prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Colfer Eoin - Artemis Fowl Tom 5 - Zaginiona kolonia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Colfer Eoin - Artemis Fowl Tom 5 - Zaginiona kolonia.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Eoin Colfer Artemis Fowl 1-5,7
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 427 stron)

Wydano z pomocą finansową Ireland Literature Exchange (Fundusz Promocji Tłumaczeń), Dublin, Irlandia. www.irelandliterature.com info@irelandliterature.com Tytuł oryginału: Artemis Fowl. The Lost Colony Copyright © Eoin Colfer, 2006 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2007 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2007 Wydanie I Warszawa 2007 Redakcja: Filip Modrzejewski Korekta: Jadwiga Piller, Alicja Chylińska Redakcja techniczna: Urszula Ziętek Projekt okładki i stron tytułowych: Marek Goebel Fotografię autora zamieszczono dzięki uprzejmości The O'Brien Press Ltd, Dublin Wydawnictwo WAB. 02-502 Warszawa, ul. Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Skład i łamanie: Komputerowe Usługi Poligraficzne Piaseczno, Żółkiewskiego 7A Druk i oprawa: ABEDIK S.A., Poznań ISBN 978-83-7414-344-8

ROZDZIAŁ PIERWSZY SKOK W NADPRZESZŁOŚĆ Barcelona, Hiszpania „Szczęśliwy”, to słowo na pewno nie przyszłoby do głowy komuś, kto chciałby opisać stan ducha osobistego ochroniarza Artemisa Fowla. „Rozbawiony” oraz „za- dowolony z siebie” również mało kojarzyły się zarówno z Fowlem, jak i z osobami w jego bezpośrednim oto- czeniu. Nie dlatego Butler miał opinię jednego z najbar- dziej niebezpiecznych ludzi na świecie, że wdawał się w urocze pogawędki, spacerując po parku, chyba że doty- czyły one wyboru dróg ucieczki z miejsca akcji lub ukrytej broni. Tego szczególnego popołudnia Butler i Artemis przebywali w Hiszpanii, a oblicze ochroniarza Eur- azjaty było jeszcze bardziej niż zazwyczaj nieprzenik- nione. Młody człowiek, którym się opiekował, jak zwy- kle nadmiernie komplikował Butlerowi życie. Artemis upierał się, że muszą tkwić na chodniku barcelońskiej 5

Passeig de Gràcia w popołudniowym słońcu przez po- nad godzinę. Osłonę przed upałem i ewentualnymi wro- gami zapewniało im zaledwie kilka niedużych drzew. To była czwarta zagadkowa podróż za granicę w ciągu kilku miesięcy. Najpierw Edynburg, później Doli- na Śmierci na amerykańskim Zachodzie, a w końcu niezwykle wyczerpująca wyprawa do podwójnie niedo- stępnego Uzbekistanu. Teraz zaś Barcelona. Wszystko po to, by czekać na tajemniczego g o ś c i a , który jak dotąd jeszcze się nie pojawił. Stanowili dziwaczną parę na zatłoczonym chodniku. Potężny, umięśniony mężczyzna około czterdziestki, w garniturze od Hugo Bossa, z ogoloną głową. I szczu- plutki nastolatek - blada cera, kruczoczarne włosy, wielkie, przenikliwe, ciemnoniebieskie oczy. - Musisz tak krążyć, Butler? - spytał Artemis poi- rytowany, znając zresztą odpowiedź na własne pytanie. Zgodnie z tym, co zakładał, spodziewany gość, który miał przybyć do Barcelony, był już o minutę spóźniony i Artemis pozwolił sobie wyładować frustrację na ochroniarzu. - Doskonale wiesz dlaczego, Artemisie - odparł Butler. - Na wypadek, gdyby na jednym z dachów znaj- dował się snajper lub audiotechniczne urządzenia pod- słuchowe. Krążę, żeby ci zapewnić maksymalną osłonę. Artemis był w nastroju skłaniającym do udowadnia- nia całemu światu swojego geniuszu. Czuł się tak często i chociaż sprawiało to sporą satysfakcję irlandzkiemu 6

