Profil
i
Z każdą przejechaną milą jej serce coraz bardziej się wyrywało.
Dziewięcioletnia dziewczynka siedziała rozparta na przednim siedzeniu, palcem gładziła
zniszczone beżowe oparcie na rękę. Podmuch powietrza przez uchyloną szybę zwiał kosmyk
jej jasnych włosów na twarz. Odgarnęła go i spojrzała na ponurego posiwiałego mężczyznę
około czterdziestki. Prowadził ostrożnie, wpatrzony w drogę przed długą białą maską sa-
mochodu.
— Proszę — odezwała się dziewczynka.
- Nie.
Położyła dłonie na kolana.
Może kiedy zatrzyma się na czerwonych światłach, wyskoczy z samochodu.
Może jak zwolni na tyle...
Zastanawiała się, czy będzie bolało, jak wyskoczy w wysoką trawę rosnącą na poboczu.
Wyobraziła sobie, jak koziołkuje po źdźbłach trawy, na twarzy i rękach czuje chłodne
kropelki rosy.
A potem co? Gdzie ucieknie?
Odgłos uruchomionego światła skrętu przerwał jej rozmyślania, podskoczyła jakby na
wystrzał pistoletu. Samochód zwolnił i zakołysał po wjechaniu na podjazd prowadzący do
niskiego ceglanego budynku. Zdała sobie sprawę, że znikła jej ostatnia nadzieja.
Auto zatrzymało się z piskiem hamulców przypominającym szloch.
5
— Pocałuj mnie — nakazał mężczyzna. Wyciągnął rękę i odpiął p
bezpieczeństwa, ale ten nie chciał puścić. Dziewczynka trzymała się go ni czym liny
ratowniczej.
— Nie chcę. Proszę.
— Sarah!
— Tylko dzisiaj. Proszę.
— Nie.
— Nie zostawiaj mnie.
— Wysiadaj!
— Nie jestem jeszcze przygotowana.
— Właśnie, że tak.
— Boję się.
— Nic takiego...
— Nie zostawiaj mnie!
— Posłuchaj... — Zaczął mówić kamiennym głosem. — Będę w pob" żu, nad
jeziorem Blackfoot. To niecałą milę stąd.
Wyczerpał się jej zasób wykrętów. Sarah otworzyła drzwi, ale nie szyła się z
miejsca.
— Pocałuj mnie.
Przechyliła się i szybko pocałowała ojca w policzek. Potem wysiadł z samochodu
i stanęła w chłodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobiła kilka
kroków w stronę budynku i obserwowała, jak sam" chód wyjeżdża z podjazdu.
Nagle pomyślała o Garfieldzie naklejonym n tylną szybę kombi. Przypomniała sobie,
jak lizała jego dłonie, nim docisn ła je do szyby. Na to wspomnienie zebrało się jej na
płacz.
Może ojciec zobaczy ją w lusterku, zmieni zdanie i zawróci.
Samochód zniknął za wzgórzem.
Sarah skręciła i weszła do budynku. Przyciskając do piersi pudełko n kanapki,
szła korytarzami powłóczystym krokiem. Chociaż była wyższa o wszystkich dzieci,
które tłoczyły się wokół niej, czuła się z nich najmłod sza.
Najmniejsza. Najsłabsza.
Sarah zatrzymała się przy sali klasy czwartej. Zajrzała do środka. Nozdrza
zaczęły jej pulsować, a na skórze ze strachu pojawiła się gęsia skór ka. Wahała się
tylko przez chwilę, a potem się odwróciła i zdecydowany krokiem wyszła z budynku,
łokciami torując sobie drogę przez napływają cy strumień wrzeszczących i
śmiejących się dzieci.
Zaledwie kilkanaście kroków od miejsca, gdzie znaleziono ciało, dostrzegł
n0t
^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej róży nabrała koloru zakrzepłej
krwi. Oświetlona nisko zawieszonym porannym słońcem, łopocząc na wietrze,
wysyłała sygnał Morse'a.
Bill Corde przeciskał się w kierunku kartki przez krzewy jałowca, małe klony i
rozłogi forsycji.
Jak mogli jej nie zauważyć?
Zaklął, otarłszy sobie goleń o ukryty pniak, ale się nie zatrzymał.
6
Corde miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i siwe włosy jak u
perskiego kota, choć zbliżał się dopiero do czterdziestki. Bardzo go to postarzało.
Miał bladą cerę; mimo że był już kwiecień, dopiero dwa razy wybrał się na ryby. Z
daleka wyglądał na szczupłego, ale spod jego paska wypływało więcej wałków
tłuszczu, niżby sobie tego życzył. Ostatnio najbardziej forsownym sportem, jaki
uprawiał, był softball. Dziś rano, tak jak zwykle, służbową koszulę miał czystą i
sztywną niczym arkusz ze świeżo ściętej balsy. Kanty jego brązowych spodni były
ostre jak brzytwa.
Corde miał stopień porucznika, specjalność — detektyw.
Przypomniał sobie to miejsce sprzed niecałych dwunastu godzin, oświetlone
jedynie latarkami zastępców szeryfa i przez denerwująco blade światło półksiężyca.
Wysłał ludzi, żeby przeczesali teren. Byli młodzi i srodzy (ci po wojsku) lub młodzi i
aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pełni dobrych chęci.
Chociaż byli mistrzami w aresztowaniach włamywaczy do mieszkań i amatorów
przejażdżki kradzionymi samochodami, z morderstwami stykali się głównie,
czytając kiepskie kryminały i oglądając telewizję. Tak samo z bronią; zapoznali się z
nią na jakichś polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w Higgins. Mimo
to dostali rozkaz, by przeszukać miejsce zbrodni. Przystąpili do wykonywania
zadania z wytrwałością i zapałem.
Jednak żaden z nich nie znalazł kartki papieru, w kierunku której przez gęste
krzewy przedzierał się teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna...
■ która leży u podnóża wysokiego na dziesięć stóp wału z ziemi, ■■■która leży w
chłodnej i wiłgotnej mieszance błota, trawy i niebieskich kwiatów.
■■■której ciemne włosy są zaczesane na bok, której twarz jest pociągła, Sz
yja
gruba. Jej okrągłe usta są wydęte. Z każdego ucha zwisają po trzy złote kola. Jej palce u
nóg są cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od lakieru.
...która leży na plecach, z rękami złożonymi na piersiach, jakby przedsiębiorca
pogrzebowy już ją ułożył. Różową kwiecistą bluzkę ma wysoko zapiętą. Spódnica
ułożona pod udami skromnie okrywa kolana.
„Już znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Była studentką."
Ostatniego wieczoru Bill Corde przykląkł przy ciele, aż trzasnęło mu w kolanie,
i pochylił się nad głową. Perłowe światło księżyca odbijało się w martwych, ale
jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczuł zapach trawy,
błota, metanu, płynów ustrojowych, mięty z ust i perfum, które niczym przyprawy
do ciast parowały z chłodnej skóry.
Wstał i zaczął wchodzić na szczyt wału, który powstrzymywał mętne wody
jeziora Blackfoot. Odwrócił się i spojrzał na nią z góry. Światło księżyca było blade,
nienaturalne, jakby stworzone do efektów specjalnych. W tym świetle Jennie
Gebben wydawała się poruszać. Nie były to ruchy żywego człowieka; kurczyła się i
skręcała, jakby chciała wtopić się w błoto. Corde wyszeptał do niej — albo raczej do
tego, co z niej pozostało — kilka słów, a potem poszedł pomóc przeszukiwać teren.
Teraz, w świetle poranka, przedarł się przez ostatnią splątaną kępę forsycji i
stanął przy krzewach róży. Dłonią włożoną do małego plastikowego woreczka zdjął
kawałek papieru z rudobrunatnych kolców.
— To wszystko?! — zawołał Jim Slocum.
7
Corde nie odpowiedział. Chłopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie
przeoczyli. Nie mogli znaleźć tej kartki, bo był to wycinek z dzisiejszego Dziennika.
— Cały teren? — znów zapytał Slocum.
Corde uniósł wzrok i odparł: — Tak, cały.
Slocum chrząknął i dalej rozwijał żółtą taśmę
policyjną wokół wilgotnego gruntu, gdzie znaleziono ciało dziewczyny. Slocum był
po Cordzie najstarszym rangą zastępcą szeryfa w New Lebanon. Muskularny męż-
czyzna z okrągłą głową i dużymi uszami. Od 1974 roku zaczął nosić wygoloną
fryzurę z bokobrodami i do tej pory pozostał wierny tej modzie. Poza wyjazdami do
parków tematycznych, na polowania i w Boże Narodzenie do teściów, Slocum rzadko
opuszczał hrabstwo. Rozwieszając taśmę, gwi zdał popularną melodię.
Przy drodze stała mała grupa reporterów. Corde nie udzielił im żad nych
informacji, ale byli to lokalni łowcy sensacji i zachowywali się spo kojnie. Wszyscy
wydawali się przepełnieni dziennikarską żarliwością, lecz nie niepokoili policjantów.
Byli zadowoleni, że mogą robić zdjęcia i przyglądać się miejscu zbrodni. Corde
przypuszczał, że chłoną atmosferę miejsca, by opisać ją w jutrzejszych artykułach, które
najeżone będą przymiotnikami i opisem zagrożeń.
Corde oderwał się od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozejrzał się
wokół. W prawo od wału teren wznosił się do ogromnego lasu przeciętego drogą nr 302,
autostradą, która prowadziła do skrzyżowania, a potem do kilkunastu szos hrabstwa, kilku
autostrad stanowych i dwóch dróg ekspresowych, a w końcu do czterdziestu dziewięciu
innych stanów i dwóch krajów, gdzie zbiegły morderca mógł się ukrywać do końca
swoich dni.
Spacerując, Corde spojrzał nad lasem i zacisnął usta. On i Slocum przyjechali tu pięć
minut temu, o wpół do dziewiątej. Dziennik docierał do sklepów i domów około wpół do
ósmej. Wycinek prasowy musiał zostać podrzucony w ciągu ostatniej godziny.
Słuchając szumu wiatru nad napiętym drutem kolczastym, omiótł wzrokiem ziemię
pod krzakiem róży. Znajdowały się tam wgłębienia, które wyglądały jak odciski stóp,
choć były zbyt rozmazane, by nadawać się do identyfikacji. Kopnął grubą gałąź.
Czmychnęła spod niej chmara owadów przypominających małe pancerniki. Wchodząc na
szczyt wału, przytrzymywał się wbitych w ziemię zielonych metalowych rurek, służących
jako poręcz.
Mocno zmrużył oczy, kiedy spojrzał na migoczącą w świetle i pomarszczoną przez
wiatr powierzchnię jeziora. Od miejsca, w którym stał, las ciągnął się bez końca, znikał w
oślepiającym blasku.
Posłuchaj...
Nadstawił ucha w kierunku wschodu słońca. Kroki!
Spojrzał ponownie w głąb lasu. Uniósł dłoń, by osłonić się od słońca, ale to nie
pomogło. Światło szczypało go w oczy. Mógł widzieć wszystko albo nic.
Gdzie?
Opuścił dłoń na kolbę służbowego rewolweru.
Biegła prawie całą drogę.
Od szkoły podstawowej w New Lebanon do jeziora Blackfoot tą Drogą 302 (którą
zabroniono jej chodzić) były trzy mile, ale trasą przez las zajmowało to tylko pół godziny.
Wybrała ten drugi wariant.
8
Sarah unikała błotnistych terenów, nie ze względu na niebezpieczeństwo — znała
każdą ścieżkę we wszystkich lasach wokół New Lebanon —
ale dlatego, że bała się zabłocić buty, które wczoraj wieczorem ojciec wypastował.
Lśniły niczym skrzydło ptaka. Nie chciała też pobrudzić p kolanówek, które dostała
od babci na Boże Narodzenie. Trzymała si ścieżki prowadzącej między dębami,
jałowcami, sosnami i paprociami. W oddali zaśpiewał ptak. Ah-huu-iiiii. Sarah
zatrzymała się, by na niego popatrzeć. Zrobiło się jej ciepło. Zdjęła kurtkę, podwinęła
rękawy białej bluzki i rozpięła kołnierzyk. Pobiegła dalej.
Kiedy zbliżyła się do jeziora Blackfoot, zobaczyła ojca stojącego z panem
Slocumem po drugiej stronie wody, jakieś trzysta stóp od gęstego lasu. Pochylili
głowy. Wyglądało, jakby szukali zgubionej piłki. Sarah ruszyła w ich stronę, ale po
wyjściu zza klonu zatrzymała się. Weszła w snop jaskrawego światła. Miało w sobie
coś magicznego — złociste, przesycone kurzem, parą i kropkami wiosennych
owadów, jarzących się w jego promieniach. Jednak nie dlatego się zatrzymała. W
gęstwinie krzewów obok ścieżki zobaczyła — lub wydawało się jej, że zobaczyła —
kogoś, kto wychylał się i obserwował jej ojca. Oślepiona światłem nie była w stanie
powiedzieć, czy to mężczyzna, czy kobieta, młody czy stary.
Może to tylko plątanina liści i gałęzi.
Nie. Spostrzegła ruch. To byt człowiek.
Nagle jej ciekawość zastąpił niepokój. Skręciła ze ścieżki i ruszyła w dół zbocza w
stronę jeziora, gdzie brzegiem mogła się dostać do wału. Uważnym wzrokiem
wpatrywała się w pobliską postać i kiedy zrobiła krok naprzód, lśniący czarny but
poślizgnął się na złożonej gazecie ukrytej pod stertą suchych liści.
Z jej ust wyrwał się krótki krzyk, w panice wyciągnęła przed siebie ręce.
Chudymi palcami chwytała kępy wysokiej trawy, którą łatwo wyrywała z ziemi.
Zsuwała się za nią, kiedy ześlizgiwała się w stronę wody.
Słyszałeś tam kogoś? — zawołał Corde do Slocuma.
— Chyba tak. — Slocum zdjął służbowy kapelusz i otarł czoło. — Jakieś kroki
albo szelest.
— A teraz?
— Nic.
Corde poczekał jeszcze pięć minut, a potem zszedł z wału i zapytał: —
Skończyłeś?
— Tak jest — odparł Slocum. — Wracamy?
— Ja lecę do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziewczyny. Będę o trzeciej
albo trochę później. Spotkamy się wszyscy w biurze między czwartą a wpół do piątej.
Ty tu zostaniesz, aż przyjadą specjaliści od badania miejsc przestępstw.
_ Mam tu czekać i nic nie robić?
_ To nie potrwa długo. Powinni już być.
_____ Znasz zwyczaje panujące w hrabstwie. Poczekam co najmniej go-
dzinę. — Slocum wyraźnie dawał mu do zrozumienia, co o tym myśli.
_____ Jim, musimy zabezpieczyć to miejsce.
— To ty tak chcesz. — Slocum nie wyglądał na zadowolonego, ale Cor-de nie
miał zamiaru zostawiać miejsca przestępstwa bez nadzoru, zwłaszcza że kręciła się tu
chmara reporterów.
— Ja po prostu nie chcę tu sterczeć cały dzień.
— To na pewno nie...
Dotarły do nich trzaski i odgłos kroków.
Policjanci odwrócili się szybko w stronę lasu. Corde znów położył rękę na
rewolwerze. Slocum puścił taśmę, która tocząc się, zostawiała za sobą żółty ogon. On
również sięgnął po broń.
Hałas narastał. Nie widzieli dokładnie jego źródła, ale dochodził od krzaku róży,
na którym znaleziono wycinek prasowy.
— Tatusiu!
Biegła do niego bez tchu, z rozwianymi włosami. Brudną twarz pokrywały
kropelki potu. Jedna z jej podkolanówek zsunęła się prawie do kostki. Na rękach i
nogach miała grube warstwy błota.
— Sarrie!
Wielki Boże! Jego córka. Już ściskał broń i za kilka sekund wycelowałby do niej.
— Sarah, co tu robisz?!
— Przepraszam, tato. Ja wiem, że to głupie. Ale jak weszłam do szkoły, to
poczułam się chora. — Powtarzała słowa monotonnym głosem.
Jezu...
Corde przykucnął przy niej. Poczuł zapach szamponu, który dostała niedawno w
wielkanocnym koszyku. Fiołki. — Nigdy, ale to nigdy nie powinnaś być tam, gdzie
tata pracuje. Zrozumiałaś? Nigdy! Chyba że zabiorę cię z sobą.
Wydawało się, że wydęła usta ze skruchy. Spojrzała na nogę, a potem uniosła
brudną rękę. — Przewróciłam się.
Corde wyjął gładko zaprasowaną chusteczkę i wytarł błoto z nóg dziewczynki.
Stwierdziwszy, że nie ma żadnych skaleczeń i zadrapań, znów spojrzał jej w oczy.
Wciąż mówił ze złością w głosie, kiedy zapytał: — Czy kogoś widziałaś? Rozmawiałaś
z kimś w lesie?
Tamten upadek nie przyniósł spodziewanego współczucia. Wystras ła się reakcji
ojca.
