prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony554 845
  • Obserwuję479
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań347 684

Jeffery Deaver - Spirale Strachu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Jeffery Deaver - Spirale Strachu.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Jeffery Deaver
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 62 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

Jeffery Deaver Spirale Strachu Przełożył Łukasz Praski Tytuł oryginału TWISTED Copyright (c) 2003 by Jeffery Deaver All rights reserved. Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Redakcja Wiesława Karaczewska Magdalena Koziej Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Grażyna Nawrocka Łamanie Ewa Wójcik ISBN 978-83-7469-617-3 Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. 30-011 Kraków, ul. Wrocławska 53 Mojej siostrze Julie Reece Deaver, tak jak ja piszącej książki

Wstęp Moje doświadczenia z formą opowiadania sięgają odległej przeszłości. Byłem niezdarnym, pucołowatym, niezbyt obytym towarzysko chłopakiem, bez krzty talentu do sportu, i jak przystało na kogoś takiego, interesowało mnie czytanie i pisanie. Szczególnie fascynowały mnie opowiadania takich twórców jak Edgar Allan Poe, O. Henry, Arthur Conan Doyle i Ray Bradbury, nie wspominając o jednej z najwspanialszych scen minionego półwiecza, na której rozgrywały się dramaty o zaskakującym finale: "The Twilight Zonę". (Niech żaden z fanów serialu nie próbuje mi wmawiać, że nie przeszywa go dreszcz grozy na wspomnienie słynnego podręcznika "pomocy społecznej" pod tytułem "To Serve Man"). Ilekroć w szkole średniej zadawano nam pracę pisemną, zawsze próbowałem swoich sił w opowiadaniu. Nie pisałem jednak opowiadań kryminalnych ani fantastycznonaukowych, lecz z młodzieńczą pychą stworzyłem własny podgatunek prozy: bohaterami moich historii byli zwykle niezdarni, pucołowaci, niezbyt obyci towarzysko chłopcy, ratujący urodziwe cheerleaderki z katastrof, równie widowiskowych, co niemożliwych, podobnie jak śmiałe wyczyny moich bohaterów podczas niebezpiecznych wspinaczek (z zażenowaniem przyznaję, że ich przygody rozgrywały się w najbliższej okolicy Chicago, gdzie wówczas mieszkałem i gdzie w oczy rzucał się brak jakichkolwiek gór). Opowiadania spotykały się ze zrozumiałą irytacją nauczycieli, którzy przez długie godziny stawiali nam za wzór największe gwiazdy panteonu literatury. ("Spróbujmy się bardziej postarać, Jeffery" - mawiali, co w latach sześćdziesiątych oznaczało dzisiejsze "Spręż się, chłopie"). Na szczęście dla ich równowagi psychicznej, a także dla mojej przyszłej pracy w charakterze skryby, dość szybko porzuciłem spisywanie wynurzeń na temat własnych lęków egzystencjalnych i zacząłem wkładać coraz więcej wysiłku w opanowanie warsztatu pisarskiego, by wkroczyć na drogę, która zaprowadziła mnie do poezji, piosenek, dziennikarstwa i wreszcie powieści. 7 Mimo że wciąż z przyjemnością czytywałem opowiadania - w czasopismach takich jak "Ellery Queen", "Alfred Hitchcock", "Playboy" (podobno publikowano tam także fotografie), "The New Yorker" oraz w antologiach - nie znajdowałem czasu na pisanie własnych. Jednakże kilka lat po tym, gdy zrezygnowałem z pracy, postanawiając całkowicie poświęcić się powieściopisarstwu, kolega po piórze, który przygotowywał antologię opowiadań, spytał mnie, czy nie umieściłbym w jego tomie swojego dzieła. Czemu nie? pomyślałem i zabrałem się do roboty. Ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, że to naprawdę wspaniałe doświadczenie - i to z powodu, którego w ogóle nie podejrzewałem. W powieściach ściśle trzymam się konwencji; choć uwielbiam nadawać złu pozory dobra (i vice versa), a także

trzymać czytelników w napięciu, rysując przed nimi perspektywę nieuchronnej tragedii, ostatecznie jednak dobro pozostaje dobrem, zło złem, a dobro na ogół zwycięża. Pisarze zawierają z odbiorcami literatury kontrakt, a ja zbyt szanuję swoich czytelników, aby wymagając od nich zainwestowania czasu, pieniędzy i emocji w grubą powieść, rozczarować ich ponurym, cynicznym zakończeniem. W trzydziestostronicowym opowiadaniu wszystko się jednak może zdarzyć. Czytelnicy nie angażują się emocjonalnie w takim stopniu jak przy lekturze powieści. Autor opowiadania nie odpłaca się im fabułą pełną efektownych zwrotów akcji, rozgrywającą się w konkretnych, sugestywnie opisanych miejscach, z udziałem bohaterów, których długo poznawali, których zdążyli pokochać lub znienawidzić. Opowiadanie przypomina pocisk wystrzelony przez snajpera. Szybki i porażający. W opowiadaniu mogę uczynić zło z dobra, ze zła jeszcze większe zło, a największą przyjemność sprawia mi sytuacja, gdy coś naprawdę dobrego okazuje się naprawdę złe. Odkryłem również, że jako rzemieślnikowi podoba mi się dyscyplina narzucona przez formę opowiadania. Jak powtarzam swoim studentom, o wiele łatwiej pisać rzeczy dłuższe niż krótsze, lecz oczywiście w tej sztuce nie chodzi o to, co jest łatwiejsze dla autora; chodzi o to, co jest najlepsze dla czytelnika, a krótka forma nie pozwala autorowi na żadne niedbalstwo. Na koniec pragnę wyrazić słowa podziękowania osobom, które zachęcały mnie do napisania tych opowiadań, zwłaszcza Janet Hutchings i jej nieocenionemu "Ellery Queen Mystery Magazine", siostrzanemu czasopismu "Alfred Hitchcock Mystery Magazine", Marty'emu Green-bergowi i zespołowi Teknobooks oraz Otto Penzlerowi i Evanowi Hunterowi. R Na kartach tego tomu znalazły się różne opowiadania, których bohaterami są tak rozmaite postaci jak William Shakespeare, znakomici prawnicy, cwaniacy z półświatka, podli mordercy oraz rodziny, które naj-oględniej można nazwać dysfunkcyjnymi. Specjalnie do tego zbioru powstało oryginalne opowiadanie o Lincolnie Rhymie i Amelii Sachs pod tytułem "Prezent na Boże Narodzenie"; poszukajcie także opowieści o zemście mola książkowego - przypuszczam, że odezwały się tu patologiczne echa mojej pisarskiej młodości. Niestety, jak w wypadku większości moich książek, nie mogę ujawniać zbyt wiele w obawie, że za bardzo uchylę rąbka tajemnicy, zdradzając zakończenie. Może więc najlepiej będzie życzyć wam miłej lektury: czytajcie.. . i pamiętajcie, że nie wszystko jest takie, jakie się nam wydaje. J.W.D.

