Spis treści
XXXVI
XXXVII
XXXVIII
XXXIX
XL. Niebezpieczne lata
XLI
XLII
XLIII
XLIV
XLV
XLVI
XLVII
XLVIII
XLIX
L
LI
LII. Lata niedoli
LIII
LIV
LV
LVI
LVII. Lata walki
LVIII
LIX
LX
LXI
LXII
LXIII. Pięć lat później. Jesień 1558
Przed końcem…
Przypisy
Od Autorki
XXXVI
Tej czerwcowej nocy Hürrem miała wrażenie, jakby cały
świat zwalił się jej na głowę. Dowiedziała się dlaczego, gdy
wróciła z kościoła w noc Bożego Narodzenia. Sulejman poprosił
ją, aby pomodliła się za zwycięstwo armii i jego żołnierzy.
Sądziła, że w słowach padyszacha nie ma nic szczególnego.
Była w piątym miesiącu ciąży, a jej brzuch wyraźnie już
urósł. Hürrem dumnie przechadzała się po haremie, pokazując
wszystkim, że nosi dziecko Sulejmana. Zarówno Sułtanka Matka,
jak i Sulejman przykładali dużą wagę do zdrowia Hürrem.
Otaczali ją medycy, akuszerki i służące. Gdy zdarzyło się, że
w środku zimy miała ochotę na arbuza, natychmiast rozesłano
wiadomości do wszystkich zakątków imperium w poszukiwaniu
tego owocu. W końcu życzenie Hürrem spełniono, przywożąc
arbuzy z Egiptu.
Tej zimy Hürrem doświadczyła, jak to jest być kochaną
i rozpieszczaną. Wzbudzała zazdrość odalisek. Nie dawała nawet
chwili wytchnienia Mestanowi Adze, który przejął po Sümbülu
Adze funkcję agi haremu. „Zobaczymy, Mestanie Ago, czy
właściwie będziesz wypełniał swoje obowiązki, a także jakie
poczynisz postępy w edukacji dziewcząt i czy będziesz potrafił je
okiełznać”. Obrzucany zawoalowanymi groźbami młodziutki aga
haremu uprzykrzał życie nowo przybyłym pięknościom: trzem
przecudnej urody Greczynkom i dwóm Ormiankom.
Służące, które cieszyły się, że dzięki wygnaniu Gülbahar
Haseki do Manisy uwolniły się od dereniowego kija, również nie
miały się najlepiej. Co prawda Hürrem go nie używała, ale jej
cięty język, nieustające napady złości, humory i zachcianki
wszystkim dawały się we znaki. Chowając się za drzwiami,
dziewczęta płakały, wołając: „Niech już urodzi i będzie po
wszystkim!”. Plotki o tym, że jeśli urodzi chłopca, będzie
raptusem, a jeśli dziewczynkę – to czarownicą, dotarły nawet do
uszu sułtanki Hafsy. Kobieta pomijała to milczeniem. Ona
również z niecierpliwością wyczekiwała porodu Hürrem.
Natomiast sułtan Sulejman gotów był przychylić nieba
Hürrem. Obsypywał ją prezentami. Robił wszystko, żeby było jej
dobrze. Nocami, które spędzali razem, układał jej poduszki za
plecami i poił ją sorbetami. Zrobił coś jeszcze, czego nigdy
wcześniej nie widziano w haremie – wyszedł ze swoją faworytą na
spacer po ogrodzie różanym.
Do Stambułu zawitała wiosna. Ogród wypełnił się kolorami.
Wszędzie słychać było śpiew ptaków. Letnie słońce kąpało się
w morskiej toni. Drzewa na przeciwnym brzegu, ozdobione
niczym panna młoda białymi i różowymi kwiatami, wzbudzały
nadzieję i uskrzydlały. Jednak Hürrem była nieszczęśliwa, mimo
że spodziewała się dziecka.
Nieustannie zastanawiała się, czy Sulejman ją jeszcze kocha.
Zadręczała się obawami, że z powodu jej wstrzemięźliwości
padyszach zaprosi do swojej alkowy inne dziewczęta.
Siedzieli obok siebie w ogrodzie, wśród promieni
wiosennego słońca, pod drzewem judaszowca zasadzonego na
życzenie Hürrem. Sulejman wpatrywał się w jej oczy. Jednak
strach, który w nich dostrzegał, napawał go niepokojem.
Padyszach był przekonany, że jest to lęk przed porodem. Nie
przypuszczał, że Hürrem obawia się utraty Sulejmana.
Oznaczałoby to dla niej utratę wszystkiego, nawet życia.
– Mój Sulejmanie? – zaczęła cicho.
– Słucham.
– Już wam się nie podoba wasza uśmiechnięta muza?
Sulejman pogłaskał ją po policzku i uśmiechnął się.
– Co ty opowiadasz, moja pani?
– Jeśli wasza niewolnica straci waszą miłość i przychylność,
nie będzie mogła dłużej żyć.
– Troszczymy się o to, żeby niczego nie brakowało naszej
uśmiechniętej buzi. Nie widzisz tego?
– Tak rzadko mnie odwiedzacie, że z tęsknoty mam różne
nieprzyjemne myśli.
Faktycznie, teraz Sulejman znacznie rzadziej do niej
przychodził. Z powodu coraz bardziej zaawansowanej ciąży
namiętne noce odeszły w zapomnienie. Z obawy, że może
zaszkodzić jej lub dziecku, padyszach nie brał jej już w ramiona.
Żądza i zaloty Hürrem zachęcały młodego mężczyznę do
działania, ale te wymuszone zbliżenia nie przynosiły satysfakcji
ani jemu, ani Hürrem. Jednak nie oznaczało to, że znudził się
swoją ukochaną. Dla padyszacha nie był to po prostu dobry czas
na myślenie o miłości.
– Droga Hürrem – powiedział, patrząc łagodnie w jej oczy –
nie musisz się obawiać. Sulejman nie powącha żadnej róży oprócz
ciebie. Teraz myśl tylko o sobie i dziecku. Niczym innym się nie
martw.
Hürrem wpatrywała się w niego wnikliwie. W jego oczach
nie dostrzegła nic oprócz miłości. Z wdzięcznością ucałowała dłoń
padyszacha. Gdy ponownie uniosła głowę, ich spojrzenia się
spotkały. Teraz Sulejman patrzył tak, jakby myślami był zupełnie
gdzie indziej. Hürrem nigdy wcześniej nie widziała go takiego
zamyślonego.
– Musisz wiedzieć, że – odezwał się, a jego głos dochodził
jakby z oddali – gdy przyjdzie czas porodu, my będziemy bardzo
daleko. Ponieważ mężczyzna, nawet jeśli jest padyszachem, który
rządzi światem, ma obowiązki ważniejsze niż miłość.
Hürrem nie mogła się skupić na tyle, aby wysłuchać go do
końca. Czyżby się przesłyszała? Czy Sulejman powiedział:
„Będziemy bardzo daleko…”? Gdzie? Dlaczego? Opuszczał ją?
Sen się kończył? A może ona również, jak Gülbahar i jej syn,
zostanie gdzieś wysłana? Co padyszach miał na myśli, mówiąc:
„obowiązki ważniejsze niż miłość”?
Ze spojrzenia Hürrem dało się wyczytać wszystkie te pytania.
Chociaż próbowała się powstrzymać, w jej oczach pojawiły się
łzy.
– Panie… – jęknęła.
– Hürrem, chcę tylko powiedzieć, że niedługo wyruszymy na
wyprawę.
– Na wyprawę, mój czcigodny sułtanie? – Dziewczyna
zawahała się, próbując dobrać właściwe słowa. – Macie na myśli
wojnę?
– Tak, moja Hürrem, wojnę. Przygotowujemy się już od
miesięcy. Myślałaś, że nad czym ślęczałem nocami, gdy nie
przychodziłem do mojej uśmiechniętej muzy? Razem z wezyrami,
agami i bejami nieustannie dyskutowaliśmy i obmyślaliśmy plany.
Teraz wszystko jest już gotowe. Jutro jest czwarty czerwca.
Wtedy flota rozwinie żagle. Jeśli Bóg pozwoli, za tydzień, może
dziesięć dni, my również wyruszymy.
Hürrem przez chwilę próbowała przyswoić to, co usłyszała,
i pozbierać myśli.
– Mój wspaniały sułtan także wyruszy na wojnę? – wydusiła
z siebie.
– Oczywiście – odpowiedział Sulejman. – Moje miejsce jest
przy żołnierzach.
Dziewczyna wiedziała, że to nic nie zmieni, ale mimo to,
ogarnięta paniką, próbowała się sprzeciwić:
– Ale od czego nasz sułtan ma całe zastępy wezyrów, paszów
i agów? Od czego ma podwładnych? Skoro sułtan ma wyruszyć na
wojnę, po co są ci wszyscy ludzie?
Sulejman, uśmiechając się, otarł płynące po policzkach
dziewczyny łzy i ucałował jej wilgotne oczy.
– To właśnie jest państwo – oznajmił. – Ten, kto stoi na jego
czele, dźwiga największy ciężar. Nie myśl, że łatwo nosi się
koronę. Korona jest lekka, ale cena za nią wysoka. Przytłacza
tego, kto ją nosi, rządzi nim. Myślisz, że to ty masz władzę, ale to
ona ma władzę nad tobą. Jeśli chcesz korony, musisz za nią
zapłacić. Czasem krwią, a czasem nawet życiem. – Sulejman
westchnął zamyślony i pełen żarliwości. Nie odrywając oczu od
Hürrem, mówił dalej: – Każdy do czegoś dąży. Jeśli nie idziesz na
czele, nie osiągniesz celu. Twój miecz nie sięgnie wroga, a twoja
kopia go nie przebije.
Sulejman znów zamilkł. Próbował wyczytać w jej spojrzeniu,
jakie wrażenie na niej wywarło to, co przed chwilą powiedział.
Tymczasem Hürrem w skupieniu przysłuchiwała się słowom
mężczyzny, z którego oczu sypał się grad iskier. Czyż nie chciała
zasiadać z nim na tronie Osmanów? Jeśli tak, powinna go uważnie
słuchać i się uczyć. „Hürrem, odłóż na bok swoje lęki, miłość
i nadzieję. Zapamiętaj, co trzeba robić, żeby zasiąść na tronie.
Zapamiętaj to dobrze. Skoro tron wymaga swojej ceny, zapłać ją,
jakakolwiek by była. Czasem wymaga krwi, a czasem nawet
życia”, pomyślała.
– Posłuchaj – mówił dalej Sulejman. – Wszyscy, którzy
zapisali się na kartach historii jako wielcy władcy, stali na czele
swojej armii. My jesteśmy od nich więksi. Nasze słowo rządzi
światem. Jednym naszym rozkazem możemy obalać i osadzać na
tronie królów. Czy to przystoi, żeby władca wysyłał żołnierzy na
wojnę, a sam siedział w pałacu przy kołysce?
Hürrem, roniąc łzy, położyła głowę na piersi padyszacha.
– Nie przystoi – powiedziała cicho.
Młody padyszach, zatopiony w marzeniach, mówił dalej,
głaszcząc jej włosy:
– Poza tym, jeśli zwyciężymy i powrócimy cali i zdrowi,
zyskamy chwałę ghaziego1.
Hürrem pociągnęła nosem.
– Już teraz nazywają mojego wspaniałego Sulejmana ghazi.
Mówią też o nim zdobywca. Zdobywca Belgradu.
Sulejman delikatnie uniósł głowę Hürrem. W oczach, które
jeszcze przed chwilą przepełniał ból rozstania, był teraz ten
figlarny błysk.
– To dobrze – powiedział. – A teraz zostaniemy Zdobywcą
Rodos Sulejmanem Ghazim.
„Rodos? Gdzie to jest?”, zastanawiała się Hürrem.
