaga dyskre- cji — Bayar dał jasno do zrozumienia, że wątpi w dyskrecję Gillena. Cokolwiek przez nią rozumie. — Oczywiście, panie, możecie na mnie liczyć—zapewnił go Gillen. •^ Słyszeliście, że księżniczka Raisa zaginęła?—znienacka zapytał Bayar. Gillen starał się niczego po sobie nie okazać. Wykazać się kompetencją. Całkowitą dyskrecją. -^ Zaginęła? Nie panie, tego nie słyszałem. Niewiele tu do nas dociera. Czy wiadomo. . .? ^ Uważamy, że może próbować opuścić kraj. O nie, pomyślał Gillen. Czyli uciekła. Czy po kłótni z matką? Nieodpowiedni romans? Z kimś z ludu? Księż- niczki z rodu Szarych Wilków słynęły z uporu i skłonności do awanturnictwa. Gillen raz widział księżniczkę Raisę z bliska. Była drobna, ale dość kształtna, z talią, którą można by objąć 18
dwiema dłońmi. Obrzuciła go szybkim spojrzeniem swych zielonych oczu, a potem coś szepnęła do stojącej obok damy. To było kiedyś. Teraz kobiety odwracają głowy, gdy proponuje im drinka. Dawniej ktoś taki jak on — światowiec, wojskowy — mógłby zawrócić księżniczce w głowie. Nawet czasami myślał o tym, jak by to było... Głos Bayara wyrwał go z zamyślenia. — Słuchacie, poruczniku? Gillen wrócił do rzeczywistości. — Tak, panie, oczywiście. Hmnmi... o czym to mówi- liście? — Mówiłem, że według nas istnieje prawdopodobień- stwo, że znalazła schronienie u miedzianolicych krewnych jej ojca w kolonii Demonai albo Sosen Marisy. - Wzruszył ramionami. — Ale oni twierdzą, że jej tam nie ma, że mu- siała pojechać na południe. Południowa granica jest do- brze strzeżona. Może więc próbować się przedostać przez Bramę Zachodnią. — Ale... dokąd by jechała? Wszędzie jest wojna. l/ M Może nie myśli tak logicznie — stwierdził Bayar, a na jego bladą twarz wpłynęły rumieńce. — I dlatego tak ważne jest, żeby ją zatrzymać. Następczyni tronu może się narazić na niebezpieczeństwo. Może wyruszyć tam, gdzie nie uda nam się jej znaleźć. To by była... katastrofa. — Nerwowo szarpiąc za rękawy, zamknął oczy. Gdy je otworzył, zo- baczył, że Gillen uważnie mu się przygląda, i ponownie wyjrzał przez okno. 19
Aha, pomyślał Gillen. Albo chłopak ma talent aktorski, albo naprawdę się martwi. — To znaczy, że mamy jej wypatrywać tutaj, przy Bra- mie Zachodniej — podsumował Gillen. — Czy tak? Nie odwracając się od okna, Bayar skinął głową. — Chcieliśmy utrzymać to w tajemnicy, ale już się roze- szło, że uciekła. Jeśli wrogowie królowej znajdą ją przed nami, to... rozumiecie. — Oczywiście — powiedział Gillen. — A czy są jakieś po- dejrzenia, że ona... że podróżuje z kimś? — Oto sprytny sposób zadania pytania, żeby się dowiedzieć, czy uciekła w czyimś towarzystwie. — Nie wiemy. Może być sama, a może też podróżować z miedzianolicymi. — Czego dokładnie oczekuje ode mnie lord Bayar? — za- pytał Gillen, lekko się nadymając. Dopiero teraz chłopak spojrzał na niego. — Dwóch rzeczy. Chcemy, żebyście wypatrywali księż- niczki Raisy i byście ją zatrzymali, gdyby próbowała przejść przez Bramę Zachodnią. I potrzebujemy grupy gwardzi- stów, którzy pojadą do kolonii Demonai, żeby sprawdzić, czyjej tam nie ma. — Demonai! — powtórzył Gillen, już nie tak pewnym siebie tonem. — Ale... Chyba nie... nie myślicie, panie, że będziemy walczyć z wojownikami Demonai? — Oczywiście, że nie — powiedział Bayar w taki sposób, jakby przemawiał do upośledzonego umysłowo.—Królowa powiadomiła już Demonai, że jej gwardziści odwiedzą górskie tereny i będą przesłuchiwać tych dzikusów. Nie 20