Bez Jonathana liarissa Cooper skręciła w drogę numer 232, którą miała dotrzeć z Ports-mouth do odległego o trzydzieści kilometrów Green Harbor. Pomyślała sobie, że to ta sama droga, którą tysiące razy jeździła z Jonathanem do centrum handlowego, gdzie kupowali niezbędne rzeczy, luksusowe i zabawne drobiazgi, a czasem coś naprawdę cennego. Droga, niedaleko której znaleźli wymarzony dom, gdy przed siedmiu laty przeprowadzili się do Maine. Droga, którą w maju jechali na uroczystość z okazji swojej rocznicy. Dziś jednak wszystkie wspomnienia prowadziły tylko w jednym kierunku: do życia bez Jonathana. Mając za plecami zachodzące słońce, pokonywała łagodne łuki, licząc na to, że uda się jej oddalić od tych trudnych - lecz uporczywie powracających - rozmyślań. Nie myśl o tym! Rozejrzyj się wokół - rozkazała sobie. Spójrz na surowy krajobraz, na purpurowe kłęby chmur zawieszone nad klonowymi i dębowymi liśćmi -złotymi albo czerwonymi jak serca. Spójrz na promienie słońca, otaczające świetlistą szarfą ciemną grzywę choin i sosen. Na wyglądający niedorzecznie rząd krów, maszerujących jedna za drugą w swej codziennej powrotnej wędrówce do obory. Na majestatyczne białe wieże małego miasteczka, ukrytego kilka kilometrów od autostrady. I spójrz na siebie: masz trzydzieści cztery lata i mkniesz srebrną toyotą, by zacząć nowe życie. Zycie bez Jonathana. Dwadzieścia minut później dotarła do Dannendlle i zahamowała na czerwonym świetle przed pierwszym z dwóch skrzyżowań w miasteczku. Czekając z naciśniętym sprzęgłem, zerknęła w lewo i serce zabiło jej mocniej. 11

Zobaczyła sklep ze sprzętem motorowodnym i wędkarskim. W witrynie dostrzegła reklamę regeneracji silników do łodzi. W przybrzeżnej części Maine nie można było uciec od łodzi. Widywało sieje na tanich obrazach kupowanych przez turystów, na widokówkach, kubkach, koszulkach i breloczkach. I oczywiście wszędzie były tysiące prawdziwych: na wodzie, na przyczepach samochodowych, w suchych dokach i w ogródkach przed domami - w Nowej Anglii stanowiły odpowiednik pikapów na drogach wiejskiego Południa. Najbardziej jednak poruszył ją widok zdjęcia łodzi na reklamie, na którą patrzyła. To był duży chris-craft, może trzydziestosześcio- albo trzydziestoośmiostopowy. Taki jak łódź Jonathana. Właściwie niemal identyczny: takie same kolory, takie samo wyposażenie. Kupił chris-crafta przed pięciu laty i choć Marissa sądziła, że szybko straci nim zainteresowanie (jak każdy chłopiec nową zabawką), okazało się, że była w błędzie, bo jej mąż prawie każdy weekend spędzał na lodzi, pływając wzdłuż wybrzeża i łowiąc z wprawą wytrawnego rybaka. Potem przynosił do domu najlepsze sztuki, które czyściła i przyrządzała. Ach, Jonathan... Z trudem przełknęła ślinę i wolno nabrała powietrza, opanowując łomot serca. Teraz... Za nią rozległ się klakson. Nie zauważyła, że zapaliło się zielone światło. Ruszyła, pragnąc nie myśleć o jego śmierci. Odsunąć od siebie obraz chris-crafta chyboczącego się na szarych falach wzburzonego Atlantyku. Obraz Jonathana za burtą. Wyobrażenie jego ramion, zapewne wymachujących rozpaczliwie nad spienioną wodą, jego przerażony głos, zapewne wzywający pomocy. Och, Jonathan... Marissa minęła drugie światła w Dannerville i dalej zmierzała w stronę wybrzeża. Na horyzoncie przed sobą, w dogasającym blasku słońca, widziała rąbek Atlantyku, zimnej, śmiertelnie niebezpiecznej wody. Wody odpowiedzialnej za życie bez Jonathana. Powiedziała sobie jednak: nie. Lepiej pomyśl o Dale'u. O Dale'u 0'Banionie, z którym miała zjeść kolację w Green Harbor, po raz pierwszy od bardzo dawna spędzając gdzieś wieczór z mężczyzną. Poznała go przez ogłoszenie w gazecie. Kilka razy rozmawiali telefonicznie, a po długich manewrach i unikach z obu stron poczuła się na tyle pewnie, by

zaproponować mu spotkanie. Zdecydowali się na "Fishery", popularną restaurację przy nabrzeżu. 12 Dale wspomniał o "Oceanside Cafe", gdzie owszem, można było smaczniej zjeść, ale to był ulubiony lokal Jonathana; Marissa po prostu nie mogła się tam spotkać z Dale'em. Tak więc wybrali "Fishery". Wróciła myślą do ich wczorajszej wieczornej rozmowy. Dale powiedział jej: - Jestem wysoki, dość dobrze zbudowany i trochę łysieję. - W porządku - odrzekła nerwowo. - Jestem blondynką, mam metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i będę ubrana w fioletową sukienkę. Wspominając te słowa, myślała, jak typowa jest taka krótka wymiana zdań dla życia w pojedynkę, gdy często trzeba się umawiać z osobą znaną tylko z rozmów przez telefon. Nie miała żadnych oporów przed spotykaniem się z mężczyznami, a nawet w pewnym sensie cieszyła ją perspektywa randek. Poznała swojego męża, kiedy miała dwadzieścia jeden lat, a on właśnie kończył medycynę. Prawie natychmiast się zaręczyli; to był koniec jej życia towarzyskiego jako wolnej osoby. Teraz jednak zamierzała się dobrze bawić. Pozna ciekawych mężczyzn, znów zacznie czerpać radość z seksu. Nawet jeśli z początku będzie ją to kosztowało sporo wysiłku, będzie próbowała się po prostu odprężyć. Spróbuje zdusić w sobie gorycz, nie zachowywać się jak typowa wdowa. Ale kiedy tak dumała, jej myśli powędrowały gdzie indziej: czy kiedykolwiek będzie jeszcze potrafiła kogoś pokochać? Tak bezgranicznie, jak kochała Jonathana? I czy ktoś pokocha ją bezgranicznie? Na następnym czerwonym świetle Marissa sięgnęła do wstecznego lusterka, obróciła je ku sobie i spojrzała na swoje odbicie. Słońce zniknęło już za horyzontem, lecz mimo przyćmionego światła uznała, że zdała test celująco: pełne usta, gładka, pozbawiona zmarszczek twarz przypominająca nieco rysy Michelle Pfeiffer (przynajmniej w kiepsko oświetlonej toyocie), mały, zgrabny nos. Poza tym miała smukłe i całkiem jędrne ciało, a choć wiedziała, że ze swoim biustem raczej nie trafiłaby na okładkę najnowszego katalogu Victoria's Secret, to

odnosiła wrażenie, że jej pośladki w ładnych, obcisłych dżinsach mogłyby przyciągnąć niejedno spojrzenie. Przynajmniej w Portsmouth w stanie Maine. Do diabła, pomyślała, znajdę sobie odpowiedniego faceta. Kogoś, kto dostrzeże i doceni w niej duszę kowbojki, dziewczyny, którą dziadek z Teksasu nauczył strzelać i jeździć konno. 13 \ A może znajdzie kogoś, kto pokocha w niej humanistkę - jej próby literackie i poezję oraz zamiłowanie do pracy nauczycielskiej, którą zajmowała się tuż po skończeniu college'u. Albo kogoś, kto będzie się z nią śmiał - z filmów, z widoków na ulicy, z zabawnych i głupich dowcipów. Jakże uwielbiała się śmiać (i jakże rzadko to ostatnio robiła). Nagle Marissa Cooper pomyślała: zaraz, chwileczkę... znajdzie mężczyznę, który pokocha w niej wszystko. Lecz po chwili z jej oczu popłynęły łzy i szybko zjechała z drogi, nie mogąc powstrzymać się od szlochu. - Nie, nie, nie... Siłą odsunęła od siebie obraz męża. Zimna woda, szara woda... Pięć minut później była już spokojna. Osuszyła oczy, poprawiła makijaż, pociągnęła szminką usta. Wjechała do centrum Green Harbor i zatrzymała samochód na parkingu przy sklepach i restauracjach kawałek od nabrzeża. Zerknęła na zegarek. Było dopiero wpół do siódmej. Dale 0'Banion mówił jej, że pracuje do siódmej, i mieli się spotkać o wpół do ósmej. Zjawiła się w mieście wcześniej, żeby zrobić małe, terapeutyczne zakupy. Potem zamierzała zaczekać na Dale'a 0'Baniona w restauracji. Zastanawiała się tylko z niepokojem, czy może siedzieć samotnie przy barze i sączyć wino. Zaraz się jednak skarciła: co ci przychodzi do głowy? Oczywiście, że możesz. Mogła robić, co chciała. To przecież był jej wieczór. Śmiało, dziewczyno, rusz się. Idź zacząć nowe życie.