— Mów! — nakazał.
Jaka jest najbezpieczniejsza odpowiedź? Pokręciła głową.
— Naprawdę nikogo nie widziałaś? Zawahała się, a potem przełknęła ślinę. —
Zachorowałam w szkole. Corde przez chwilę wpatrywał się w jej blade oczy. —
Kochanie, porozmawiamy o tym. Nie jesteś chora, tylko tak ci się wydaje.
Młody reporter wyjął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie, kiedy Corde
odgarniał kosmyk jasnych włosów z oczu dziewczynki. Corde groźnie na niego
popatrzył.
— Jakbym miała widły w brzuchu...
— Musisz iść do szkoły.
— Nie chcę! Nienawidzę szkoły! — Jej przenikliwy głos wypełnił polanę.
Corde spojrzał na dziennikarzy, którzy obserwowali rozmowę z różnym
stopniem zainteresowania i współczucia. — No, wsiadaj do samochodu.
10
— Nie! — zapiszczała. — Nie pojadę. Nie zmusisz mnie.
Corde chciał krzyczeć ze złości. — Młoda damo, wsiadaj do samochodu. Nie
będę dwa razy powtarzał.
— Proszę. — Na jej twarzy odmalowało się ogromne rozczarowanie.
— Już!
Kiedy Sarah stwierdziła, że jej plan nie zadziałał, pomaszerowała w kierunku
radiowozu. Corde obserwował ją, po części spodziewał się, że ucieknie w głąb lasu.
Stanęła i uważnie przyjrzała się lasowi.
— Sarah?
Nie odwróciła głowy. Weszła do samochodu i zatrzasnęła drzwi.
— Dzieci — mruknął Corde.
— Ty coś tam znalazłeś? — spytał wtedy Slocum.
Corde przyczepiał kartkę do torebki ze znalezionym wycinkiem. Napisał swoje
nazwisko i podał ją Slocumowi. Krótki artykuł mówił o morderstwie, które
wydarzyło się wczoraj wieczorem. Redaktorowi udało się umieścić tylko pięć
akapitów przed oddaniem gazety do druku. Artykuł wycięto z niezwykłą precyzją.
Brzegi były idealnie równe, jakby użyto żyletki.
Studentka z Uniwersytetu Audena zgwałcona i zamordowana — głosił nagłówek.
Zdjęcie, które towarzyszyło tej historii, nie przedstawiało miejsca brodni ale
pochodziło z obszernego artykułu sprzed kilku miesięcy o pikniku zorganizowanym
przez kościół, w którym Corde brał udział wraz rodziną. Podpis brzmiał: „Oficer
śledczy detektyw William Corde z żoną i dwójką dzieci, Jamiem (15 lat) i Sarah (9)."
Do cholery, Bill...
Przekleństwo odnosiło się do słów niestarannie napisanych czerwonym
atramentem przy zdjęciu.
Obaj je przeczytali: JENNIE MUSIAŁA UMRZEĆ. IM TEŻ TO MOGŁO SIĘ
PRZYTRAFIĆ.
Wchodzili powoli po schodach. Jeden z mężczyzn czuł pod swoimi butami elegancki
dywan, drugi nic w ogóle nie czuł.
Na zewnątrz zerwał się wiatr. Wiosenna burza szalała na tym luksusowym
podmiejskim osiedlu, choć w środku wspaniałego domu było ciepło, a wiatr i deszcz
wydawały się czymś odległym. Bill Corde, z kapeluszem w ręku i starannie wytartymi
butami, obserwował, jak ten drugi zatrzymał się w ciemnym korytarzu, potem
szybko położył rękę na gałce u drzwi. Zawahał się raz jeszcze, a po chwili pchnął
drzwi do środka. Włączył światło.
— Nie musi pan tu wchodzić — rzekł delikatnie Corde.
Richard Gebben nie odpowiedział, tylko wszedł i zatrzymał się na środku
wyłożonego czerwonym dywanem pokoju córki.
— Ona jakoś to zniesie — rzekł Gebben słabym głosem. Corde nie miał pojęcia,
czy mówi o żonie, która spała w sypialni na dole po zażyciu środków uspokajających,
czy o córce, leżącej teraz na finezyjnie zaokrąglonym emaliowanym stole koronera,
dwieście mil stąd.
Jakoś to zniesie.
Richard Gebben był obciętym na jeżyka biznesmenem, z twarzą zeszpeconą
młodzieńczym trądzikiem. Pochodził ze Środkowego Zachodu, był w średnim wieku i
był bogaty. Dla ludzi takich jak Gebben życie opierało się na sprawiedliwości, a nie
na przypadku. Corde podejrzewał, że głównym problemem mężczyzny jest
zrozumienie przyczyn śmierci córki.
— Sam pan prowadził całą drogę? — spytał Gebben.
— Nie, przyleciałem lokalnym połączeniem.
Gebben odruchowo potarł zegarkiem ospowaty policzek i w nietypowy sposób
dotknął oczu. Zdawał się zastanawiać, dlaczego nie płacze. Corde wskazał głową na
komodę i zapytał: — Mogę?
— Pamiętam, jak ostatnio wyjeżdżała do szkoły. W Święto Dziękczynienia... Co
pan mówił?
— Chciałbym przeszukać jej komodę.
Gebben przytaknął w roztargnieniu. Corde podszedł do komody, ale jej nie
otworzył.
— Tak, w Święto Dziękczynienia. Całą pościel rzuciła na kupę. Jak pojechała
na lotnisko, żona przyszła tutaj i wszystko uporządkowała...
Corde spojrzał na trzy różowo-białe kraciaste poduszki leżące na kołdrze i na
wystawiającego spod nich głowę pluszowego psa z czarnymi oczami.
— Żonie zajęło dużo czasu, żeby odpowiednio ułożyć tego psa. Gebben
kilkakrotnie głęboko odetchnął, by się uspokoić.
— Ona... Typowe dla Jennie było, że tak kochała...
Co zamierzał powiedzieć. Kochała życie? Kochała ludzi? Kochała kwiaty koty
poezję działalność charytatywną? Gebben zamilkł, przypuszczalnie zakłopotany, że w
tym momencie może myśleć tylko frazesami. Corde wiedział, że śmierć ogłupia.
Odwrócił się od Gebbena i zajął się komodą Jennie. Poczuł mieszaninę
zapachów. Dziewczyna trzymała kilkanaście buteleczek perfum na toaletce.
Buteleczka z L'Air du Temps była pełna, natomiast ta ze zwykłą wodą kolońską
prawie pusta. Wziął ją, spojrzał na etykietę i odstawił. Przez wiele dni pozostanie na
jego dłoni ostry intensywny zapach, który przypominał sobie z wczorajszego
wieczoru znad jeziora.
W komodzie były tylko ubrania. Nad nią wisiała korkowa tablica z wi-
dokówkami i zdjęciami. Jennie obejmowała na nich chłopców. Twarze były różne,
ale pozy podobne. Jej ciemne włosy latem wydawały się jeszcze ciemniejsze, choć
mogło to wynikać z tego, że zdjęcia zrobiono wygodną techniką Kodaka. Nosiła je
zawsze spięte z tyłu. Jej sportem była siatkówka; dziesiątki fotografii pokazywało,
jak z ogromnym zacięciem na twarzy gra w tę grę. Corde zapytał, czy może wziąć
jedno ze zdjęć ze zbliżeniem Jennie, na którym jej twarz błyszczała od potu. Gebben
wzruszył ramionami. Corde nienawidził tej części swojej pracy — wdzierania się do
cierpień innych ludzi.
Dotknął kilku zdjęć przedstawiających dziewczynę z przyjaciółmi. Gebben
potwierdził, że wszyscy oni chodzą do innych szkół, oprócz Emily Rossiter, obecnej
koleżanki z pokoju w akademiku. Corde zobaczył legitymację szkolną Jennie, bilety z
12
koncertów Cowboy Junkies, Bon Jovi, Bil-ly'ego Joela i show Pauli Poundstone. Na
kartce z głupawym królikiem z kreskówek gratulowano jej zdania egzaminu na
prawo jazdy.
Corde wyciągnął krzesło spod jej biurka i usiadł.
Zlustrował wzrokiem zniszczony komputer, obdrapany i pokryty ba-zgrołami.
Zobaczył butelkę tuszu chińskiego. Oprawione zdjęcie Jennie z zaniedbanym cocker-
spanielem. Zdjęcie, jak wychodzi z kościoła. Zostało zrobione wczesną wiosną, być
może w Wielkanoc; przy jej stopach widać było niebieskie krokusy.
Umarła na dywanie z mlecznoniebieskich hiacyntów.
W zdeformowanym glinianym kubku znajdował się obgryziony żółty ołówek,
jego gumka była wytarta. Corde wziął go do ręki. Pod grubymi opuszkami palców
wyczuł wgłębienie po zębach Jennie Gebben. Potarł drewno i pomyślał, że kiedyś
było wilgotne od jej śliny. Odłożył ołówek.
Przeszukał jej biurko, w którym były zadania domowe, papier do pakowania i
stare kartki z życzeniami urodzinowymi.
— Nie miała pamiętników albo listów?
Gebben skupił się na detektywie. — Nie wiem. Jeżeli były, to tam. — Głową
wskazał na biurko.
Corde znów przetrząsnął je dokładnie. Żadnych listów z groźbami, kartek od
odtrąconych chłopaków. Żadnej prywatnej korespondencji. Sprawdził w szafie
wnękowej. Odsuwał na bok sterty ubrań i zaglądał na półki. Nie znalazł nic wartego
uwagi i zamknął drzwi dwuskrzydłowe.
Stanął na środku pokoju, dłonie położył na biodrach i rozejrzał się wokół.
— Była zaręczona? Miała jakiegoś chłopaka na stałe?
Gebben wahał się. — Miała dużo przyjaciół. Nikt jej nigdy nie skrzywdził.
Wszyscy ją lubili.
— Czy ostatnio z kimś zerwała?
— Nie — odparł Gebben i wzruszył ramionami w taki sposób, że Corde
zrozumiał, iż tamten nie ma pojęcia, o czym mówi.
— A może ktoś się w niej kochał?
— Nikt ze znajomych Jennie by jej nie skrzywdził — wycedził Gebben. Potem
dodał: — Wie pan, o czym myślałem? Od rozmowy telefonicznej z nikim nie
rozmawiałem. Zbierałem się na odwagę. Dla wszystkich tych ludzi... jej dziadków,
przyjaciół, rodziny mojego brata... Jennie wciąż żyje. Z tego, co wiedzą, siedzi teraz
w bibliotece i się uczy.
— Pójdę już. Gdyby przypomniało się panu coś, co mogłoby nam pomóc, będę
wdzięczny za telefon. Jeśli pan znajdzie jakieś listy lub pamięt-
— No tak.
nik, proszę nam je jak najszybciej przesłać. Są bardzo ważne. — Podał Gebbenowi
jedną ze swoich tandetnych wizytówek.
Gebben przeczytał ją. Uniósł wzrok i spojrzał poważnie migdałowymi oczami.
— Trzeba jakoś to znieść.
Powiedział to z takim przejęciem, jakby chciał pocieszyć Bilia Corde'a.
Wynton Kresge siedział w swoim biurze w głównym budynku administracyjnym
Uniwersytetu Audena. Na podłodze pokoju — z wysokim sufitem i wyłożonym
dębową boazerią — leżała granatowa wykładzina, prawie takiego samego koloru jak
w jego samochodzie, ale ta była dwa razy grubsza. Stało też duże mahoniowe biurko.
Czasami, kiedy Kresge przez telefon słuchał osoby, z którą w ogóle nie miał ochoty
rozmawiać, wyobrażał sobie, że wyrzuca je ze swojego biura bez robienia dziury w
ścianie. W szczególnie ospałe dni rzeczywiście zastanawiał się, czy go nie usunąć. Był
dobrym kandydatem do wykonania tego planu: Kresge miał 194 centymetry
wzrostu, ważył 118 kilogramów, obwód jego bicepsów wynosił 38 centymetrów, a ud
— 61. Tylko niewielką część jego masy stanowił tłuszcz. (Nigdy nie uprawiał
podnoszenia ciężarów, ale muskulaturę zachował od czasów, gdy podczas studiów
grał na pozycji obrońcy w futbolowej drużynie Tygrysów, nie Tygrysów Missouri,
ale Tygrysów z Dan Devine.)
Na blacie biurka znajdował się jeden telefon połączony z dwiema liniami, jedna
mosiężna lampa, jedna suszka, jeden oprawiony w skórę kalendarz, otwarty na
bieżącym tygodniu, jedno oprawione zdjęcie atrakcyjnej kobiety, siedem
oprawionych zdjęć dzieci i jedna kartka papieru.
Kartka, przytrzymywana przez Kresge'a potężnymi dłońmi, jakby się bał, że
wiatr ją porwie, zawierała słowa: Jennie Gebben. Wtorek, dziesiąta wieczorem. Jezioro
Blackfoot. Akademik McReynolds. Kochankowie, uczniowie, studenci, nauczyciele,
rozbój? gwałt? inne motywy? Susan Bia-gotti? Pod nią leżał toporny plan kampusu,
jeziora i drogi wokół niego. Kresge dotknął ucha końcem swojego niezawodnego
srebrnego długopisu marki Schaeffer, który wypolerował wczoraj wieczorem —
zastanawiał się nad tym, co napisał.
Narysował dodatkowe linie na papierze, skreślał niektóre słowa i dodawał nowe.
Rysował właśnie przerywaną linię od kampusu do jeziora, kiedy pukanie do drzwi
poderwało go na fotelu. Zanim jego sekretarka bez zapowiedzi weszła do biura,
zmiął kolejną kartkę i wrzucił ją do kosza.
— Ona chce się z panem widzieć — rzekła sekretarka, ładna kobieta przed
14
czterdziestką.
— Zaszył się tu pan jak przed policją...
— Ja? Przed policją? Już czeka?
— Powiedziała, że zaraz ma pan przyjść.
Kresge skinął głową. Otworzył górną szufladę i wyjął z niej ciemnoszarego
półautomatycznego taurusa kaliber 9 mm. Upewnił się, że magazynek jest pełny i
włożył broń do kabury przy pasku. Opuścił pokój z teatralnym niemal wyrazem
determinacji na twarzy, o czym nie wiedział, ale sekretarka spostrzegła.
W taki sposób zbudowałaby dom: znalazłaby jakiś teren — taki jak za oknem, pole
ze złocistymi i białymi kwiatami, z takimi samymi zielono-srebrnymi drzewami. Ze
swojej celi widziała wysoką trawę falującą na wietrze niczym ogon rozleniwionego
kota. Potem zwołałaby przyjaciół — zwierzęta i...
— Sarah, jesteś tu z nami?
Natychmiast oderwała wzrok od okna i spostrzegła, że patrzy na nią
trzydzieścioro dwoje dzieci i jedna dorosła osoba. Gwałtownie wypuściła powietrze z
płuc, a potem przestała oddychać. W końcu popatrzyła w ich oczy. Jej serce
załopotało i zaczęło bić jak szalone.
— Mówiłam do ciebie. Chodź tutaj.
Sarah nie ruszyła się z miejsca. Czuła, jak ciepło z jej twarzy rozlewa się na ręce
i pierś.
Na twarzy pani Beiderson pojawił się uśmiech. Miała słodką twarz jak babcia Sarah.
Pani Beiderson często się uśmiechała. Nigdy nie podnosiła głosu na Sarah, nigdy na
nią nie krzyczała, nigdy nie prowadziła za rękę do kancelarii, jak to robiła z
chłopcami, którzy rysowali na ławkach i bili się między sobą. Pani Beiderson zawsze
mówiła do Sarah głosem bazi. Sarah nienawidziła jej najbardziej na świecie.
— Sarah, chodź już. To tylko ćwiczenie, nie dostaniesz oceny. Dziewczyna
spojrzała na swoją ławkę. Miała w niej tabletkę, którą dała jej mama, ale nie
nadeszła jeszcze pora, by ją połknąć.
— Sarah, szybciej!
Sarah wstała z opuszczonymi rękami. Były zbyt ciężkie, by je podnieść. Podeszła
do lochu i odwróciła się w stronę klasy. Uśmiech pani Beiderson był niczym dotyk
węża na jej szyi. Spojrzała na drzewa za oknem. Och, jakie one są wolne! Czuła
zapach kory, czuła dotyk meszku na spodzie kapelusza elfa wyrastającego wśród
bluszczu. Widziała drzwi do sekretnego tunelu w jej domu.
Patrząc na twarze swoich kolegów, zauważyła, że Priscilla Witlock się śmieje,
Dennis Morgan wydyma tłuste usta w pogardliwym uśmiechu, a Brad Mibbock
wywraca oczami. Śmiech rozlegał się tak głośno, że aż kłuł ją w twarz. Widziała
zgłaszających się chłopców, którzy wstawali i siadali. Widziała dziewczyny z
długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami, obwieszone bransoletkami;
dziewczyny w jej wieku, z idealnie okrągłymi piersiami, z eleganckim makijażem i
butami na wysokich obcasach, dziewczyny, które szydziły z niej...