Tego wieczoru Sulejman długo opowiadał jej o Rodos
i o tym, co ściągnęli na Imperium Osmańskie kawalerowie
Zakonu Świętego Jana2
.
Sulejman uwielbiał wcielać się w rolę nauczyciela.
– Zbudowali taką twierdzę, że nawet mój pradziad Mehmed
Zdobywca, który trzykrotnie pod nią podchodził, nie dał jej rady.
Jak myślisz, dlaczego? – zapytał nagle, jakby chciał ją sprawdzić.
Dziewczyna nie znała odpowiedzi.
Młody padyszach najpierw pochylił się, żeby ucałować jej
piękne usta, a później wyjaśnił:
– Dlatego że nie stał na czele swoich wojsk. Teraz nadchodzi
Sulejman Chan. Zobaczymy, jak długo twierdza będzie się nam
opierać.
W wieczór rozstania Sulejman najpierw odwiedził sułtankę
Hafsę. Ucałował jej dłonie i przyjął matczyne błogosławieństwo.
– Matko, powierzam ci Hürrem i twojego wnuka –
powiedział.
Dziewczyna pierwszy raz widziała go w stroju wojskowym.
Na koszulę miał zarzuconą grubą kamizelkę ze skóry, a na to
lekki, skromny, czerwony kaftan. Za pasem, w miejscu, gdzie
zawsze nosił okazały, bogato zdobiony sztylet, tkwiło teraz
zwyczajne żołnierskie ostrze. Na nogach miał czarne, wojskowe
baczmagi. Kto by pomyślał, że ten młody mężczyzna jest
najlepszym dowódcą wojska, jakiego widział świat.
– Czas się pożegnać, Hürrem – odezwał się, trzymając
dziewczynę w ramionach.
– Mój wspaniały sułtanie. – Mocno objęła Sulejmana.
W ich pocałunku więcej było miłości, przyjaźni i oddania niż
namiętności. Teraz, gdy musieli się ze sobą rozstać, Sulejman nic
nie mówił, tylko długo patrzył w jej niebieskozielone oczy.
– Napełnij mnie dumą. Zachowuj się tak, jak powinna
zachowywać się kobieta wodza.
– Co mam zrobić, mój sułtanie? Wszystko, co rozkażesz.
– Nie waż się płakać. Jeśli kobieta wodza płacze, co mają
zrobić te, które pozostawili żołnierze?
– Dobrze – odpowiedziała Hürrem. – Nie będę płakać, mój
czcigodny sułtanie. Aż do twojego powrotu nie będę płakać.
Nawet gdy będę rodziła, z moich ust nie wydobędzie się żaden
szloch, a z oczu nie popłynie nawet jedna łza. Obiecuję ci.
– Dbaj o siebie i moją matkę. – Sulejman pogłaskał
dziewczynę po brzuchu. – I o nie. Dzielnie znieś poród i wyjaśnij
mu, że jego tata ghazi niedługo wróci, a… jeśli polegnę w bitwie
jak mój przodek Murat I, to powiedz mu, że zginąłem bohaterską
śmiercią. Swoim pięknym głosem wyśpiewuj mu kołysanki.
Zaśpiewaj mu pieśń o Wołdze.
Hürrem musiała się bardzo postarać, żeby dotrzymać danego
mu słowa. Przygryzając wargi, tłumiła płacz.
Sulejman zrobił kilka kroków w stronę drzwi, po czym nagle
odwrócił się i spojrzał na dziewczynę.
– Jeśli odniesiemy sukces, wiedz, że Rodos będzie moim
prezentem dla ciebie. Piękno potrzebuje piękna.
Podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję. Rozstali się
w ostatnim uścisku i ostatnim pocałunku. Hürrem nadal nie
płakała, tak jak obiecała. Ale gdy Sulejman zostawił ją za
wielkimi drzwiami, zamknęła się w komnacie i ukryła głowę
w poduszkach.
Nagle usłyszała dochodzące z zewnątrz dźwięki surm
janczarskiej orkiestry wojskowej. Nie widziała tego, ale pełen
majestatu sułtan Sulejman, dosiadając białego rumaka, którego
grzywa tańczyła na wietrze, opuszczał pałacowe mury. Pieśń
zwycięstwa wtórowała okrzykom janczarów ustawionych
w rzędach.
– Idź po święte zwycięstwo! Hej, Sulejmanie Ghazi!
Hürrem uniosła głowę z poduszek. „Powiedział mi, że jestem
kobietą wodza. Dlatego nikt nie może widzieć moich łez”.
Otarła oczy i pewnym krokiem udała się wprost do komnaty
sułtanki Hafsy.
Gdy już tam dotarła, ucałowała dłoń staruszki i przyłożyła ją
do czoła. Dwie kobiety objęły się bez słowa.
Oblężenie rozpoczęło się pod koniec czerwca. Gdy
dwudziestego ósmego dnia miesiąca sułtan Sulejman, przybywszy
na galerze „Zielony Anioł”, którą dowodził kapitan Mahmud,
wyszedł na Rodos, mimo że wystrzelono już dziesiątki kul
armatnich, w grubych, wzniesionych z czarnego kamienia murach
twierdzy nie pojawił się ani jeden wyłom, który mógłby
przyspieszyć podbój. Rodos wiła się w bólach.
Hürrem też wiła się w bólach. Na początku września pewnej
nocy obudziła się, przekonana, że umiera. Gdyby nie obietnica
dana Sulejmanowi, krzyczałaby, ile sił w płucach. Żeby znieść
rozdzierający ją ból w ciszy, gryzła kołdrę. Aby stłumić swoje
krzyki i łkanie, próbowała ukryć głowę w poduszkach.
Akuszerki czekały w gotowości. Wydawało jej się, że słyszy
głos głównej akuszerki: „To już czas”. „Boże – powiedziała
w duchu – nie widzę, nie słyszę!”. Wydawało jej się, że patrzy na
wszystko zza zasłony. Dostrzegała tylko poruszające się cienie.
Kto to był? Delikatnie obróciwszy głowę, spojrzała na siedzącą
przy jej łóżku kobietę. Ta wyciągnęła rękę, zabrała mokrą szmatkę
z jej czoła i po chwili położyła ją z powrotem. A więc ma
gorączkę. Gdy kobieta pochyliła się nad nią, Hürrem ją
rozpoznała.
– Matko Hafso. Matko Gul. Matko, która wskazałaś mi drogę
do twojego syna chana – odezwała się.
Naprawdę to powiedziała czy tylko tak jej się wydawało?
– Wytrzymaj, dziecko – usłyszała.
– Nie mogę – wyjęczała załamującym się głosem.
W tej samej chwili skurcze stały się jakby lżejsze, a głosy
słyszała wyraźniej. Zaczęła dostrzegać barwy. Gdy podniosła
oczy, ujrzała nad sobą czułą twarz sułtanki Hafsy. Przy łóżku stało
pięć akuszerek. Mimo iż było lato, napalono w piecu, a na nim
postawiono wielki kocioł. Merzuka i służące uwijały się jak
w ukropie.
Hürrem wydawało się, że leży w wodzie. Od skurczów
i z powodu gorąca była całkiem mokra. Prześcieradło było
wilgotne od potu. Czy tylko od potu? „Boże! – krzyknęła
w duchu. – Czy to krew?”.
– Matko, czy ja umieram? – wyszeptała bez sił.
Na twarzy sułtanki Hafsy pojawił się wyraz niepokoju.
– Nawet tak nie myśl, Hürrem. Rodzisz. Odeszły ci wody.
Dziewczyna nie uwierzyła.
– Nie, ja umieram! Umrę, nie zobaczywszy Sulejmana.
Sułtanka Hafsa uśmiechnęła się.
– Poród jest jak śmierć. Tylko Bóg wie, kiedy nadejdzie. Nie
martw się. Jeszcze wiele dni przed tobą.
Jakich dni?
Przed jej oczami pojawiły się obrazy. We śnie ujrzała
dziewczynkę. Goniła motyle. Kto to był? Ona? Dziewczynka
zaczęła biec w jej kierunku. Nie, to nie była dziewczynka. To
chłopiec, to mały chłopiec! Jak bardzo był do niej podobny.
Chłopiec wyciągnął do niej rękę… Chciała zrobić to samo, ale nie
była w stanie. Nie mogła złapać wyciągniętej ku niej ręki.
Chłopiec płakał.
Skurcz przeszył jej podbrzusze jak nóż. Chłopiec zniknął.
Kim był? Czy był prawdziwy? Pomimo bólu pustym wzrokiem
rozejrzała się dookoła. Dziecka nigdzie nie było. Uciekło.
– Gdzie jest ten chłopiec, matko? – zapytała.
Sułtanka Hafsa zdziwiła się.
– Jaki chłopiec?
– Był tu przed chwilą. Chłopiec, który wyciągał do mnie
rękę.
Kobiety spojrzały na siebie. Gdy ciało Hürrem skręcało się
w szponach ogromnego bólu, usłyszała czyjś głos:
– Przyj, Hürrem. Przyj mocniej. Wychodzi.
Dziewczyna obracała głowę w jedną i drugą stronę, tłumiąc
ból.
– Krzycz, dziewczyno! – nakazała akuszerka. – Nie wstydź
się! Krzycz, płacz, ale przyj!
– Nie – sprzeciwiła się Hürrem, zagryzając wargi, żeby
powstrzymać szloch. – Przyrzekłam to mojemu czcigodnemu
sułtanowi. Kobieta wodza nie płacze i nie krzyczy.
Sułtanka Hafsa uśmiechnęła się.
– Kobieta wodza nie krzyczy, ale rodzi, a rodząca kobieta
krzyczy. Co może o tym wiedzieć nasz syn sułtan? Urodził kiedyś
dziecko? Krzycz i przyj, córko. Nie masz innego wyboru. Krzyk
dodaje sił. Krzycz.
Przeraźliwy ciężar wypełnił jej podbrzusze. Nie mogła już
uleżeć na plecach. Zapomniawszy o wszystkim, chciała się
podnieść. Jeśli wstanie, może ból się zmniejszy. Gdy próbowała
wstać, rzuciły się na nią wszystkie kobiety znajdujące się
w komnacie. Z trudem powstrzymały ją, trzymając za ręce i nogi.
W tym silnym uścisku ciało Hürrem wygięło się w łuk i po
chwili opadło na łóżko. Ile razy to się powtórzyło? Trzy? Tysiąc?
Nie mogła już niczego odróżnić. W końcu nie wytrzymała
i krzyknęła, ile sił w płucach.
– Boże! Boże, ocal mnie! – Krzyk stopniowo zmieniał się
w zawodzenie: – Matko nasza, Maryjo! Matko nasza, Maryjo!
Tylko sułtanka Hafsa potrafiła zrozumieć te słowa, ponieważ
Hürrem krzyczała i modliła się w swoim ojczystym języku.
– Przyciśnijcie! – rzuciła akuszerka.
Z niewiarygodną siłą parła, wstrzymując oddech. Czuła
jedynie, jak cztery kobiety, stojące po obu stronach łóżka, z całą
siłą napierają na jej brzuch. „O Boże! Co one robią? Chcą mnie
zabić?”. Odwróciwszy głowę, błagalnym wzrokiem spojrzała na
sułtankę Hafsę. To wstrząsnęło staruszką. Ale co ona mogła
zrobić? To była sprawa między Hürrem a Bogiem. Koniec tego
bólu oznaczał życie lub śmierć.
– Wytrzymaj, dziecko. – To wszystko, co mogła powiedzieć.
– Wytrzymaj.
Naczelna akuszerka znów nakazała:
– Przyciśnijcie mocniej. A ty przyj z całej siły, Hürrem!
Mocniej! – Teraz nawet ona krzyczała.
Kobiety silnymi rękami uciskały jej brzuch.