W przeciwieństwie do ekskluzywnego Green Harbor położonego dwadzieścia pięć kilometrów na południe, Yarmouth jest przede wszystkim rybackim miasteczkiem i dlatego składa się głównie z lichych domków i bungalowów, których mieszkańcy wolą poruszać się fordami F-150 i japońskimi autkami. I oczywiście samochodami terenowymi. Ale tuż za miastem, na lesistym zboczu wzgórza, z którego rozciąga się widok na zatokę, znajduje się niewielkie skupisko ładnych domów. Tu na podjazdach stoją lexusy i acury, a terenówki mogą się poszczycić skórzaną tapicerką i odbiornikami GPS, podczas gdy ich ubogich sąsiadów z centrum zdobią tylko prymitywne naklejki na zderzakach i chrześcijańskie znaki ryby. Dzielnica ma nawet własną nazwę: Cedar Estates. 14 Ubrany w jasnobrązowy kombinezon Joseph Bingham zbliżał się podjazdem do jednego z tych domów, spoglądając na zegarek. Jeszcze raz sprawdził adres, upewniając się, czy dobrze trafił, a następnie nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła mu ładna kobieta pod czterdziestkę. Była szczupła, miała lekko kędzierzawe włosy i nawet zza siatkowych drzwi czuć od niej było alkohol. Miała na sobie opięte dżinsy i biały sweter. -Tak? - Jestem z kablówki. - Pokazał legitymację. - Muszę przestawić kon wertery. Wlepiła w niego zdumione spojrzenie. - Przy telewizorach? - Zgadza się. - Wczoraj działały. - Obróciła zamglony wzrok w stronę jaśniejącego szarym blaskiem dużego prostokąta ekranu w salonie. - Zaraz... wcześniej oglądałam CNN. Wszystko było w porządku. - Odbiera pani tylko połowę dostępnych kanałów. Zresztą tak samo jak w całej dzielnicy. Trzeba ręcznie przestroic odbiorniki. Ale możemy to przełożyć, jeżeli... - Nie, może być. Nie chcę stracić odcinka "COPS". Pan wejdzie. Joseph wszedł do domu, czując na sobie jej spojrzenie. Przyzwyczaił się. Nie miał najlepszej pracy na świecie i nie był klasycznie przystojny, ale mógł się pochwalić świetną formą - codziennie ćwiczył - i kiedyś usłyszał, że "emanuje" jakąś

męską energią. Nie wiedział, czy to prawda. Wolał myśleć, że sprawia wrażenie bardzo pewnego siebie. - Drinka? - spytała. - W pracy nie mogę. - Na pewno? -Tak. Prawdę mówiąc, Joseph chętnie by się napił. Ale to nie było odpowiednie miejsce. Poza tym kiedy już tu skończy, bardzo chętnie wypije sobie kieliszek aromatycznego pinot noir. Ludzie często się dziwili, że ktoś pracujący w takiej branży lubi wino - i zna się na nim. - Jestem Barbara. - Cześć, Barbara. Zaprowadziła go w głąb domu, pokazując wszystkie skrzynki kablowe, pociągając po drodze drinka. Wyglądało na to, że pije czystego bour-bona. - To twoje? - spytał Joseph, wskazując ruchem głowy zdjęcie dwojga małych dzieci ustawione na stoliku w pokoju. - Pewnie są fantastyczne, nie? 15 - Jeżeli ktoś lubi zarazę w domu - mruknęła. Wcisnął guziki w skrzynce i wstał. - Gdzie jeszcze? - Został telewizor w sypialni. Na górze. Pokażę ci. Zaczekaj... - Barbara wyszła, ponownie napełniła szklaneczkę i wróciła do niego. Potem zaprowadziła go na piętro i przystanęła u szczytu schodów. Znów przyjrzała się Josephowi. - Gdzie są dzisiaj twoje dzieci? - zapytał. - Zaraza jest u tego drania. U siewcy zarazy - odparła, śmiejąc się zgryźliwie z własnego żartu. - Mojemu byłemu i mnie dali wspólną opiekę. - A więc jesteś sama w tym wielkim domu? - Aha. Przykre, nie? Joseph nie wiedział. Na pewno nie wyglądała na osobę, której było przykro. - No więc w którym pokoju jest telewizor? - spytał. Utknęli w kory

tarzu. - A, tak, już. Chodź za mną - odrzekła niskim, zmysłowym głosem. W sypialni usiadła na niezasłanym łóżku, sącząc drinka. Joseph zna lazł skrzynkę i włączył telewizor. Rozległ się trzask i ekran ożył. Pokazywał CNN - Możesz wypróbować pilot? - spytał, rozglądając się po pokoju. - Jasne - wybełkotała Barbara. Odwróciła się i w tym samym momencie Joseph zaszedł ją z tyłu, wyciągając z kieszeni sznur. Zarzucił go jej na szyję i mocno skręcił, używając ołówka jako dźwigni. Zdławił jej okrzyk, a ona, nie mogąc wykrztusić słowa przez ściśnięte gardło, rozpaczliwie usiłowała się wyrwać, odwrócić, podrapać go paznokciami. Alkohol rozlał się na narzutę, szklanka spadła na dywan i potoczyła się pod ścianę. Kilka minut później kobieta nie żyła. Joseph usiadł obok ciała, chwytając oddech. Barbara walczyła z zaskakującą zaciętością. Musiał użyć wszystkich sił, aby ją przytrzymać i zaczekać, aż pętla dokona dzieła. Nałożył lateksowe rękawiczki i wytarł wszystkie miejsca w sypialni, w których mógł zostawić odciski. Następnie zdjął zwłoki Barbary z łóżka i zaciągnął na środek pokoju. Ściągnął jej sweter i rozpiął guzik dżinsów. Nagle znieruchomiał. Zaraz, zaraz. Jak się miał nazywać? Marszcząc brwi, przypominał sobie wczorajszą rozmowę. Jak się przedstawił? Po chwili pokiwał głową. Zgadza się. Powiedział Marissie Cooper, że nazywa się Dale 0'Banion. Zerknął na zegar. Jeszcze nie było siódmej. 16 Zostało mu mnóstwo czasu, by dokończyć robotę i dojechać do Green Harbor, gdzie czekała na niego i gdzie był bar sprzedający na lampki całkiem niezły pinot noir. Rozpiął zamek dżinsów Barbary i zaczął je z niej zsuwać. Marissa Cooper siedziała na ławeczce w niewielkim, opustoszałym parku, kuląc się w zimnym wietrze wiejącym od strony nabrzeża Green Harbor. Przez liście falujących