mogą odmówić. Oczywiście będą uprzedzeni o waszym przybyciu, więc będziecie musieli być bardzo dociekliwi, by wybadać, czy księżniczka tam jest albo była. — Na pewno się nas spodziewają? — upewnił się Gillen. Wodni Wędrowcy to jedno — oni nawet nie używają metalowej broni — ale Demonai... Gillen nie miał ochoty wchodzić im w paradę. — Nie chciałbym skończyć podziurawiony strzałami miedzianolicych. Ci z Demonai mają takie trucizny, od których czernieje... — Nie martwcie się, poruczniku — ostro przerwał mu Bayar. — Będziecie całkowicie bezpieczni, o ile oczywiście nie przyłapią was na węszeniu. Pojadą Magot i Sloat, postanowił Gillen. Lepiej się do tego nadają. On powinien zostać i wypatrywać księżniczki. To wymaga działania w białych rękawiczkach i z otwartym umysłem. No i dyskrecji. -w Sądzę, że potrzebny będzie co najmniej salwon żoł- nierzy do dokładnego przeszukania. — Salwon! Wszystkich żołnierzy mam tylko koło setki, do tego szwadron gwardzistów. Nie ufam tym najemni- kom i mieszkańcom wyżyn. Mogę dać tylko szwadron. Bayar wzruszył ramionami. Nie do niego należy roz- wiązywanie problemów Gillena. — W takim razie szwadron. Sam bym pojechał, ale jestem czarownikiem i oczywiście nie mogę wchodzić na teren Gór Duchów. — Znowu bawił się wielkim klejnotem na swojej szyi.—Moje zaangażowanie na pewno wzbudziłoby wiele wątpliwości. 21
Pewnie, że by wzbudziło, pomyślał Gillen. I bez tego sprawa jest dziwna — bo czemuż to czarodziej osobi- ście angażuje się w sprawy wojska? Ochrona królowych z rodu Szarych Wilków to zadanie Gwardii Królewskiej i armii. — Macie zacząć działać natychmiast—powiedział Bayar. — Czy szwadron może wyruszyć jutro? Gillen otworzył usta, żeby przedstawić wszystkie po- wody, dla których to niemożliwe, ale młody Bayar uniósł dłoń. — Dobrze. Ja i moi towarzysze zostaniemy tutaj do wa- szego powrotu. — Zostaniecie tu? — wybąkał Gillen. Tylko tego mu bra- kowało. — Skoro królowa chce, żebyśmy udali się w góry szukaćjej córki, powinna przysłać nam wsparcie. Nie mogę zostawić Bramy Zachodniej bez ochrony, gdy my... — Gdybyście znaleźli księżniczkę, przekażecie ją nam pod opiekę — ciągnął Bayar, jakby nie słyszał protestów Gillena. — Moi kuzyni i ja odprowadzimy ją z powrotem do królowej. Gillen przyglądał mu się podejrzliwie. Czy to nie ja- kaś pułapka? Czemu miałby przekazać księżniczkę tym młodym czarownikom? Czemu nie miałby sam zawieźć jej do Fellsmarchu, gdzie czekałaby go chwała i, zapewne, nagroda pieniężna? Czasami, wykonując zadania z polecenia Wielkiego Maga, nie był pewien, dla kogo pracuje — dla czarownika czy dla królowej. Tym razem jednak miał do czynie- nia z czymś bardzo poważnym. Zamierzał wyciągnąć 22