Pani Beiderson, która widziała jedynie znudzone twarze uczniów i słyszała tylko
jęki Sarah, powiedziała: — Sarah, twój wyraz to „klawiatura".
16
Głos nauczycielki był niczym uderzenie pięścią na boisku. Tata pomagał jej
przy tym słowie, ale wiedziała, że ma kilka liter, które są dla niej za trudne. Zaczęła
płakać.
— Już wcześniej to robiłaś — rzekła uśmiechnięta pani Beiderson głosem
łagodnym i zdradliwym jak u węża. — Sarah, proszę. Razem spróbujemy. — Pani
Beiderson dotknęła różowego wisiorka na szyi. — „Klawiatura" jest na liście.
Uczyłaś się z listy?
Sarah przytaknęła.
— Jak się uczyłaś, to nie ma powodu do płaczu.
Teraz każdy wiedział, że płacze, nawet uczniowie na końcu.
— Nie potrafię.
— Chyba nie chcesz nam powiedzieć, że to trudne? „Klawiatura". Między
szlochami Sarah powiedziała „K".
— Bardzo dobrze. — Wąż się uśmiechnął.
Ugięły się pod nią kolana. — Nie wiem. Ja... — Więcej łez.
— Jaka jest następna litera?
— Nie wiem.
— Spróbuj.
— K...A...
Pani Beiderson westchnęła. — W porządku, Sarah. Sia...
— W domu umiałam.
— ...daj. Kto powie?
Priscilla Witlock, nie wstając z ławki, ale ze wzrokiem wbitym w Sarah,
wyrzuciła z siebie głoski. K, L, A, W... Przeliterowała cały wyraz tak szybko, że
Sarah zdążyła tylko zaczerpnąć duży haust powietrza, by stłumić strach.
Potem poczuła to. Najpierw strużka, a następnie powódź. Jej majtki zrobiły się
mokre. Włożyła tam rękę, żeby się powstrzymać, ale wiedziała, że za późno.
Wypływająca z niej ciepła ciecz spływała już po nogach i pani Beiderson
powiedziała: — Oj Boże, Boże. — Część klasy odwróciła wzrok, co było równie złe
jak to, że pozostali się na nią gapili; tak złe jak świadomość, że wszyscy w mieście
będą o tym wiedzieli, nawet jej dziadek w niebie się dowie...
Sarah wyrzuciła przed siebie ramiona, pobiegła do drzwi i pchnęła je
ramieniem. Szkło trzasnęło i zrobiła się na nim pajęcza sieć. Zeskakiwała po
schodach co drugi stopień, a potem popędziła na oślep korytarzem do frontowych
drzwi szkoły, zostawiając na linoleum smużki i kropki swojego wstydu, niczym
fragmenty liter, które po raz kolejny ją pokonały.
Kobieta powiedziała: — Trzeba zrobić wszystko, co możliwe.
Dziekan Catherine Larraby miała pięćdziesiąt pięć lat i jeśli zmrużyło się oczy,
wydawała się podobna do Margaret Thatcher. Siwe włosy, owalna twarz,
przysadzista. Mocne szczęki. Oczy zmęczone, ale surowe. Bill Corde pomyślał, że
chłód, który ją otacza, jest czymś normalnym — nie został wywołany informacją o
zabójstwie. Nie nałożyła starannie makijażu i puder zgromadził się wokół jej ust i na
czole.
Corde głęboko oddychał. Wciąż był niespokojny po kołyszącym locie z St. Louis,
a jeszcze bardziej po brawurowej jeździe z lokalnego lotniska, by zdążyć na to
spotkanie.
Przez okna słonecznego gabinetu widział teraz wypielęgnowany czworokątny
trawnik otoczony drzewami pokrytymi jasnozielonymi liśćmi. Chodnikami i
ścieżkami spacerowali studenci. Corde odniósł wrażenie, że poruszają się ospale.
Swoje studia w college'u zapamiętał jako bardziej gorączkowe. Ciągle się spieszył,
szybkim krokiem wchodził na zajęcia, spocony i nieprzygotowany.
W drzwiach pojawił się mężczyzna: wysoki, potężnie zbudowany Murzyn.
— Och — odezwała się pani dziekan. — Detektyw Corde. Wynton Kresge, szef
ochrony w kampusie. — Corde potrząsnął jego olbrzymią twardą dłoń i zagapił się,
kiedy Kresge rozpiął drogą marynarkę i ukazał odpowiedni sprzęt w postaci
pistoletu.
Pani dziekan spojrzała na Kresge'a. Kiedy zaczęła mówić, wydawało się, że
przemawia przez nią szesnaście tysięcy rodziców jej ośmiu tysięcy podopiecznych. —
Musimy złapać tego człowieka. I złapiemy go!
— Możliwie jak najszybciej chciałbym porozmawiać z kolegami Jen-n
^e
i jej
profesorami — wtrącił Corde.
Pani dziekan trzykrotnie przesunęła pióro w krótkich palcach. — Oczywiście —
odezwała się po chwili. — A czy to konieczne?
Corde wyjął bloczek czystych kartek. — Na początek chciałbym zadać kilka
pytań. Mam jej adres. Akademik McReynolds. Zgadza się?
— Tak, NP — odparł Kresge. Dziekan zmarszczyła zaraz czoło.
Corde zaczął pisać. Używał tylko wielkich liter z zamaszystymi zawijasami, co
nadawało jego pismu nieco orientalnego charakteru. — NP? Tb jakaś tutejsza
korporacja studentek?
— Nie — wyjaśnił Kresge. — Tak mówią o sobie studenci z akademików. To
znaczy ci, którzy nie mieszkają w budynkach korporacji. NP oznacza Niezależni
Porąbańcy. — Dziekan przeszyła go wzrokiem i Kresge dodał: — No, tak mówią.
Potem dziekan rzekła: — Za tym idzie sporo konsekwencji.
— Nie rozumiem — przyznał Corde.
— Możemy zostać pozwani — odparła. — Kiedy wczoraj wieczorem
rozmawiałam z jej ojcem, stwierdził, że zastanawia się nad zaskarżeniem
uniwersytetu do sądu. Powiedziałam mu, że to nie stało się na terenie kampusu.
— Tak — mruknął Kresge. — Tb znaczy, chciałem powiedzieć, że nie w
kampusie.
Corde czekał, aż wszystko sobie wyjaśnią, a potem kontynuował: — Chciałbym
mieć listę wszystkich mieszkańców, pracowników, fachowców z tego akademika...
— To wielki akademik — rzekła dziekan. — Coś takiego może wywołać, nie
wiem, panikę.
— ...oraz listę profesorów i studentów z jej grup. — Corde zauważył, że
dziekan Larraby niczego nie zapisuje. Usłyszał tylko szelest obok siebie. To Kresge
robił notatki srebrnym długopisem w oprawionym w delikatną skórę terminarzu.
18
— Chciałbym wiedzieć — dodał Corde — czy dziewczyna chodziła do
terapeuty lub psychologa. Chciałbym też dostać listę pracowników, którzy mieli
wyroki za przestępstwa kryminalne.
— Jestem pewna, że nie ma takich — ucięła dziekan Larraby lodowatym
głosem dymisjonowanego premiera.
— Może pani się zdziwić — odparł Corde.
— Sprawdzę to — zadeklarował Kresge.
— Gwarantuję, że wśród naszego personelu nie ma kryminalistów.
— Przypuszczalnie nie — zgodził się Corde i zwrócił się do Kresge'a: — Będzie
pan moim łącznikiem tutaj?
— Oczywiście.
Corde przełożył swoje kartki. — Mógłby mi pan dostarczyć tych informacji
możliwie jak najszybciej? — powiedział do Kresge'a.
— Nie ma sprawy, detektywie — odparł Kresge. — Z przyjemnością
przepytam dla pana niektórych studentów i profesorów. Wielu znam osobiście i...
Corde nie nadążał za słowami Kresge'a. Podniósł wzrok i się uśmiechnął. —
Słucham?
Kiedy Kresge powtórzył swoją propozycję, na co Corde odparł: — To nie jest
konieczne. Dzięki.
— Chciałem tylko zaoferować swoją pomoc.
Corde zwrócił się teraz do dziekan: — Potrzebuję jakiegoś pokoju.
— Pokoju? — zdziwiła się.
— Na przeprowadzenie rozmów. Najlepiej na terenie kampusu.
— Zrzeszenie studentów ma do dyspozycji dużo pokoi na swoją działalność —
zauważył Kresge.
Corde zrobił notatkę na jednej ze swoich kartek. — A może mi pan jeden
zarezerwować?
Po chwili wyraźnego zamyślenia Kresge rzekł: — Dobrze.
— Detektywie... — W głosie dziekan pojawiła się nutka desperacji. Obaj
mężczyźni spojrzeli na nią. Położyła dłonie na biurku, jakby miała za chwilę wstać i
rozpocząć wykład. Palcem dwukrotnie uderzyła w blat i Corde zauważył dwa
pierścionki: z dużym fioletowym kamieniem na lewej dłoni i chyba z jeszcze
większym, żółtym — na prawej. Prezenty od samej siebie, pomyślał Corde. — Mamy
też inny problem — rzekła. — Jeśli pan czyta Dziennik, to musi pan wiedzieć, że
nasza szkoła przeżywa kryzys finansowy. Mamy najniższy nabór od dwudziestu
trzech lat. — Uśmiechnęła się smutno. — Skończył się wyż demograficzny.
Corde czytał Dziennik, ale nie miał pojęcia, w jakiej sytuacji finansowej
znajduje się Uniwersytet Audena.
— Oczywiście leży w naszym interesie znalezienie jak najszybciej tego
osobnika, ale nie chcemy, żeby wyglądało, że wpadliśmy w panikę. Już miałam
telefon od jednego ze sponsorów szkoły. Jest zaniepokojony tym, co się wydarzyło.
— Corde spojrzał na nią osłupiały. — Detektywie, kiedy sponsorzy się niepokoją, ja
też się niepokoję.
— Wzmocniliśmy patrole wieczorne — wtrącił Kresge. Corde
stwierdził, że to dobre posunięcie.
Pani dziekan kontynuowała, jakby niczego nie usłyszała. — Gromadzimy teraz
podania na semestr jesienny i jest ich mniej, niż się spodziewaliśmy. — Pogładziła
policzek małym palcem, o milimetr od nierówno nałożonego makijażu pani premier.
— Detektywie, czy to możliwe, że zrobił to jakiś przybysz lub ktoś w tym rodzaju?
— Pani dziekan, niczego nie możemy założyć — wtrącił Kresge. Kresge'a też
zignorowała. Była jego szefową i mogła bardziej na niego
wpłynąć niż Corde.
— W tym momencie niczego nie wiemy — odrzekł Corde.
— Chciałbym o czymś przypomnieć — znów odezwał się Kresge. —
0 zabójstwie Biagotti.
Pani dziekan cmoknęła językiem. — Wynton, przecież Susan mieszkała poza
kampusem. Zamordowano ją podczas napadu rabunkowego. Zgadza się,
detektywie?
— Susan Biagotti? Przypominam sobie, że wyglądało to na rozbój. Pani
dziekan kontynuowała: — Szkoła nie miała z tym nic wspólnego,
więc...
— Pani dziekan, sprawa nie została do końca wyjaśniona — wycedzi
barytonem Kresge. — Totylko spekulacje.
— ...po co jednak o tym mówić?
Corde zwrócił się do obojga z nich: — Nie sądzę, żeby te dwie sprawy coś
łączyło, ale zastanowię się nad tym.
— Nic ich nie łączy — podkreśliła kwaśno dziekan.
— Tak, proszę pani. Ja też jestem o tym przekonany. A teraz im wcześniej
wrócę do pracy, tym szybciej złapiemy tego faceta. William, mogę liczyć na te
informacje...?
— Wynton!
— Przepraszam.
— Uhm, detektywie, a czyja mógłbym pana o coś zapytać? O motywy w
przypadku takich morderstw. Bo ja...
— Przykro mi, ale się spieszę — przerwał mu Corde. — Będę wdzięczny, jeśli
w ciągu najbliższej godziny przekaże mi pan jak najwięcej wieści.
1 ten pokój. Proszę nie zapomnieć o pokoju dla mnie.
Kresge przytaknął z ponurą twarzą. — Wszystko zaraz będzie.
Dianę Corde mocno przycisnęła słuchawkę telefonu do ucha. Wciąż trzymała w
umięśnionej ręce torbę z zakupami.
— Och, nie... — Słuchała jeszcze przez chwilę, a potem odsunęła mikrofon od
ust. — Sarah?! Sarah, jesteś w domu?
Cisza, przerywana tylko odgłosami lodówki.
— Nie, jeszcze nie wróciła. Kiedy jest zdenerwowana, czasami ukrywa się w
lesie.
20
Dianę przekrzywiła głowę, kiedy słuchała, jak wszyscy są zaniepokojeni. Pani
Beiderson dodała równie delikatnie, że dziewczynka przed praktycznym testem od
samego rana myślała o niebieskich migdałach. — Naprawdę jej współczuję, pani
Corde, ale musi się bardziej starać. Powinna się zmobilizować.
Dianę przytaknęła do telefonu. Wreszcie powiedziała coś, co kończyło większość
takich rozmów: — Porozmawiamy z nią o tym. Na pewno porozmawiamy.
I rozłączyły rozmowę.
Dianę Corde miała na sobie niebieskie dżinsy i bordową bawełnianą bluzkę. Ze
złotym krzyżykiem ukończenia liceum wyglądała jak świeżo nawrócona piosenkarka
country. Jej mąż mawiał, że ma takie włosy, bo używa pianki i zaczesuje je do tyłu.
Szeroka w ramionach i wąska w biodrach Dianę miała figurę, która całkiem nieźle
wytrzymała urodzenie dwójki dzieci i czterdzieści trzy lata przyciągania ziemskiego.
Na czole miała małą szramę w kształcie półksiężyca, która pozostała po uderzeniu w
wieku czterech lat końcem metalowej rury.
Dianę położyła zakupy na stole i wróciła do tylnych drzwi, by wyjąć klucze z
zamka.
Nie było kluczy.
Próbowała sobie przypomnieć... szybko wbiegła do domu, kiedy usłyszała
dzwoniący telefon. Sprawdziła na haczykach, na stołach. Zajrzała do torebki i do
lodówki (nie raz włożyła tam klucze). Na wszelki wypadek poszła do samochodu i
wsunęła głowę przez otwarte okno. Były w stacyjce. Pokręciła głową nad swoim
roztargnieniem i wyciągnęła klucze. Ruszyła z powrotem do kuchni. Nagle zamarła z
jedną nogą na schodach.
Jak mogła wejść do środka bez kluczy?
Tylne drzwi były więc otwarte.
Miały tylko jeden zamek, które otwierało się kluczem. Dianę wyraźnie sobie
przypominała, że go zamykała, gdy jechała na zakupy. Ktoś wszedł do domu i
wyszedł, nie kłopocząc się, by zamknąć drzwi na klucz.
Bill był policjantem od dwunastu lat i zdążył narobić sobie wrogów. Setki razy
pouczał ich dzieci, że powinny zamykać drzwi na klucz, kiedy wychodzą z domu.
Jednak Sarah mogła oczywiście zlekceważyć te setki surowych napomnień.
Dziewczynka przypuszczalnie przyszła do domu, by się umyć po zdarzeniu w
szkole, a potem pobiegła do swojego magicznego lasu, zapominając o zamknięciu
drzwi. Przeprowadzę z nią jeszcze jedną rozmowę... Jednak po chwili zdecydowała, że
nie. Dziecko wystarczająco dużo tego dnia przeżyło. Dziś nie dostanie bury. Wróciła
do kuchni, wrzuciła klucze do torebki i zaczęła zastanawiać się nad kolacją.
Siedzi w lesie w kręgu magicznych kamieni. Kuli się z kolanami pod brodą. Sarah
Corde oddycha teraz powoli. Dużo czasu upłynęło, nim się uspokoiła. Kiedy tutaj
dotarła, biegnąc całe dwie mile ze szkoły, jej sukienka i majtki były już suche, ale
czuła się brudna, jakby czarnoksiężnik oblał ją napojem magicznym. Teraz już nie
płacze.
Sarah leży na trawie, którą wyrwała z pola obok i ułożyła w kole niczym łóżko.
Unosi brzeg sukienki do pasa, jakby chciała, żeby słońce do końca usunęło resztki
trucizny, i zamyka oczy. Sarah jest śpiąca. Jej głowa robi się ciężka jak kamień.
Wydaje się jej, że unosi się w fosie zamkowej. Zamku Beiderbug...
Sarah zerka na chmury.
Ogromny pies ze skrzydłami, wiełki jak hrabstwo, rydwan ciągnięty przez latającą
rybę i tam, tam... głowa burzy... to bóg trzymający groźną maczugę. Ma złote sandały,
magiczne buty, które unoszą go nad to straszne miejsce, ziemię...