drzew obserwowała parę rozpartą w kabinie rufowej dużej łodzi przycumowanej na pobliskiej przystani. Podobnie jak wiele nazw łodzi, ta również była kalamburem: "Maine Street"*. Skończyła wędrówkę po sklepach, kupując zabawną bieliznę (zastanawiała się tylko z odrobiną smutku, czy ktoś poza nią zobaczy, jak w niej wygląda), i zmierzała do restauracji, gdy jej uwagę przyciągnęły światła w porcie - i delikatne kołysanie się tej eleganckiej łodzi. Przez plastikowe okna tylnego pokładu "Maine Street" zobaczyła dwoje ludzi siedzących blisko siebie i popijających szampana. Byli ładną parą - wysoki i wysportowany mężczyzna o bujnych, przyprószonych siwizną włosach oraz urodziwa blondynka. Śmiali się i rozmawiali. Flirtowali bez opamiętania. Potem, skończywszy szampana, zniknęli w głębi kabiny. Drzwi z drewna tekowego zatrzasnęły się za nimi. Myśląc o spoczywającej w torbie bieliźnie, o ponownym spotykaniu mężczyzn, Marissa znów zaczęła sobie wyobrażać Dale'a 0'Baniona. Ciekawe, jak będzie wyglądał ten wieczór. Kiedy zadygotała z chłodu, podniosła się z ławki i weszła do restauracji. Sącząc kieliszek chardonnaya (odważnie siedząc samotnie przy barze - tak trzymać, dziewczyno!), Marissa skierowała myśli ku swojej przyszłej pracy. Nie musiała się spieszyć z podjęciem decyzji, czym się zająć. Były pieniądze z ubezpieczenia. I na kontach. Dom został już prawie spłacony. Wcale nie musiała iść do pracy. Po prostu chciała. Uczyć. Albo pisać. Może przyjęliby ją do którejś z lokalnych gazet. Mogłaby nawet zacząć studiować medycynę. Pamiętała, że gdy Jonathan opowiadał jej o rzeczach, które robił w szpitalu, wszystko świetnie rozumiała. Marissa miała bystry, analityczny umysł i była bardzo zdolną studentką. Gdyby przed laty po college'u zdecydowała się kontynuować studia i uzyskać magisterium, mogłaby zdobyć stypendium. Kolejny łyk wina. * "Main street" - główna ulica; nazwę stanu Maine wymawia się tak samo (przyp. tłum.). 17 Ogarnęło ją przygnębienie, a zaraz potem radosne podniecenie. Jej nastroje były rozchwiane jak pomarańczowe boje, którymi oznaczono więcierze do połowu homarów zastawione na dnie szarego oceanu. Śmiertelnie niebezpiecznego oceanu.

Znów pomyślała o mężczyźnie, na którego czekała w tej romantycznej restauracji, dyskretnie oświetlonej blaskiem świec. Nagle wpadła w popłoch. Może powinna zadzwonić do Dale'a i powiedzieć mu, że jeszcze nie jest na to gotowa? Jedź do domu, nalej sobie jeszcze jeden kieliszek wina, nastaw Mozarta, rozpal w kominku. Po co ci do szczęścia czyjeś towarzystwo? Zaczęła unosić dłoń, by dać barmanowi znak, że chce rachunek. Ale w tej samej chwili w jej pamięci odżyło pewne wspomnienie. O zdarzeniu z życia sprzed Jonathana. Przypomniała sobie, jak kiedyś w dzieciństwie jechała na kucyku, u boku dziadka dosiadającego wysokiego appaloosy. Przypomniała sobie, jak szczupły staruszek spokojnym ruchem wyciągnął rewolwer i wycelował w grzechotnika, który sprężył się do ataku na szetlandzkiego kuca Marissy. Huknął strzał i wąż zmienił się w krwawą miazgę na piasku. Dziadek niepokoił się, że widok śmierci zwierzęcia wytrąci dziewczynkę z równowagi. Kawałek dalej zsiedli z koni. Kucnął przy niej i zaczął jej mówić, żeby się nie przejmowała - że musiał zastrzelić węża. - Ale już wszystko w porządku, kochanie. Jego dusza jest w drodze do nieba. Gniewnie zmarszczyła brwi. - O co chodzi? - spytał dziadek. - Szkoda. Chcę, żeby poszedł do piekła. Marissa tęskniła za tamtą twardą i bezwzględną dziewczynką. I wiedziała, że jeżeli zadzwoni do Dale'a, aby odwołać spotkanie, poniesie istotną porażkę. Jak gdyby pozwoliła wężowi ukąsić kucyka. Nie, Dale to był pierwszy krok, absolutnie konieczny krok w życie bez Jonathana. Wreszcie się zjawił - przystojny, łysiejący mężczyzna. Zwróciła też uwagę na muskularną sylwetkę. Miał na sobie ciemny garnitur, a pod spodem czarny T-shirt zamiast koszuli z białego poliestru i sztampowego krawata, jakie często widywało się w okolicy. Pomachała do niego, a mężczyzna odpowiedział czarującym uśmiechem. Podszedł. - Marissa? Jestem Dale. Mocno uścisnął jej dłoń. Oddała równie silny uścisk.

18 Usiadł obok niej przy barze i zamówił lampkę pinot noir. Z lubością powąchał wino i stuknął kieliszkiem w jej kieliszek. Napili się. - Nie byłam pewna, czy się nie spóźnisz - powiedziała. - Czasem trudno skończyć pracę wtedy, kiedy chcesz. Znów przez chwilę delektował się aromatem wina. - W zasadzie sam ustalam sobie godziny pracy - odrzekł. Gawędzili przez kilka minut, po czym podeszli do hostessy, która zaprowadziła ich do zarezerwowanego stolika. Punktowe reflektory na zewnątrz restauracji kierowały światło w głąb szarej wody; ten widok z początku budził w niej lęk, podsuwając jej obraz Jonathana we wzburzonym oceanie, ale starała się o tym nie myśleć i skupić uwagę na Dale'u. Prowadzili towarzyską rozmowę. Dale był rozwiedziony i nie miał dzieci, choć zawsze ich chciał. Marissa poinformowała go, że też nie mieli dzieci z Jonathanem. Mówili o pogodzie w Maine, o polityce. - Byłaś na zakupach? - zapytał z uśmiechem, wskazując na torbę w różowo-białe paski stojącą obok jej krzesła. - Ciepła bielizna - zażartowała. - Podobno zapowiada się sroga zima. Jeszcze przez chwilę rozmawiali, kończąc butelkę wina i zamawiając jeszcze po lampce, ale miała wrażenie, że wypiła więcej od niego. Zaczynało się jej kręcić w głowie. Uważaj, dziewczyno. Lepiej mieć się na baczności. Zaraz jednak pomyślała o Jonathanie i wychyliła kieliszek do dna. Gdy dochodziła dziesiąta, Dale rozejrzał się po pustoszejącej restauracji. Potem utkwił wzrok w jej oczach i rzekł: - Co ty na to, żebyśmy wyszli się przejść? Marissa zawahała się. Dobra, nadeszła ta chwila, pomyślała. Możesz go zostawić albo z nim iść. Pomyślała o swoim postanowieniu, pomyślała o Jonathanie. - Dobrze, chodźmy - powiedziała. Idąc tuż obok siebie, skierowali się do pustego parku, w którym siedziała wcześniej.