z tego większą korzyść niż tylko dozgonną wdzięczność Bayarów. Jakby czytając w myślach Gillena, Micah Bayar powie- dział: —Jeśli odnajdziecie księżniczkę i dostarczycie ją nam, zapłacimy pięćset koron i załatwimy wam, poruczniku, powrót na posterunek w Fellsmarchu. Gillen starał się nie okazywać zdumienia, choć przycho- dziło mu to z trudem. Pięć tysięcy panienek? Toż to mają- tek. Więcej, niż można by się spodziewać od Bayarów za sprowadzenie księżniczki na zamek. Coś się tu dzieje. Coś, oczym lepiej nie wiedzieć, żeby nie musieć odpowiadać na ewentualne pytania. To sprawiło, że tym lepszym rozwiązaniem zdało się wysłanie w góry Sloata i Magota. I tym więcej powodów Gillen miał, by bacznie obserwować granicę. — Zrobię, co w mojej mocy, żeby księżniczka wróciła do swej matki. Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt — oświadczył Mac Gillen. — Możecie na mnie liczyć. — Nie wątpię — stwierdził Bayar sucho. — Zatrudnijcie ludzi, którzy umieją trzymać język za zębami, i nie mówcie im nic ponad to, co konieczne do wykonania zadania. Nie ma potrzeby, żeby wszyscy wiedzieli o naszej prywatnej umowie. — Sięgnął do sakiewki przy pasie i wyjął mały oprawiony w ramkę portret, który podał Gillenowi. Była to księżniczka Raisa, a właściwie jej głowa i odsło- nięte ramiona o barwie miodu. Jej twarz okalały ciemne włosy, ozdobione koroną lśniącą klejnotami. Głowa była przechylona na bok, na twarzy widniał delikatny 23
uśmiech — usta księżniczki były lekko rozchylone, jak gdyby miały powiedzieć coś, co on chce usłyszeć. Na obra- zie napisano: Micahowi, z wyrazami miłości, R. Było w niej coś... coś znajomego, co Gillen... Poczuł na ramieniu dłoń Bayara. Ukłucie przebiło wełnę oficerskiego munduru i Gillen omal nie upuścił trzyma- nego w ręku malowidła. — Nie zachwycajcie się, poruczniku Gillen—powiedział Bayar takim tonem, jakby poczuł brzydki zapach z jego ust. — Proszę dopilnować, żeby pańscy ludzie zapoznali się z wyglądem księżniczki. I nie zapominajcie, że będzie w przebraniu. H Zaraz się tym zajmę — obiecał Mac Gillen. Cofnął się i ukłonił przed młodym Bayarem, by nie pozostawić mu czasu na zmianę zdania. Albo na ponowne chwycenie go za ramię. — Rozgośćcie się — dodał. Pięć tysięcy monet zwanych panienkami potrafiło kupić uprzejmość Mac Gil- lena. — Każę kucharzowi przygotować dla was, czego sobie zażyczycie. — A co zamierzacie zrobić z tymi muzykami, porucz- niku? — nagle zapytał Bayar. Gillen nie wiedział, co odpowiedzieć. —Jak to? Chcecie, panie, żeby tu zostali? Owszem, mogą umilić człowiekowi czas, a i dziewuszka niczego sobie... Młody Bayar kręcił głową. — Za dużo słyszeli. Mówiłem już, że nikt nie może was kojarzyć z moim ojcem ani wiedzieć, że dla niego pracu- jecie. — Gdy Gillen wciąż wyglądał na nieprzekonanego, Bayar dorzucił: — To wasza wina, poruczniku, nie moja. Ja 24
zajmę się moimi kuzynami, ale wy musicie wziąć na siebie tych grajków. — Czyli mam ich odesłać? w Nie. — Bayar wygładzał swoją stułę, unikając wzroku Gillena. — Macie ich zabić.