Nagle Hürrem znów zobaczyła chłopca. Był tam. Był na tyle
blisko, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Z jej oczu
popłynęły łzy bezradności. Gdyby akuszerki puściły jej ramiona,
wyciągnęłaby rękę. „Mój wspaniały sułtanie – pomyślała – nie
płaczę. To z bólu. Nic na to nie poradzę. Łzy same płyną z moich
oczu. A do tego nie pozwalają mi chwycić tego chłopca”.
– Rozłóżcie szerzej jej nogi – usłyszała nagle.
Na wpół przytomna Hürrem uczepiła się tego rozkazu. Czy
ten ból już się kończył? „Niech się skończy! Niech już się
skończy! – błagała. – Niech się skończy. Chcę chwycić tego
chłopca”.
– Widać główkę! Widać główkę!
– Boże, pomóż swojej służebnicy Hürrem – modliły się
wszystkie kobiety.
Dziewczyna dołączyła do ich błagania.
– Boże, pomóż swojej służebnicy Hürrem. Boże, pomóż
swojej służebnicy Hürrem!
Zdziwiła się, gdy pojęła, że po raz pierwszy zwróciła się do
Boga po turecku.
Z tych przemyśleń wyrwał ją głos głównej akuszerki:
– Dalej, dziecko, większość masz już za sobą. Jeszcze trochę.
Jeszcze odrobina wysiłku. Przyj jeszcze mocniej.
Mogła jedynie starać się zrobić to, co jej powiedziano.
Zemdlała.
Nie czuła już bólu, ale widziała, że nie ustał. Jej ciało
nieustannie się wiło. Znów się pojawił. Chłopiec biegł prosto do
niej. Był coraz bliżej. Szeroko rozłożył ramiona. Ach, gdyby
Hürrem również mogła rozłożyć ramiona i go przytulić…
Wydawało jej się, że stacza się w ciemną otchłań, którą
przepełniała wielka cisza. Przepastna, wszechogarniająca
ciemność… A potem powoli, powoli, jakby świtało. Ciemność się
rozproszyła. Hürrem czuła się spokojna, rozluźniona i szczęśliwa.
Zupełnie jakby urodziła się na nowo. Jakby życie zaczynało
rozkwitać jak maleńki pączek róży. Nagle coś zmąciło jej spokój.
Zdawało jej się, że gdzieś w oddali słyszy krzyk.
– Syn – usłyszała kobiecy głos.
Hürrem z trudem otworzyła zmęczone oczy. Zobaczyła
swojego syna i akuszerkę wymierzającą mu klapsa. Złapała
chłopca i wyciągnęła z objęć śmierci. Chłopiec płakał, a wraz
z nim Hürrem.
XXXVII
Do sułtana Sulejmana dotarła wiadomość, że Hürrem
urodziła syna. Te wieści rozradowały wszystkich wezyrów,
paszów, agów i janczarów, gotowych polec bohaterską śmiercią,
aby na Rodos załopotała osmańska flaga.
– Niech żyje padyszach, książę i Imperium Osmańskie! –
uniosły się pod niebo okrzyki.
Broniący twierdzy rycerze, przekonani, że ten zgiełk
zwiastuje kolejny atak, podbiegli do murów. Jednak widok
świętujących żołnierzy wielce ich zadziwił. Turcy padali sobie
w ramiona i radośnie krzyczeli. Piekli barany nad wielkimi
ogniskami, a w ogromnych kotłach mieszali ryż z kurkumą
i winogronami. Rozdawano też chałwę w podzięce za modlitwę
w intencji padyszacha i małego księcia.
Tymczasem po drugiej stronie murów panował grobowy
nastrój. Zapasy żywności były na ukończeniu. Rycerze i ludność
cierpieli głód.
Posłaniec, który przyniósł ze Stambułu tę szczęśliwą nowinę,
miał ze sobą również list od Hürrem do młodego padyszacha.
Wśród zdziwionych spojrzeń wielkiego wezyra Piri Mehmeda
Paszy i powiernika Ibrahima Sulejman wziął list i przepełniony
tęsknotą powąchał go. Sulejman, który od tylu miesięcy
przebywał wśród prochu, wciągnął w płuca zapach Hürrem.
A potem przyłożył list do piersi. Po raz pierwszy
z niecierpliwością wyczekiwał końca rady wojennej.
Gdy nareszcie został sam, otworzył list, w który Hürrem
włożyła kwiat judaszowca, i zaczął go czytać. „Mój wspaniały
Sulejmanie…”. Mężczyźnie wydawało się, że słyszy głos
ukochanej kobiety.
Mój Sułtanie, Słońce Mojego Państwa, Skarbnico Mej
Szczęśliwości, całuję ziemię pod Twoimi stopami. Wasza poddana
tak bardzo cierpi z powodu rozłąki, że nie życzyłaby tego
najgorszemu wrogowi. Płonę w ogniu rozstania, moje trzewia są
jak kebab, pierś rozrywa szloch, oczy wypełniają łzy, noce nie
znają świtu, tonę w falach tęsknoty, jestem niewolnicą miłości
bardziej niż Ferhat i Medżnun...
Było jasne, że list Hürrem napisała jedna z kalf. Sulejmana to
ucieszyło. „Jak inaczej rozczytałbym bazgroły Hürrem”,
uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie wieczory, kiedy
próbował nauczyć ją pisać. Z tęsknoty oczy młodego padyszacha
zaszły mgłą.
Pismo należało do kogoś innego, ale te zwroty w liście
oddawały całą Hürrem. Nie wiadomo było, gdzie zaczyna się
zdanie, a gdzie kończy. Dziewczyna użyła wszystkich tureckich
słów, których się nauczyła. Czytając ten list, padyszach to się
wzruszał, to śmiał. Hürrem wiedziała, jak go uszczęśliwić, nawet
będąc bardzo daleko. Najbardziej rozbawiło go porównanie trzewi
do kebabu. Gdzie ona się nauczyła takich słów?
Sulejman całą noc zastanawiał się, jak będzie miał na imię
mały książę. Następnego dnia po wieczornej modlitwie poradził
się wielkiego wezyra Piri Mehmeda Paszy oraz szejka islamu
Alego Dżemali Zembilli Efendiego, który towarzyszył mu
w wyprawie. Obaj odpowiedzieli zgodnie: „Mehmed”.
– Prędzej czy później uda wam się zdobyć Rodos. Jest wam
to pisane. Świat będzie was nazywał Zdobywcą Rodos. Aby
uhonorować przyjście na świat księcia podczas wyprawy na
Rodos, powinien dostać imię zdobywcy, a to przecież imię
waszego pradziada Mehmeda Zdobywcy – powiedział Ali
Dżemali Efendi.
„Mam teraz dwóch synów”. Sułtan Sulejman zasnął
przepełniony dumą.
Piętnaście dni później hodża, szepcząc maleńkiemu księciu
do ucha słowa modlitwy, trzykrotnie wyszeptał jego imię.
– Mehmed Chan… Mehmed Chan… Mehmed Chan… Niech
żyje długo i los mu sprzyja. Niech zostanie zdobywcą jak jego
prapradziad Mehmed Chan, dziad Selim Groźny i ojciec, władca
świata, Sulejman. Niech przyniesie światu porządek, a państwu
osmańskiemu chwałę.
Chociaż opieka nad maleńkim księciem zajmowała Hürrem
cały dzień, ona i tak znajdowała czas, aby zanurzyć się
w czarnych myślach, gdy tylko chłopiec zasypiał. Była teraz
matką Hürrem, jak zwróciła się do niej sułtanka Hafsa. Nie mogła
w to uwierzyć. Została matką. Matką syna sułtana Sulejmana…
Gdy wszyscy już spali, wyciągnęła tobołek ze swojej
kryjówki. Odnalazła pękniętą ikonę i ustawiła ją przy łóżku, na
komodzie. Drżący płomień z kominka oświetlał spokojną twarz
Matki Boskiej. Hürrem długo wpatrywała się w nią, poruszając
ustami. Dziękowała Bogu za to, że jej modlitwy zostały
wysłuchane i dała Sulejmanowi syna.
– Jezusie, nasz Ojcze – mówiła – spraw, aby na tronie
osmańskim zasiadł mój mały książę, krew z mojej krwi, dusza
z mojej duszy.
Gdy chowała ikonę do tobołka, jej wzrok zatrzymał się na
zniszczonych przedmiotach, które pozostały po jej domu i wiosce.
Czy życie musiało oznaczać ciągłą walkę? Przy Taczamie Nojanie
starała się utrzymać przy życiu, w pałacu na Krymie, żeby
nauczyć się żyć od nowa, tu, żeby zostać zauważoną przez
Sulejmana, przypodobać mu się i dać mu syna. Wszystko, czego
chciała, się spełniło. Żyła nowym życiem. Aleksandra – wiejska
dziewczyna z Rusi, była teraz faworytą Sulejmana Chana –
Hürrem. Wypędziła Gülbahar z pałacu. Dała padyszachowi
pięknego jak anioł syna. Dokładnie wtedy, gdy myślała, że walka
już się skończyła, ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że zaczęła
się nowa i trudniejsza. Jeszcze do wczoraj walczyła tylko o siebie,
żeby nie wypuścić z rąk tego, co udało jej się zdobyć. Teraz
będzie walczyła również o swojego syna. „To mój syn powinien
zostać następcą Sulejmana – przeszło jej przez myśl. – Muszę mu
to zapewnić”.
Szybko nauczyła się okrutnych reguł władzy. Książę, który
wstąpił na tron, przeżywał, ten, któremu się to nie udało, umierał.
To wszystko. „To mój syn przeżyje – wyszeptała Hürrem,
chowając tobołek. – A nie potomek Gülbahar”. I głęboko
wciągając różany zapach spokojnie śpiącego księcia Mehmeda,
zasnęła.
W tym samym czasie cztery inne osoby również rozmyślały
o przyszłości: sułtanka Hafsa, przebywający na dalekiej wyprawie
sułtan Sulejman, jego przyjaciel Ibrahim i Gülbahar Haseki.
„Stało się to, czego się obawiałam”, myślała Sułtanka Matka.
Kochała zarówno Hürrem, jak i maleńkiego chłopca, którego
dziewczyna urodziła i tak się nim cieszyła. Widziała to w jej
oczach. Ale co teraz będzie? Tron był tylko jeden, a książąt
dwóch. Do kogo będzie należał? Zgodnie z prawem, tradycją
i zasadami następcą Sulejmana był oczywiście syn Gülbahar, jej
starszy wnuk – Mustafa Chan. Zobaczymy jednak, czy Hürrem
posłucha się prawa. Co się stanie, jeśli będzie się upierała przy
tym, że skoro sułtan z nią jest szczęśliwy, a Gülbahar przebywa na
wygnaniu, prawo dziedziczenia należy się jej synowi? „Jeśli
sułtan zdecyduje, że jego dziedzicem będzie Mustafa, to czy gdy
ten wstąpi na tron, pozostawi Hürrem i jej syna przy życiu?”,
zastanawiała się.
Sułtanka Hafsa była pełna obaw. Wiedziała, że nad
przyszłością kłębią się czarne chmury. Przez całą noc rozważała
wszystkie nieszczęścia, jakie może przynieść los. Sułtanat znów
szykował się do zebrania krwawego żniwa. „Mój Boże – modliła
się – nie każ mi oglądać tego bólu. Zabierz moją duszę i nie każ
mi patrzeć na cierpienia mojego syna i wnuków. Nie zatruwaj
murów tego pałacu świeżą krwią”.
Wieść o narodzinach nowego potomka sułtana wywołała
panikę w pałacu w Manisie. Gülbahar, która nie wymawiała
imienia Hürrem, bo nie podobało jej się, że ojciec jej syna nazwał
swoją nową faworytę bezbożnicę, nawet nie próbowała ukrywać,
jakie uczucia wzbudziła w niej ta wiadomość. „Co będzie potem?