Podeszli do tej samej ławki. Marissa wskazała ją i usiedli. Czuła przy sobie obecność Dale'a - bliskość silnego mężczyzny, jakiej nie doznała od dłuższego czasu, która działała na nią elektryzująco i kojąco, a równocześnie przejmowała ją niepokojem. Spojrzeli na "Maine Street" majaczącą między drzewami. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, kuląc się w chłodnym wietrze. Dale przeciągnął się. Jego ręka spoczęła na oparciu ławki, nie otaczając jej ramion, choć Marissa poczuła dotyk twardych mięśni. 19 mi Ależ jest silny, pomyślała. W tym momencie jej wzrok zatrzymał się na zwoju białego sznura wystającym z jego kieszeni, który lada chwila mógł wypaść. Wskazała linkę ruchem głowy. - Zaraz coś zgubisz. Zerknął na kieszeń. Wyciągnął sznur, naprężył go w dłoniach i rozwinął. - Narzędzie pracy - wyjaśnił, widząc jej pytające spojrzenie. I wsunął linkę z powrotem do kieszeni. Dale popatrzył na "Maine Street", ledwie widoczną przez gęste liście, na dwoje ludzi, którzy wyszli z sypialni i znów popijali szampana w kabinie na rufie. - To on, ten przystojniak? - spytał. - Tak - odrzekła Marissa - to mój mąż. To Jonathan. - Zadrżała z zimna - i z obrzydzenia, gdy zobaczyła, jak całuje drobną blondynkę. Już miała zapytać Dale'a, czy zrobi to dziś - czy jeszcze tego wieczoru zamorduje jej męża - ale uznała, że prawdopodobnie jak większość płatnych zabójców będzie wolał używać eufemizmów. Spytała więc po prostu: - Kiedy to się stanie? Wolnym krokiem oddalali się od nabrzeża; Dale zobaczył już, co miał zobaczyć. - Kiedy? - powtórzył jej pytanie. - To zależy. A ta kobieta na łodzi? Kto to jest? - Któraś z jego dziwek, pielęgniarek. Nie wiem. Chyba Karen. - Zostanie u niego na noc?

- Nie. Śledzę go od miesiąca. Wyrzuci ją koło północy. Nie znosi kochanek, które się go uczepiają. Jutro przyjdzie następna. Ale dopiero po południu. Dale skinął głową. - W takim razie zrobię to dzisiaj. Kiedy wyjdzie. - Spojrzał na Ma-rissę. - Załatwię to tak, jak mówiłem - gdy zaśnie, wejdę na pokład, zwiążę go i wypłynę kilka mil w morze. Wszystko będzie wyglądało tak, jakby zaplątał się w linę kotwicy i wypadł za burtę. Dużo pije? - A ocean jest mokry? - spytała drwiącym tonem. - Dobra, tym lepiej. Potem podpłynę łodzią bliżej Huntington i wrócę tratwą. Będzie sobie dryfować. - Wskazał głową "Maine Street". - Zawsze pozorujesz wypadek? - zapytała Marissa, nie wiedząc, czy pytanie nie narusza jakiegoś protokołu płatnego mordercy. 20 - Kiedy tylko się da. Pamiętasz moją dzisiejszą robotę, o której mó wiłem? Miałem się zająć kobietą w Yarmouth. Znęcała się nad własnymi dziećmi. Biła je. Nazywała je "zarazą". Obrzydliwe. Nie zamierzała z tym skończyć, ale mąż nie potrafił nakłonić dzieci, żeby powiedziały policji. Nie chciały pakować matki w kłopoty. - Boże, to okropne. Dale pokiwał głową. - Jeszcze jak. Dlatego mąż wynajął mnie. Urządziłem wszystko tak, jak gdyby do domu włamał się ten gwałciciel z Upper Falls i ją zabił. Marissa zastanowiła się nad tym. Po chwili powiedziała: - Ale chyba... Bo skoro udawałeś gwałciciela, to... - Och, Boże, nie - odparł Dale, krzywiąc się. - Nigdy bym tego nie zrobił. Po prostu upozorowałem gwałt. Możesz mi wierzyć, paskudnie było szukać zużytej prezerwatywy za tym salonem masażu na Knightsbridge Street. A więc płatni mordercy mają swoje zasady, pomyślała. Przynajmniej niektórzy. Przyjrzała mu się uważnie.

- Nie boisz się, że mogę być z policji? Że to pułapka? Przecież znalazłam twoje nazwisko w tym czasopiśmie, "Worldwide Soldier". - Kiedy pracuje się w tej branży wystarczająco długo, można wyczuć, kto jest prawdziwym klientem, a kto nie. Tak czy inaczej, sprawdzałem cię przez cały zeszły tydzień. Jesteś czysta. Jeśli można nazwać czystą kobietę, która płaci dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za zabicie własnego męża. Skoro o tym mowa... Wyciągnęła z kieszeni grubą kopertę. Podała ją Dale'owi. Koperta zniknęła w kieszeni, w której tkwił biały sznur. - Dale... chwileczkę, to nie jest twoje prawdziwe imię, prawda? - Nie, ale używam go przy tym zleceniu. - W porządku, a więc, Dale, czy on nic nie poczuje? - spytała. - Żadnego bólu? - Nic a nic. Gdyby nawet był przytomny, to woda jest taka zimna, że zanim utonie, prawdopodobnie straci świadomość i umrze od wstrząsu termicznego. Dotarli do końca parku. Dale zapytał: - Jesteś tego pewna? A Marissa zadała sobie pytanie: czy na pewno chcę, żeby Jonathan umarł? Jonathan - człowiek, który mi wmawia, że w każdy weekend płynie z chłopakami na ryby, a w rzeczywistości potajemnie sprowadza sobie na 21 pokład pielęgniareczki. Wydaje na nie nasze oszczędności. Który kilka lat po ślubie oznajmił, że podda się wazektomii i nie chce mieć dzieci, choć obiecywał, że będą je mieli. Który opowiada mi o swojej pracy albo różnych zdarzeniach, jakbym miała dziesięć lat, i nawet nie słyszy, gdy mówię: "Rozumiem, kochanie. Jestem rozgarniętą kobietą". Który tak długo suszył mi głowę, że zrezygnowałam z ukochanego zawodu. Który za każdym razem, kiedy chcę wrócić do pracy, wpada we wściekłość. Który narzeka, ilekroć wychodzę gdzieś seksownie ubrana, ale już wiele lat temu przestał ze mną sypiać. Który reaguje agresywnie na każdą wzmiankę o rozwodzie, bo przecież wypada, żeby pan doktor z kliniki miał żonę... i dlatego, że ma obsesję na punkcie kontroli. Nagle Marissa Cooper oczyma wyobraźni ujrzała zmasakrowane ciało grzechotnika leżące przed laty w kałuży krwi na gorącym teksańskim piasku.