Gdy zasypia, wyobraża sobie, że bóg zamienia się w czarnoksiężnika. Budzi się po
godzinie lub więcej. Rydwan zniknął, nie ma też latającej ryby i boga z maczugą.
Jednak Sarah zauważa, że ma gościa.
Siada, obciąga sukienkę, a potem wyciąga rękę i ostrożnie sięga po Redforda T.
Redforda. Najsprytniejszy niedźwiedź na całym świecie siedzi po chwili obok niej,
jego włochata twarz patrzy na nią rozbawionymi szklanymi oczami. Dziś rano,
przed wyjściem do szkoły, uściskała go, pożegnała ze łzami i posadziła na łóżku. Nie
ma pojęcia, jak się tu znalazł. Za wstążką wokół szyi trzyma kartkę papieru. Sarah
rozwija ją. Przez chwilę jest spanikowana, bo widzi wyrazy, które będzie musiała
teraz przeczytać. Jednak potem się uspokaja i po kolei czyta słowa. Po piętnastu
minutach wyczerpującej pracy udaje się jej przeczytać całą notatkę.
Jest przerażona jej treścią. Niepewna słów uznaje, że musiała źle ją przeczytać.
Próbuje jeszcze raz i stwierdza, że nie, nie pomyliła się.
W pierwszej chwili myśli, że nigdy nie zrobi tego, co sugerują niezgrabne litery.
Jednak kiedy dziewczynka rozgląda się po gęstym lesie, gdzie tak często chowała
się po ucieczkach ze szkoły, w którym czuła się bardziej bezpieczna niż w swoim
pokoju, ten strach powoli mija.
W końcu staje się radosnym oczekiwaniem.
Sarah wstaje. Sądzi, że jedna część listu jest na pewno prawdziwa. Naprawdę
nic innego nie pozostało jej do zrobienia.
3
Biuro szeryfa w New Lebanon było niewielkie. Cztery osobne pokoje: szeryfa,
detektywów Corde'a i Slocuma oraz Emmy, dyspozytorki i sekretarki. W centralnej
sali stało osiem standardowych biurek dla zastępców. Z boku ciągnął się długi
korytarz prowadzący do dwóch cel. Przy ścianie stał stojak na trzy karabiny
śrutowe i pięć AR-15. Pomieszczenie zapełnione było stertami nie przeczytanych i
nie wypełnionych papierów, podobnie jak w każdym innym biurze tego rodzaju w
małym mieście.
Jim Slocum — który niedawno wrócił znad jeziora — uniósł wzrok znad biurka,
gdzie siedział na zniszczonym krześle i pochylał się nad Dziennikiem. Stanął nad nim
szeryf Steve Ribbon. Ribbon, postawny i czerwony od opalenizny niczym upieczony
łosoś, uderzał w potężne udo książką. Czego ten tyci wędkarz chce? Slocum
zmarszczył brwi. — Ale zamieszanie. — Uniósł gazetę niczym znak stopu. Złożył ją
na artykule o zamordowaniu Gebben.
Ribbon przekrzywił głowę, by chyba rzucić: Tak, tak, czytałem.
22
— Jim, wejdź do mnie.
Slocum poszedł za szeryfem do jego gabinetu. Ribbon usiadł, Slocum stał w
drzwiach.
To sprytne, sytuacja się odwróciła.
— Jest Bill? — spytał Ribbon.
— Dziś rano poleciał do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziewczyny...
— Co?!
— Poleciał do St. Louis. Chciał porozmawiać z ojcem dziewczyny...
— Tej zamordowanej? — spytał Ribbon. — Po co? Może mu się wydaje, że
śpimy na pieniądzach!
Slocum postanowił nie odpowiadać za Billa Corde'a, tylko rzekł:
— Chce, żebyśmy się spotkali w sprawie. Chyba o czwartej, jak dobrze
zapamiętałem.
— Musimy pilnować każdego grosza. Mam nadzieję, że o tym wie. W każdym
razie chciałem coś z tobą obgadać. Martwi mnie to morderstwo. Słyszałem, że nie
był to napad rabunkowy.
— Chyba nie.
— Zauważyłem, że są podobieństwa między tym morderstwem a kilkoma
przypadkami, o których czytałem. Przyszło mi do głowy, że może mamy do
czynienia z zabójstwem rytualnym.
— Rytualnym? — niepewnie spytał Slocum.
Książka uderzyła w stół. Tanie wydanie, rozsypywało się po czytaniu w wannie
lub na hamaku. Krwawe rytuały. Na okładce były trzy czarnobiałe fotografie ładnych
dziewczyn, a pod nimi kolorowe zdjęcie poplamionych krwią kart tarota. — Co to?
— Slocum wziął książkę.
— Chcę, żebyś ją przeczytał i przemyślał. Jest o tym sataniście z Arizony,
sprzed kilku lat. Prawdziwa historia. Bardzo przypomina to, co się zdarzyło tutaj.
Slocum przeleciał wzrokiem zdjęcia z miejsc przestępstw. — Myślisz, że to ten
sam facet?
— Nie, jego złapali. Siedzi teraz w więzieniu, ale są... podobieństwa. — Ribbon
przeciągnął słowo. — Toprzerażające.
— Boże, ależ one są ładne. — Slocum zatrzymał się na stronie ze zdjęciami
ofiar zrobionymi na zakończenie roku szkolnego.
Ribbon w zamyśleniu pogładził czarny poliestrowy krawat i rzekł łagodnym
głosem: — Mógłbyś skontaktować się z Higgins. Policja stanowa ma tam wydział
psychologiczny. Zainteresuj ich tym.
— Tak? — Slocum przeczytał fragment, w którym opisano, co morderca z
Arizony zrobił jednej ze studentek. Niechętnie odłożył książkę i powiedział: —
Wspomnę o tym Billowi.
— Nie, nie musisz. Sam dzwoń do Higgins i umów spotkanie i Slocum się
uśmiechnął. — Okay, nie będę leciał tam samolotem.
— Co?
— Nie polecę tam.
— Dlaczego miałbyś nie...? Ach, tak, rozumiem. A informacja o tym powinna
się rozejść — dodał szeryf.
— Jak to?
— No, musimy być pewni, że dziewczyny w mieście zostaną ostrzeżone.
— Nie umywamy w ten sposób rąk?
— Do naszych obowiązków należy ochrona życia.
Slocum znów spojrzał na zdjęcia. Ribbon wychylił się i postukał palcem w
okładkę. — Przeczytaj uważnie. Spodoba ci się. Tonaprawdę wciągająca lektura.
Miasto New Lebanon z oporami przybrało swą trudną nazwę. Do czasu założenia
osady, co nastąpiło w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, wszystkie
porządne nazwy — europejskie stolice i lodnie brzmiące miejscowości biblijne —
zostały zajęte. Końcowa rozgrywka toczyła się między New Lebanon i New
Luxembourg. Ponieważ pierwsza nazwa miała starotestamentowe korzenie, wynik
głosowania był przesądzony.
Miasto znajdowało się w hrabstwie Harrison, nazwanym tak na cześć Williama
Henry'ego, nie za jego trzydziestodniowa prezydenturę, ale za rządy jako
gubernatora Terytorium Indiany, w czasie których zdziesiątkował plemiona
indiańskie (uzyskał wtedy przydomek Tippecanoe) i umożliwił hrabstwom takim jak
to przybrać charakter, który zachowały do tej pory: zdecydowanie białych,
protestanckich i rolniczych. Ekonomia New Lebanon opierała się na mleku,
kukurydzy i soi, choć znajdowały się tu niewielkie zakłady przemysłowe oraz duża
drukarnia, która wykonywała zlecenia z Chicago, St. Louis i Nowego Jorku (między
innymi drukowano tu skandalizujący magazyn Mon Cher, z którego ścinki
miesiącami pokrywały miasto grubą warstwą, co przypominało pola po żniwach z
wymłóco-nymi kolbami kukurydzy).
W New Lebanon znajdował się czteroletni college, jedyny w promieniu stu mil.
Dzięki Uniwersytetowi Audena od sierpnia do maja liczba mieszkańców zwiększała
się do czternastu tysięcy. Uniwersytet dawał miejscowym szansę pójścia na koncerty
drugorzędnych orkiestr lub przedstawienia teatrów awangardowych, czym się
szczycili, ale rzadko korzystali. Tak naprawdę to tylko zawody sportowe były okazją
do kontaktów między studentami a mieszkańcami miasta, których w zasadzie nie
było stać na czesne w wysokości siedemnastu tysięcy dolarów rocznie, co pomnożone
przez cztery dawało stopień z humanistyki, a na co to komu?
Stali mieszkańcy darzyli studentów mieszanymi uczuciami. Nie można
zaprzeczyć, że szkoła była kurą znoszącą złote jajka — tysiące młodych ludzi, którzy
nie mieli nic do roboty, tylko jadać na mieście, chodzić do kin, zmieniać
umeblowanie w pokojach w akademikach, a co więcej, każdego roku był nowy
nabór, niczym mioty prosiaków czy cielaków. Niektórzy z mieszkańców czuli nawet
dumę, kiedy profesor ekonomii Andrew Schoen pojawił się w telewizji albo kiedy
książkę profesora anglistyki Johna Stan-leya Harroda pozytywnie zrecenzowano na
łamach New York Timesa mającego w mieście aż czterdziestu siedmiu
prenumeratorów.
Z drugiej strony uniwersytet był ciężarem. Ci szastający pieniędzmi młodzi
ludzie pili i rzygali, natrząsali się ze wszystkiego, wieszali papier toaletowy na
drzewach i tłukli szklane drzwi. Bezwstydnie kupowali prezerwatywy w obecności
małych dzieci. Chodzili ważni jak bankierzy. Palili kukły polityków i czasami flagę.
Byli gejami i lesbijkami. Byli Żydami i katolikami. Byli ze Wschodniego Wybrzeża.
24
Bill Corde nie był produktem Uniwersytetu Audena, choć urodził się i dorastał
w New Lebanon. Wyjechał stąd na cztery lata służby wojskowej (w Niemczech
Zachodnich pilnował z M-16 rakiet) oraz do St. Louis, gdzie najpierw był
policjantem patrolującym ulice, a potem detektywem. Wrócił do New Lebanon i po
pół roku uczenia w szkółce niedzielnej i zastanawiania się nad rozkręceniem biznesu
złożył podanie o pracę w biurze szeryfa. Jego doświadczenie było darem bożym dla
Steve'a Ribbona, którego kompetencje jako policjanta opierały się na służbie w
siłach powietrznych (on i jego strzelba pilnowali samolotów B-52 w Kansas). Po roku
pracy, jako najstarszy nowicjusz został awansowany na detektywa i stał się w
mieście głównym oficerem śledczym badającym ciężkie przestępstwa.
Na czystej ścianie nad jego uporządkowanym biurkiem stojącym w po-
nadstuletnim budynku wisiały oprawione dokumenty: dyplom z Południowo-
Zachodniego Uniwersytetu Stanowego, certyfikaty z instytutu administracji w
Chicago i z instytutu policyjnego w Louisville. Brakowało zaświadczeń, ale brał
udział w licznych sesjach treningowych FBI, w kursach prawa i analizy dowodów.
Właśnie wrócił z Sacramento po tygodniowej sesji na Kalifornijskim Wydziale
Sprawiedliwości.
Certyfikaty, które zawiesił, świadczyły jedynie o tym, że coś udało mu się
ukończyć; Corde po prostu nie grzeszył zdolnościami. Gromadził słowa, które go
opisywały. Był wytrwały, pracowity, stanowczy, ale urodził się jako materiał na
trójkowicza i nie miało znaczenia, czy nienawidził jakiegoś przedmiotu (angielski i
przedmioty społeczne), czy lubił (psychologia kryminalna czy techniki analizy
przestępstw). Pisał powoli, tworzył toporne raporty i choć oficjalnie pracował od
ósmej do szóstej, to często zostawał wieczorami — ślęczał nad artykułami ze
specjalistycznych czasopism lub porównywał profile podejrzanych w sprawach,
które prowadził, z tymi opisanymi w biuletynie krajowym.
Niektórzy ludzie w mieście — to znaczy ci, którzy z nim współpracowali —
uważali, że traktuje swoją pracę zbyt poważnie. New Lebanon bylo miejscem, gdzie
wyznaczona przez kodeks stanowy tysiącdolarowa granica między drobną a
poważną kradzieżą rzadko była przekraczana, a cztery z sześciu przypadków
śmierci od broni w ostatnim roku to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Aż przyjemnie
było popatrzeć na odsetek wykrywalności ciężkich przestępstw, który osiągnął
Corde — 94%, a stosunek skazań do aresztowań wynosił 8,7:10. Corde
przechowywał te dane statystyczne w przestarzałym komputerze, który był
największym ustępstwem biura na rzecz nowoczesnej technologii.
Właśnie skończył przeglądać wstępny raport koronera dotyczący śmierci Jennie
Gebben i wstał od biurka. Wyszedł z gabinetu i korytarzem ruszył do stołówki.
Kiedy szedł, w jego dłoni pojawiła się dwudziestopię-ciocentówka. Obracał ją
między palcami bez końca, płynnie jak sztukmistrz. Ojciec nauczył go tego triku.
Stary Corde kazał ćwiczyć tę sztuczkę z ręką wyciągniętą nad starą studnią z tyłu
rodzinnej posiadłości. Jeśli wypuścił monetę, z pluskiem wpadała do wody. Ojciec
nauczył go też korzystać z jego ograniczonej inteligencji. Corde oglądał ostatnio w
telewizji dużo filmów o relacjach między ojcami a synami i doszedł do wniosku, że
było coś istotnego w sposobie, w jaki ojciec nauczył go tej sztuczki. Odziedziczył po
nim jeszcze kilka rzeczy: Budowę. Odrazę do kredytów hipotecznych. Młodzieńczą
miłość do polowań i wędkarstwa, a ostatnio lęk przed tym, że umysł może odmówić
posłuszeństwa, choć ciało pozostanie sprawne.
Corde był naprawdę dobry w tym triku z monetą.
Wszedł do stołówki, która była jedynym pomieszczeniem w budynku mogącym
pomieścić na siedząco pięciu krzepkich mężczyzn — z wyjątkiem głównej sali
konferencyjnej, ale ta została teraz zajęta przez komitet organizujący obchody
stupięćdziesięciolecia miasta.
Skłonił się mężczyznom zgromadzonym wokół obdrapanego stołu z płyty
pilśniowej: Jimowi Slocumowi, T.T. Ebansowi — szczupłemu detektywowi od
ciężkich przestępstw z szeryfostwa hrabstwa Harrison — i jednemu z zastępców
szeryfa z New Lebanon, Lance'owi Millerowi. Na drugim końcu stołu, z pustymi
krzesłami obok siebie, siedział Wynton Kresge. Niespokojny jak uwiązany pies
myśliwski w pierwszym dniu polowań, pomyślał Corde.
Wrzucił monetę do kieszeni spodni i stanął przed rzędem automatów
sprzedających różne artykuły. Już miał zacząć mówić, kiedy wszedł Steve Ribbon.
Corde skinął mu głową i oparł się o automat z colą.
— Cześć, Bill. Jeżeli pozwolisz, to ja najpierw powiem kilka słów o tej sprawie.
— Szeryf skierował rumianą twarz na mężczyzn, jakby zwracał się do tysięcznego
tłumu. Przyjrzał się uważnie Wyntonowi Kresge'owi, który prezentował dwie
osobliwości: był czarny i miał na sobie garnitur. Kresge zauważył spojrzenie i uznał,
że zadano mu w ten sposób pytanie.
— Jestem z uniwersytetu — przedstawił się.
— Ach tak. — Ribbon uniósł głos, żeby każdy go słyszał. — Chciałbym tylko
wtrącić swoje trzy grosze. Wszyscy jesteście w grupie specjalnej, a Bill kieruje
śledztwem. — Spojrzał na Ebbansa: — Na co, jak sądzę, szeryf Ellison się zgadza.
— Tak — odparł Ebbans. — Ja jestem tutaj tylko do pomocy.
— Wszyscy — kontynuował Ribbon — macie ogromne doświadczenie. — Z
przejęciem spojrzał szarymi oczami na Corde'a. — A ja jestem przywalony pracą...
Corde przytaknął ze współczuciem. Pstrągi pływają bezkarnie i w listopadzie są
wybory.
— Nie mogę więc zaangażować się w sprawę tak, jakbym chciał, ale proszę
pamiętać, że ludzie będą nas obserwować. Będą ciekawi postępów i dlatego musimy
być, rozumiecie, aktywni. Ja sam przeprowadziłem pewne poszukiwania i jestem
zaniepokojony tymi kultami.
Corde milczał. ToEbbans zapytał: — Kultami?
— Proponuję, żebyście zaczęli od stworzenia profilu przestępcy.
— W takich sytuacjach zawsze na początek tworzy się profil. Wynton Kresge
zapisał to.