Śmierć? – pytała siebie. – Ona też przeminie. Niech będę
przeklęta, jeśli przymknę na to oko. Lepiej, żeby trzymała się
z daleka od mojego syna”.
Posłańcom, który przynieśli tę wiadomość, odparła:
– Tylko patrzcie, podczas gdy nasz książę jest tutaj, w pałacu
w Stambule zostali ruska odaliska i bękart, którego urodziła. –
Wiedząc, że dojdzie to do uszu Sulejmana, dodała: – Tron
Osmanów nie przypadnie ruskiemu szczenięciu. Tak jak ojcem
Mustafy Chana jest Sulejman, tak jego matką Mahidevran
Gülbahar Haseki. Oczywiście, jeśli prawo zostanie uszanowane,
gdy nadejdzie czas, na tronie zasiądzie Mustafa Chan.
Gülbahar sprawiała wrażenie bardzo pewnej siebie
i przyszłości, ale w samotne noce dręczyły ją lęki. Zastanawiała
się, co będzie, jeśli ta ruska bezbożnica znów zawróci
Sulejmanowi w głowie i po tym, jak sprawiła, że wyrzucono ją
z pałacu, będzie próbowała skrzywdzić jej syna. A jeśli poważy
się na to nawet bez wiedzy padyszacha?
Począwszy od tego dnia, Gülbahar nawet na chwilę nie
spuszczała z oczu księcia Mustafy. Sprawdzała wszystko,
włącznie z wodą, którą pił, i posiłkami, które jadł. Bacznie
obserwowała nawet nauczycieli Mustafy oraz zbrojmistrzów,
którzy uczyli go jazdy konnej i strzelania z łuku. Gülbahar wciąż
ufała Sulejmanowi, ale bała się przyszłości.
Sokolnik Ibrahim z mistrzowskim wyczuciem rozpoczął
rozmowę w wojennym namiocie sułtana Sulejmana.
– Jeśli mój sułtan pozwoli, chciałbym zwrócić waszą uwagę
na pewną ważną kwestię. Niech mi życie miłe, jeśli w moich
przemyśleniach posunę się za daleko.
Sułtan Sulejman wiedział, co to za „ważna kwestia”, którą
chciał poruszyć Ibrahim z Pargi, ale udawał, że się nie domyśla.
– Powiedz, co masz do powiedzenia, Ibrahimie.
– Mój sułtanie, to wielkie szczęście, że mamy teraz dwóch
książąt.
Młody padyszach z radością pokiwał głową. Spojrzał na
leżący na stole list od Hürrem i ususzony kwiat judaszowca, który
mu wysłała. „Niech Bóg da im długie życie”, pomyślał,
wspominając ukochaną i dziecko.
– W naszych modlitwach również prosimy o zdrowie
i szczęście naszego księcia, mój sułtanie.
Sulejmana denerwowały te uprzejmości. Jeśli ktoś ma coś do
powiedzenia, powinien to zrobić, a jeśli boi się odezwać, niech nie
otwiera ust.
– Ibrahimie – przerwał mu Sulejman – wiesz, że cię
kochamy. Zajmujesz wyjątkowe miejsce. Uważamy cię za
przyjaciela. Gdy trzeba, zasięgamy twojej rady, pytamy o zdanie,
ale nie lubimy, gdy tak krążysz wokół tematu. Jeśli kiedyś
będziesz musiał zapłacić za coś głową, to wiedz, że to będzie tego
przyczyną.
Ostatnie zdanie Sulejman wypowiedział z uśmiechem, ale
mimo to zastanawiał się, jakie wrażenie wywarły na przyjacielu
jego słowa. Ibrahim pokornie pochylił głowę i słuchał.
– Nie kręć. Mów, co masz do powiedzenia!
– Skoro teraz mamy dwóch książąt, trzeba będzie rozwiązać
kwestię dziedziczenia.
– Wstydź się, Ibrahimie. Czyżbyśmy umarli, że trapi cię
nasze dziedzictwo?
Ibrahim, nie wiedząc, czy ostra reakcja padyszacha to żart,
czy mówi poważnie, ze strachu skłonił się do samej ziemi.
– Ja chciałem tylko nakreślić sytuację – wyjąkał. –
Oczywiście ostateczna decyzja należy do was.
– Nie bój się, nie bój. – Sulejman się uśmiechnął. – Nie na
darmo nazywamy cię przyjacielem. Myślisz, że Sulejman tak
łatwo zrezygnuje z twojego życia? – powiedział i uważnie spojrzał
na towarzysza. – Wiem, że masz rację. Jeden tron, a dwóch
książąt zawsze oznacza kłopot. Jednak nasi książęta są jeszcze
bardzo mali.
Ibrahim pokiwał głową.
– Tak, mój sułtanie, to prawda, ale…
– Ale co?
– Żołnierze już teraz zaczęli rozmawiać o tym, który książę
odziedziczy tron.
– Żołnierze, zamiast myśleć o wojnie, martwią się o nasz
tron?
– Ich zmartwieniem jest państwo osmańskie.
– A kogo wspierają serca żołnierzy? O tym też rozprawiają?
– Rozprawiają, mój sułtanie. Ich serca są przy ich pierwszej
miłości.
Ibrahim nie ważył się wypowiedzieć imienia Mustafy. Jednak
i bez tego udało mu się przekazać to, co chciał.
– Naprawdę? A ty jak sądzisz? Który jest do tego
odpowiedniejszy? Powiedz. Tylko tym razem nie denerwuj mnie
i nie rozwlekaj.
– Niech mój sułtan wybaczy, ale uważam, że Gülbahar
Haseki nie popełniła żadnego grzechu. Czy miłość do was jest
czymś niewłaściwym? To ona dała naszemu panu pierwszego
syna. Prawo stoi po stronie starszego księcia. Tak nakazuje prawo
i taki jest porządek.
Padyszach słuchał swojego przyjaciela, nie okazując uczuć.
Nawet na chwilę nie spuścił oczu z chorwackiego poturczeńca3.
„Co to za wzniosłe słowa, Ibrahimie z Pargi”, przeszło mu przez
myśl. Właśnie takich ludzi potrzebował. Młodych, energicznych
i umiejących dobrze dobierać słowa.
– To wszystko, co masz do powiedzenia, Ibrahimie? –
zapytał.
Mężczyzna splótł ręce na brzuchu i pokiwał głową.
– W takim razie posłuchaj nas teraz dobrze, Ibrahimie Ago.
Nie przejmuj się moimi żołnierzami. Nasza własność, nasze
prawo. Gdy będziemy wyznaczać naszego następcę, nie będziemy
zważać na niczyje słowa. Zajmiemy się tym, gdy nadejdzie czas.
Na razie jest za wcześnie. Nasz starszy książę nie skończył jeszcze
siedmiu lat. Los podarował nam też maleństwo. Ci chłopcy to dar
od wielkiego Boga. Gdy nadejdzie czas, poddamy się woli bożej
i podejmiemy decyzję. Na razie niech chłopcy dorastają w radości.
Sulejman wykonał ręką ruch oznaczający, że ich spotkanie
się skończyło. Gdy sokolnik wycofywał się do wyjścia, nagle
padyszach przypomniał sobie o czymś.
– Ibrahimie Ago…
Ibrahim uniósł głowę i spojrzał Sulejmanowi w oczy.
Padyszach powoli cedził słowa:
– Przyjacielu, a jaką winę znajdujesz w Hürrem Haseki?
Ibrahim był zaskoczony.
Gdy Sulejman wykonał ruch nakazujący milczenie, Ibrahim
pospiesznie wyszedł z namiotu.
Po raz pierwszy zmierzył się z tak ostrym i bezpośrednim
zarzutem. Poczuł, że przeszedł go dreszcz. Jego ręka bezwiednie
powędrowała ku szyi.
– Wtrąca się – powiedział do siebie. – Za bardzo się wtrąca.
XXXVIII
Stare miasto Rzym było świadkiem wielu czarnych dni, ale
ten bożonarodzeniowy był wyjątkowy. Nawet dzień, w którym
Juliusz Cezar zginął w senacie od ciosów sztyletów tych, których
uważał za przyjaciół, nie był taki dramatyczny. „Pewnie dzień,
w którym Attyla stanął przed bramami Rzymu, wypełniało takie
samo wyczekiwanie pełne strachu”, pomyślał Giovanni di
Lorenzo de Medici4
. Z trudem podniósł się sprzed ołtarza, gdzie
od wielu godzin klęczał pogrążony w modlitwie. W tej samej
chwili rozległ się dźwięk dzwonu. Nadszedł czas. Pomimo
przeszywającego go bólu musiał dopełnić swoich obowiązków.
Był papieżem Leonem X. Leo Decimus, Ojciec Święty
chrześcijańskiego świata, następca Jezusa Chrystusa i świętego
Piotra. Mimo zimna i nieustającego nawet na chwilę deszczu plac
przed Bazyliką Świętego Piotra wypełniony był tłumem, który
czekał na jego błogosławieństwo.
Miał wrażenie, że olbrzymi, wykonany z brązu dzwon
rozbrzmiewa w jego głowie. Odczuwał każde jego drżenie.
Z pozbawionego okien, oświetlonego jedynie światłem dwóch
świec ustawionych po obu stronach krzyża pokoju modlitewnego
udał się ciężkim i chwiejnym krokiem do wspaniałej sali. Te
miejsca były tak różne jak piekło i niebo. Pokój modlitwy był
ciemny i przerażający, a sala bogato oświetlona i napełniająca
nadzieją. Jednak dla Giovanniego di Lorenzo de Medici niebem
był pokój modlitw, a ta jasna sala – piekłem. Modląc się, oddalał
się od koszmaru tego świata i chrześcijaństwa. Gdyby nie jego
głęboka wiara, jak wielu innych powiedziałby, że ocalenie nie jest
możliwe. Jednak jako głęboko wierzący chrześcijanin miał
nadzieję, że Bóg nie opuści świętych obrońców Jerozolimy.
Gdy otworzył ciężkie, pozłacane drzwi, stojący po dwóch
stronach strażnicy na znak szacunku energicznym ruchem
wyprostowali ramiona, wysuwając przed siebie ostro zakończone
topory na długich drzewcach. Sześciu kardynałów, pośród których
znajdował się również biskup Rzymu, Jego Wielebność Adriaan
Florenszoon Boeyens, podniosło się ze swoich miejsc. Wszyscy
byli ubrani w czerwone sutanny, a ich twarze pozbawione były
wyrazu.
Leon X, przechodząc przed kardynałami, zapytał, nie
zwracając się do nikogo konkretnego:
– Czy są jakieś wieści z Rodos?
Oczywiście znał odpowiedź. Nikt się jednak nie odezwał.
Przed znajdującymi się dokładnie naprzeciwko pokoju
modlitwy dwuskrzydłowymi pozłacanymi drzwiami czekali
komendant straży papieskiej i ksiądz. Leon X zatrzymał się przed
młodym duchownym. Ksiądz włożył na fioletową sutannę papieża
biały jedwabny pas, a potem długi, biały płaszcz. Ramiona
papieża okrył, ostrożnie przekładając mu go przez głowę,
noszącym symbole papieskie, białym, jedwabnym mucetem5,
wyszywanym drogimi, kolorowymi nićmi. Chwycił złoty krzyż
zwisający na końcu łańcucha sięgającego pasa i wyciągnął go na
wierzch. Aby sprawdzić, czy dobrze wykonał swoje zadanie,
duchowny cofnął się o krok i skrupulatnie obejrzał Leona X. Gdy
okazało się, że wszystko jest na swoim miejscu, wziął ze stołu
wysoką, stożkową koronę papieską i założył na głowę Leo
Decimusa. Dowódca straży wręczył mu długą laskę. Giovanni di
Lorenzo de Medici wyprostował się i wśród ustawionych po obu
stronach strażników ruszył do drzwi.