czternastolatkowi, mogło być wysoce drażniące dla każdego rozmówcy. - Przede wszystkim to bardzo mało prawdopodob- ne, żeby jakiś snajper chciał mnie zastrzelić - powie- dział. - Po pierwsze, zlikwidowałem osiemdziesiąt pro- cent swoich nielegalnych przedsięwzięć i rozlokowałem kapitał w niezwykle korzystnym portfolio. Po drugie, każdy próbujący nas podsłuchać specjalista od urządzeń audiotechnicznych może się od razu spakować i pójść do domu, ponieważ trzeci guzik twojej marynarki wysy- ła impuls Solinium, wymazujący zawartość wszelkich nośników, czy to zarejestrowaną przez ludzi, czy po- chodzącą z krainy wróżek i elfów. Butler przyglądał się mijającej ich młodej zakocha- nej parze zapatrzonej w Hiszpanię. Mężczyzna miał na szyi kamerę cyfrową. Butler ze smutkiem dotknął trze- ciego guzika marynarki. - Kto wie, czy nie niweczymy czyichś wspomnień z miodowego miesiąca - zauważył. Artemis wzruszył ramionami. - To niewysoka cena za brak ingerencji w moją prywatność. - A co po trzecie? - spytał jakby nigdy nic Butler. - Właśnie - odparł lekko dotknięty Artemis. Wciąż nie było ani śladu osoby, której oczekiwał. - Twierdzę, że jeżeli na którymś z budynków ukryłby się snajper, to na pewno na tym tuż za nami. Powinieneś więc stać gdzie indziej. 7

Butler był najlepszym ochroniarzem, ale nawet on nie miał stuprocentowej pewności, na którym dachu mógłby się znajdować zabójca. - No, mów. Powiedz mi, skąd wiesz? Widzę, że cię korci. - Cóż, skoro pytasz... Żaden snajper nie ulokował- by się na dachu Casa Milà na wprost nas, po drugiej stronie ulicy, ponieważ jest to budynek otwarty dla wszystkich, a zatem drogi dostępu i ucieczki prawdopo- dobnie są pod obserwacją kamer. - Snajper albo snajperka - poprawił go Butler. - Ostatnio coraz więcej kobiet pracuje w tym biznesie. - On albo ona - poprawił się Artemis. - Dwa bu- dynki po prawej są trochę osłonięte roślinnością, więc czemu się od razu wystawiać? - Racja. Mów dalej. - Za nami po lewej jest kilka budynków zajmowa- nych przez instytucje finansowe, a w oknach widać naklejki prywatnych firm ochroniarskich. Zawodowiec będzie unikał wszelkiej konfrontacji, za którą mu nie płacą. Butler skinął głową. Racja. - Dochodzę zatem do logicznego wniosku, że twój wyimaginowany snajper wybrałby czteropiętrowy bu- dynek tuż za nami. Jest to dom mieszkalny, łatwo się więc do niego dostać. Z dachu on lub o n a mieliby piękny strzał na wprost, a ochrona jest prawdopodobnie beznadziejna, pewnie w ogóle jej nie ma. 8

Butler prychnął. Artemis chyba miał rację. Ale w ochronie osobistej „chyba” wzbudza mniejszy entu- zjazm niż kewlarowa kamizelka kuloodporna. - C h y b a masz rację - przyznał ochroniarz. - Ale tylko jeżeli snajper jest tak samo bystry jak ty. - Słuszna uwaga - przyznał Artemis. - Domyślam się również, że mógłbyś przedstawić równie przekonującą argumentację dla każdego z tych budynków. Wybrałeś po prostu ten, żebym przed tobą nie łaził, z czego wnoszę, że ten, kto ma się pojawić, zjawi się przed Casa Milà. Artemis uśmiechnął się. - Dobra robota, stary przyjacielu. Casa Milà to budynek z początku XX wieku zapro- jektowany przez hiszpańskiego architekta reprezentują- cego kierunek art nouveau, Antonio Gaudiego. Jego fasada składa się z falujących ścian i balkonów ozdo- bionych krętymi balustradami. Na chodniku przed bu- dynkiem stał tłum turystów czekających w kolejce na zwiedzanie tego cudu architektury. - Czy rozpoznamy pośród tych ludzi naszego go- ścia? Jesteś pewien, że go tam nie ma? Że nas nie ob- serwuje? Artemis uśmiechnął się i oczy mu rozbłysły. - Wierz mi, tam go na pewno nie ma. Gdyby był, usłyszelibyśmy znacznie głośniejsze wrzaski. Butler się skrzywił. Raz, chociaż raz, chciałby znać wszystkie fakty, zanim wejdą na pokład odrzutowca. Ale nie tak działał Artemis. Dla młodego irlandzkiego 9