— Bezwzględnie — rzekł Ribbon. — Wiem, że wcześniej nie mieliśmy w New
Lebanon morderców, ale ważne jest, żebyśmy działali szybko. W przypadku
rytualnych zabójców trzeba określić, czym się kierują.
Kresge szybko zapisywał. Przestał pisać, kiedy Corde spiorunował go
wzrokiem.
Ribbon kontynuował: — Profil powinien zawierać dwie składowe. Po pierwsze,
wygląd fizyczny, po drugie, to, co dzieje się w umyśle charakteryzowanego osobnika.
Przekład: KONRAD KRAJEWSKI TORUŃ Tytuł oryginału: THE LESSON OF HER DEATH
Copyright © 1993 by Jeffery Deaver All rights reserved Copyright © for the Polish edition by „C&T", Torun 2005 Copyright © for the Polish translation by Konrad Krajewski Opracowanie graficzne: MAŁGORZATA WOJNOWSKA Redaktor wydania: PAWEŁ MARSZAŁEK Korekta: MAGDALENA MARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP JBORGIS" Toruń, tel. (56) 654-82-04 ISBN 83-7470-018-1 Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (56) 652-90-17 Toruń 2005. Wydanie I. Ark. wyd. 23; ark. druk. 24. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
Profil i Z każdą przejechaną milą jej serce coraz bardziej się wyrywało. Dziewięcioletnia dziewczynka siedziała rozparta na przednim siedzeniu, palcem gładziła zniszczone beżowe oparcie na rękę. Podmuch powietrza przez uchyloną szybę zwiał kosmyk jej jasnych włosów na twarz. Odgarnęła go i spojrzała na ponurego posiwiałego mężczyznę około czterdziestki. Prowadził ostrożnie, wpatrzony w drogę przed długą białą maską sa- mochodu. — Proszę — odezwała się dziewczynka. - Nie. Położyła dłonie na kolana. Może kiedy zatrzyma się na czerwonych światłach, wyskoczy z samochodu. Może jak zwolni na tyle... Zastanawiała się, czy będzie bolało, jak wyskoczy w wysoką trawę rosnącą na poboczu. Wyobraziła sobie, jak koziołkuje po źdźbłach trawy, na twarzy i rękach czuje chłodne kropelki rosy. A potem co? Gdzie ucieknie? Odgłos uruchomionego światła skrętu przerwał jej rozmyślania, podskoczyła jakby na wystrzał pistoletu. Samochód zwolnił i zakołysał po wjechaniu na podjazd prowadzący do niskiego ceglanego budynku. Zdała sobie sprawę, że znikła jej ostatnia nadzieja. Auto zatrzymało się z piskiem hamulców przypominającym szloch.
5 — Pocałuj mnie — nakazał mężczyzna. Wyciągnął rękę i odpiął p bezpieczeństwa, ale ten nie chciał puścić. Dziewczynka trzymała się go ni czym liny ratowniczej. — Nie chcę. Proszę. — Sarah! — Tylko dzisiaj. Proszę. — Nie. — Nie zostawiaj mnie. — Wysiadaj! — Nie jestem jeszcze przygotowana. — Właśnie, że tak. — Boję się. — Nic takiego... — Nie zostawiaj mnie! — Posłuchaj... — Zaczął mówić kamiennym głosem. — Będę w pob" żu, nad jeziorem Blackfoot. To niecałą milę stąd. Wyczerpał się jej zasób wykrętów. Sarah otworzyła drzwi, ale nie szyła się z miejsca. — Pocałuj mnie. Przechyliła się i szybko pocałowała ojca w policzek. Potem wysiadł z samochodu i stanęła w chłodnym wiosennym powietrzu nasyconym spa linami. Zrobiła kilka kroków w stronę budynku i obserwowała, jak sam" chód wyjeżdża z podjazdu. Nagle pomyślała o Garfieldzie naklejonym n tylną szybę kombi. Przypomniała sobie, jak lizała jego dłonie, nim docisn ła je do szyby. Na to wspomnienie zebrało się jej na płacz. Może ojciec zobaczy ją w lusterku, zmieni zdanie i zawróci. Samochód zniknął za wzgórzem. Sarah skręciła i weszła do budynku. Przyciskając do piersi pudełko n kanapki, szła korytarzami powłóczystym krokiem. Chociaż była wyższa o wszystkich dzieci, które tłoczyły się wokół niej, czuła się z nich najmłod sza. Najmniejsza. Najsłabsza. Sarah zatrzymała się przy sali klasy czwartej. Zajrzała do środka. Nozdrza zaczęły jej pulsować, a na skórze ze strachu pojawiła się gęsia skór ka. Wahała się tylko przez chwilę, a potem się odwróciła i zdecydowany krokiem wyszła z budynku, łokciami torując sobie drogę przez napływają cy strumień wrzeszczących i śmiejących się dzieci. Zaledwie kilkanaście kroków od miejsca, gdzie znaleziono ciało, dostrzegł n0t ^Cartka papieru przyczepiona do krzewu dzikiej róży nabrała koloru zakrzepłej krwi. Oświetlona nisko zawieszonym porannym słońcem, łopocząc na wietrze, wysyłała sygnał Morse'a. Bill Corde przeciskał się w kierunku kartki przez krzewy jałowca, małe klony i rozłogi forsycji. Jak mogli jej nie zauważyć? Zaklął, otarłszy sobie goleń o ukryty pniak, ale się nie zatrzymał.
6 Corde miał sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i siwe włosy jak u perskiego kota, choć zbliżał się dopiero do czterdziestki. Bardzo go to postarzało. Miał bladą cerę; mimo że był już kwiecień, dopiero dwa razy wybrał się na ryby. Z daleka wyglądał na szczupłego, ale spod jego paska wypływało więcej wałków tłuszczu, niżby sobie tego życzył. Ostatnio najbardziej forsownym sportem, jaki uprawiał, był softball. Dziś rano, tak jak zwykle, służbową koszulę miał czystą i sztywną niczym arkusz ze świeżo ściętej balsy. Kanty jego brązowych spodni były ostre jak brzytwa. Corde miał stopień porucznika, specjalność — detektyw. Przypomniał sobie to miejsce sprzed niecałych dwunastu godzin, oświetlone jedynie latarkami zastępców szeryfa i przez denerwująco blade światło półksiężyca. Wysłał ludzi, żeby przeczesali teren. Byli młodzi i srodzy (ci po wojsku) lub młodzi i aroganccy (ci po akademii policyjnej), ale wszyscy pełni dobrych chęci. Chociaż byli mistrzami w aresztowaniach włamywaczy do mieszkań i amatorów przejażdżki kradzionymi samochodami, z morderstwami stykali się głównie, czytając kiepskie kryminały i oglądając telewizję. Tak samo z bronią; zapoznali się z nią na jakichś polach, a nie na profesjonalnej strzelnicy stanowej w Higgins. Mimo to dostali rozkaz, by przeszukać miejsce zbrodni. Przystąpili do wykonywania zadania z wytrwałością i zapałem. Jednak żaden z nich nie znalazł kartki papieru, w kierunku której przez gęste krzewy przedzierał się teraz Bill Corde. Biedna dziewczyna... ■ która leży u podnóża wysokiego na dziesięć stóp wału z ziemi, ■■■która leży w chłodnej i wiłgotnej mieszance błota, trawy i niebieskich kwiatów. ■■■której ciemne włosy są zaczesane na bok, której twarz jest pociągła, Sz yja gruba. Jej okrągłe usta są wydęte. Z każdego ucha zwisają po trzy złote kola. Jej palce u nóg są cienkie, a paznokcie ciemnoczerwone od lakieru. ...która leży na plecach, z rękami złożonymi na piersiach, jakby przedsiębiorca pogrzebowy już ją ułożył. Różową kwiecistą bluzkę ma wysoko zapiętą. Spódnica ułożona pod udami skromnie okrywa kolana. „Już znamy jej nazwisko. To Jennie Gebben. Była studentką." Ostatniego wieczoru Bill Corde przykląkł przy ciele, aż trzasnęło mu w kolanie, i pochylił się nad głową. Perłowe światło księżyca odbijało się w martwych, ale jeszcze nie zaszklonych, orzechowych oczach dziewczyny. Wyczuł zapach trawy, błota, metanu, płynów ustrojowych, mięty z ust i perfum, które niczym przyprawy do ciast parowały z chłodnej skóry. Wstał i zaczął wchodzić na szczyt wału, który powstrzymywał mętne wody jeziora Blackfoot. Odwrócił się i spojrzał na nią z góry. Światło księżyca było blade, nienaturalne, jakby stworzone do efektów specjalnych. W tym świetle Jennie Gebben wydawała się poruszać. Nie były to ruchy żywego człowieka; kurczyła się i skręcała, jakby chciała wtopić się w błoto. Corde wyszeptał do niej — albo raczej do tego, co z niej pozostało — kilka słów, a potem poszedł pomóc przeszukiwać teren. Teraz, w świetle poranka, przedarł się przez ostatnią splątaną kępę forsycji i stanął przy krzewach róży. Dłonią włożoną do małego plastikowego woreczka zdjął kawałek papieru z rudobrunatnych kolców. — To wszystko?! — zawołał Jim Slocum.
7 Corde nie odpowiedział. Chłopaki z biura niczego wczoraj wieczorem nie przeoczyli. Nie mogli znaleźć tej kartki, bo był to wycinek z dzisiejszego Dziennika. — Cały teren? — znów zapytał Slocum. Corde uniósł wzrok i odparł: — Tak, cały. Slocum chrząknął i dalej rozwijał żółtą taśmę policyjną wokół wilgotnego gruntu, gdzie znaleziono ciało dziewczyny. Slocum był po Cordzie najstarszym rangą zastępcą szeryfa w New Lebanon. Muskularny męż- czyzna z okrągłą głową i dużymi uszami. Od 1974 roku zaczął nosić wygoloną fryzurę z bokobrodami i do tej pory pozostał wierny tej modzie. Poza wyjazdami do parków tematycznych, na polowania i w Boże Narodzenie do teściów, Slocum rzadko opuszczał hrabstwo. Rozwieszając taśmę, gwi zdał popularną melodię. Przy drodze stała mała grupa reporterów. Corde nie udzielił im żad nych informacji, ale byli to lokalni łowcy sensacji i zachowywali się spo kojnie. Wszyscy wydawali się przepełnieni dziennikarską żarliwością, lecz nie niepokoili policjantów. Byli zadowoleni, że mogą robić zdjęcia i przyglądać się miejscu zbrodni. Corde przypuszczał, że chłoną atmosferę miejsca, by opisać ją w jutrzejszych artykułach, które najeżone będą przymiotnikami i opisem zagrożeń. Corde oderwał się od wycinka prasowego w plastikowej torebce i rozejrzał się wokół. W prawo od wału teren wznosił się do ogromnego lasu przeciętego drogą nr 302, autostradą, która prowadziła do skrzyżowania, a potem do kilkunastu szos hrabstwa, kilku autostrad stanowych i dwóch dróg ekspresowych, a w końcu do czterdziestu dziewięciu innych stanów i dwóch krajów, gdzie zbiegły morderca mógł się ukrywać do końca swoich dni. Spacerując, Corde spojrzał nad lasem i zacisnął usta. On i Slocum przyjechali tu pięć minut temu, o wpół do dziewiątej. Dziennik docierał do sklepów i domów około wpół do ósmej. Wycinek prasowy musiał zostać podrzucony w ciągu ostatniej godziny. Słuchając szumu wiatru nad napiętym drutem kolczastym, omiótł wzrokiem ziemię pod krzakiem róży. Znajdowały się tam wgłębienia, które wyglądały jak odciski stóp, choć były zbyt rozmazane, by nadawać się do identyfikacji. Kopnął grubą gałąź. Czmychnęła spod niej chmara owadów przypominających małe pancerniki. Wchodząc na szczyt wału, przytrzymywał się wbitych w ziemię zielonych metalowych rurek, służących jako poręcz. Mocno zmrużył oczy, kiedy spojrzał na migoczącą w świetle i pomarszczoną przez wiatr powierzchnię jeziora. Od miejsca, w którym stał, las ciągnął się bez końca, znikał w oślepiającym blasku. Posłuchaj... Nadstawił ucha w kierunku wschodu słońca. Kroki! Spojrzał ponownie w głąb lasu. Uniósł dłoń, by osłonić się od słońca, ale to nie pomogło. Światło szczypało go w oczy. Mógł widzieć wszystko albo nic. Gdzie? Opuścił dłoń na kolbę służbowego rewolweru. Biegła prawie całą drogę. Od szkoły podstawowej w New Lebanon do jeziora Blackfoot tą Drogą 302 (którą zabroniono jej chodzić) były trzy mile, ale trasą przez las zajmowało to tylko pół godziny. Wybrała ten drugi wariant.
8 Sarah unikała błotnistych terenów, nie ze względu na niebezpieczeństwo — znała każdą ścieżkę we wszystkich lasach wokół New Lebanon — ale dlatego, że bała się zabłocić buty, które wczoraj wieczorem ojciec wypastował. Lśniły niczym skrzydło ptaka. Nie chciała też pobrudzić p kolanówek, które dostała od babci na Boże Narodzenie. Trzymała si ścieżki prowadzącej między dębami, jałowcami, sosnami i paprociami. W oddali zaśpiewał ptak. Ah-huu-iiiii. Sarah zatrzymała się, by na niego popatrzeć. Zrobiło się jej ciepło. Zdjęła kurtkę, podwinęła rękawy białej bluzki i rozpięła kołnierzyk. Pobiegła dalej. Kiedy zbliżyła się do jeziora Blackfoot, zobaczyła ojca stojącego z panem Slocumem po drugiej stronie wody, jakieś trzysta stóp od gęstego lasu. Pochylili głowy. Wyglądało, jakby szukali zgubionej piłki. Sarah ruszyła w ich stronę, ale po wyjściu zza klonu zatrzymała się. Weszła w snop jaskrawego światła. Miało w sobie coś magicznego — złociste, przesycone kurzem, parą i kropkami wiosennych owadów, jarzących się w jego promieniach. Jednak nie dlatego się zatrzymała. W gęstwinie krzewów obok ścieżki zobaczyła — lub wydawało się jej, że zobaczyła — kogoś, kto wychylał się i obserwował jej ojca. Oślepiona światłem nie była w stanie powiedzieć, czy to mężczyzna, czy kobieta, młody czy stary. Może to tylko plątanina liści i gałęzi. Nie. Spostrzegła ruch. To byt człowiek. Nagle jej ciekawość zastąpił niepokój. Skręciła ze ścieżki i ruszyła w dół zbocza w stronę jeziora, gdzie brzegiem mogła się dostać do wału. Uważnym wzrokiem wpatrywała się w pobliską postać i kiedy zrobiła krok naprzód, lśniący czarny but poślizgnął się na złożonej gazecie ukrytej pod stertą suchych liści. Z jej ust wyrwał się krótki krzyk, w panice wyciągnęła przed siebie ręce. Chudymi palcami chwytała kępy wysokiej trawy, którą łatwo wyrywała z ziemi. Zsuwała się za nią, kiedy ześlizgiwała się w stronę wody. Słyszałeś tam kogoś? — zawołał Corde do Slocuma. — Chyba tak. — Slocum zdjął służbowy kapelusz i otarł czoło. — Jakieś kroki albo szelest. — A teraz? — Nic. Corde poczekał jeszcze pięć minut, a potem zszedł z wału i zapytał: — Skończyłeś? — Tak jest — odparł Slocum. — Wracamy? — Ja lecę do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziewczyny. Będę o trzeciej albo trochę później. Spotkamy się wszyscy w biurze między czwartą a wpół do piątej. Ty tu zostaniesz, aż przyjadą specjaliści od badania miejsc przestępstw. _ Mam tu czekać i nic nie robić? _ To nie potrwa długo. Powinni już być. _____ Znasz zwyczaje panujące w hrabstwie. Poczekam co najmniej go- dzinę. — Slocum wyraźnie dawał mu do zrozumienia, co o tym myśli. _____ Jim, musimy zabezpieczyć to miejsce.