Gdy wszedł na platformę ustawioną na schodach Bazyliki
Świętego Piotra, wypełniający plac tłum zafalował. Papież uniósł
prawą rękę i skierował krzyż w stronę zgromadzonych. Nawet ci
ustawieni najbliżej nie słyszeli jego modlitw, ale wystarczyło im,
że widzieli przed sobą Ojca Świętego. Była to już połowa drogi do
niebios.
Podczas modlitwy oczy de Mediciego były zamknięte. Sam
z trudem mógł dosłyszeć swój głos. Zimny, ostry wiatr hulający
wśród siedmiu wzgórz Rzymu dotarł aż do niego, powodując
drżenie. Później rozbłysło światło. Był to jedyny ogień pośród
Demet Altinyeleklioğlu HÜRREM. SŁOWIAŃSKA ODALISKA. KSIĘGA II Tajemnice dworu sułtana przełożyła Agnieszka Erdoğan
Tytuł oryginału: Moskof Cariye Hürrem Copyright © Demet Altinyeleklioğlu Copyright © Kalem Agency Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Erdoğan, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI
Spis treści XXXVI XXXVII XXXVIII XXXIX XL. Niebezpieczne lata XLI XLII XLIII XLIV XLV XLVI XLVII XLVIII XLIX L LI
LII. Lata niedoli LIII LIV LV LVI LVII. Lata walki LVIII LIX LX LXI LXII LXIII. Pięć lat później. Jesień 1558 Przed końcem… Przypisy Od Autorki
XXXVI Tej czerwcowej nocy Hürrem miała wrażenie, jakby cały świat zwalił się jej na głowę. Dowiedziała się dlaczego, gdy wróciła z kościoła w noc Bożego Narodzenia. Sulejman poprosił ją, aby pomodliła się za zwycięstwo armii i jego żołnierzy. Sądziła, że w słowach padyszacha nie ma nic szczególnego. Była w piątym miesiącu ciąży, a jej brzuch wyraźnie już urósł. Hürrem dumnie przechadzała się po haremie, pokazując wszystkim, że nosi dziecko Sulejmana. Zarówno Sułtanka Matka, jak i Sulejman przykładali dużą wagę do zdrowia Hürrem. Otaczali ją medycy, akuszerki i służące. Gdy zdarzyło się, że w środku zimy miała ochotę na arbuza, natychmiast rozesłano wiadomości do wszystkich zakątków imperium w poszukiwaniu tego owocu. W końcu życzenie Hürrem spełniono, przywożąc arbuzy z Egiptu. Tej zimy Hürrem doświadczyła, jak to jest być kochaną i rozpieszczaną. Wzbudzała zazdrość odalisek. Nie dawała nawet chwili wytchnienia Mestanowi Adze, który przejął po Sümbülu Adze funkcję agi haremu. „Zobaczymy, Mestanie Ago, czy właściwie będziesz wypełniał swoje obowiązki, a także jakie poczynisz postępy w edukacji dziewcząt i czy będziesz potrafił je okiełznać”. Obrzucany zawoalowanymi groźbami młodziutki aga haremu uprzykrzał życie nowo przybyłym pięknościom: trzem przecudnej urody Greczynkom i dwóm Ormiankom. Służące, które cieszyły się, że dzięki wygnaniu Gülbahar Haseki do Manisy uwolniły się od dereniowego kija, również nie miały się najlepiej. Co prawda Hürrem go nie używała, ale jej cięty język, nieustające napady złości, humory i zachcianki wszystkim dawały się we znaki. Chowając się za drzwiami, dziewczęta płakały, wołając: „Niech już urodzi i będzie po wszystkim!”. Plotki o tym, że jeśli urodzi chłopca, będzie raptusem, a jeśli dziewczynkę – to czarownicą, dotarły nawet do
uszu sułtanki Hafsy. Kobieta pomijała to milczeniem. Ona również z niecierpliwością wyczekiwała porodu Hürrem. Natomiast sułtan Sulejman gotów był przychylić nieba Hürrem. Obsypywał ją prezentami. Robił wszystko, żeby było jej dobrze. Nocami, które spędzali razem, układał jej poduszki za plecami i poił ją sorbetami. Zrobił coś jeszcze, czego nigdy wcześniej nie widziano w haremie – wyszedł ze swoją faworytą na spacer po ogrodzie różanym. Do Stambułu zawitała wiosna. Ogród wypełnił się kolorami. Wszędzie słychać było śpiew ptaków. Letnie słońce kąpało się w morskiej toni. Drzewa na przeciwnym brzegu, ozdobione niczym panna młoda białymi i różowymi kwiatami, wzbudzały nadzieję i uskrzydlały. Jednak Hürrem była nieszczęśliwa, mimo że spodziewała się dziecka. Nieustannie zastanawiała się, czy Sulejman ją jeszcze kocha. Zadręczała się obawami, że z powodu jej wstrzemięźliwości padyszach zaprosi do swojej alkowy inne dziewczęta. Siedzieli obok siebie w ogrodzie, wśród promieni wiosennego słońca, pod drzewem judaszowca zasadzonego na życzenie Hürrem. Sulejman wpatrywał się w jej oczy. Jednak strach, który w nich dostrzegał, napawał go niepokojem. Padyszach był przekonany, że jest to lęk przed porodem. Nie przypuszczał, że Hürrem obawia się utraty Sulejmana. Oznaczałoby to dla niej utratę wszystkiego, nawet życia. – Mój Sulejmanie? – zaczęła cicho. – Słucham. – Już wam się nie podoba wasza uśmiechnięta muza? Sulejman pogłaskał ją po policzku i uśmiechnął się. – Co ty opowiadasz, moja pani? – Jeśli wasza niewolnica straci waszą miłość i przychylność, nie będzie mogła dłużej żyć. – Troszczymy się o to, żeby niczego nie brakowało naszej uśmiechniętej buzi. Nie widzisz tego? – Tak rzadko mnie odwiedzacie, że z tęsknoty mam różne nieprzyjemne myśli.
Faktycznie, teraz Sulejman znacznie rzadziej do niej przychodził. Z powodu coraz bardziej zaawansowanej ciąży namiętne noce odeszły w zapomnienie. Z obawy, że może zaszkodzić jej lub dziecku, padyszach nie brał jej już w ramiona. Żądza i zaloty Hürrem zachęcały młodego mężczyznę do działania, ale te wymuszone zbliżenia nie przynosiły satysfakcji ani jemu, ani Hürrem. Jednak nie oznaczało to, że znudził się swoją ukochaną. Dla padyszacha nie był to po prostu dobry czas na myślenie o miłości. – Droga Hürrem – powiedział, patrząc łagodnie w jej oczy – nie musisz się obawiać. Sulejman nie powącha żadnej róży oprócz ciebie. Teraz myśl tylko o sobie i dziecku. Niczym innym się nie martw. Hürrem wpatrywała się w niego wnikliwie. W jego oczach nie dostrzegła nic oprócz miłości. Z wdzięcznością ucałowała dłoń padyszacha. Gdy ponownie uniosła głowę, ich spojrzenia się spotkały. Teraz Sulejman patrzył tak, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Hürrem nigdy wcześniej nie widziała go takiego zamyślonego. – Musisz wiedzieć, że – odezwał się, a jego głos dochodził jakby z oddali – gdy przyjdzie czas porodu, my będziemy bardzo daleko. Ponieważ mężczyzna, nawet jeśli jest padyszachem, który rządzi światem, ma obowiązki ważniejsze niż miłość. Hürrem nie mogła się skupić na tyle, aby wysłuchać go do końca. Czyżby się przesłyszała? Czy Sulejman powiedział: „Będziemy bardzo daleko…”? Gdzie? Dlaczego? Opuszczał ją? Sen się kończył? A może ona również, jak Gülbahar i jej syn, zostanie gdzieś wysłana? Co padyszach miał na myśli, mówiąc: „obowiązki ważniejsze niż miłość”? Ze spojrzenia Hürrem dało się wyczytać wszystkie te pytania. Chociaż próbowała się powstrzymać, w jej oczach pojawiły się łzy. – Panie… – jęknęła. – Hürrem, chcę tylko powiedzieć, że niedługo wyruszymy na wyprawę.
– Na wyprawę, mój czcigodny sułtanie? – Dziewczyna zawahała się, próbując dobrać właściwe słowa. – Macie na myśli wojnę? – Tak, moja Hürrem, wojnę. Przygotowujemy się już od miesięcy. Myślałaś, że nad czym ślęczałem nocami, gdy nie przychodziłem do mojej uśmiechniętej muzy? Razem z wezyrami, agami i bejami nieustannie dyskutowaliśmy i obmyślaliśmy plany. Teraz wszystko jest już gotowe. Jutro jest czwarty czerwca. Wtedy flota rozwinie żagle. Jeśli Bóg pozwoli, za tydzień, może dziesięć dni, my również wyruszymy. Hürrem przez chwilę próbowała przyswoić to, co usłyszała, i pozbierać myśli. – Mój wspaniały sułtan także wyruszy na wojnę? – wydusiła z siebie. – Oczywiście – odpowiedział Sulejman. – Moje miejsce jest przy żołnierzach. Dziewczyna wiedziała, że to nic nie zmieni, ale mimo to, ogarnięta paniką, próbowała się sprzeciwić: – Ale od czego nasz sułtan ma całe zastępy wezyrów, paszów i agów? Od czego ma podwładnych? Skoro sułtan ma wyruszyć na wojnę, po co są ci wszyscy ludzie? Sulejman, uśmiechając się, otarł płynące po policzkach dziewczyny łzy i ucałował jej wilgotne oczy. – To właśnie jest państwo – oznajmił. – Ten, kto stoi na jego czele, dźwiga największy ciężar. Nie myśl, że łatwo nosi się koronę. Korona jest lekka, ale cena za nią wysoka. Przytłacza tego, kto ją nosi, rządzi nim. Myślisz, że to ty masz władzę, ale to ona ma władzę nad tobą. Jeśli chcesz korony, musisz za nią zapłacić. Czasem krwią, a czasem nawet życiem. – Sulejman westchnął zamyślony i pełen żarliwości. Nie odrywając oczu od Hürrem, mówił dalej: – Każdy do czegoś dąży. Jeśli nie idziesz na czele, nie osiągniesz celu. Twój miecz nie sięgnie wroga, a twoja kopia go nie przebije. Sulejman znów zamilkł. Próbował wyczytać w jej spojrzeniu, jakie wrażenie na niej wywarło to, co przed chwilą powiedział.
Tymczasem Hürrem w skupieniu przysłuchiwała się słowom mężczyzny, z którego oczu sypał się grad iskier. Czyż nie chciała zasiadać z nim na tronie Osmanów? Jeśli tak, powinna go uważnie słuchać i się uczyć. „Hürrem, odłóż na bok swoje lęki, miłość i nadzieję. Zapamiętaj, co trzeba robić, żeby zasiąść na tronie. Zapamiętaj to dobrze. Skoro tron wymaga swojej ceny, zapłać ją, jakakolwiek by była. Czasem wymaga krwi, a czasem nawet życia”, pomyślała. – Posłuchaj – mówił dalej Sulejman. – Wszyscy, którzy zapisali się na kartach historii jako wielcy władcy, stali na czele swojej armii. My jesteśmy od nich więksi. Nasze słowo rządzi światem. Jednym naszym rozkazem możemy obalać i osadzać na tronie królów. Czy to przystoi, żeby władca wysyłał żołnierzy na wojnę, a sam siedział w pałacu przy kołysce? Hürrem, roniąc łzy, położyła głowę na piersi padyszacha. – Nie przystoi – powiedziała cicho. Młody padyszach, zatopiony w marzeniach, mówił dalej, głaszcząc jej włosy: – Poza tym, jeśli zwyciężymy i powrócimy cali i zdrowi, zyskamy chwałę ghaziego1. Hürrem pociągnęła nosem. – Już teraz nazywają mojego wspaniałego Sulejmana ghazi. Mówią też o nim zdobywca. Zdobywca Belgradu. Sulejman delikatnie uniósł głowę Hürrem. W oczach, które jeszcze przed chwilą przepełniał ból rozstania, był teraz ten figlarny błysk. – To dobrze – powiedział. – A teraz zostaniemy Zdobywcą Rodos Sulejmanem Ghazim. „Rodos? Gdzie to jest?”, zastanawiała się Hürrem. Tego wieczoru Sulejman długo opowiadał jej o Rodos i o tym, co ściągnęli na Imperium Osmańskie kawalerowie Zakonu Świętego Jana2 . Sulejman uwielbiał wcielać się w rolę nauczyciela. – Zbudowali taką twierdzę, że nawet mój pradziad Mehmed Zdobywca, który trzykrotnie pod nią podchodził, nie dał jej rady.
Jak myślisz, dlaczego? – zapytał nagle, jakby chciał ją sprawdzić. Dziewczyna nie znała odpowiedzi. Młody padyszach najpierw pochylił się, żeby ucałować jej piękne usta, a później wyjaśnił: – Dlatego że nie stał na czele swoich wojsk. Teraz nadchodzi Sulejman Chan. Zobaczymy, jak długo twierdza będzie się nam opierać. W wieczór rozstania Sulejman najpierw odwiedził sułtankę Hafsę. Ucałował jej dłonie i przyjął matczyne błogosławieństwo. – Matko, powierzam ci Hürrem i twojego wnuka – powiedział. Dziewczyna pierwszy raz widziała go w stroju wojskowym. Na koszulę miał zarzuconą grubą kamizelkę ze skóry, a na to lekki, skromny, czerwony kaftan. Za pasem, w miejscu, gdzie zawsze nosił okazały, bogato zdobiony sztylet, tkwiło teraz zwyczajne żołnierskie ostrze. Na nogach miał czarne, wojskowe baczmagi. Kto by pomyślał, że ten młody mężczyzna jest najlepszym dowódcą wojska, jakiego widział świat. – Czas się pożegnać, Hürrem – odezwał się, trzymając dziewczynę w ramionach. – Mój wspaniały sułtanie. – Mocno objęła Sulejmana. W ich pocałunku więcej było miłości, przyjaźni i oddania niż namiętności. Teraz, gdy musieli się ze sobą rozstać, Sulejman nic nie mówił, tylko długo patrzył w jej niebieskozielone oczy. – Napełnij mnie dumą. Zachowuj się tak, jak powinna zachowywać się kobieta wodza. – Co mam zrobić, mój sułtanie? Wszystko, co rozkażesz. – Nie waż się płakać. Jeśli kobieta wodza płacze, co mają zrobić te, które pozostawili żołnierze? – Dobrze – odpowiedziała Hürrem. – Nie będę płakać, mój czcigodny sułtanie. Aż do twojego powrotu nie będę płakać. Nawet gdy będę rodziła, z moich ust nie wydobędzie się żaden szloch, a z oczu nie popłynie nawet jedna łza. Obiecuję ci. – Dbaj o siebie i moją matkę. – Sulejman pogłaskał dziewczynę po brzuchu. – I o nie. Dzielnie znieś poród i wyjaśnij
mu, że jego tata ghazi niedługo wróci, a… jeśli polegnę w bitwie jak mój przodek Murat I, to powiedz mu, że zginąłem bohaterską śmiercią. Swoim pięknym głosem wyśpiewuj mu kołysanki. Zaśpiewaj mu pieśń o Wołdze. Hürrem musiała się bardzo postarać, żeby dotrzymać danego mu słowa. Przygryzając wargi, tłumiła płacz. Sulejman zrobił kilka kroków w stronę drzwi, po czym nagle odwrócił się i spojrzał na dziewczynę. – Jeśli odniesiemy sukces, wiedz, że Rodos będzie moim prezentem dla ciebie. Piękno potrzebuje piękna. Podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję. Rozstali się w ostatnim uścisku i ostatnim pocałunku. Hürrem nadal nie płakała, tak jak obiecała. Ale gdy Sulejman zostawił ją za wielkimi drzwiami, zamknęła się w komnacie i ukryła głowę w poduszkach. Nagle usłyszała dochodzące z zewnątrz dźwięki surm janczarskiej orkiestry wojskowej. Nie widziała tego, ale pełen majestatu sułtan Sulejman, dosiadając białego rumaka, którego grzywa tańczyła na wietrze, opuszczał pałacowe mury. Pieśń zwycięstwa wtórowała okrzykom janczarów ustawionych w rzędach. – Idź po święte zwycięstwo! Hej, Sulejmanie Ghazi! Hürrem uniosła głowę z poduszek. „Powiedział mi, że jestem kobietą wodza. Dlatego nikt nie może widzieć moich łez”. Otarła oczy i pewnym krokiem udała się wprost do komnaty sułtanki Hafsy. Gdy już tam dotarła, ucałowała dłoń staruszki i przyłożyła ją do czoła. Dwie kobiety objęły się bez słowa. Oblężenie rozpoczęło się pod koniec czerwca. Gdy dwudziestego ósmego dnia miesiąca sułtan Sulejman, przybywszy na galerze „Zielony Anioł”, którą dowodził kapitan Mahmud, wyszedł na Rodos, mimo że wystrzelono już dziesiątki kul armatnich, w grubych, wzniesionych z czarnego kamienia murach twierdzy nie pojawił się ani jeden wyłom, który mógłby przyspieszyć podbój. Rodos wiła się w bólach.
Hürrem też wiła się w bólach. Na początku września pewnej nocy obudziła się, przekonana, że umiera. Gdyby nie obietnica dana Sulejmanowi, krzyczałaby, ile sił w płucach. Żeby znieść rozdzierający ją ból w ciszy, gryzła kołdrę. Aby stłumić swoje krzyki i łkanie, próbowała ukryć głowę w poduszkach. Akuszerki czekały w gotowości. Wydawało jej się, że słyszy głos głównej akuszerki: „To już czas”. „Boże – powiedziała w duchu – nie widzę, nie słyszę!”. Wydawało jej się, że patrzy na wszystko zza zasłony. Dostrzegała tylko poruszające się cienie. Kto to był? Delikatnie obróciwszy głowę, spojrzała na siedzącą przy jej łóżku kobietę. Ta wyciągnęła rękę, zabrała mokrą szmatkę z jej czoła i po chwili położyła ją z powrotem. A więc ma gorączkę. Gdy kobieta pochyliła się nad nią, Hürrem ją rozpoznała. – Matko Hafso. Matko Gul. Matko, która wskazałaś mi drogę do twojego syna chana – odezwała się. Naprawdę to powiedziała czy tylko tak jej się wydawało? – Wytrzymaj, dziecko – usłyszała. – Nie mogę – wyjęczała załamującym się głosem. W tej samej chwili skurcze stały się jakby lżejsze, a głosy słyszała wyraźniej. Zaczęła dostrzegać barwy. Gdy podniosła oczy, ujrzała nad sobą czułą twarz sułtanki Hafsy. Przy łóżku stało pięć akuszerek. Mimo iż było lato, napalono w piecu, a na nim postawiono wielki kocioł. Merzuka i służące uwijały się jak w ukropie. Hürrem wydawało się, że leży w wodzie. Od skurczów i z powodu gorąca była całkiem mokra. Prześcieradło było wilgotne od potu. Czy tylko od potu? „Boże! – krzyknęła w duchu. – Czy to krew?”. – Matko, czy ja umieram? – wyszeptała bez sił. Na twarzy sułtanki Hafsy pojawił się wyraz niepokoju. – Nawet tak nie myśl, Hürrem. Rodzisz. Odeszły ci wody. Dziewczyna nie uwierzyła. – Nie, ja umieram! Umrę, nie zobaczywszy Sulejmana. Sułtanka Hafsa uśmiechnęła się.
– Poród jest jak śmierć. Tylko Bóg wie, kiedy nadejdzie. Nie martw się. Jeszcze wiele dni przed tobą. Jakich dni? Przed jej oczami pojawiły się obrazy. We śnie ujrzała dziewczynkę. Goniła motyle. Kto to był? Ona? Dziewczynka zaczęła biec w jej kierunku. Nie, to nie była dziewczynka. To chłopiec, to mały chłopiec! Jak bardzo był do niej podobny. Chłopiec wyciągnął do niej rękę… Chciała zrobić to samo, ale nie była w stanie. Nie mogła złapać wyciągniętej ku niej ręki. Chłopiec płakał. Skurcz przeszył jej podbrzusze jak nóż. Chłopiec zniknął. Kim był? Czy był prawdziwy? Pomimo bólu pustym wzrokiem rozejrzała się dookoła. Dziecka nigdzie nie było. Uciekło. – Gdzie jest ten chłopiec, matko? – zapytała. Sułtanka Hafsa zdziwiła się. – Jaki chłopiec? – Był tu przed chwilą. Chłopiec, który wyciągał do mnie rękę. Kobiety spojrzały na siebie. Gdy ciało Hürrem skręcało się w szponach ogromnego bólu, usłyszała czyjś głos: – Przyj, Hürrem. Przyj mocniej. Wychodzi. Dziewczyna obracała głowę w jedną i drugą stronę, tłumiąc ból. – Krzycz, dziewczyno! – nakazała akuszerka. – Nie wstydź się! Krzycz, płacz, ale przyj! – Nie – sprzeciwiła się Hürrem, zagryzając wargi, żeby powstrzymać szloch. – Przyrzekłam to mojemu czcigodnemu sułtanowi. Kobieta wodza nie płacze i nie krzyczy. Sułtanka Hafsa uśmiechnęła się. – Kobieta wodza nie krzyczy, ale rodzi, a rodząca kobieta krzyczy. Co może o tym wiedzieć nasz syn sułtan? Urodził kiedyś dziecko? Krzycz i przyj, córko. Nie masz innego wyboru. Krzyk dodaje sił. Krzycz. Przeraźliwy ciężar wypełnił jej podbrzusze. Nie mogła już uleżeć na plecach. Zapomniawszy o wszystkim, chciała się
podnieść. Jeśli wstanie, może ból się zmniejszy. Gdy próbowała wstać, rzuciły się na nią wszystkie kobiety znajdujące się w komnacie. Z trudem powstrzymały ją, trzymając za ręce i nogi. W tym silnym uścisku ciało Hürrem wygięło się w łuk i po chwili opadło na łóżko. Ile razy to się powtórzyło? Trzy? Tysiąc? Nie mogła już niczego odróżnić. W końcu nie wytrzymała i krzyknęła, ile sił w płucach. – Boże! Boże, ocal mnie! – Krzyk stopniowo zmieniał się w zawodzenie: – Matko nasza, Maryjo! Matko nasza, Maryjo! Tylko sułtanka Hafsa potrafiła zrozumieć te słowa, ponieważ Hürrem krzyczała i modliła się w swoim ojczystym języku. – Przyciśnijcie! – rzuciła akuszerka. Z niewiarygodną siłą parła, wstrzymując oddech. Czuła jedynie, jak cztery kobiety, stojące po obu stronach łóżka, z całą siłą napierają na jej brzuch. „O Boże! Co one robią? Chcą mnie zabić?”. Odwróciwszy głowę, błagalnym wzrokiem spojrzała na sułtankę Hafsę. To wstrząsnęło staruszką. Ale co ona mogła zrobić? To była sprawa między Hürrem a Bogiem. Koniec tego bólu oznaczał życie lub śmierć. – Wytrzymaj, dziecko. – To wszystko, co mogła powiedzieć. – Wytrzymaj. Naczelna akuszerka znów nakazała: – Przyciśnijcie mocniej. A ty przyj z całej siły, Hürrem! Mocniej! – Teraz nawet ona krzyczała. Kobiety silnymi rękami uciskały jej brzuch. Nagle Hürrem znów zobaczyła chłopca. Był tam. Był na tyle blisko, że gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Z jej oczu popłynęły łzy bezradności. Gdyby akuszerki puściły jej ramiona, wyciągnęłaby rękę. „Mój wspaniały sułtanie – pomyślała – nie płaczę. To z bólu. Nic na to nie poradzę. Łzy same płyną z moich oczu. A do tego nie pozwalają mi chwycić tego chłopca”. – Rozłóżcie szerzej jej nogi – usłyszała nagle. Na wpół przytomna Hürrem uczepiła się tego rozkazu. Czy ten ból już się kończył? „Niech się skończy! Niech już się skończy! – błagała. – Niech się skończy. Chcę chwycić tego
chłopca”. – Widać główkę! Widać główkę! – Boże, pomóż swojej służebnicy Hürrem – modliły się wszystkie kobiety. Dziewczyna dołączyła do ich błagania. – Boże, pomóż swojej służebnicy Hürrem. Boże, pomóż swojej służebnicy Hürrem! Zdziwiła się, gdy pojęła, że po raz pierwszy zwróciła się do Boga po turecku. Z tych przemyśleń wyrwał ją głos głównej akuszerki: – Dalej, dziecko, większość masz już za sobą. Jeszcze trochę. Jeszcze odrobina wysiłku. Przyj jeszcze mocniej. Mogła jedynie starać się zrobić to, co jej powiedziano. Zemdlała. Nie czuła już bólu, ale widziała, że nie ustał. Jej ciało nieustannie się wiło. Znów się pojawił. Chłopiec biegł prosto do niej. Był coraz bliżej. Szeroko rozłożył ramiona. Ach, gdyby Hürrem również mogła rozłożyć ramiona i go przytulić… Wydawało jej się, że stacza się w ciemną otchłań, którą przepełniała wielka cisza. Przepastna, wszechogarniająca ciemność… A potem powoli, powoli, jakby świtało. Ciemność się rozproszyła. Hürrem czuła się spokojna, rozluźniona i szczęśliwa. Zupełnie jakby urodziła się na nowo. Jakby życie zaczynało rozkwitać jak maleńki pączek róży. Nagle coś zmąciło jej spokój. Zdawało jej się, że gdzieś w oddali słyszy krzyk. – Syn – usłyszała kobiecy głos. Hürrem z trudem otworzyła zmęczone oczy. Zobaczyła swojego syna i akuszerkę wymierzającą mu klapsa. Złapała chłopca i wyciągnęła z objęć śmierci. Chłopiec płakał, a wraz z nim Hürrem.
XXXVII Do sułtana Sulejmana dotarła wiadomość, że Hürrem urodziła syna. Te wieści rozradowały wszystkich wezyrów, paszów, agów i janczarów, gotowych polec bohaterską śmiercią, aby na Rodos załopotała osmańska flaga. – Niech żyje padyszach, książę i Imperium Osmańskie! – uniosły się pod niebo okrzyki. Broniący twierdzy rycerze, przekonani, że ten zgiełk zwiastuje kolejny atak, podbiegli do murów. Jednak widok świętujących żołnierzy wielce ich zadziwił. Turcy padali sobie w ramiona i radośnie krzyczeli. Piekli barany nad wielkimi ogniskami, a w ogromnych kotłach mieszali ryż z kurkumą i winogronami. Rozdawano też chałwę w podzięce za modlitwę w intencji padyszacha i małego księcia. Tymczasem po drugiej stronie murów panował grobowy nastrój. Zapasy żywności były na ukończeniu. Rycerze i ludność cierpieli głód. Posłaniec, który przyniósł ze Stambułu tę szczęśliwą nowinę, miał ze sobą również list od Hürrem do młodego padyszacha. Wśród zdziwionych spojrzeń wielkiego wezyra Piri Mehmeda Paszy i powiernika Ibrahima Sulejman wziął list i przepełniony tęsknotą powąchał go. Sulejman, który od tylu miesięcy przebywał wśród prochu, wciągnął w płuca zapach Hürrem. A potem przyłożył list do piersi. Po raz pierwszy z niecierpliwością wyczekiwał końca rady wojennej. Gdy nareszcie został sam, otworzył list, w który Hürrem włożyła kwiat judaszowca, i zaczął go czytać. „Mój wspaniały Sulejmanie…”. Mężczyźnie wydawało się, że słyszy głos ukochanej kobiety. Mój Sułtanie, Słońce Mojego Państwa, Skarbnico Mej Szczęśliwości, całuję ziemię pod Twoimi stopami. Wasza poddana tak bardzo cierpi z powodu rozłąki, że nie życzyłaby tego
najgorszemu wrogowi. Płonę w ogniu rozstania, moje trzewia są jak kebab, pierś rozrywa szloch, oczy wypełniają łzy, noce nie znają świtu, tonę w falach tęsknoty, jestem niewolnicą miłości bardziej niż Ferhat i Medżnun... Było jasne, że list Hürrem napisała jedna z kalf. Sulejmana to ucieszyło. „Jak inaczej rozczytałbym bazgroły Hürrem”, uśmiechnął się do siebie. Przypomniał sobie wieczory, kiedy próbował nauczyć ją pisać. Z tęsknoty oczy młodego padyszacha zaszły mgłą. Pismo należało do kogoś innego, ale te zwroty w liście oddawały całą Hürrem. Nie wiadomo było, gdzie zaczyna się zdanie, a gdzie kończy. Dziewczyna użyła wszystkich tureckich słów, których się nauczyła. Czytając ten list, padyszach to się wzruszał, to śmiał. Hürrem wiedziała, jak go uszczęśliwić, nawet będąc bardzo daleko. Najbardziej rozbawiło go porównanie trzewi do kebabu. Gdzie ona się nauczyła takich słów? Sulejman całą noc zastanawiał się, jak będzie miał na imię mały książę. Następnego dnia po wieczornej modlitwie poradził się wielkiego wezyra Piri Mehmeda Paszy oraz szejka islamu Alego Dżemali Zembilli Efendiego, który towarzyszył mu w wyprawie. Obaj odpowiedzieli zgodnie: „Mehmed”. – Prędzej czy później uda wam się zdobyć Rodos. Jest wam to pisane. Świat będzie was nazywał Zdobywcą Rodos. Aby uhonorować przyjście na świat księcia podczas wyprawy na Rodos, powinien dostać imię zdobywcy, a to przecież imię waszego pradziada Mehmeda Zdobywcy – powiedział Ali Dżemali Efendi. „Mam teraz dwóch synów”. Sułtan Sulejman zasnął przepełniony dumą. Piętnaście dni później hodża, szepcząc maleńkiemu księciu do ucha słowa modlitwy, trzykrotnie wyszeptał jego imię. – Mehmed Chan… Mehmed Chan… Mehmed Chan… Niech żyje długo i los mu sprzyja. Niech zostanie zdobywcą jak jego prapradziad Mehmed Chan, dziad Selim Groźny i ojciec, władca
świata, Sulejman. Niech przyniesie światu porządek, a państwu osmańskiemu chwałę. Chociaż opieka nad maleńkim księciem zajmowała Hürrem cały dzień, ona i tak znajdowała czas, aby zanurzyć się w czarnych myślach, gdy tylko chłopiec zasypiał. Była teraz matką Hürrem, jak zwróciła się do niej sułtanka Hafsa. Nie mogła w to uwierzyć. Została matką. Matką syna sułtana Sulejmana… Gdy wszyscy już spali, wyciągnęła tobołek ze swojej kryjówki. Odnalazła pękniętą ikonę i ustawiła ją przy łóżku, na komodzie. Drżący płomień z kominka oświetlał spokojną twarz Matki Boskiej. Hürrem długo wpatrywała się w nią, poruszając ustami. Dziękowała Bogu za to, że jej modlitwy zostały wysłuchane i dała Sulejmanowi syna. – Jezusie, nasz Ojcze – mówiła – spraw, aby na tronie osmańskim zasiadł mój mały książę, krew z mojej krwi, dusza z mojej duszy. Gdy chowała ikonę do tobołka, jej wzrok zatrzymał się na zniszczonych przedmiotach, które pozostały po jej domu i wiosce. Czy życie musiało oznaczać ciągłą walkę? Przy Taczamie Nojanie starała się utrzymać przy życiu, w pałacu na Krymie, żeby nauczyć się żyć od nowa, tu, żeby zostać zauważoną przez Sulejmana, przypodobać mu się i dać mu syna. Wszystko, czego chciała, się spełniło. Żyła nowym życiem. Aleksandra – wiejska dziewczyna z Rusi, była teraz faworytą Sulejmana Chana – Hürrem. Wypędziła Gülbahar z pałacu. Dała padyszachowi pięknego jak anioł syna. Dokładnie wtedy, gdy myślała, że walka już się skończyła, ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że zaczęła się nowa i trudniejsza. Jeszcze do wczoraj walczyła tylko o siebie, żeby nie wypuścić z rąk tego, co udało jej się zdobyć. Teraz będzie walczyła również o swojego syna. „To mój syn powinien zostać następcą Sulejmana – przeszło jej przez myśl. – Muszę mu to zapewnić”. Szybko nauczyła się okrutnych reguł władzy. Książę, który wstąpił na tron, przeżywał, ten, któremu się to nie udało, umierał. To wszystko. „To mój syn przeżyje – wyszeptała Hürrem,
chowając tobołek. – A nie potomek Gülbahar”. I głęboko wciągając różany zapach spokojnie śpiącego księcia Mehmeda, zasnęła. W tym samym czasie cztery inne osoby również rozmyślały o przyszłości: sułtanka Hafsa, przebywający na dalekiej wyprawie sułtan Sulejman, jego przyjaciel Ibrahim i Gülbahar Haseki. „Stało się to, czego się obawiałam”, myślała Sułtanka Matka. Kochała zarówno Hürrem, jak i maleńkiego chłopca, którego dziewczyna urodziła i tak się nim cieszyła. Widziała to w jej oczach. Ale co teraz będzie? Tron był tylko jeden, a książąt dwóch. Do kogo będzie należał? Zgodnie z prawem, tradycją i zasadami następcą Sulejmana był oczywiście syn Gülbahar, jej starszy wnuk – Mustafa Chan. Zobaczymy jednak, czy Hürrem posłucha się prawa. Co się stanie, jeśli będzie się upierała przy tym, że skoro sułtan z nią jest szczęśliwy, a Gülbahar przebywa na wygnaniu, prawo dziedziczenia należy się jej synowi? „Jeśli sułtan zdecyduje, że jego dziedzicem będzie Mustafa, to czy gdy ten wstąpi na tron, pozostawi Hürrem i jej syna przy życiu?”, zastanawiała się. Sułtanka Hafsa była pełna obaw. Wiedziała, że nad przyszłością kłębią się czarne chmury. Przez całą noc rozważała wszystkie nieszczęścia, jakie może przynieść los. Sułtanat znów szykował się do zebrania krwawego żniwa. „Mój Boże – modliła się – nie każ mi oglądać tego bólu. Zabierz moją duszę i nie każ mi patrzeć na cierpienia mojego syna i wnuków. Nie zatruwaj murów tego pałacu świeżą krwią”. Wieść o narodzinach nowego potomka sułtana wywołała panikę w pałacu w Manisie. Gülbahar, która nie wymawiała imienia Hürrem, bo nie podobało jej się, że ojciec jej syna nazwał swoją nową faworytę bezbożnicę, nawet nie próbowała ukrywać, jakie uczucia wzbudziła w niej ta wiadomość. „Co będzie potem? Śmierć? – pytała siebie. – Ona też przeminie. Niech będę przeklęta, jeśli przymknę na to oko. Lepiej, żeby trzymała się z daleka od mojego syna”. Posłańcom, który przynieśli tę wiadomość, odparła:
– Tylko patrzcie, podczas gdy nasz książę jest tutaj, w pałacu w Stambule zostali ruska odaliska i bękart, którego urodziła. – Wiedząc, że dojdzie to do uszu Sulejmana, dodała: – Tron Osmanów nie przypadnie ruskiemu szczenięciu. Tak jak ojcem Mustafy Chana jest Sulejman, tak jego matką Mahidevran Gülbahar Haseki. Oczywiście, jeśli prawo zostanie uszanowane, gdy nadejdzie czas, na tronie zasiądzie Mustafa Chan. Gülbahar sprawiała wrażenie bardzo pewnej siebie i przyszłości, ale w samotne noce dręczyły ją lęki. Zastanawiała się, co będzie, jeśli ta ruska bezbożnica znów zawróci Sulejmanowi w głowie i po tym, jak sprawiła, że wyrzucono ją z pałacu, będzie próbowała skrzywdzić jej syna. A jeśli poważy się na to nawet bez wiedzy padyszacha? Począwszy od tego dnia, Gülbahar nawet na chwilę nie spuszczała z oczu księcia Mustafy. Sprawdzała wszystko, włącznie z wodą, którą pił, i posiłkami, które jadł. Bacznie obserwowała nawet nauczycieli Mustafy oraz zbrojmistrzów, którzy uczyli go jazdy konnej i strzelania z łuku. Gülbahar wciąż ufała Sulejmanowi, ale bała się przyszłości. Sokolnik Ibrahim z mistrzowskim wyczuciem rozpoczął rozmowę w wojennym namiocie sułtana Sulejmana. – Jeśli mój sułtan pozwoli, chciałbym zwrócić waszą uwagę na pewną ważną kwestię. Niech mi życie miłe, jeśli w moich przemyśleniach posunę się za daleko. Sułtan Sulejman wiedział, co to za „ważna kwestia”, którą chciał poruszyć Ibrahim z Pargi, ale udawał, że się nie domyśla. – Powiedz, co masz do powiedzenia, Ibrahimie. – Mój sułtanie, to wielkie szczęście, że mamy teraz dwóch książąt. Młody padyszach z radością pokiwał głową. Spojrzał na leżący na stole list od Hürrem i ususzony kwiat judaszowca, który mu wysłała. „Niech Bóg da im długie życie”, pomyślał, wspominając ukochaną i dziecko. – W naszych modlitwach również prosimy o zdrowie i szczęście naszego księcia, mój sułtanie.