geniusza u j a w n i a n i e było najważniejszą częścią jego intryg. - Powiedz mi przynajmniej, czy nasz kontakt bę- dzie uzbrojony. - Szczerze wątpię - odparł Artemis. - Nawet jeżeli, to nie pobędzie z nami dłużej niż przez sekundę. - Przez sekundę? Zjedzie na jakimś promieniu z przestrzeni kosmicznej, tak? - Nie z przestrzeni, stary przyjacielu - powiedział Artemis, patrząc na zegarek. - Z czasoprzestrzeni. - Chłopak westchnął. - Tak czy owak, ten moment już minął. Mam wrażenie, że przyjechaliśmy tu na próżno. Nasz gość się nie zmaterializował. Szanse i tak były niewielkie. Jak widać, na drugim końcu szczeliny niko- go nie było. Butler nie wiedział, o jakiej szczelinie mówi Arte- mis, i poczuł się lepiej na myśl, że opuszczają to nie- bezpieczne miejsce. Im prędzej wrócą na lotnisko w Barcelonie, tym lepiej. Ochroniarz wyjął z kieszeni telefon komórkowy i nacisnął szybkie wybieranie. Osoba z drugiej strony linii podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale. - Maria - powiedział Butler. - Zbieramy się, pron- to. - Si - odparła krótko Maria. Pracowała w eksklu- zywnej hiszpańskiej firmie wynajmującej limuzyny. Była niezwykle ładna, a poza tym potrafiła rozbić czo- łem betonową płytę. - Czy to była Maria? - spytał Artemis, doskonale udając tok swobodnej rozmowy. 10

Butlera trudno było zwieść. Artemis Fowl rzadko zadawał zwyczajne pytania. - Tak, to była Maria. Łatwo się zorientować, po- nieważ zwróciłem się do niej po imieniu. Zazwyczaj nie zadajesz tylu pytań dotyczących kierowcy limuzyny. To już czwarte w ciągu ostatnich piętnastu minut. Czy M a r i a nas stąd zabierze? Jak myślisz, gdzie jest teraz M a r i a ? Jak uważasz, ile M a r i a ma lat? Artemis potarł skronie. - To ten cholerny okres dojrzewania, Butler. Za każdym razem, kiedy widzę ładną dziewczynę, trwonię wartościową przestrzeń umysłu na rozważania na jej temat. Na przykład ta dziewczyna w restauracji... W ciągu kilku minut spojrzałem już na nią chyba ze dwa- naście razy. Butler automatycznie zmierzył dziewczynę od stóp do głów fachowym spojrzeniem ochroniarza. Mogła być w wieku dwunastu albo trzynastu lat, nie wyglądała na uzbrojoną, miała na głowie szopę gęstych blond włosów. Dziewczyna uważnie czytała kartę dań, zawierającą przeróżne tapas, podczas gdy jej opiekun płci męskiej, być może ojciec, czytał gazetę. Przy stole siedział jeszcze jeden mężczyzna, który bezskutecznie próbował wsunąć dwie metalowe kule pod krzesło. Bu- tler ocenił, że dziewczynka nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla ich bezpieczeństwa, choć w sumie mo- głaby się stać przyczyną kłopotów, jeżeli Artemis nie potrafiłby skoncentrować się na swoim planie. 11

Butler poklepał swojego młodego przyjaciela po ra- mieniu. - To normalne, że człowieka rozpraszają dziew- czyny. Całkiem naturalne. Jeżeli w ciągu ostatnich paru lat nie byłbyś tak potwornie zajęty ratowaniem świata, zdarzyłoby ci się to wcześniej. - Niemniej muszę to kontrolować, Butler. Mam mnóstwo spraw do załatwienia. - Kontrolować dojrzewanie? - prychnął ochroniarz. - Jeżeli ci się to uda, będziesz pierwszy na świecie. - Generalnie rzecz ujmując, przeważnie mi się uda- je - odrzekł Artemis. Była to prawda. Żaden inny nastolatek nie porwał wróżki, nie wydobył swego ojca ze szponów rosyjskiej mafii i nie pomógł stłumić rewolucji goblinów w wieku zaledwie czternastu lat. Usłyszeli dwa sygnały klaksonu. Z drugiej strony skrzyżowania przez otwarte okno limuzyny machała w ich stronę młoda dama. - To M a r i a - powiedział Artemis, ale po chwili się otrząsnął. - To znaczy chodźmy. Może będziemy mieli więcej szczęścia w następnym miejscu spotkania. Butler ruszył przodem, zatrzymując jadące auta ge- stem olbrzymiej dłoni. - Może powinniśmy wziąć ze sobą Marię? Kierow- ca na pełny etat ułatwiłby mi życie. Dopiero po chwili Artemis zdał sobie sprawę, że ktoś go robi w konia. 12

- Cha, cha. Bardzo śmieszne. Żartowałeś, Butler, prawda? - Oczywiście, żartowałem. - Tak myślałem, ale czasem nie wyczuwam dowci- pu. Oprócz, oczywiście, dowcipu Mierzwy Grzebaczka. Mierzwa był krasnalem o skłonnościach do klepto- manii, który już nieraz okradał Artemisa albo kradł na jego polecenie. Grzebaczek lubił się uważać za bardzo zabawnego, a główną inspiracją jego dowcipów były jego własne funkcje cielesne. - Jeżeli można to nazwać poczuciem humoru - po- wiedział Butler, uśmiechając się na wspomnienie smro- dliwego krasnala. Artemis nagle zamarł. Na samym środku pełnego samochodów skrzyżowania. Butler zgromił spojrzeniem trzy pasy ruchu i setkę niecierpliwych kierowców, wściekle naciskających klaksony. - Coś czuję - powiedział szeptem Artemis. - Elek- tryczność. - Mógłbyś ją poczuć po drugiej stronie ulicy? - spytał Butler. Artemis wyciągnął ramiona, czując łaskotanie na dłoniach. - W końcu przybywa, ale kilka metrów poza celem. Gdzieś tu jest punkt stały, który nie jest stały. W powietrzu sformował się jakiś kształt. Zupełnie znikąd pojawił się wir iskierek i zapach siarki. We- wnątrz iskierek pokazało się szarozielone coś ze złotymi 13

oczami, wielkimi łuskami i długimi, zakrzywionymi uszami. Postać zrobiła krok znikąd wprost na ulicę. Stała prosto, miała mniej więcej metr pięćdziesiąt wzro- stu, była humanoidalna, ale nie można było jej pomylić z człowiekiem. Wciągnęła powietrze przez nozdrza w kształcie szczelin, otworzyła wężowate usta i przemó- wiła. - Padam do nóżek, lady Heatherington Smythe - powiedziała istota głosem, w którym słychać było tłu- czone szkło i trzeszczącą stal. Chwyciła wyciągniętą rękę Artemisa czteropalczastą dłonią. - Dziwne - stwierdził irlandzki chłopiec. Butler nie był zainteresowany „dziwnym”, lecz tym, by odciągnąć Artemisa od tego stworzenia tak szybko, jak się da. - Chodźmy - powiedział krótko, kładąc dłoń na ramieniu chłopca. Ale Artemisa już nie było. Istota znikła tak szybko, jak się pojawiła, zabierając ze sobą nastolatka. Incydent ten będzie szeroko relacjonowany po południu i wieczo- rem w gazetach i w telewizji, ale o dziwo, mimo obec- ności setek turystów wyposażonych w aparaty fotogra- ficzne i kamery nie będzie ani jednego zdjęcia. Stworzenie było nie do końca materialne, jakby nie miało odpowiedniego zaczepienia w naszym świecie. Chwyciło Artemisa za rękę czymś miękkim z twardym pod spodem, jakby kością owiniętą pianką. Nastolatek 14

nie próbował wyrywać dłoni, był zafascynowany. - Panna Heatherington Smythe? - spytało stworze- nie. Artemis usłyszał w jego głosie, że jest przerażone. - Czyż jest to może posiadłość waszej miłości? „Składnia mało współczesna - pomyślał Artemis. - Ale przecież mówi po angielsku. Ciekaw jestem, jak demon wygnany do Przedpiekla mógł się nauczyć tak mówić po angielsku?” W powietrzu aż buzowało od białych wyładowań elektrycznych, które trzaskały wokół zarysu istoty, wy- cinając dziury w przestrzeni. „Uskok w czasie. Dziura w czasoprzestrzeni”. Artemis nieszczególnie się tego bał, w końcu widział już, jak policja Niższej Krainy zatrzymała czas podczas odsieczy posiadłości Fowlów. Niepokoił go fakt, że prawdopodobnie zostanie wyrwany z miejsca razem z tym stworzeniem, i w takim wypadku szanse powrotu do współrzędnych w tej samej przestrzeni były niewiel- kie, a powrotu do własnych czasów - minimalne. Próbował coś krzyknąć do Butlera, ale było za póź- no. Jeżeli można użyć słowa „późno” w miejscu, gdzie czas nie istnieje, to było za późno. Uskok czasoprze- strzeni rozszerzył się i objął zarówno jego, jak i demo- na. Architektura i ludność Barcelony powoli traciły kolory i zanikały jak duchy, najpierw zastąpiła je purpu- rowa mgła, a później galaktyka. Artemis poczuł ogrom- ne ciepło, a następnie przenikliwy chłód. Był pewien, że gdyby się w pełni zmaterializował, zostałby spalony na 15