Szkoda. Chcę, żeby poszedł do piekła... ~r Jestem pewna - odrzekła. Dale pokręcił głową. - Pozwól, że zajmę się resztą. Jedź do domu. Powinnaś ćwiczyć rolę wdowy pogrążonej w żalu. - Dam sobie radę - zapewniła go Marissa. - Od lat jestem pogrążoną w żalu wdową. Postawiła kołnierz i ruszyła w kierunku parkingu, nie oglądając się na męża ani na człowieka, który miał go zabić. Wsiadła do toyoty, uruchomiła silnik, znalazła w radiu rockandrollową stację, nastawiła je bardzo głośno i wyjechała z Green Harbor. Marissa otworzyła okna, wpuszczając do samochodu przenikliwie zimne jesienne powietrze, przesycone wonią palonego drewna i liści, i mknęła przez ciemność, rozmyślając o swojej przyszłości, o swoim życiu bez Jonathana. Weekendowicz f ego wieczoru wszystko szybko się schrzaniło. Popatrzyłem we wsteczne lusterko i chociaż nie zauważyłem żadnych świateł, wiedziałem, że już nam depczą po piętach i prędzej czy później zobaczę migające koguty. Toth zaczął coś mówić, ale kazałem mu się zamknąć i rozpędziłem bu-icka do stu trzydziestu. Droga była pusta, a w promieniu wielu kilometrów nie było nic oprócz sosen. - O kurczę - mruknął Toth. Poczułem na sobie jego wzrok, ale byłem tak wkurzony, że nawet nie chciałem na niego spojrzeć. Z drogeriami nigdy nie było łatwo. Bo przyjrzyjcie się kiedyś glinom, jak robią objazd po ulicach, i na pewno zauważycie, że przy drogeriach krążą częściej niż gdzie indziej. Bo można tam kupić percocet, valium i inne prochy. Wiadomo. Można pomyśleć, że będą mieli na oku raczej sklepy całodobowe. Ale to śmiechu warte, a jak w środku są kamery, to raz-dwa robią ci zdjęcie. Dlatego sklepów nie próbuje obrabiać nikt, kto się zna, naprawdę dobrze się zna na tej robocie. A banki? Dajcie spokój z bankami. Bankomaty też nie są lepsze. No bo ile można z nich wyciągnąć? Trzy, góra cztery stówy? A w trybie "szybka wypłata" dostaniesz tu tylko

dwadzieścia. To coś mówi o tej okolicy. No więc po co w ogóle zawracać sobie głowę? Nie. Chcieliśmy grubszej kasy, dlatego zdecydowaliśmy się na drogerię, chociaż bywa w nich ciężko. "Ardmore Drugs". Duży sklep w małym mieście. W Liggett Falls. Sto kilometrów od Albany i jakieś sto sześćdziesiąt od miasta, w którym mieszkaliśmy Toth i ja, w górach na zachodzie. Liggett Falls to biedna dziura. Wydawałoby się, że nie ma sensu obrabiać tam żadnego sklepu. Ale właśnie dlatego jest sens - bo ludzie tak jak wszędzie potrzebują lekarstw, lakieru do włosów i make-upu, tyle że nie mają kart kredytowych. Może z wyjątkiem kart do Searsa albo JC Penneya. Czyli płacą gotówką. 23 - Kurczę - szepnął znowu Toth. - Popatrz. Jeszcze bardziej mnie tym wkurzył. Chciałem wrzasnąć, na co mam patrzeć, sukinsynu? Zaraz jednak zobaczyłem, o co mu chodzi, i nic nie powiedziałem. Przed nami. Na horyzoncie pojawił się blask, jak gdyby wstawał świt. Tylko że światło było czerwone i pulsowało. Wiedziałem, że ustawili już blokady dróg. To była jedyna droga z Liggett Falls do mię-dzystanówki. Powinienem się wcześniej domyślić. - Mam pomysł - powiedział Toth. Nie chciałem słuchać jego pomysłów, ale nie miałem też zamiaru przeżywać jeszcze jednej strzelaniny. W każdym razie na pewno nie na blokadzie drogowej, gdzie już się na nas szykowali. - Jaki? - warknąłem. - Tam jest miasto. Widzisz tamte światła? Znam drogę, którą możemy się tam dostać. Toth to kawał chłopa i wygląda na spokojnego. Tylko że wcale taki nie jest. Łatwo traci głowę, a teraz co chwilę odwracał się i nerwowo patrzył na tylne siedzenie. Miałem ochotę go trzepnąć i powiedzieć mu, żeby się wyluzował. - Gdzie to jest? - spytałem. - To miasto? - Jakieś siedem, osiem kilometrów stąd. Przy drodze nie ma tablicy. Ale wiem, gdzie trzeba skręcić. Byliśmy w tej parszywej północnej części stanu, gdzie wszystko jest zielone. Ale brudnozielone. A budynki są szare. Stoją tam same paskudne chałupy i wszędzie pełno pikapów. Grajdoły, nie ma tam nawet 7-Eleven. I ciągle te pagórki, które nazywają górami, chociaż co to niby za góry. Toth odkręcił okno, wpuścił do środka zimne powietrze i popatrzył w niebo. - Słuchaj, mogą nas znaleźć przez te swoje satelity.

- O czym ty gadasz? - Wiesz, z takiej wysokości mogą każdego zobaczyć. Widziałem na jednym filmie. - Myślisz, że stanowe gliny mają satelitę? Odbiło ci? Zupełnie nie wiem, dlaczego pracuję z tym gościem. A po tym, co się stało w drogerii, już nigdy nie pójdę z nim na żadną robotę. Pokazał mi, gdzie mam skręcić. Powiedział, że miasto jest u stóp Strażnika. Przypomniałem sobie, że mijaliśmy go w drodze do Liggett Falls. Tak się nazywała ta wielka skała, wysoka na ponad pięćdziesiąt metrów. I kiedy popatrzeć na nią pod odpowiednim kątem, wyglądała jak ludzka głowa z profilu, ze zmrużonymi oczami. Podobno była jakimś 24 świętym miejscem dla Indian z tej okolicy. Gadanie. Toth coś mi o tym mówił, ale nie zwracałem uwagi. Ta dziwaczna twarz wyglądała niesamowicie. Rzuciłem na nią tylko okiem i jechałem dalej. Nie podobała mi się. Nie jestem specjalnie przesądny, ale czasem mi się zdarza. - Winchester - powiedział Toth, mając na myśli nazwę miasta. Pięć czy sześć tysięcy mieszkańców. Mogliśmy tu znaleźć pusty dom, schować wóz w garażu i przeczekać obławę. Zaczekać do jutra - do niedzieli - kiedy po południu wszyscy weekendowicze zaczną wracać do Bostonu i Nowego Jorku i będziemy mogli rozpłynąć się w tłumie. Widziałem przed sobą Strażnika, właściwie nawet nie kształt skały, tylko cień w miejscu, gdzie nie było gwiazd. A facet na podłodze z tyłu ni z tego, ni z owego zaczął jęczeć i o mało nie dostałem zawału. - Ty z tyłu, zamknij się. - Walnąłem w siedzenie i facet się uciszył. Co za wieczór... Weszliśmy do drogerii piętnaście minut przed zamknięciem. Tak jak trzeba. Bo wtedy nie ma już prawie klientów i sprzedawcy powoli zaczynają wychodzić, ludzie są zmęczeni i jak przyłożysz im do głowy glocka albo smitha, zrobią prawie wszystko, co zechcesz. Ale nie dzisiaj.