Sulejmana denerwowały te uprzejmości. Jeśli ktoś ma coś do powiedzenia, powinien to zrobić, a jeśli boi się odezwać, niech nie otwiera ust. – Ibrahimie – przerwał mu Sulejman – wiesz, że cię kochamy. Zajmujesz wyjątkowe miejsce. Uważamy cię za przyjaciela. Gdy trzeba, zasięgamy twojej rady, pytamy o zdanie, ale nie lubimy, gdy tak krążysz wokół tematu. Jeśli kiedyś będziesz musiał zapłacić za coś głową, to wiedz, że to będzie tego przyczyną. Ostatnie zdanie Sulejman wypowiedział z uśmiechem, ale mimo to zastanawiał się, jakie wrażenie wywarły na przyjacielu jego słowa. Ibrahim pokornie pochylił głowę i słuchał. – Nie kręć. Mów, co masz do powiedzenia! – Skoro teraz mamy dwóch książąt, trzeba będzie rozwiązać kwestię dziedziczenia. – Wstydź się, Ibrahimie. Czyżbyśmy umarli, że trapi cię nasze dziedzictwo? Ibrahim, nie wiedząc, czy ostra reakcja padyszacha to żart, czy mówi poważnie, ze strachu skłonił się do samej ziemi. – Ja chciałem tylko nakreślić sytuację – wyjąkał. – Oczywiście ostateczna decyzja należy do was. – Nie bój się, nie bój. – Sulejman się uśmiechnął. – Nie na darmo nazywamy cię przyjacielem. Myślisz, że Sulejman tak łatwo zrezygnuje z twojego życia? – powiedział i uważnie spojrzał na towarzysza. – Wiem, że masz rację. Jeden tron, a dwóch książąt zawsze oznacza kłopot. Jednak nasi książęta są jeszcze bardzo mali. Ibrahim pokiwał głową. – Tak, mój sułtanie, to prawda, ale… – Ale co? – Żołnierze już teraz zaczęli rozmawiać o tym, który książę odziedziczy tron. – Żołnierze, zamiast myśleć o wojnie, martwią się o nasz tron? – Ich zmartwieniem jest państwo osmańskie.
– A kogo wspierają serca żołnierzy? O tym też rozprawiają? – Rozprawiają, mój sułtanie. Ich serca są przy ich pierwszej miłości. Ibrahim nie ważył się wypowiedzieć imienia Mustafy. Jednak i bez tego udało mu się przekazać to, co chciał. – Naprawdę? A ty jak sądzisz? Który jest do tego odpowiedniejszy? Powiedz. Tylko tym razem nie denerwuj mnie i nie rozwlekaj. – Niech mój sułtan wybaczy, ale uważam, że Gülbahar Haseki nie popełniła żadnego grzechu. Czy miłość do was jest czymś niewłaściwym? To ona dała naszemu panu pierwszego syna. Prawo stoi po stronie starszego księcia. Tak nakazuje prawo i taki jest porządek. Padyszach słuchał swojego przyjaciela, nie okazując uczuć. Nawet na chwilę nie spuścił oczu z chorwackiego poturczeńca3. „Co to za wzniosłe słowa, Ibrahimie z Pargi”, przeszło mu przez myśl. Właśnie takich ludzi potrzebował. Młodych, energicznych i umiejących dobrze dobierać słowa. – To wszystko, co masz do powiedzenia, Ibrahimie? – zapytał. Mężczyzna splótł ręce na brzuchu i pokiwał głową. – W takim razie posłuchaj nas teraz dobrze, Ibrahimie Ago. Nie przejmuj się moimi żołnierzami. Nasza własność, nasze prawo. Gdy będziemy wyznaczać naszego następcę, nie będziemy zważać na niczyje słowa. Zajmiemy się tym, gdy nadejdzie czas. Na razie jest za wcześnie. Nasz starszy książę nie skończył jeszcze siedmiu lat. Los podarował nam też maleństwo. Ci chłopcy to dar od wielkiego Boga. Gdy nadejdzie czas, poddamy się woli bożej i podejmiemy decyzję. Na razie niech chłopcy dorastają w radości. Sulejman wykonał ręką ruch oznaczający, że ich spotkanie się skończyło. Gdy sokolnik wycofywał się do wyjścia, nagle padyszach przypomniał sobie o czymś. – Ibrahimie Ago… Ibrahim uniósł głowę i spojrzał Sulejmanowi w oczy. Padyszach powoli cedził słowa:
– Przyjacielu, a jaką winę znajdujesz w Hürrem Haseki? Ibrahim był zaskoczony. Gdy Sulejman wykonał ruch nakazujący milczenie, Ibrahim pospiesznie wyszedł z namiotu. Po raz pierwszy zmierzył się z tak ostrym i bezpośrednim zarzutem. Poczuł, że przeszedł go dreszcz. Jego ręka bezwiednie powędrowała ku szyi. – Wtrąca się – powiedział do siebie. – Za bardzo się wtrąca.
XXXVIII Stare miasto Rzym było świadkiem wielu czarnych dni, ale ten bożonarodzeniowy był wyjątkowy. Nawet dzień, w którym Juliusz Cezar zginął w senacie od ciosów sztyletów tych, których uważał za przyjaciół, nie był taki dramatyczny. „Pewnie dzień, w którym Attyla stanął przed bramami Rzymu, wypełniało takie samo wyczekiwanie pełne strachu”, pomyślał Giovanni di Lorenzo de Medici4 . Z trudem podniósł się sprzed ołtarza, gdzie od wielu godzin klęczał pogrążony w modlitwie. W tej samej chwili rozległ się dźwięk dzwonu. Nadszedł czas. Pomimo przeszywającego go bólu musiał dopełnić swoich obowiązków. Był papieżem Leonem X. Leo Decimus, Ojciec Święty chrześcijańskiego świata, następca Jezusa Chrystusa i świętego Piotra. Mimo zimna i nieustającego nawet na chwilę deszczu plac przed Bazyliką Świętego Piotra wypełniony był tłumem, który czekał na jego błogosławieństwo. Miał wrażenie, że olbrzymi, wykonany z brązu dzwon rozbrzmiewa w jego głowie. Odczuwał każde jego drżenie. Z pozbawionego okien, oświetlonego jedynie światłem dwóch świec ustawionych po obu stronach krzyża pokoju modlitewnego udał się ciężkim i chwiejnym krokiem do wspaniałej sali. Te miejsca były tak różne jak piekło i niebo. Pokój modlitwy był ciemny i przerażający, a sala bogato oświetlona i napełniająca nadzieją. Jednak dla Giovanniego di Lorenzo de Medici niebem był pokój modlitw, a ta jasna sala – piekłem. Modląc się, oddalał się od koszmaru tego świata i chrześcijaństwa. Gdyby nie jego głęboka wiara, jak wielu innych powiedziałby, że ocalenie nie jest możliwe. Jednak jako głęboko wierzący chrześcijanin miał nadzieję, że Bóg nie opuści świętych obrońców Jerozolimy. Gdy otworzył ciężkie, pozłacane drzwi, stojący po dwóch stronach strażnicy na znak szacunku energicznym ruchem wyprostowali ramiona, wysuwając przed siebie ostro zakończone
topory na długich drzewcach. Sześciu kardynałów, pośród których znajdował się również biskup Rzymu, Jego Wielebność Adriaan Florenszoon Boeyens, podniosło się ze swoich miejsc. Wszyscy byli ubrani w czerwone sutanny, a ich twarze pozbawione były wyrazu. Leon X, przechodząc przed kardynałami, zapytał, nie zwracając się do nikogo konkretnego: – Czy są jakieś wieści z Rodos? Oczywiście znał odpowiedź. Nikt się jednak nie odezwał. Przed znajdującymi się dokładnie naprzeciwko pokoju modlitwy dwuskrzydłowymi pozłacanymi drzwiami czekali komendant straży papieskiej i ksiądz. Leon X zatrzymał się przed młodym duchownym. Ksiądz włożył na fioletową sutannę papieża biały jedwabny pas, a potem długi, biały płaszcz. Ramiona papieża okrył, ostrożnie przekładając mu go przez głowę, noszącym symbole papieskie, białym, jedwabnym mucetem5, wyszywanym drogimi, kolorowymi nićmi. Chwycił złoty krzyż zwisający na końcu łańcucha sięgającego pasa i wyciągnął go na wierzch. Aby sprawdzić, czy dobrze wykonał swoje zadanie, duchowny cofnął się o krok i skrupulatnie obejrzał Leona X. Gdy okazało się, że wszystko jest na swoim miejscu, wziął ze stołu wysoką, stożkową koronę papieską i założył na głowę Leo Decimusa. Dowódca straży wręczył mu długą laskę. Giovanni di Lorenzo de Medici wyprostował się i wśród ustawionych po obu stronach strażników ruszył do drzwi. Gdy wszedł na platformę ustawioną na schodach Bazyliki Świętego Piotra, wypełniający plac tłum zafalował. Papież uniósł prawą rękę i skierował krzyż w stronę zgromadzonych. Nawet ci ustawieni najbliżej nie słyszeli jego modlitw, ale wystarczyło im, że widzieli przed sobą Ojca Świętego. Była to już połowa drogi do niebios. Podczas modlitwy oczy de Mediciego były zamknięte. Sam z trudem mógł dosłyszeć swój głos. Zimny, ostry wiatr hulający wśród siedmiu wzgórz Rzymu dotarł aż do niego, powodując drżenie. Później rozbłysło światło. Był to jedyny ogień pośród