węgiel, a wtedy jego prochy zamarzłyby i rozniosłyby się po kosmosie. Otoczenie zmieniło się w mgnieniu oka, być może trwało to rok, trudno powiedzieć. W miejsce gwiazd pojawił się ocean, a oni znajdowali się pod jego po- wierzchnią. Z głębin wyzierały dziwne podwodne stwo- ry, ich błyszczące macki siekły wodę. Następnie Arte- mis zobaczył pole lodowe, a później czerwony krajo- braz, w którym powietrze wypełniał drobny pył. W końcu znów patrzyli na Barcelonę. Ale inną. Miasto było młodsze. Demon zawył i zazgrzytał szpiczastymi zębami, po- rzucając próby mówienia po angielsku. Na szczęście Artemis był jedną z dwóch osób w którymkolwiek wy- miarze, które mówiły językiem krasnoludzkim, jakim posługiwały się wróżki. - Uspokój się, przyjacielu - powiedział. - Nasz los jest przesądzony. Ciesz się tymi wspaniałymi widokami. Wycie demona nagle się urwało, a istota puściła dłoń Artemisa. - Mówisz waść biegle językiem wróżek? - Po krasnoludzku - poprawił go Artemis. - Lepiej niż ty, ośmielę się dodać. Demon zamilkł, przyglądając się Artemisowi, jakby ten był jakimś fantastycznym stworem. Bo oczywiście nim był. Artemis zaś przez te kilka chwil, które być może będą ostatnimi chwilami jego życia, przyglądał się widokowi przed swoimi oczami. Materializował się jako budowa. Wznoszono Casa Milà, ale obiekt nie został 16

jeszcze skończony. Na rusztowaniach przed frontem budynku roiło się od murarzy, a ogorzały brodaty męż- czyzna, marszcząc czoło, wpatrywał się w rysunek ar- chitektoniczny na wielkim zwoju papieru. Artemis się uśmiechnął. To był Antonio Gaudi we własnej osobie. Zadziwiające. Scena przed jego oczami coraz bardziej się materia- lizowała, kolory były coraz wyrazistsze. Woń suchego hiszpańskiego powietrza dotarła do nosa Artemisa, któ- ry poczuł też ciężkie aromaty potu i farby. - Bardzo przepraszam - powiedział Artemis po hiszpańsku. Gaudi podniósł głowę znad rysunku, a zmarszczone czoło, ustąpiło teraz miejsca minie wyrażającej totalną niewiarę. Bóg wie skąd, z przezroczystego powietrza, wychodził chłopiec. Obok niego zaś gnący się w lansa- dach demon. Genialny architekt chłonął każdy szczegół tego obra- zu, na zawsze utrwalając go sobie w pamięci. - Si? - spytał z wahaniem w głosie. Artemis wskazał na szczyt budynku. - Zaplanował pan kilka mozaik na dachu. Dobrze byłoby to przemyśleć. Czyste naśladownictwo. Wtedy chłopak i demon znikli. Butler nie spanikował, kiedy stworzenie wylazło z dziury w czasoprzestrzeni. Przecież szkolono go, by nie wpadać w panikę, niezależnie od tego, jak beznadziejna wydaje się sytuacja. Niestety, nikt inny na skrzyżowaniu 17

Passeig de Gràcia nie uczęszczał na kursy w Akademii Ochrony Osobistej Madame Ko, wszyscy panikowali więc i wydzierali się tak głośno i tak mocno, jak umieli. Wszyscy oprócz dziewczynki o blond lokach i towarzy- szących jej dwóch mężczyzn. Kiedy pojawił się demon, ludzie zamarli. Kiedy zaś stworzenie znikło, wokół zawrzało. W powietrzu było gęsto od wrzasków. Kierowcy porzucali samochody albo wjeżdżali wprost w wystawy sklepowe, żeby jak najszybciej uciec z tego miejsca. Fala ludzka cofała się od punktu materializacji, jakby odpychana niewidzialną siłą. Ale dziewczynka i jej towarzysze nie poddawali się ogólnej panice i teraz biegli w kierunku miejsca, gdzie pojawił się demon. Mężczyzna o kulach wykazywał niezwykłą sprawność fizyczną jak na kogoś niespraw- nego, kto ma cierpieć z powodu bólu w nogach. Butler zignorował kryzys, krzyki i wrzaski, skupiając się na swojej prawej dłoni. Czy też właściwie na miej- scu, gdzie sekundę wcześniej znajdowała się jego prawa dłoń. Chwilę przed tym, gdy Artemis wyparował w inny wymiar, Butlerowi udało się chwycić go mocno za ra- mię. Teraz wirus znikania zawładnął i dłonią ochronia- rza. Zaczął zmierzać tam, dokąd udał się Artemis. Cały czas Butler czuł w uścisku palców kościste ramię swo- jego pryncypała. Butler spodziewał się, że cała ręka zniknie, ale tak się nie stało. Znikła tylko dłoń. Wciąż ją czuł, ale tak, jakby była pod wodą, zamarznięta i zdrętwiała. Wciąż czuł też Artemisa. 18

- Nie, nie pozwalam - sapnął, zaciskając niewi- dzialny uścisk. - Za dużo się nacierpiałem przez te wszystkie lata, żebyś mi teraz zniknął. W ten sposób Butler sięgnął przez dziesięciolecia i wyrwał swojego młodego przyjaciela z przeszłości. Czuł się tak, jak gdyby wyciągał olbrzymi głaz z morza lepkiego błota, ale nie był typem człowieka, który łatwo się poddaje. Zaparł się mocno na nogach i pociągnął z całej siły. Artemis wyskoczył z dwudziestego wieku i wylądował rozpłaszczony na ulicy w dwudziestym pierwszym stuleciu. - Jestem z powrotem - powiedział mały Irlandczyk, jak gdyby wrócił z codziennych sprawunków. - Dosyć niespodziewanie. Butler podniósł swojego mocodawcę i wstępnie obejrzał go od góry do dołu. - Wszystko na miejscu. Niczego nie złamałeś. Te- raz przypomnij mi, Artemisie, ile jest dwadzieścia sie- dem pomnożone przez osiemnaście i pół? Artemis wygładził marynarkę. - Rozumiem, sprawdzasz moje zdolności umysło- we. Bardzo dobrze. To chyba zrozumiałe, że podróżo- wanie w czasie może wpłynąć również i na umysł. - Odpowiedz na pytanie! - nie ustępował Butler. - Czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek pięć, jeżeli naprawdę musisz wiedzieć. - Wierzę ci na słowo. Potężnie zbudowany ochroniarz przechylił głowę na bok. 19

- Syreny. Musimy opuścić ten teren, Artemisie, za- nim będę zmuszony wywołać incydent międzynarodo- wy. Mocno pociągnął chłopca na drugą stronę jezdni, do jedynego samochodu, który wciąż stał nieruchomo z włączonym silnikiem. Maria była trochę blada, ale nie opuściła swoich klientów w potrzebie. - Dobra robota - powiedział Butler, otwierając tyl- ne drzwi. - Na lotnisko. Staraj się trzymać jak najdalej od autostrady. Maria nie czekała, aż Butler i Artemis zapną pasy. Przypaliła gumy i za chwilę była na drugim końcu ulicy, zupełnie ignorując światła. Blondynka i jej towarzysze zostali daleko z tyłu na chodniku. Maria spojrzała na Artemisa we wstecznym lusterku. - Co się tam stało? - Żadnych pytań - powiedział Butler spokojnie. - Nie spuszczaj oczu z drogi. Prowadź. Sam wiedział, że lepiej nie zadawać żadnych pytań. Artemis i tak wszystko wyjaśni, opowie o dziwnym stworzeniu i błyszczącej astralnym światłem szczelinie, kiedy będzie gotowy. Artemis milczał. Siedział na ka- napie limuzyny płynącej miękko w kierunku Las Ramblas, a stamtąd ku labiryntowi bocznych uliczek na przedmieściach Barcelony. - Jak ja się tu dostałem? - spytał w końcu. Zasta- nawiał się głośno: - Albo inaczej, dlaczego nie jesteśmy tam? Albo dlaczego jesteśmy właśnie tu? Co nas zako- twiczyło w naszych czasach? - Spojrzał na Butlera. - Masz na sobie coś srebrnego? 20