— To ty tak chcesz. — Slocum nie wyglądał na zadowolonego, ale Cor-de nie miał zamiaru zostawiać miejsca przestępstwa bez nadzoru, zwłaszcza że kręciła się tu chmara reporterów. — Ja po prostu nie chcę tu sterczeć cały dzień. — To na pewno nie... Dotarły do nich trzaski i odgłos kroków. Policjanci odwrócili się szybko w stronę lasu. Corde znów położył rękę na rewolwerze. Slocum puścił taśmę, która tocząc się, zostawiała za sobą żółty ogon. On również sięgnął po broń. Hałas narastał. Nie widzieli dokładnie jego źródła, ale dochodził od krzaku róży, na którym znaleziono wycinek prasowy. — Tatusiu! Biegła do niego bez tchu, z rozwianymi włosami. Brudną twarz pokrywały kropelki potu. Jedna z jej podkolanówek zsunęła się prawie do kostki. Na rękach i nogach miała grube warstwy błota. — Sarrie! Wielki Boże! Jego córka. Już ściskał broń i za kilka sekund wycelowałby do niej. — Sarah, co tu robisz?! — Przepraszam, tato. Ja wiem, że to głupie. Ale jak weszłam do szkoły, to poczułam się chora. — Powtarzała słowa monotonnym głosem. Jezu... Corde przykucnął przy niej. Poczuł zapach szamponu, który dostała niedawno w wielkanocnym koszyku. Fiołki. — Nigdy, ale to nigdy nie powinnaś być tam, gdzie tata pracuje. Zrozumiałaś? Nigdy! Chyba że zabiorę cię z sobą. Wydawało się, że wydęła usta ze skruchy. Spojrzała na nogę, a potem uniosła brudną rękę. — Przewróciłam się. Corde wyjął gładko zaprasowaną chusteczkę i wytarł błoto z nóg dziewczynki. Stwierdziwszy, że nie ma żadnych skaleczeń i zadrapań, znów spojrzał jej w oczy. Wciąż mówił ze złością w głosie, kiedy zapytał: — Czy kogoś widziałaś? Rozmawiałaś z kimś w lesie? Tamten upadek nie przyniósł spodziewanego współczucia. Wystras ła się reakcji ojca. — Mów! — nakazał. Jaka jest najbezpieczniejsza odpowiedź? Pokręciła głową. — Naprawdę nikogo nie widziałaś? Zawahała się, a potem przełknęła ślinę. — Zachorowałam w szkole. Corde przez chwilę wpatrywał się w jej blade oczy. — Kochanie, porozmawiamy o tym. Nie jesteś chora, tylko tak ci się wydaje. Młody reporter wyjął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie, kiedy Corde odgarniał kosmyk jasnych włosów z oczu dziewczynki. Corde groźnie na niego popatrzył. — Jakbym miała widły w brzuchu... — Musisz iść do szkoły. — Nie chcę! Nienawidzę szkoły! — Jej przenikliwy głos wypełnił polanę. Corde spojrzał na dziennikarzy, którzy obserwowali rozmowę z różnym stopniem zainteresowania i współczucia. — No, wsiadaj do samochodu.
10 — Nie! — zapiszczała. — Nie pojadę. Nie zmusisz mnie. Corde chciał krzyczeć ze złości. — Młoda damo, wsiadaj do samochodu. Nie będę dwa razy powtarzał. — Proszę. — Na jej twarzy odmalowało się ogromne rozczarowanie. — Już! Kiedy Sarah stwierdziła, że jej plan nie zadziałał, pomaszerowała w kierunku radiowozu. Corde obserwował ją, po części spodziewał się, że ucieknie w głąb lasu. Stanęła i uważnie przyjrzała się lasowi. — Sarah? Nie odwróciła głowy. Weszła do samochodu i zatrzasnęła drzwi. — Dzieci — mruknął Corde. — Ty coś tam znalazłeś? — spytał wtedy Slocum. Corde przyczepiał kartkę do torebki ze znalezionym wycinkiem. Napisał swoje nazwisko i podał ją Slocumowi. Krótki artykuł mówił o morderstwie, które wydarzyło się wczoraj wieczorem. Redaktorowi udało się umieścić tylko pięć akapitów przed oddaniem gazety do druku. Artykuł wycięto z niezwykłą precyzją. Brzegi były idealnie równe, jakby użyto żyletki. Studentka z Uniwersytetu Audena zgwałcona i zamordowana — głosił nagłówek. Zdjęcie, które towarzyszyło tej historii, nie przedstawiało miejsca brodni ale pochodziło z obszernego artykułu sprzed kilku miesięcy o pikniku zorganizowanym przez kościół, w którym Corde brał udział wraz rodziną. Podpis brzmiał: „Oficer śledczy detektyw William Corde z żoną i dwójką dzieci, Jamiem (15 lat) i Sarah (9)." Do cholery, Bill... Przekleństwo odnosiło się do słów niestarannie napisanych czerwonym atramentem przy zdjęciu. Obaj je przeczytali: JENNIE MUSIAŁA UMRZEĆ. IM TEŻ TO MOGŁO SIĘ PRZYTRAFIĆ. Wchodzili powoli po schodach. Jeden z mężczyzn czuł pod swoimi butami elegancki dywan, drugi nic w ogóle nie czuł. Na zewnątrz zerwał się wiatr. Wiosenna burza szalała na tym luksusowym podmiejskim osiedlu, choć w środku wspaniałego domu było ciepło, a wiatr i deszcz wydawały się czymś odległym. Bill Corde, z kapeluszem w ręku i starannie wytartymi butami, obserwował, jak ten drugi zatrzymał się w ciemnym korytarzu, potem szybko położył rękę na gałce u drzwi. Zawahał się raz jeszcze, a po chwili pchnął drzwi do środka. Włączył światło. — Nie musi pan tu wchodzić — rzekł delikatnie Corde. Richard Gebben nie odpowiedział, tylko wszedł i zatrzymał się na środku wyłożonego czerwonym dywanem pokoju córki. — Ona jakoś to zniesie — rzekł Gebben słabym głosem. Corde nie miał pojęcia, czy mówi o żonie, która spała w sypialni na dole po zażyciu środków uspokajających,
czy o córce, leżącej teraz na finezyjnie zaokrąglonym emaliowanym stole koronera, dwieście mil stąd. Jakoś to zniesie. Richard Gebben był obciętym na jeżyka biznesmenem, z twarzą zeszpeconą młodzieńczym trądzikiem. Pochodził ze Środkowego Zachodu, był w średnim wieku i był bogaty. Dla ludzi takich jak Gebben życie opierało się na sprawiedliwości, a nie na przypadku. Corde podejrzewał, że głównym problemem mężczyzny jest zrozumienie przyczyn śmierci córki. — Sam pan prowadził całą drogę? — spytał Gebben. — Nie, przyleciałem lokalnym połączeniem. Gebben odruchowo potarł zegarkiem ospowaty policzek i w nietypowy sposób dotknął oczu. Zdawał się zastanawiać, dlaczego nie płacze. Corde wskazał głową na komodę i zapytał: — Mogę? — Pamiętam, jak ostatnio wyjeżdżała do szkoły. W Święto Dziękczynienia... Co pan mówił? — Chciałbym przeszukać jej komodę. Gebben przytaknął w roztargnieniu. Corde podszedł do komody, ale jej nie otworzył. — Tak, w Święto Dziękczynienia. Całą pościel rzuciła na kupę. Jak pojechała na lotnisko, żona przyszła tutaj i wszystko uporządkowała... Corde spojrzał na trzy różowo-białe kraciaste poduszki leżące na kołdrze i na wystawiającego spod nich głowę pluszowego psa z czarnymi oczami. — Żonie zajęło dużo czasu, żeby odpowiednio ułożyć tego psa. Gebben kilkakrotnie głęboko odetchnął, by się uspokoić. — Ona... Typowe dla Jennie było, że tak kochała... Co zamierzał powiedzieć. Kochała życie? Kochała ludzi? Kochała kwiaty koty poezję działalność charytatywną? Gebben zamilkł, przypuszczalnie zakłopotany, że w tym momencie może myśleć tylko frazesami. Corde wiedział, że śmierć ogłupia. Odwrócił się od Gebbena i zajął się komodą Jennie. Poczuł mieszaninę zapachów. Dziewczyna trzymała kilkanaście buteleczek perfum na toaletce. Buteleczka z L'Air du Temps była pełna, natomiast ta ze zwykłą wodą kolońską prawie pusta. Wziął ją, spojrzał na etykietę i odstawił. Przez wiele dni pozostanie na jego dłoni ostry intensywny zapach, który przypominał sobie z wczorajszego wieczoru znad jeziora. W komodzie były tylko ubrania. Nad nią wisiała korkowa tablica z wi- dokówkami i zdjęciami. Jennie obejmowała na nich chłopców. Twarze były różne, ale pozy podobne. Jej ciemne włosy latem wydawały się jeszcze ciemniejsze, choć mogło to wynikać z tego, że zdjęcia zrobiono wygodną techniką Kodaka. Nosiła je zawsze spięte z tyłu. Jej sportem była siatkówka; dziesiątki fotografii pokazywało, jak z ogromnym zacięciem na twarzy gra w tę grę. Corde zapytał, czy może wziąć jedno ze zdjęć ze zbliżeniem Jennie, na którym jej twarz błyszczała od potu. Gebben wzruszył ramionami. Corde nienawidził tej części swojej pracy — wdzierania się do cierpień innych ludzi. Dotknął kilku zdjęć przedstawiających dziewczynę z przyjaciółmi. Gebben potwierdził, że wszyscy oni chodzą do innych szkół, oprócz Emily Rossiter, obecnej koleżanki z pokoju w akademiku. Corde zobaczył legitymację szkolną Jennie, bilety z
12 koncertów Cowboy Junkies, Bon Jovi, Bil-ly'ego Joela i show Pauli Poundstone. Na kartce z głupawym królikiem z kreskówek gratulowano jej zdania egzaminu na prawo jazdy. Corde wyciągnął krzesło spod jej biurka i usiadł. Zlustrował wzrokiem zniszczony komputer, obdrapany i pokryty ba-zgrołami. Zobaczył butelkę tuszu chińskiego. Oprawione zdjęcie Jennie z zaniedbanym cocker- spanielem. Zdjęcie, jak wychodzi z kościoła. Zostało zrobione wczesną wiosną, być może w Wielkanoc; przy jej stopach widać było niebieskie krokusy. Umarła na dywanie z mlecznoniebieskich hiacyntów. W zdeformowanym glinianym kubku znajdował się obgryziony żółty ołówek, jego gumka była wytarta. Corde wziął go do ręki. Pod grubymi opuszkami palców wyczuł wgłębienie po zębach Jennie Gebben. Potarł drewno i pomyślał, że kiedyś było wilgotne od jej śliny. Odłożył ołówek. Przeszukał jej biurko, w którym były zadania domowe, papier do pakowania i stare kartki z życzeniami urodzinowymi. — Nie miała pamiętników albo listów? Gebben skupił się na detektywie. — Nie wiem. Jeżeli były, to tam. — Głową wskazał na biurko. Corde znów przetrząsnął je dokładnie. Żadnych listów z groźbami, kartek od odtrąconych chłopaków. Żadnej prywatnej korespondencji. Sprawdził w szafie wnękowej. Odsuwał na bok sterty ubrań i zaglądał na półki. Nie znalazł nic wartego uwagi i zamknął drzwi dwuskrzydłowe. Stanął na środku pokoju, dłonie położył na biodrach i rozejrzał się wokół. — Była zaręczona? Miała jakiegoś chłopaka na stałe? Gebben wahał się. — Miała dużo przyjaciół. Nikt jej nigdy nie skrzywdził. Wszyscy ją lubili. — Czy ostatnio z kimś zerwała? — Nie — odparł Gebben i wzruszył ramionami w taki sposób, że Corde zrozumiał, iż tamten nie ma pojęcia, o czym mówi. — A może ktoś się w niej kochał? — Nikt ze znajomych Jennie by jej nie skrzywdził — wycedził Gebben. Potem dodał: — Wie pan, o czym myślałem? Od rozmowy telefonicznej z nikim nie rozmawiałem. Zbierałem się na odwagę. Dla wszystkich tych ludzi... jej dziadków, przyjaciół, rodziny mojego brata... Jennie wciąż żyje. Z tego, co wiedzą, siedzi teraz w bibliotece i się uczy. — Pójdę już. Gdyby przypomniało się panu coś, co mogłoby nam pomóc, będę wdzięczny za telefon. Jeśli pan znajdzie jakieś listy lub pamięt-
— No tak. nik, proszę nam je jak najszybciej przesłać. Są bardzo ważne. — Podał Gebbenowi jedną ze swoich tandetnych wizytówek. Gebben przeczytał ją. Uniósł wzrok i spojrzał poważnie migdałowymi oczami. — Trzeba jakoś to znieść. Powiedział to z takim przejęciem, jakby chciał pocieszyć Bilia Corde'a. Wynton Kresge siedział w swoim biurze w głównym budynku administracyjnym Uniwersytetu Audena. Na podłodze pokoju — z wysokim sufitem i wyłożonym dębową boazerią — leżała granatowa wykładzina, prawie takiego samego koloru jak w jego samochodzie, ale ta była dwa razy grubsza. Stało też duże mahoniowe biurko. Czasami, kiedy Kresge przez telefon słuchał osoby, z którą w ogóle nie miał ochoty rozmawiać, wyobrażał sobie, że wyrzuca je ze swojego biura bez robienia dziury w ścianie. W szczególnie ospałe dni rzeczywiście zastanawiał się, czy go nie usunąć. Był dobrym kandydatem do wykonania tego planu: Kresge miał 194 centymetry wzrostu, ważył 118 kilogramów, obwód jego bicepsów wynosił 38 centymetrów, a ud — 61. Tylko niewielką część jego masy stanowił tłuszcz. (Nigdy nie uprawiał podnoszenia ciężarów, ale muskulaturę zachował od czasów, gdy podczas studiów grał na pozycji obrońcy w futbolowej drużynie Tygrysów, nie Tygrysów Missouri, ale Tygrysów z Dan Devine.) Na blacie biurka znajdował się jeden telefon połączony z dwiema liniami, jedna mosiężna lampa, jedna suszka, jeden oprawiony w skórę kalendarz, otwarty na bieżącym tygodniu, jedno oprawione zdjęcie atrakcyjnej kobiety, siedem oprawionych zdjęć dzieci i jedna kartka papieru. Kartka, przytrzymywana przez Kresge'a potężnymi dłońmi, jakby się bał, że wiatr ją porwie, zawierała słowa: Jennie Gebben. Wtorek, dziesiąta wieczorem. Jezioro Blackfoot. Akademik McReynolds. Kochankowie, uczniowie, studenci, nauczyciele, rozbój? gwałt? inne motywy? Susan Bia-gotti? Pod nią leżał toporny plan kampusu, jeziora i drogi wokół niego. Kresge dotknął ucha końcem swojego niezawodnego srebrnego długopisu marki Schaeffer, który wypolerował wczoraj wieczorem — zastanawiał się nad tym, co napisał. Narysował dodatkowe linie na papierze, skreślał niektóre słowa i dodawał nowe. Rysował właśnie przerywaną linię od kampusu do jeziora, kiedy pukanie do drzwi poderwało go na fotelu. Zanim jego sekretarka bez zapowiedzi weszła do biura, zmiął kolejną kartkę i wrzucił ją do kosza. — Ona chce się z panem widzieć — rzekła sekretarka, ładna kobieta przed
14 czterdziestką.
— Zaszył się tu pan jak przed policją... — Ja? Przed policją? Już czeka? — Powiedziała, że zaraz ma pan przyjść. Kresge skinął głową. Otworzył górną szufladę i wyjął z niej ciemnoszarego półautomatycznego taurusa kaliber 9 mm. Upewnił się, że magazynek jest pełny i włożył broń do kabury przy pasku. Opuścił pokój z teatralnym niemal wyrazem determinacji na twarzy, o czym nie wiedział, ale sekretarka spostrzegła. W taki sposób zbudowałaby dom: znalazłaby jakiś teren — taki jak za oknem, pole ze złocistymi i białymi kwiatami, z takimi samymi zielono-srebrnymi drzewami. Ze swojej celi widziała wysoką trawę falującą na wietrze niczym ogon rozleniwionego kota. Potem zwołałaby przyjaciół — zwierzęta i... — Sarah, jesteś tu z nami? Natychmiast oderwała wzrok od okna i spostrzegła, że patrzy na nią trzydzieścioro dwoje dzieci i jedna dorosła osoba. Gwałtownie wypuściła powietrze z płuc, a potem przestała oddychać. W końcu popatrzyła w ich oczy. Jej serce załopotało i zaczęło bić jak szalone. — Mówiłam do ciebie. Chodź tutaj. Sarah nie ruszyła się z miejsca. Czuła, jak ciepło z jej twarzy rozlewa się na ręce i pierś. Na twarzy pani Beiderson pojawił się uśmiech. Miała słodką twarz jak babcia Sarah. Pani Beiderson często się uśmiechała. Nigdy nie podnosiła głosu na Sarah, nigdy na nią nie krzyczała, nigdy nie prowadziła za rękę do kancelarii, jak to robiła z chłopcami, którzy rysowali na ławkach i bili się między sobą. Pani Beiderson zawsze mówiła do Sarah głosem bazi. Sarah nienawidziła jej najbardziej na świecie. — Sarah, chodź już. To tylko ćwiczenie, nie dostaniesz oceny. Dziewczyna spojrzała na swoją ławkę. Miała w niej tabletkę, którą dała jej mama, ale nie nadeszła jeszcze pora, by ją połknąć. — Sarah, szybciej! Sarah wstała z opuszczonymi rękami. Były zbyt ciężkie, by je podnieść. Podeszła do lochu i odwróciła się w stronę klasy. Uśmiech pani Beiderson był niczym dotyk węża na jej szyi. Spojrzała na drzewa za oknem. Och, jakie one są wolne! Czuła zapach kory, czuła dotyk meszku na spodzie kapelusza elfa wyrastającego wśród bluszczu. Widziała drzwi do sekretnego tunelu w jej domu. Patrząc na twarze swoich kolegów, zauważyła, że Priscilla Witlock się śmieje, Dennis Morgan wydyma tłuste usta w pogardliwym uśmiechu, a Brad Mibbock wywraca oczami. Śmiech rozlegał się tak głośno, że aż kłuł ją w twarz. Widziała zgłaszających się chłopców, którzy wstawali i siadali. Widziała dziewczyny z długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami, obwieszone bransoletkami; dziewczyny w jej wieku, z idealnie okrągłymi piersiami, z eleganckim makijażem i butami na wysokich obcasach, dziewczyny, które szydziły z niej... Pani Beiderson, która widziała jedynie znudzone twarze uczniów i słyszała tylko jęki Sarah, powiedziała: — Sarah, twój wyraz to „klawiatura".
16 Głos nauczycielki był niczym uderzenie pięścią na boisku. Tata pomagał jej przy tym słowie, ale wiedziała, że ma kilka liter, które są dla niej za trudne. Zaczęła płakać. — Już wcześniej to robiłaś — rzekła uśmiechnięta pani Beiderson głosem łagodnym i zdradliwym jak u węża. — Sarah, proszę. Razem spróbujemy. — Pani Beiderson dotknęła różowego wisiorka na szyi. — „Klawiatura" jest na liście. Uczyłaś się z listy? Sarah przytaknęła. — Jak się uczyłaś, to nie ma powodu do płaczu. Teraz każdy wiedział, że płacze, nawet uczniowie na końcu. — Nie potrafię. — Chyba nie chcesz nam powiedzieć, że to trudne? „Klawiatura". Między szlochami Sarah powiedziała „K". — Bardzo dobrze. — Wąż się uśmiechnął. Ugięły się pod nią kolana. — Nie wiem. Ja... — Więcej łez. — Jaka jest następna litera? — Nie wiem. — Spróbuj. — K...A... Pani Beiderson westchnęła. — W porządku, Sarah. Sia... — W domu umiałam. — ...daj. Kto powie? Priscilla Witlock, nie wstając z ławki, ale ze wzrokiem wbitym w Sarah, wyrzuciła z siebie głoski. K, L, A, W... Przeliterowała cały wyraz tak szybko, że Sarah zdążyła tylko zaczerpnąć duży haust powietrza, by stłumić strach. Potem poczuła to. Najpierw strużka, a następnie powódź. Jej majtki zrobiły się mokre. Włożyła tam rękę, żeby się powstrzymać, ale wiedziała, że za późno. Wypływająca z niej ciepła ciecz spływała już po nogach i pani Beiderson powiedziała: — Oj Boże, Boże. — Część klasy odwróciła wzrok, co było równie złe jak to, że pozostali się na nią gapili; tak złe jak świadomość, że wszyscy w mieście będą o tym wiedzieli, nawet jej dziadek w niebie się dowie... Sarah wyrzuciła przed siebie ramiona, pobiegła do drzwi i pchnęła je ramieniem. Szkło trzasnęło i zrobiła się na nim pajęcza sieć. Zeskakiwała po schodach co drugi stopień, a potem popędziła na oślep korytarzem do frontowych drzwi szkoły, zostawiając na linoleum smużki i kropki swojego wstydu, niczym fragmenty liter, które po raz kolejny ją pokonały. Kobieta powiedziała: — Trzeba zrobić wszystko, co możliwe. Dziekan Catherine Larraby miała pięćdziesiąt pięć lat i jeśli zmrużyło się oczy, wydawała się podobna do Margaret Thatcher. Siwe włosy, owalna twarz, przysadzista. Mocne szczęki. Oczy zmęczone, ale surowe. Bill Corde pomyślał, że chłód, który ją otacza, jest czymś normalnym — nie został wywołany informacją o zabójstwie. Nie nałożyła starannie makijażu i puder zgromadził się wokół jej ust i na czole.
Corde głęboko oddychał. Wciąż był niespokojny po kołyszącym locie z St. Louis, a jeszcze bardziej po brawurowej jeździe z lokalnego lotniska, by zdążyć na to spotkanie. Przez okna słonecznego gabinetu widział teraz wypielęgnowany czworokątny trawnik otoczony drzewami pokrytymi jasnozielonymi liśćmi. Chodnikami i ścieżkami spacerowali studenci. Corde odniósł wrażenie, że poruszają się ospale. Swoje studia w college'u zapamiętał jako bardziej gorączkowe. Ciągle się spieszył, szybkim krokiem wchodził na zajęcia, spocony i nieprzygotowany. W drzwiach pojawił się mężczyzna: wysoki, potężnie zbudowany Murzyn. — Och — odezwała się pani dziekan. — Detektyw Corde. Wynton Kresge, szef ochrony w kampusie. — Corde potrząsnął jego olbrzymią twardą dłoń i zagapił się, kiedy Kresge rozpiął drogą marynarkę i ukazał odpowiedni sprzęt w postaci pistoletu. Pani dziekan spojrzała na Kresge'a. Kiedy zaczęła mówić, wydawało się, że przemawia przez nią szesnaście tysięcy rodziców jej ośmiu tysięcy podopiecznych. — Musimy złapać tego człowieka. I złapiemy go! — Możliwie jak najszybciej chciałbym porozmawiać z kolegami Jen-n ^e i jej profesorami — wtrącił Corde. Pani dziekan trzykrotnie przesunęła pióro w krótkich palcach. — Oczywiście — odezwała się po chwili. — A czy to konieczne? Corde wyjął bloczek czystych kartek. — Na początek chciałbym zadać kilka pytań. Mam jej adres. Akademik McReynolds. Zgadza się? — Tak, NP — odparł Kresge. Dziekan zmarszczyła zaraz czoło. Corde zaczął pisać. Używał tylko wielkich liter z zamaszystymi zawijasami, co nadawało jego pismu nieco orientalnego charakteru. — NP? Tb jakaś tutejsza korporacja studentek? — Nie — wyjaśnił Kresge. — Tak mówią o sobie studenci z akademików. To znaczy ci, którzy nie mieszkają w budynkach korporacji. NP oznacza Niezależni Porąbańcy. — Dziekan przeszyła go wzrokiem i Kresge dodał: — No, tak mówią. Potem dziekan rzekła: — Za tym idzie sporo konsekwencji. — Nie rozumiem — przyznał Corde. — Możemy zostać pozwani — odparła. — Kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałam z jej ojcem, stwierdził, że zastanawia się nad zaskarżeniem uniwersytetu do sądu. Powiedziałam mu, że to nie stało się na terenie kampusu. — Tak — mruknął Kresge. — Tb znaczy, chciałem powiedzieć, że nie w kampusie. Corde czekał, aż wszystko sobie wyjaśnią, a potem kontynuował: — Chciałbym mieć listę wszystkich mieszkańców, pracowników, fachowców z tego akademika... — To wielki akademik — rzekła dziekan. — Coś takiego może wywołać, nie wiem, panikę. — ...oraz listę profesorów i studentów z jej grup. — Corde zauważył, że dziekan Larraby niczego nie zapisuje. Usłyszał tylko szelest obok siebie. To Kresge robił notatki srebrnym długopisem w oprawionym w delikatną skórę terminarzu.
18 — Chciałbym wiedzieć — dodał Corde — czy dziewczyna chodziła do terapeuty lub psychologa. Chciałbym też dostać listę pracowników, którzy mieli wyroki za przestępstwa kryminalne. — Jestem pewna, że nie ma takich — ucięła dziekan Larraby lodowatym głosem dymisjonowanego premiera. — Może pani się zdziwić — odparł Corde. — Sprawdzę to — zadeklarował Kresge. — Gwarantuję, że wśród naszego personelu nie ma kryminalistów. — Przypuszczalnie nie — zgodził się Corde i zwrócił się do Kresge'a: — Będzie pan moim łącznikiem tutaj? — Oczywiście. Corde przełożył swoje kartki. — Mógłby mi pan dostarczyć tych informacji możliwie jak najszybciej? — powiedział do Kresge'a. — Nie ma sprawy, detektywie — odparł Kresge. — Z przyjemnością przepytam dla pana niektórych studentów i profesorów. Wielu znam osobiście i... Corde nie nadążał za słowami Kresge'a. Podniósł wzrok i się uśmiechnął. — Słucham? Kiedy Kresge powtórzył swoją propozycję, na co Corde odparł: — To nie jest konieczne. Dzięki. — Chciałem tylko zaoferować swoją pomoc. Corde zwrócił się teraz do dziekan: — Potrzebuję jakiegoś pokoju. — Pokoju? — zdziwiła się. — Na przeprowadzenie rozmów. Najlepiej na terenie kampusu. — Zrzeszenie studentów ma do dyspozycji dużo pokoi na swoją działalność — zauważył Kresge. Corde zrobił notatkę na jednej ze swoich kartek. — A może mi pan jeden zarezerwować? Po chwili wyraźnego zamyślenia Kresge rzekł: — Dobrze. — Detektywie... — W głosie dziekan pojawiła się nutka desperacji. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią. Położyła dłonie na biurku, jakby miała za chwilę wstać i rozpocząć wykład. Palcem dwukrotnie uderzyła w blat i Corde zauważył dwa pierścionki: z dużym fioletowym kamieniem na lewej dłoni i chyba z jeszcze większym, żółtym — na prawej. Prezenty od samej siebie, pomyślał Corde. — Mamy też inny problem — rzekła. — Jeśli pan czyta Dziennik, to musi pan wiedzieć, że nasza szkoła przeżywa kryzys finansowy. Mamy najniższy nabór od dwudziestu trzech lat. — Uśmiechnęła się smutno. — Skończył się wyż demograficzny. Corde czytał Dziennik, ale nie miał pojęcia, w jakiej sytuacji finansowej znajduje się Uniwersytet Audena. — Oczywiście leży w naszym interesie znalezienie jak najszybciej tego osobnika, ale nie chcemy, żeby wyglądało, że wpadliśmy w panikę. Już miałam telefon od jednego ze sponsorów szkoły. Jest zaniepokojony tym, co się wydarzyło. — Corde spojrzał na nią osłupiały. — Detektywie, kiedy sponsorzy się niepokoją, ja też się niepokoję.
— Wzmocniliśmy patrole wieczorne — wtrącił Kresge. Corde stwierdził, że to dobre posunięcie. Pani dziekan kontynuowała, jakby niczego nie usłyszała. — Gromadzimy teraz podania na semestr jesienny i jest ich mniej, niż się spodziewaliśmy. — Pogładziła policzek małym palcem, o milimetr od nierówno nałożonego makijażu pani premier. — Detektywie, czy to możliwe, że zrobił to jakiś przybysz lub ktoś w tym rodzaju? — Pani dziekan, niczego nie możemy założyć — wtrącił Kresge. Kresge'a też zignorowała. Była jego szefową i mogła bardziej na niego wpłynąć niż Corde. — W tym momencie niczego nie wiemy — odrzekł Corde. — Chciałbym o czymś przypomnieć — znów odezwał się Kresge. — 0 zabójstwie Biagotti. Pani dziekan cmoknęła językiem. — Wynton, przecież Susan mieszkała poza kampusem. Zamordowano ją podczas napadu rabunkowego. Zgadza się, detektywie? — Susan Biagotti? Przypominam sobie, że wyglądało to na rozbój. Pani dziekan kontynuowała: — Szkoła nie miała z tym nic wspólnego, więc... — Pani dziekan, sprawa nie została do końca wyjaśniona — wycedzi barytonem Kresge. — Totylko spekulacje. — ...po co jednak o tym mówić? Corde zwrócił się do obojga z nich: — Nie sądzę, żeby te dwie sprawy coś łączyło, ale zastanowię się nad tym. — Nic ich nie łączy — podkreśliła kwaśno dziekan. — Tak, proszę pani. Ja też jestem o tym przekonany. A teraz im wcześniej wrócę do pracy, tym szybciej złapiemy tego faceta. William, mogę liczyć na te informacje...? — Wynton! — Przepraszam. — Uhm, detektywie, a czyja mógłbym pana o coś zapytać? O motywy w przypadku takich morderstw. Bo ja... — Przykro mi, ale się spieszę — przerwał mu Corde. — Będę wdzięczny, jeśli w ciągu najbliższej godziny przekaże mi pan jak najwięcej wieści. 1 ten pokój. Proszę nie zapomnieć o pokoju dla mnie. Kresge przytaknął z ponurą twarzą. — Wszystko zaraz będzie. Dianę Corde mocno przycisnęła słuchawkę telefonu do ucha. Wciąż trzymała w umięśnionej ręce torbę z zakupami. — Och, nie... — Słuchała jeszcze przez chwilę, a potem odsunęła mikrofon od ust. — Sarah?! Sarah, jesteś w domu? Cisza, przerywana tylko odgłosami lodówki. — Nie, jeszcze nie wróciła. Kiedy jest zdenerwowana, czasami ukrywa się w lesie.
20 Dianę przekrzywiła głowę, kiedy słuchała, jak wszyscy są zaniepokojeni. Pani Beiderson dodała równie delikatnie, że dziewczynka przed praktycznym testem od samego rana myślała o niebieskich migdałach. — Naprawdę jej współczuję, pani Corde, ale musi się bardziej starać. Powinna się zmobilizować. Dianę przytaknęła do telefonu. Wreszcie powiedziała coś, co kończyło większość takich rozmów: — Porozmawiamy z nią o tym. Na pewno porozmawiamy. I rozłączyły rozmowę. Dianę Corde miała na sobie niebieskie dżinsy i bordową bawełnianą bluzkę. Ze złotym krzyżykiem ukończenia liceum wyglądała jak świeżo nawrócona piosenkarka country. Jej mąż mawiał, że ma takie włosy, bo używa pianki i zaczesuje je do tyłu. Szeroka w ramionach i wąska w biodrach Dianę miała figurę, która całkiem nieźle wytrzymała urodzenie dwójki dzieci i czterdzieści trzy lata przyciągania ziemskiego. Na czole miała małą szramę w kształcie półksiężyca, która pozostała po uderzeniu w wieku czterech lat końcem metalowej rury. Dianę położyła zakupy na stole i wróciła do tylnych drzwi, by wyjąć klucze z zamka. Nie było kluczy. Próbowała sobie przypomnieć... szybko wbiegła do domu, kiedy usłyszała dzwoniący telefon. Sprawdziła na haczykach, na stołach. Zajrzała do torebki i do lodówki (nie raz włożyła tam klucze). Na wszelki wypadek poszła do samochodu i wsunęła głowę przez otwarte okno. Były w stacyjce. Pokręciła głową nad swoim roztargnieniem i wyciągnęła klucze. Ruszyła z powrotem do kuchni. Nagle zamarła z jedną nogą na schodach. Jak mogła wejść do środka bez kluczy? Tylne drzwi były więc otwarte. Miały tylko jeden zamek, które otwierało się kluczem. Dianę wyraźnie sobie przypominała, że go zamykała, gdy jechała na zakupy. Ktoś wszedł do domu i wyszedł, nie kłopocząc się, by zamknąć drzwi na klucz. Bill był policjantem od dwunastu lat i zdążył narobić sobie wrogów. Setki razy pouczał ich dzieci, że powinny zamykać drzwi na klucz, kiedy wychodzą z domu. Jednak Sarah mogła oczywiście zlekceważyć te setki surowych napomnień. Dziewczynka przypuszczalnie przyszła do domu, by się umyć po zdarzeniu w szkole, a potem pobiegła do swojego magicznego lasu, zapominając o zamknięciu drzwi. Przeprowadzę z nią jeszcze jedną rozmowę... Jednak po chwili zdecydowała, że nie. Dziecko wystarczająco dużo tego dnia przeżyło. Dziś nie dostanie bury. Wróciła do kuchni, wrzuciła klucze do torebki i zaczęła zastanawiać się nad kolacją. Siedzi w lesie w kręgu magicznych kamieni. Kuli się z kolanami pod brodą. Sarah Corde oddycha teraz powoli. Dużo czasu upłynęło, nim się uspokoiła. Kiedy tutaj dotarła, biegnąc całe dwie mile ze szkoły, jej sukienka i majtki były już suche, ale czuła się brudna, jakby czarnoksiężnik oblał ją napojem magicznym. Teraz już nie płacze. Sarah leży na trawie, którą wyrwała z pola obok i ułożyła w kole niczym łóżko. Unosi brzeg sukienki do pasa, jakby chciała, żeby słońce do końca usunęło resztki
trucizny, i zamyka oczy. Sarah jest śpiąca. Jej głowa robi się ciężka jak kamień. Wydaje się jej, że unosi się w fosie zamkowej. Zamku Beiderbug... Sarah zerka na chmury. Ogromny pies ze skrzydłami, wiełki jak hrabstwo, rydwan ciągnięty przez latającą rybę i tam, tam... głowa burzy... to bóg trzymający groźną maczugę. Ma złote sandały, magiczne buty, które unoszą go nad to straszne miejsce, ziemię... Gdy zasypia, wyobraża sobie, że bóg zamienia się w czarnoksiężnika. Budzi się po godzinie lub więcej. Rydwan zniknął, nie ma też latającej ryby i boga z maczugą. Jednak Sarah zauważa, że ma gościa. Siada, obciąga sukienkę, a potem wyciąga rękę i ostrożnie sięga po Redforda T. Redforda. Najsprytniejszy niedźwiedź na całym świecie siedzi po chwili obok niej, jego włochata twarz patrzy na nią rozbawionymi szklanymi oczami. Dziś rano, przed wyjściem do szkoły, uściskała go, pożegnała ze łzami i posadziła na łóżku. Nie ma pojęcia, jak się tu znalazł. Za wstążką wokół szyi trzyma kartkę papieru. Sarah rozwija ją. Przez chwilę jest spanikowana, bo widzi wyrazy, które będzie musiała teraz przeczytać. Jednak potem się uspokaja i po kolei czyta słowa. Po piętnastu minutach wyczerpującej pracy udaje się jej przeczytać całą notatkę. Jest przerażona jej treścią. Niepewna słów uznaje, że musiała źle ją przeczytać. Próbuje jeszcze raz i stwierdza, że nie, nie pomyliła się. W pierwszej chwili myśli, że nigdy nie zrobi tego, co sugerują niezgrabne litery. Jednak kiedy dziewczynka rozgląda się po gęstym lesie, gdzie tak często chowała się po ucieczkach ze szkoły, w którym czuła się bardziej bezpieczna niż w swoim pokoju, ten strach powoli mija. W końcu staje się radosnym oczekiwaniem. Sarah wstaje. Sądzi, że jedna część listu jest na pewno prawdziwa. Naprawdę nic innego nie pozostało jej do zrobienia. 3 Biuro szeryfa w New Lebanon było niewielkie. Cztery osobne pokoje: szeryfa, detektywów Corde'a i Slocuma oraz Emmy, dyspozytorki i sekretarki. W centralnej sali stało osiem standardowych biurek dla zastępców. Z boku ciągnął się długi korytarz prowadzący do dwóch cel. Przy ścianie stał stojak na trzy karabiny śrutowe i pięć AR-15. Pomieszczenie zapełnione było stertami nie przeczytanych i nie wypełnionych papierów, podobnie jak w każdym innym biurze tego rodzaju w małym mieście. Jim Slocum — który niedawno wrócił znad jeziora — uniósł wzrok znad biurka, gdzie siedział na zniszczonym krześle i pochylał się nad Dziennikiem. Stanął nad nim szeryf Steve Ribbon. Ribbon, postawny i czerwony od opalenizny niczym upieczony łosoś, uderzał w potężne udo książką. Czego ten tyci wędkarz chce? Slocum zmarszczył brwi. — Ale zamieszanie. — Uniósł gazetę niczym znak stopu. Złożył ją na artykule o zamordowaniu Gebben. Ribbon przekrzywił głowę, by chyba rzucić: Tak, tak, czytałem.