Włożyliśmy kominiarki i wolno weszliśmy do środka. Toth wyciągnął z zaplecza kierownika, grubego gościa, który zaczął płakać, a ja się wkurzyłem, że dorosły facet maże się jak dziecko. Kiedy Toth trzymał na muszce klientów i sprzedawców, kazałem jednemu gówniarzowi pootwierać kasy, a ten, Jezu, jak się zaczął stawiać. Jakby obejrzał wszystkie filmy ze Stevenem Seagalem. Ale wystarczyło, żeby pocałowała go w policzek lufa smitha, a zaraz zmienił zdanie. Ruszył tyłek, chociaż ciągle na mnie bluzgał, i zaczęliśmy chodzić od kasy do kasy. Gdy liczyłem dolce i zobaczyłem, że tak jak myślałem zgarniemy w sumie ze trzy tysiące, nagle usłyszałem hałas, obróciłem się, a tu Toth przewraca stojak z chipsami. Dobrał się do Doritos! Tracę z oczu tamtego gówniarza może na sekundę i co się dzieje? Gnojek rzuca butelkę. Tylko że nie we mnie. W okno. Trach i poszła szyba. Nie słyszę żadnego alarmu, ale i tak połowa z nich jest cicha. Jestem tak wpieniony, że mógłbym go zabić. Na miejscu. Ale nie zabiłem. Zrobił to Toth. Strzela do gówniarza, bach, bach... Niech to szlag. Wszyscy się rozbiegają, a ten odwraca się i strzela do sprzedawczyni, a potem do któregoś klienta, nie zastanawia się, po prostu wali i już. Bez powodu. Dziewczynę trafił w nogę, ale facet, ten klient, nie żyje. Widać, że już po nim. Mówię: "Co robisz, co ty robisz?", a on: "Zamknij się, za- 25 mknij się...". No i kiedy tak się wyzywamy, wpada nam do łbów, że trzeba spadać. I wychodzimy. Tylko że przed drogerią jest gliniarz. Gówniarz od kas rzucił w szybę butelką, żeby zwrócić jego uwagę. Glina wysiadł z radiowozu i podchodzi. No więc łapiemy drugiego klienta, faceta stojącego przy drzwiach, zasłaniamy się nim jak tarczą i wychodzimy z drogerii. Gliniarz podnosi broń, patrzy na klienta i mówi: "W porządku, tylko spokojnie". Nie mogę w to uwierzyć, ale Toth strzela też do niego. Nie wiem, czy go zabił, ale było tyle krwi, że chyba nie miał kamizelki. Mam ochotę zabić Totha na miejscu. No bo po co to zrobił? Przecież nie musiał. Wrzuciliśmy faceta, tego klienta, na tylne siedzenie i związaliśmy go taśmą. Rozwaliłem tylne światła, wcisnąłem gaz do dechy i szpula. Udało się nam prysnąć z Liggett Falls. To wszystko zdarzyło się pół godziny temu, ale wydaje się, jakby minęło parę tygodni. I oto jechaliśmy przez sosnowy las, który chyba nie miał końca. I trzymaliśmy kurs prosto na Strażnika.

W Winchester było ciemno. Nie rozumiem, po co weekendowicze przyjeżdżają do takich miasteczek. Fakt, mój stary dawno temu parę razy zabierał mnie na polowania. Nawet mi się podobało. Ale żeby przyjeżdżać tu, gapić się na liście i kupować te badziewne graty, które nazywają antykami... to już nie wiem. Kawałek od Main Street znaleźliśmy dom, przed którym leżała sterta gazet. Wjechałem na podjazd i w samą porę zdążyłem postawić buicka za budynkiem. Ulicą śmignęły dwa radiowozy policji stanowej. Jechały za nami mniej niż kilometr, z wyłączonymi kogutami. Gliniarze nie widzieli naszego wozu, bo miał stłuczone tylne światła, więc szybko minęli naszą kryjówkę i pojechali w stronę centrum. Toth wszedł do środka, ale nie cackał się z tym i po prostu wybił okno z tyłu. To był letni dom, prawie pusty. Lodówka i telefon były wyłączone, co uznałem za dobry znak - w najbliższym czasie nikt nie zamierzał tu wracać. Trochę śmierdziało stęchlizną i zobaczyłem kupę starych książek i czasopism z całego lata. Wprowadziliśmy tam tego gościa i kiedy Toth zaczął mu zdejmować kaptur z głowy, powiedziałem: - Co ty wyrabiasz, do cholery? - Nic nie mówi. Możliwe, że nie może oddychać. Ktoś, kto właśnie posłał kulki trójce ludzi, nagle się martwi, czy facet może oddychać? Rany, tylko się zaśmiałem. Znaczy, to był śmiech pogardy. ?fi - A może będzie lepiej, jak nas nie zobaczy? - powiedziałem mu. - O tym nie pomyślałeś? - Rozumiecie, nie mieliśmy już na twarzach komi niarek. Straszne, że trzeba ludziom przypominać o takich rzeczach. Wydawało mi się, że Toth jest mądrzejszy. Ale nigdy nic nie wiadomo. Podszedłem do okna i zobaczyłem następny radiowóz mijający dom. Ten jechał wolniej. Zawsze tak jest. Po pierwszym szoku, kiedy wszystkim przejdzie już gorączka, gliniarze robią się sprytniejsi i zaczynają powoli krążyć po okolicy, szukając czegoś dziwnego - czegoś innego niż dotąd. Dlatego nie zabrałem gazet sprzed drzwi. Bo wtedy dom wyglądałby inaczej niż dzisiaj rano. Gliny naprawdę wycinają takie numery jak Colum-bo. O glinach mógłbym napisać książkę. - Dlaczego to zrobiliście?

Pytał ten facet, któregośmy zabrali. - Dlaczego? - wyszeptał znowu. Klient. Miał cichy głos i wydawał się całkiem spokojny, to znaczy rozsądny. Mówię wam, kiedy pierwszy raz w życiu wpakowałem się w strzelaninę, to przez cały następny dzień bałem się własnego cienia. A wtedy miałem broń. Przyjrzałem się gościowi. Miał na sobie kraciastą koszulę i dżinsy. Ale nie był miejscowy. Poznałem po butach. To były buty dzianego chłopaka z dużego miasta, takie jak noszą wszystkie japiszony. Nie widziałem jego twarzy, bo miał kaptur, ale całkiem nieźle pamiętałem, jak wyglądał. Nie był młody. Miał trochę po czterdziestce. I jakby pomarszczoną skórę. No i był chudy. Chudszy ode mnie, a ja jestem jednym z tych, co to mogą jeść wszystko i w ogóle nie tyją. Nie wiem dlaczego. Tak już po prostu mam. - Cicho - warknąłem do niego. Ulicą jechał następny samochód. Facet zaśmiał się. Cicho. Jakby chciał powiedzieć: co, myślicie, że usłyszą mnie z tak daleka? Zdawało mi się, jak gdyby śmiał się ze mnie. I wcale mi się to nie podobało. Jasne, pewnie z zewnątrz faktycznie nic nie było słychać, ale nie mogłem mu pozwolić kłapać dziobem, więc powiedziałem: - Zamknij się. Nie chcę słyszeć twojego głosu. Przez chwilę się nie odzywał i spokojnie opierał się na krześle, na którym posadził go Toth. Ale zaraz znowu spytał: - Po co strzelaliście do nich? Przecież nie musieliście. - Cicho! - Po prostu powiedz dlaczego. Wyciągnąłem nóż, otworzyłem i rzuciłem, tak że wbił się w stół. Z takim metalicznym brzdękiem. 27 - Słyszałeś? To nóż od Bucka. Dwadzieścia centymetrów. Wysoko- węglowa stal. Z blokadą ostrza. Potrafi przeciąć metalową śrubę. Więc lepiej siedź cicho, bo wypróbuję go na tobie.