ROZDZIAŁ DRUGI Na pograniczu Han Alister zatrzymał kuca w najwyższym punkcie Prze- łęczy Sosen Marisy. Spojrzał na wierzchołki Królowych na południu, za którymi ciągną się dalej niziny Ardenu. To nieznane mu góry, siedziby dawno zmarłych władczyń, któ- rych imion nigdy nie słyszał. Najwyższe szczyty, sięgające chmur, omiatane zimnymi wiatrami, nie miały żadnej osłony. Niższe stoki pokryte były osikami i jesienną roślinnością. Im wyżej się wspinali, tym temperatura bardziej się ob- niżała. Han wkładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Teraz był w wełnianej czapce naciągniętej na uszy, a mroźne powietrze szczypało go w nos. Hayden Tancerz Ognia zbliżył się do Hana, by również się rozejrzeć. Wyjechali z kolonii Sosen Marisy dwa dni temu. Kolonia była strategicznie usytuowana przy północnym krańcu przełęczy — głównego szlaku przez południową część Gór Duchów do miasta Delphi i dalej na niziny Ardenu. Droga, która zaczynała się jako Trakt Królowych w Fellsmarchu, stopniowo zmieniała się w wąską ścieżkę dla dzikich zwie- rząt w najwyższej części przełęczy. 2 6
Choć był to sezon wędrówek, nie spotykali po drodze wielu podróżnych — zaledwie kilku wynędzniałych ucie- kinierów z terenów ogarniętych wojną. Tancerz wskazał ręką na południowy stok pod nimi. — Lord Demonai mówi, że przed wojną w sezonie od rana do wieczora ciągnął się tędy sznur wozów z towa- rami z nizin. Przywozili głównie żywność: zboże, trzodę, owoce, warzywa. Tancerz już wcześniej podróżował przez Przełęcz So- sen Marisy, gdy uczestniczył w wyprawach kupieckich z Averillem Lekką Stopą — kupcem i Strażnikiem kolonii Demonai. Teraz na tych terenach panoszą się armie — ciągnął Tan- cerz. — W dodatku dużą część ziem uprawnych pochłonęły pożary i inne zniszczenia. To dlatego nie dają plonów. A więc Felis czeka kolejna głodna zima, pomyślał Han. Wojna domowa w Ardenie trwała, odkąd Han sięgał pamięcią. Zginął w niej jego ojciec, który zaciągnął się jako najemnik na służbę u jednego z pięciu książąt Mon- taigne — braci, z których każdy zgłaszał roszczenia do tronu Ardenu. Kuc Hana sapał ciężko po długiej wspinaczce z kolonii Sosen Marisy. Na tej wysokości powietrze było rozrze- dzone. Han wsunął palce w splątaną grzywę wierzchowca i podrapał go za uszami. — Hej, Łach—mruknął — nie śpiesz się. — W odpowiedzi Łach obnażył zęby, na co Han się roześmiał. Han był niezwykle dumny ze swojego humorzastego rUmaka — pierwszego, jakiego w życiu posiadał. Zwykle 27
jeźdź ił na pożyczonych koniach. Każde lato spędzał w gór- skich sadybach, wysyłany tam przez matkę, przekonaną, że ciąży na nim klątwa. Teraz wszystko jest inaczej. Klany podarowały mu konia, ubranie, wyposażenie, prowiant na drogę i zapłaciły za jego naukę w akademii. Zrobiły to dlatego, że mają nadzieję, iż opętany przez demona Han Alister okaże się potężną bronią w walce z coraz silniejszą Radą Czarowników. Han przyjął ich ofertę. Oskarżany o morderstwo, przez wrogów pozbawiony rodziny, ścigany przez Gwardię Kró- lewską i potężnego Wielkiego Maga Gavana Bayara, nie miał wyboru. Działał pod presją tragicznych wydarzeń — potrzeby ucieczki przed wszystkim, co przypominało mu ostratach, i pragnienia, by znaleźć się gdzieś daleko stąd. Zżerała go też żądza zemsty. Wsunął dłoń pod koszulę i dotknął amuletu w kształcie węża, który parzył go w skórę na piersiach. Poczuł, jak magiczna moc gromadzona przez cały dzień przepłynęła z niego do amuletu. To już weszło mu w nawyk—owo odprowadzanie mocy, która inaczej mogłaby wydostać się spod kontroli. Regular- nie sprawdzał, czy amulet wciąż jest na miejscu. W dziwny sposób przywiązał się do niego, odkąd ukradł go Micahowi Bayarowi. Ten lśniący magiczny przedmiot niegdyś należał do jego przodka Algera Waterlowa, powszechnie nazywanego Kró- lem Demonem. Tymczasem amulet Samotnego Łowcy, wykonany dla niego przez strażniczkę klanu Elenę Demo- nai, leżał nieużywany w worku. 28
Powinien nienawidzić tego wężowego czaromiota. Za- płacił zań śmiercią mamy i Mari. Niektórzy twierdzili, że ten amulet to narzędzie czarnej magii zdolne wyrządzać tylko zło. Była to jednak jedyna rzecz, jaka mu pozostała po siedemnastu latach życia, poza zwęgloną książką Mari i złotym medalionem matki. To było wszystko, co miał. Teraz on i jego przyjaciel byli w drodze do Mystwerku — akademii czarowników w Oden’s Ford, gdzie mieli rozpo- cząć naukę za pieniądze klanów. — Nic ci nie jest?—Tancerz pochylił się w jego stronę. Na jego smagłej twarzy widać było troskę, a włosy wyginały się na wietrze niczym grzechotniki. — Wyglądasz, jakby cię kto zaczarował. — Nie, nic - odparł Han. - Ale mam już dość tego wia- tru. —Nawet w pogodne dni w przełęczy stale wiało. Teraz, pod koniec lata, porywy niosły ze sobą zapowiedź zimy. Granica musi być niedaleko — powiedział Tancerz, a wiatr natychmiast porwał jego słowa. — Gdy już ją prze- kroczymy, będziemy blisko Delphi. Może dzisiaj uda nam się przenocować pod dachem. Han i Tancerz podróżowali jako kupcy prowadzący kuce obładowane towarami. Strój klanowy stanowił pewnego rodzaju ochronę. Tak samo jak długie łuki zarzucone na plecy. Złodzieje na ogół nie chcieli zadzierać z klanami z Gór Duchów na ich własnym terenie. W Ardenie podróż będzie bardziej niebezpieczna. Kiedy schodzili w stronę granicy, odnosili wrażenie, że kalendarz się cofa — wczesna zima zamieniała się w je- sień. Gdy dotarli do linii drzew, otoczyły ich najpierw 29
niskopienne sosny, a następnie osiki stanowiące osłonę od wiatru. Nachylenie stoku było coraz łagodniejsze, a war- stwa gleby coraz grubsza. Tu i ówdzie zaczęły się pojawiać małe poletka z przytulnymi domkami oraz łąki, na których pasły się krępe górskie owce z zakręconymi rogami. Wystarczyło udać się kawałek dalej, by zobaczyć ślady wojny pustoszącej ziemie na Południu. Na wpół widoczne pośród haszczy po obu stronach drogi walały się różne przedmioty — puste siodła i części mundurów porzucone przez uciekających żołnierzy, a także prywatne skarby, które stały się zbyt kłopotliwe w drodze pod górę. Han zauważył w rowie lalkę domowej roboty wciśniętą w błoto. Powstrzymał konia, by zsiąść i zabrać ją dla swojej siostry, i wtedy przypomniał sobie, że przecież Mari nie żyje i już nie potrzebuje lalek. Tak właśnie wyglądała jego rozpacz. Stopniowo prze- kształcała się w tępy ból, aż jakiś zwykły widok, dźwięk lub zapach uderzał go niczym cios obuchem. Minęli kilka oświetlonych pochodniami gospodarstw z kamiennymi kominami przypominającymi nagrobki na zniszczonych mogiłach. Dalej przeszli przez spaloną wio- skę, w której pozostały zgliszcza świątyni i budynku rady. Han spojrzał na Tancerza. — To dzieło doliniarzy? — Albo najemników dezerterów—przytaknął Tancerz. — Na granicy jest twierdza, ale strażnicy nie bardzo się przej- mują patrolowaniem tej drogi. Wojownicy Demonai nie mogą być wszędzie. Rada Czarowników twierdzi, że cza- rownicy mogliby się tym zająć, ale się im nie pozwala i nie 30
dąje odpowiednich narzędzi, a to wina klanów. - Wywrócił oczami. - Już widzę, jak czarownicy pchają się w tę dzicz, nawet gdyby im pozwolono. — Hej — przerwał mu Han. — Uważaj, co mówisz. My Jesteśmy czarownikami w tej dziczy. Obaj roześmiali się z tego żartu. Zaczęlijuż podchodzić do własnego losu z wisielczym humorem. Trudno im było pozbyć się zwyczaju naśmiewania się z arogancji czarowni- ków — to zawsze jest jedyną bronią bezsilnych wobec tych, którzy są u władzy. Dotarli do rozstajów, gdzie schodziły się drogi ze wschodu i z zachodu, i dalej biegła już jedna droga do przełęczy. Tutaj podróżnych było więcej, i zmniejszało się tempo marszu. Mijał ich strumień wędrowców zmierza- jących w przeciwną stronę, do Sosen Marisy i prawdopo- dobnie dalej do Felsmarchu: mężczyźni, kobiety, dzieci, rodziny i samotni podróżni, grupy, które połączył ze sobą przypadek lub które trzymały się razem ze względów bezpieczeństwa. Obładowani tobołkami i torbami uchodźcy, wynędz- niali, z zapadniętymi oczyma, posuwali się w milczeniu z takim trudem, jakby wykonanie kolejnego kroku kosz- towało ich wszystko, co mieli. Zarówno dorośli, jak i pod- rostki nieśli kije, patyki i inne prowizoryczne narzędzia do obrony. Niektórzy byli ranni, z zakrwawionymi gałganami na głowach, rękach i nogach. Wielu miało na sobie lekkie nizinne ubrania, część była bez butów. Widocznie opuścili Delphi o świcie. Skoro tyle czasu za- jęło im dotarcie w to miejsce, niemożliwe było, by przeszli 3i
przez przełęcz przed zapadnięciem zmroku. Dalej czekały ich jeszcze dwa dni do Sosen Marisy. Zamarzną tam w górze—powiedział Han.—Pokaleczą sobie stopy na kamieniach. Jak te dzieci się tam wdrapią? Na co oni liczą? Pośrodku drogi stał zapłakany mały chłopiec w wieku około czterech lat. Mocno zaciskał piąstki, a jego twarz wykrzywiał grymas rozpaczy. — Mamo! — wołał w nizinnym języku. Mamo! Jestem głodny! — Jego mamy nie było widać. Zdjęty litością Han pogrzebał w torbie i wyjął jabłko. Wychylił się z siodła i wyciągnął je w stronę malca. «r Trzymaj — powiedział z uśmiechem. — Spróbuj. Chłopiec zaczął się cofać, zasłaniając twarz rękami. — Nie! — krzyczał przerażony. — Odejdź! — Upadł na pupę, nie przestając wrzeszczeć jak zarzynany. Jakaś dziewczyna z wychudzoną twarzą, po której nie dało się poznać wieku, wyrwała jabłko z dłoni Hana i ucie- kła, jakby goniły ją demony. Han patrzył za nią, niczego nie rozumiejąc. — Zostaw, Samotny Łowco — powiedział Tancerz, uży- wając klanowego imienia przyjaciela. — Chyba nie mieli dobrych doświadczeń z podróżnymi na koniach. Nie mo- żesz wszystkim pomóc. Nie mogę nikomu pomóc, pomyślał Han. Dotarli do zakrętu i zobaczyli fortyfikacje graniczne w dole: zaniedbaną twierdzę i postrzępiony kamienny mur, w którym szczeliny pozatykano żelaznymi ćwiekami i dru- tem kolczastym. Mur biegł w poprzek przełęczy, przez 32