22 — Jim, wejdź do mnie. Slocum poszedł za szeryfem do jego gabinetu. Ribbon usiadł, Slocum stał w drzwiach. To sprytne, sytuacja się odwróciła. — Jest Bill? — spytał Ribbon. — Dziś rano poleciał do St. Louis, żeby porozmawiać z ojcem dziewczyny... — Co?! — Poleciał do St. Louis. Chciał porozmawiać z ojcem dziewczyny... — Tej zamordowanej? — spytał Ribbon. — Po co? Może mu się wydaje, że śpimy na pieniądzach! Slocum postanowił nie odpowiadać za Billa Corde'a, tylko rzekł: — Chce, żebyśmy się spotkali w sprawie. Chyba o czwartej, jak dobrze zapamiętałem. — Musimy pilnować każdego grosza. Mam nadzieję, że o tym wie. W każdym razie chciałem coś z tobą obgadać. Martwi mnie to morderstwo. Słyszałem, że nie był to napad rabunkowy. — Chyba nie. — Zauważyłem, że są podobieństwa między tym morderstwem a kilkoma przypadkami, o których czytałem. Przyszło mi do głowy, że może mamy do czynienia z zabójstwem rytualnym. — Rytualnym? — niepewnie spytał Slocum. Książka uderzyła w stół. Tanie wydanie, rozsypywało się po czytaniu w wannie lub na hamaku. Krwawe rytuały. Na okładce były trzy czarnobiałe fotografie ładnych dziewczyn, a pod nimi kolorowe zdjęcie poplamionych krwią kart tarota. — Co to? — Slocum wziął książkę. — Chcę, żebyś ją przeczytał i przemyślał. Jest o tym sataniście z Arizony, sprzed kilku lat. Prawdziwa historia. Bardzo przypomina to, co się zdarzyło tutaj. Slocum przeleciał wzrokiem zdjęcia z miejsc przestępstw. — Myślisz, że to ten sam facet? — Nie, jego złapali. Siedzi teraz w więzieniu, ale są... podobieństwa. — Ribbon przeciągnął słowo. — Toprzerażające. — Boże, ależ one są ładne. — Slocum zatrzymał się na stronie ze zdjęciami ofiar zrobionymi na zakończenie roku szkolnego. Ribbon w zamyśleniu pogładził czarny poliestrowy krawat i rzekł łagodnym głosem: — Mógłbyś skontaktować się z Higgins. Policja stanowa ma tam wydział psychologiczny. Zainteresuj ich tym. — Tak? — Slocum przeczytał fragment, w którym opisano, co morderca z Arizony zrobił jednej ze studentek. Niechętnie odłożył książkę i powiedział: — Wspomnę o tym Billowi. — Nie, nie musisz. Sam dzwoń do Higgins i umów spotkanie i Slocum się uśmiechnął. — Okay, nie będę leciał tam samolotem. — Co? — Nie polecę tam. — Dlaczego miałbyś nie...? Ach, tak, rozumiem. A informacja o tym powinna się rozejść — dodał szeryf. — Jak to?
— No, musimy być pewni, że dziewczyny w mieście zostaną ostrzeżone. — Nie umywamy w ten sposób rąk? — Do naszych obowiązków należy ochrona życia. Slocum znów spojrzał na zdjęcia. Ribbon wychylił się i postukał palcem w okładkę. — Przeczytaj uważnie. Spodoba ci się. Tonaprawdę wciągająca lektura. Miasto New Lebanon z oporami przybrało swą trudną nazwę. Do czasu założenia osady, co nastąpiło w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku, wszystkie porządne nazwy — europejskie stolice i lodnie brzmiące miejscowości biblijne — zostały zajęte. Końcowa rozgrywka toczyła się między New Lebanon i New Luxembourg. Ponieważ pierwsza nazwa miała starotestamentowe korzenie, wynik głosowania był przesądzony. Miasto znajdowało się w hrabstwie Harrison, nazwanym tak na cześć Williama Henry'ego, nie za jego trzydziestodniowa prezydenturę, ale za rządy jako gubernatora Terytorium Indiany, w czasie których zdziesiątkował plemiona indiańskie (uzyskał wtedy przydomek Tippecanoe) i umożliwił hrabstwom takim jak to przybrać charakter, który zachowały do tej pory: zdecydowanie białych, protestanckich i rolniczych. Ekonomia New Lebanon opierała się na mleku, kukurydzy i soi, choć znajdowały się tu niewielkie zakłady przemysłowe oraz duża drukarnia, która wykonywała zlecenia z Chicago, St. Louis i Nowego Jorku (między innymi drukowano tu skandalizujący magazyn Mon Cher, z którego ścinki miesiącami pokrywały miasto grubą warstwą, co przypominało pola po żniwach z wymłóco-nymi kolbami kukurydzy). W New Lebanon znajdował się czteroletni college, jedyny w promieniu stu mil. Dzięki Uniwersytetowi Audena od sierpnia do maja liczba mieszkańców zwiększała się do czternastu tysięcy. Uniwersytet dawał miejscowym szansę pójścia na koncerty drugorzędnych orkiestr lub przedstawienia teatrów awangardowych, czym się szczycili, ale rzadko korzystali. Tak naprawdę to tylko zawody sportowe były okazją do kontaktów między studentami a mieszkańcami miasta, których w zasadzie nie było stać na czesne w wysokości siedemnastu tysięcy dolarów rocznie, co pomnożone przez cztery dawało stopień z humanistyki, a na co to komu? Stali mieszkańcy darzyli studentów mieszanymi uczuciami. Nie można zaprzeczyć, że szkoła była kurą znoszącą złote jajka — tysiące młodych ludzi, którzy nie mieli nic do roboty, tylko jadać na mieście, chodzić do kin, zmieniać umeblowanie w pokojach w akademikach, a co więcej, każdego roku był nowy nabór, niczym mioty prosiaków czy cielaków. Niektórzy z mieszkańców czuli nawet dumę, kiedy profesor ekonomii Andrew Schoen pojawił się w telewizji albo kiedy książkę profesora anglistyki Johna Stan-leya Harroda pozytywnie zrecenzowano na łamach New York Timesa mającego w mieście aż czterdziestu siedmiu prenumeratorów. Z drugiej strony uniwersytet był ciężarem. Ci szastający pieniędzmi młodzi ludzie pili i rzygali, natrząsali się ze wszystkiego, wieszali papier toaletowy na drzewach i tłukli szklane drzwi. Bezwstydnie kupowali prezerwatywy w obecności małych dzieci. Chodzili ważni jak bankierzy. Palili kukły polityków i czasami flagę. Byli gejami i lesbijkami. Byli Żydami i katolikami. Byli ze Wschodniego Wybrzeża.
24 Bill Corde nie był produktem Uniwersytetu Audena, choć urodził się i dorastał w New Lebanon. Wyjechał stąd na cztery lata służby wojskowej (w Niemczech Zachodnich pilnował z M-16 rakiet) oraz do St. Louis, gdzie najpierw był policjantem patrolującym ulice, a potem detektywem. Wrócił do New Lebanon i po pół roku uczenia w szkółce niedzielnej i zastanawiania się nad rozkręceniem biznesu złożył podanie o pracę w biurze szeryfa. Jego doświadczenie było darem bożym dla Steve'a Ribbona, którego kompetencje jako policjanta opierały się na służbie w siłach powietrznych (on i jego strzelba pilnowali samolotów B-52 w Kansas). Po roku pracy, jako najstarszy nowicjusz został awansowany na detektywa i stał się w mieście głównym oficerem śledczym badającym ciężkie przestępstwa. Na czystej ścianie nad jego uporządkowanym biurkiem stojącym w po- nadstuletnim budynku wisiały oprawione dokumenty: dyplom z Południowo- Zachodniego Uniwersytetu Stanowego, certyfikaty z instytutu administracji w Chicago i z instytutu policyjnego w Louisville. Brakowało zaświadczeń, ale brał udział w licznych sesjach treningowych FBI, w kursach prawa i analizy dowodów. Właśnie wrócił z Sacramento po tygodniowej sesji na Kalifornijskim Wydziale Sprawiedliwości. Certyfikaty, które zawiesił, świadczyły jedynie o tym, że coś udało mu się ukończyć; Corde po prostu nie grzeszył zdolnościami. Gromadził słowa, które go opisywały. Był wytrwały, pracowity, stanowczy, ale urodził się jako materiał na trójkowicza i nie miało znaczenia, czy nienawidził jakiegoś przedmiotu (angielski i przedmioty społeczne), czy lubił (psychologia kryminalna czy techniki analizy przestępstw). Pisał powoli, tworzył toporne raporty i choć oficjalnie pracował od ósmej do szóstej, to często zostawał wieczorami — ślęczał nad artykułami ze specjalistycznych czasopism lub porównywał profile podejrzanych w sprawach, które prowadził, z tymi opisanymi w biuletynie krajowym. Niektórzy ludzie w mieście — to znaczy ci, którzy z nim współpracowali — uważali, że traktuje swoją pracę zbyt poważnie. New Lebanon bylo miejscem, gdzie wyznaczona przez kodeks stanowy tysiącdolarowa granica między drobną a poważną kradzieżą rzadko była przekraczana, a cztery z sześciu przypadków śmierci od broni w ostatnim roku to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Aż przyjemnie było popatrzeć na odsetek wykrywalności ciężkich przestępstw, który osiągnął Corde — 94%, a stosunek skazań do aresztowań wynosił 8,7:10. Corde przechowywał te dane statystyczne w przestarzałym komputerze, który był największym ustępstwem biura na rzecz nowoczesnej technologii. Właśnie skończył przeglądać wstępny raport koronera dotyczący śmierci Jennie Gebben i wstał od biurka. Wyszedł z gabinetu i korytarzem ruszył do stołówki. Kiedy szedł, w jego dłoni pojawiła się dwudziestopię-ciocentówka. Obracał ją między palcami bez końca, płynnie jak sztukmistrz. Ojciec nauczył go tego triku. Stary Corde kazał ćwiczyć tę sztuczkę z ręką wyciągniętą nad starą studnią z tyłu rodzinnej posiadłości. Jeśli wypuścił monetę, z pluskiem wpadała do wody. Ojciec nauczył go też korzystać z jego ograniczonej inteligencji. Corde oglądał ostatnio w telewizji dużo filmów o relacjach między ojcami a synami i doszedł do wniosku, że było coś istotnego w sposobie, w jaki ojciec nauczył go tej sztuczki. Odziedziczył po nim jeszcze kilka rzeczy: Budowę. Odrazę do kredytów hipotecznych. Młodzieńczą
miłość do polowań i wędkarstwa, a ostatnio lęk przed tym, że umysł może odmówić posłuszeństwa, choć ciało pozostanie sprawne. Corde był naprawdę dobry w tym triku z monetą. Wszedł do stołówki, która była jedynym pomieszczeniem w budynku mogącym pomieścić na siedząco pięciu krzepkich mężczyzn — z wyjątkiem głównej sali konferencyjnej, ale ta została teraz zajęta przez komitet organizujący obchody stupięćdziesięciolecia miasta. Skłonił się mężczyznom zgromadzonym wokół obdrapanego stołu z płyty pilśniowej: Jimowi Slocumowi, T.T. Ebansowi — szczupłemu detektywowi od ciężkich przestępstw z szeryfostwa hrabstwa Harrison — i jednemu z zastępców szeryfa z New Lebanon, Lance'owi Millerowi. Na drugim końcu stołu, z pustymi krzesłami obok siebie, siedział Wynton Kresge. Niespokojny jak uwiązany pies myśliwski w pierwszym dniu polowań, pomyślał Corde. Wrzucił monetę do kieszeni spodni i stanął przed rzędem automatów sprzedających różne artykuły. Już miał zacząć mówić, kiedy wszedł Steve Ribbon. Corde skinął mu głową i oparł się o automat z colą. — Cześć, Bill. Jeżeli pozwolisz, to ja najpierw powiem kilka słów o tej sprawie. — Szeryf skierował rumianą twarz na mężczyzn, jakby zwracał się do tysięcznego tłumu. Przyjrzał się uważnie Wyntonowi Kresge'owi, który prezentował dwie osobliwości: był czarny i miał na sobie garnitur. Kresge zauważył spojrzenie i uznał, że zadano mu w ten sposób pytanie. — Jestem z uniwersytetu — przedstawił się. — Ach tak. — Ribbon uniósł głos, żeby każdy go słyszał. — Chciałbym tylko wtrącić swoje trzy grosze. Wszyscy jesteście w grupie specjalnej, a Bill kieruje śledztwem. — Spojrzał na Ebbansa: — Na co, jak sądzę, szeryf Ellison się zgadza. — Tak — odparł Ebbans. — Ja jestem tutaj tylko do pomocy. — Wszyscy — kontynuował Ribbon — macie ogromne doświadczenie. — Z przejęciem spojrzał szarymi oczami na Corde'a. — A ja jestem przywalony pracą... Corde przytaknął ze współczuciem. Pstrągi pływają bezkarnie i w listopadzie są wybory. — Nie mogę więc zaangażować się w sprawę tak, jakbym chciał, ale proszę pamiętać, że ludzie będą nas obserwować. Będą ciekawi postępów i dlatego musimy być, rozumiecie, aktywni. Ja sam przeprowadziłem pewne poszukiwania i jestem zaniepokojony tymi kultami. Corde milczał. ToEbbans zapytał: — Kultami? — Proponuję, żebyście zaczęli od stworzenia profilu przestępcy. — W takich sytuacjach zawsze na początek tworzy się profil. Wynton Kresge zapisał to. — Bezwzględnie — rzekł Ribbon. — Wiem, że wcześniej nie mieliśmy w New Lebanon morderców, ale ważne jest, żebyśmy działali szybko. W przypadku rytualnych zabójców trzeba określić, czym się kierują. Kresge szybko zapisywał. Przestał pisać, kiedy Corde spiorunował go wzrokiem. Ribbon kontynuował: — Profil powinien zawierać dwie składowe. Po pierwsze, wygląd fizyczny, po drugie, to, co dzieje się w umyśle charakteryzowanego osobnika.