Butler zrobił głupią minę. - Wiesz, że przeważnie nie noszę biżuterii, ale mam to. - Podciągnął mankiet, na nadgarstku nosił skó- rzaną bransoletkę, w samym jej środku znajdował się kawałek surowego srebra. - Juliet mi przysłała. Z Mek- syku. Ma odganiać złe duchy. Kazała mi przyrzec, że będę to nosił. Artemis uśmiechnął się od ucha do ucha. - To Juliet. To ona nas tu zakotwiczyła. - Stuknął palcem w kawałek srebra na nadgarstku Butlera. - Po- winieneś zadzwonić do swojej siostry. Uratowała nam życie. Kiedy Artemis stukał w bransoletkę swojego ochro- niarza, zauważył, że coś jest nie tak z jego palcami. To na pewno b y ł y jego palce, co do tego nie miał wąt- pliwości. Wyglądały jednak jakoś inaczej. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co się stało. Snuł oczywiście teorie na temat hipotetycznych re- zultatów podróży między wymiarami i doszedł do wniosku, że pewne pogorszenie oryginału nie jest wy- kluczone, tak jak przy kopiowaniu programu kompute- rowego. Strumienie informacji mogą się gubić w eterze. Jak sądził Artemis, nic nie zaginęło, ale teraz palec wskazujący lewej dłoni miał dłuższy niż środkowy. Albo - mówiąc dokładniej - palec wskazujący zamienił się miejscami z palcem środkowym. Artemis eksperymentalnie rozprostował dłoń. - Co tu dużo mówić - powiedział. - Jestem wyjąt- kowy. - Opowiedz mi o tym - mruknął Butler.

ROZDZIAŁ DRUGI DOODAH DAY Miasto Haven, Niższa Kraina Kariera Holly Niedużej jako prywatnego detektywa w świecie elfów nie układała się tak, jakby Holly sobie tego życzyła. Głównie z tego powodu, że cieszące się największą oglądalnością kanały telewizyjne Niższej Krainy pokazywały nie jeden, ale dwa programy po- święcone ostatnim kilku miesiącom z jej życia. Trudno było pracować incognito, kiedy jej twarz pokazywała się co chwila w kablówkowych powtórkach. - Chirurgia plastyczna? - podrzucił jej głos w gło- wie. Nie była to pierwsza oznaka popadania w obłęd; do Holly mówił przez mikrofon jej partner Mierzwa Grze- baczek, a ona słyszała go w wetkniętej w ucho słuchaw- ce. - Co takiego? - spytała. Jej głos docierał do mikro- fonu, maleńkiego chipa barwy ciała, przyklejonego w jej gardle. 22

- Właśnie patrzę na twoją słynną twarz na plakacie i myślę sobie, że powinnaś poddać się chirurgii pla- stycznej, jeżeli mamy utrzymać się w tym biznesie. Myślę tu o prawdziwym interesie, a nie głupim polowa- niu. Ci od łapania przestępców to najniższa kategoria. Holly westchnęła. Jej partner krasnal miał rację. Nawet kryminalistom bardziej się ufa niż łowcom na- gród. - Kilka implantów i zmiana kształtu nosa, a najlep- sza koleżanka cię nie pozna - mówił dalej Mierzwa Grzebaczek. - Przecież nie jesteś królową piękności. - Głupi jesteś - fuknęła Holly. Podobała jej się obecna twarz. Przypominała twarz jej matki. - Może byś sobie czymś spryskała skórę? Mogła- byś się dać przemalować na zielono i udawać dzięcioła. - Mierzwa, jesteś na pozycji? - rzuciła ze złością Holly. - Tak - usłyszała odpowiedź krasnala. - Pojawił się chochlik? - Nie, jeszcze się tu nie kręcił, ale niedługo wyle- zie. Przestań gadać głupoty i przygotuj się. - Posłuchaj, jesteśmy teraz partnerami, a nie bandy- tą i funkcjonariuszem policji. Nie muszę słuchać twoich rozkazów. - B a r d z o c i ę p r o s z ę , przygotuj się. - Żaden problem. Mierzwa Grzebaczek, doświad- czony łowca nagród, odmeldowuje się! 23

Holly westchnęła. Czasem brakowało jej dyscypliny panującej w Wydziale Zwiadu Sił Krasnoludzkiego Reagowania. Kiedy wydawano rozkaz, był on wykony- wany. I sama musiała przyznać, że kilka razy napytała sobie biedy, nie wykonując jasnego polecenia. Prze- trwała w Wydziale Zwiadu tak długo, bo kilka razy aresztowała jakieś szychy, a t a k ż e dzięki swojemu mentorowi i komendantowi - Juliuszowi Bulwie. Holly poczuła, że serce podskakuje jej do gardła, kiedy po raz tysięczny przypomniała sobie, że Juliusz nie żyje. Mogła o tym myśleć godzinami, ale w pew- nym momencie zawsze się zatrzymywała. Zawsze tak, jak za pierwszym razem. Holly przestała służyć w Wydziale Zwiadu SKR, ponieważ ten, kto zastąpił Juliusza, de facto oskarżył ją o zamordowanie Komendanta. Doszła wówczas do wniosku, że skoro wybrano takiego szefa, uczyni więcej dobrego dla świata wróżek, jeżeli będzie działać poza systemem. Zaczynało jednak wyglądać na to, że kosz- marnie się pomyliła. Kiedy służyła w Wydziale Zwiadu jako kapitan, brała udział w dławieniu rewolucji gobli- nów, zniweczyła plan ujawnienia podziemnej kultury wróżek ludziom i odebrała Błotnym Ludziom w Chica- go wykradzioną wróżkom technologię. Teraz śledziła szmuglera ryb, który wyszedł za kaucją i wymknął się z rąk sprawiedliwości. Nie była to, szczerze mówiąc, sprawa wagi państwowej. 24

- Może byś tak przedłużyła sobie podudzia? - spy- tał Mierzwa, przerywając bieg jej myśli. - W kilka go- dzin byłabyś znacznie wyższa. Holly się uśmiechnęła. Jej partner wprawdzie był irytujący, ale zawsze potrafił ją rozbawić. Mierzwa, jako krasnal, miał również wiele specjalnych talentów, które bardzo się przydawały w ich nowej działalności. Do niedawna wykorzystywał je do włamywania się d o domów i wydostawania się z więzień, ale teraz był po stronie aniołów, przynajmniej tak się zarzekał. Niestety, wszystkie wróżki wiedzą, że przysięga krasnoluda zło- żona nie-krasnoludowi jest tyle warta, ile przybicie otwartą, a przedtem oplutą dłonią piątki, na znak, że umowa stoi. - Może ty byś sobie dał powiększyć mózg - odparła Holly. Mierzwa zachichotał. - Cudownie. Muszę wpisać tę odzywkę do mojej księgi inteligentnych i dowcipnych cytatów. Holly zastanawiała się nad naprawdę inteligentną i dowcipną ripostą, kiedy ich cel pojawił się w drzwiach pokoju motelu. Był niegroźnie wyglądającym chochli- kiem, miał z metr wzrostu, ale nie trzeba być wysokim, żeby prowadzić ciężarówkę pełną ryb. Szefowie gan- gów szmuglerskich wynajmowali chochliki jako kie- rowców i kurierów, bo wyglądały niewinnie i dziecin- nie. Holly czytała jednak akta tego chochlika i wiedzia- ła, że z niewinnością ma on niewiele wspólnego. 25

Doodah Day już ponad sto lat szmuglował towar do nielegalnych restauracji. W kręgach przemytników był żywą legendą. Jako eks-kryminalista Mierzwa doskona- le znał folklor półświatka i przekazywał Holly wszyst- kie użyteczne dane, które nie dotarłyby do raportów policyjnych zwykłymi kanałami. Na przykład o tym, że Doodah kiedyś przejechał gęsto patrolowaną trasą z Atlantis do Haven w czasie poniżej sześciu godzin i nie zgubił ani jednej ryby z kontenera. Doodah został aresztowany w Atlantis Trench przez Zespół Nimf Wodnych SKR. Wymknął się jednak pod- czas transportu z celi do budynku sądu, a teraz Holly właśnie tutaj go namierzyła. Nagroda za jego ujęcie wystarczyłaby na opłacenie czynszu za ich biuro za pół roku z góry. Na mosiężnej plakietce na drzwiach wid- niała inskrypcja: N i e d u ż a & G r z e b a c z e k . A g e n c j a D e t e k t y w i s t y c z n a . Doodah Day wyszedł ze swojego pokoju, prezentu- jąc wszystkim niechętną minę, bo nie podobał mu się świat. Zapiął kurtkę na zamek błyskawiczny i ruszył na wschód, w stronę dzielnicy handlowej. Holly trzymała się dwadzieścia kroków za nim, chowając twarz w cie- niu kaptura. Ta ulica zawsze miała złą sławę, a teraz Rada Miasta inwestowała miliony sztabek w jej grun- towną przebudowę. Za pięć lat nie będzie tu już gobliń- skiego getta. Olbrzymie żółte gryzarko-mieszarki prze- żuwały stary chodnik i kładły za sobą nowiuteńkie ścieżki. Na górze duszki ze służb miejskich zdejmowały 26