Znowu zaśmiał się tak samo jak wcześniej. Chyba. Albo tylko głośno wypuścił powietrze. Zdawało mi się jednak, że to śmiech. Chciałem go zapytać, co to ma znaczyć, ale nie zapytałem. - Masz przy sobie jakąś forsę? - spytał Toth i wyciągnął portfel z tyl nej kieszeni tego faceta. - Patrzcie no. - Wyjął jakieś pięć czy sześć stów. Za oknem wolno przejechał następny radiowóz. Miał na dachu reflektor i gliniarz poświecił na podjazd, ale nie zatrzymał się przed domem. Usłyszałem syrenę gdzieś w mieście. Potem jeszcze jedną. To było dziwne uczucie - wiedzieć, że ci ludzie szukają właśnie nas. Wziąłem od Totha portfel i zajrzałem do środka. Randall C Weller junior. Mieszkał w Connecticut. Weekendowicz. Tak jak myślałem. Miał kupę wizytówek, z których wynikało, że jest wiceprezesem tej dużej firmy komputerowej. Mówili o niej w wiadomościach, że niby chce przejąć IBM czy coś takiego. Ni stąd, ni zowąd wpadł mi do głowy pomysł. Żeby go zatrzymać dla okupu. No bo czemu nie? Moglibyśmy zgarnąć z pół melona. Może więcej. - Moja żona i dzieci będą szaleć z niepokoju - powiedział Weller. Jak to usłyszałem, ciary mnie przeszły. Bo właśnie patrzyłem na zdjęcie w portfelu. I kto na nim był? Żona i dzieci. - Nie mam zamiaru cię puszczać. Ale teraz się zamknij. Może będziesz mi potrzebny. - Jako zakładnik, tak? To się zdarza tylko w filmach. Zastrzelą was, kiedy tylko wyjdziecie z domu, mnie też, jeżeli będą musieli. Tak w rzeczywistości postępują gliny. Najlepiej się poddajcie. Przynajmniej ocalicie życie. - Zamknij się! - wrzasnąłem. - Wypuśćcie mnie, a powiem, że traktowaliście mnie dobrze. Że ta strzelanina była błędem. To nie była wasza wina. Pochyliłem się i przycisnąłem nóż do jego gardła, nie ostrzem, bo naprawdę jest jak brzytwa, ale tępym końcem, i kazałem mu siedzieć cicho. Znowu przejechał samochód, tym razem bez światła, ale powoli, a ja nagle zacząłem się zastanawiać, czy nie zaczną chodzić od domu do domu. - Dlaczego on to zrobił? Dlaczego ich zabił? Śmieszne, ale kiedy powiedział "on", poczułem się trochę lepiej, bo to zabrzmiało tak, jakby nie zrzucał winy na mnie. W końcu to wszystko stało się przez Totha. Nie przeze mnie. 28

Weller mówił dalej: - Nie rozumiem. Tamten wysoki mężczyzna... przecież tylko stał przy ladzie. Niczego nie zrobił. A on ni stąd, ni zowąd go zastrzelił. Żaden z nas się nie odezwał. Toth pewnie dlatego, że nie wiedział, dlaczego strzelał. A ja dlatego, że facet nie zasługiwał na to, żeby mu odpowiadać. Miałem go w garści. Był bez szans i należało dać mu to do zrozumienia. Nie musiałem z nim rozmawiać. Ale ten facet, Weller, nie powiedział nic więcej. I poczułem coś dziwnego. Jakby zaczęło rosnąć napięcie. Dlatego, że nikt nie odpowiadał na jego głupie, cholerne pytanie. Korciło mnie, żeby coś powiedzieć. Cokolwiek. A to była ostatnia rzecz, na jaką miałem ochotę. Powiedziałem więc: - Idę wstawić wóz do garażu. -1 wyszedłem to zrobić. Rozejrzałem się po garażu, żeby sprawdzić, czy warto stąd coś zabrać, ale nie było nic poza kosiarką Snapper, tylko jak takie coś opchnąć? Wjechałem buickiem do środka, zamknąłem drzwi i wróciłem do domu. I nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Jezu, naprawdę. Ledwie wszedłem do salonu, usłyszałem, jak Toth mówi: - Nic z tego. W życiu nie zakapuję Jacka Prescota. Stałem w drzwiach. Szkoda, że nie widzieliście jego miny, jak mnie zobaczył. Wiedział, że wszystko spieprzył. Teraz Weller znał moje nazwisko. Nie odezwałem się ani słowem. Nie musiałem. Toth zaczął nerwowo nawijać: - Powiedział, że zapłaci mi kupę forsy, jak go puszczę. - Próbował wszystko odkręcić, wmówić mi, że to wina Wellera. - Znaczy, nie chciałem, nawet do głowy mi to nie przyszło. Powiedziałem mu, żeby sobie wsadził te dolce. - To po co mówisz, jak się nazywam? - Nie wiem, stary. Skołował mnie. Przestałem myśleć. Fakt, przestał. Nie byłem zadowolony, ale klepnąłem go w ramię. - W porządku - powiedziałem. - Mieliśmy ciężki wieczór. Takie rzeczy się zdarzają. - Przepraszam cię, stary. Naprawdę. - Aha. Lepiej idź się przespać do garażu. Albo na górę. Nie chcę, żebyś się przez jakiś czas tu kręcił.

- Jasne. Dziwne, ale właśnie wtedy Weller znowu jakoś tak po swojemu zachichotał. Jakby się domyślał, co się szykuje. Ciekawe, skąd wiedział? Toth poszedł zabrać kilka pisemek i swój plecak z gnatem i zapasową amunicją. 29 Zabić kogoś nożem to zwykle ciężka robota. Mówię "zwykle", chociaż tylko raz w życiu to zrobiłem. Ale dobrze pamiętam, ile przy tym było krwi i szarpaniny. A dzisiaj, sam nie wiem, ciągle byłem... naładowany po tej akcji w drogerii. Normalnie wściekły. I trochę zacząłem świrować. Jak tylko Toth odwrócił się ode mnie, chwyciłem go za szyję i zabrałem się do roboty. Niecałe trzy minuty później było po wszystkim. Zaciągnąłem jego ciało za kanapę, a potem - czemu nie - ściągnąłem Wellerowi kaptur. Wiedział już, jak się nazywam. Równie dobrze mógł zobaczyć moją twarz. Bo już był trupem. Obaj o tym wiedzieliśmy. - Myślałeś o tym, żeby zażądać za mnie okupu, prawda? Stałem przy oknie i wyglądałem na zewnątrz. Przejechał następny radiowóz i zobaczyłem, jak błyski kogutów odbijają się od niskich chmur i twarzy Strażnika, akurat nad naszymi głowami. Weller miał wąską twarz i krótkie włosy, bardzo starannie ostrzyżone. Wyglądał jak każdy z tych dupowłazów biznesmenów, jakich spotkałem. Jego oczy były ciemne i spokojne tak jak jego głos. Wkurzyłem się jeszcze bardziej, bo w ogóle nie ruszył go widok wielkiej plamy krwi na dywanie i podłodze. - Nie - odpowiedziałem. Popatrzył na kupkę rzeczy, które mu wyciągnąłem z portfela, i mówił dalej, jakby wcale mnie nie słyszał. - To się nie uda. Porwanie. Wcale nie mam tak dużo pieniędzy, a jeżeli widziałeś moją wizytówkę i wydaje ci się, że jestem ważnym szefem firmy, to powiem ci, że mają tam z pięciuset wiceprezesów. Nie zapłacą za mnie ani centa. Widziałeś zdjęcie dzieci? Zostało zrobione dwanaście lat temu. Oboje są już w college'u. Płacę słone czesne. - Gdzie? - zapytałem szyderczo. - Na Harvardzie? - Jedno jest na Harvardzie - odpowiedział, jakby ze złością. - Drugie na Northwestern. A więc dom jest obciążony hipoteką. Poza tym co to za pomysł porywać kogoś w pojedynkę? Nie, to się nie może udać. Zauważył, jak na niego patrzę, i powiedział: