prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony562 482
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań350 822

Joe Abercrombie - Morze Drzazg 2 Pół świata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Joe Abercrombie - Morze Drzazg 2 Pół świata.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Joe Abercrombie Morze Drzazg 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 339 stron)

Dla Eve

Zdycha ci bydło, umierają krewni I ty sam umierasz, Lecz sława, którąś sobie zdobył, Nie umrze nigdy. Edda poetycka w przekładzie Apolonii Załuskiej-Stromberg

Z Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl GODNI awahał się tylko na moment, ale Zadra zdążyła go rąbnąć w jaja brzegiem tarczy. Nawet wycie pozostałych chłopaków, którzy życzyli jej przegranej, nie zagłuszyło jęku Branda. Jej ojciec zawsze powtarzał: „Chwila, kiedy się zawahasz, będzie chwilą twojej śmierci”, i według tej rady żyła czasem lepiej, ale przeważnie gorzej. Dlatego warknęła, szczerząc zęby – bo to był jej ulubiony grymas – odbiła się z ugiętych nóg i zaatakowała Branda z jeszcze większą zaciekłością. Natarła na niego ramieniem i tarcze zwarły się z łoskotem. Piach sypnął spod butów chłopaka, który cofnął się chwiejnie. Jego twarz wciąż wykrzywiał grymas bólu. Próbował zadać cios, ale się uchyliła, a potem poprowadziła drewniany miecz niskim łukiem i trafiła go w łydkę, tuż pod rozkołysanym brzegiem długiej kolczugi. Należało mu się uznanie, bo nie upadł ani nie krzyknął, tylko odskoczył skrzywiony. Zadra niecierpliwie poruszyła ramionami, czekając, aż mistrz Hunnan ogłosi jej zwycięstwo, on jednak milczał jak posągi w Sali Bogów. Niektórzy fechtmistrzowie traktowali drewniane miecze jak prawdziwą broń i ogłaszali koniec pojedynku, gdy padał cios, który w przypadku stalowego ostrza oznaczałby śmierć. Hunnan jednak lubił patrzeć na upokorzenie i cierpienie swoich uczniów. Bogowie byli świadkami niejednej przykrej lekcji, jaką Zadra dostała na placu ćwiczeń w jego obecności. Wreszcie sama mogła kilku udzielić. Uśmiechnęła się do Branda drwiąco – tę minę również bardzo lubiła. – No dalej, tchórzu! – zawołała. Brand był mocny jak byk i miał jeszcze sporo chęci do walki, ale kulał i zaczynał

się męczyć, a Zadra ustawiła się tak, aby lekko opadający brzeg dawał jej przewagę. Uważnie śledziła każdy jego ruch. Zrobiła unik przed pierwszym ciosem, potem przed drugim, a w końcu ominęła niezdarny zamach znad głowy i doskoczyła do odkrytego boku przeciwnika. „Najlepszym miejscem na ostrze są plecy wroga”, mawiał jej ojciec, ale bok też się nadawał. Drewniany miecz uderzył o żebra Branda z głuchym trzaskiem pękającego polana. Chłopak zatoczył się bezradnie, a Zadra uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nic na świecie nie sprawiało jej tak wielkiej przyjemności jak zadanie idealnego ciosu. Butem pchnęła Branda w tyłek, tak że wylądował na czworakach w kolejnej fali przyboju, która umykając z sykiem, uniosła jego miecz i porzuciła go w wodorostach. Podeszła bliżej. Chłopak spojrzał na nią, mrużąc oczy. Mokre włosy oklejały mu jedną stronę twarzy. Na zębach miał krew, bo wcześniej uderzyła go głową. Może powinna mu współczuć, ale od dawna nie mogła sobie pozwolić na żałowanie kogokolwiek. Przytknęła mu do szyi wyszczerbioną drewnianą głownię. – I co? – No dobra. – Machnął ręką, bo zadyszany ledwie mógł mówić. – Poddaję się. – Ha! – ryknęła mu prosto w twarz. – Ha! – zawołała do zawiedzionych chłopaków wkoło. – Ha! – krzyknęła do samego mistrza Hunnana. Triumfalnie podniosła miecz i tarczę, a potem pogroziła nimi niebu, z którego zaczął siąpić deszcz. Rozległy się nieliczne klaśnięcia i niemrawe pomruki. Mniej zasłużone zwycięstwa nagradzano większym aplauzem, ale Zadrze nie zależało na poklasku. Liczyła się tylko wygrana. Zdarzało się, że dotknięte przez Matkę Wojnę dziewczyny trafiały między chłopaków na plac ćwiczeń i uczyły się walczyć. Wśród młodszych dzieci zawsze było ich kilka, ale w miarę upływu lat same wybierały odpowiedniejsze zajęcia – bądź je do tego nakłaniano, a ostatecznie zmuszano krzykiem i biciem, aż wszystkie hańbiące chwasty zostały wyplenione i w gronie wojowników zostawał sam kwiat męskości. Gdy Vansterowie naruszali granice, gdy wyspiarze najeżdżali ziemie Gettlandu lub gdy złodzieje zjawiali się nocą w gettlandzkich domach, kobiety chwytały za broń i walczyły na śmierć i życie – i wiele radziło sobie świetnie. Zawsze tak było. Ale kiedy ostatni raz któraś pomyślnie przeszła próby, złożyła ślubowanie i zdobyła sobie miejsce na łodzi?

Wśród ludzi krążyły legendy. Pieśni. Tyle że nawet Stara Fen, najstarsza w całym Thorlby – a niektórzy mówili, że na całym świecie – nie pamiętała, aby coś takiego wydarzyło się za jej życia. Aż do teraz. Tyle wysiłku. Tyle pogardy. Tyle bólu. Ale wreszcie Zadra dowiodła wszystkim, że się mylili. Zamknęła oczy i poczuła na spoconej twarzy chłodny całus wiatru znad morza. Wyobraziła sobie, jaki dumny byłby ojciec. – Udało się – wyszeptała. – Jeszcze nie. Nigdy nie widziała, żeby mistrz Hunnan się uśmiechał. Ale nigdy też nie widziała na jego twarzy tak ponurej miny. – Ja wyznaczam ci zadania. I ja orzekam, czy je zaliczasz. – Fechtmistrz powiódł wzrokiem po jej rówieśnikach, szesnastoletnich chłopcach. Niektórzy już pomyślnie przeszli próby i pękali z dumy. – Rauk. Ty będziesz walczył z Zadrą. Rauk uniósł brwi, po czym spojrzał na dziewczynę i wzruszył ramionami. – Czemu nie? – mruknął i wystąpił z szeregu kolegów na plac. Zaciągnął rzemienie mocujące tarczę i chwycił drewniany miecz. Był okrutny i zręczny. Nie miał siły Branda, ale raczej nie mogła liczyć, że się zawaha przed ciosem. Już kiedyś zdołała go pokonać, więc… – Rauk… – koślawy palec Hunnana powędrował dalej – …i Sordaf, i Edwal. Triumfalny uśmiech zniknął z twarzy Zadry jak pomyje z pękniętego koryta. Wśród chłopaków rozległy się pomruki, gdy Sordaf powoli wyszedł na udeptany piach, grubymi palcami dopinając mocowania kolczugi. Był wielki, ociężały i pozbawiony wyobraźni, ale jak nikt umiał przygnieść powalonego przeciwnika. Edwal – zwinny i szczupły, z burzą brązowych loków – nie od razu ruszył się z miejsca. Zadra zawsze uważała go za jednego z lepszych. – Mistrzu Hunnanie, nas trzech… – Jeśli chcesz wziąć udział w królewskiej wyprawie, zrobisz, co każę – oznajmił fechtmistrz. Wszyscy pragnęli dostąpić tego zaszczytu. Niemal tak mocno jak Zadra. Edwal ponuro rozejrzał się wokół, ale żaden z kolegów nie śmiał się odezwać. Z ociąganiem wyminął towarzyszy i wybrał jeden z drewnianych mieczy. – To niesprawiedliwe. – Mina Zadry nigdy nie zdradzała lęku, bez względu na okoliczności, ale jej głos zabrzmiał jak beczenie bezradnego jagnięcia gnanego pod

nóż rzeźnika. Hunnan zbył jej słowa prychnięciem. – Dziewczyno, ten plac jest polem walki, a na polu walki nie ma sprawiedliwości. Potraktuj to jako ostatnią lekcję. Rozległy się pojedyncze chichoty. Pewnie śmiali się ci, którym wcześniej spuściła lanie. Brand patrzył na nią przez kosmyki włosów, które opadły mu na oczy, i palcami ostrożnie dotykał zakrwawionych warg. Pozostali wlepiali wzrok w ziemię. Wszyscy wiedzieli, że to niesprawiedliwe, ale było im to obojętne. Zadra wysunęła podbródek. Lewą dłonią mocno ścisnęła zawieszoną na szyi sakiewkę. Odkąd sięgała pamięcią, sama musiała stawiać czoło światu i jednego była pewna – nigdy się nie podda. Teraz również postanowiła pokazać im walkę, którą długo mieli pamiętać. Rauk ruchem głowy dał znak pozostałym i zaczęli się rozstawiać. Chcieli ją otoczyć. Może to dobrze. Atakując szybko, mogła od razu wyeliminować jednego i dać sobie cień szansy przeciwko pozostałym dwóm. Spojrzała w oczy każdemu po kolei, próbując odgadnąć ich zamiary. Edwal, niechętny, trzymał się z tyłu. Sordaf czujnie zasłaniał się tarczą. Rauk lekceważąco kołysał mieczem, popisując się przed widzami. Ależ miała ochotę zdusić ten jego uśmieszek. Zabarwić go na czerwono. To by jej sprawiło satysfakcję. Uśmiech Rauka zmienił się w grymas, gdy dobyła z siebie bojowy okrzyk. Ustępując pola, zablokował tarczą jej pierwszy cios, potem drugi. Drzazgi poleciały wkoło. Zadra zwiodła przeciwnika wzrokiem i kiedy podniósł tarczę wyżej, w ostatniej chwili zmieniła kierunek ataku, prowadząc broń szerokim łukiem. Trafiła go w biodro. Zawył i wykręcił tułów tak, że przed nią znalazł się tył jego głowy. Podniosła miecz do kolejnego ciosu. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i rozległo się okropne łupnięcie. Prawie się nie zorientowała, że upada. Dopiero po chwili dotarło do niej, że szoruje plecami o piach i jak głupia gapi się w niebo. Tak to bywa, kiedy skupiasz się na jednym i zapominasz o pozostałych dwóch. W górze mewy z krzykiem zataczały kręgi. Wieże Thorlby odcinały się czernią na tle jasnego nieba. „Trzeba szybko wstawać”, przypomniała sobie słowa ojca. „Na leżąco nie wygrasz żadnej walki”.

Przetoczyła się powoli, niezdarnie. Sakiewka wysunęła się jej spod ubrania i zakołysała na rzemieniu. Cała twarz pulsowała bólem. Zimna woda wspięła się po brzegu, dosięgła jej kolan i Zadra zobaczyła, jak Sordaf następuje na coś ciężko. Rozległ się dźwięk podobny do trzasku łamanej gałęzi. Rozpaczliwie próbowała się podnieść, ale but Rauka głucho uderzył o jej żebra i ją przewrócił. Zaniosła się kaszlem. Fala z mlaszczącym odgłosem cofnęła się do morza. Krew połaskotała Zadrę w górną wargę i zaczęła skapywać cichymi plaśnięciami na mokry piasek. – Mamy przerwać walkę? – usłyszała pytanie Edwala. – A kazałem wam to zrobić? – rozległ się głos Hunnana. Mocniej zacisnęła w dłoni rękojeść miecza i zebrała wszystkie siły. Zobaczyła zbliżającego się Rauka. Gdy zamierzył się, żeby ją kopnąć, złapała go za nogę i mocno szarpnęła ją do góry, warcząc wściekle. Poleciał na plecy, wymachując rękami. Chwiejnie obróciła się do Edwala. Jej atak bardziej przypominał upadek. Wszystko wokół kiwało się i kołysało: Matka Wód, Ojciec Ziemi, groźna mina Hunnana i twarze chłopaków. Edwal złapał ją, jakby chciał ją podtrzymać, a nie odepchnąć. Z bronią w ręku próbowała się chwycić jego ramienia. Poczuła, jak jej nadgarstek się wykręca. Rękojeść miecza wypadła jej z ręki, gdy chwiejnym krokiem minęła przeciwnika. Znowu osunęła się na kolana i jeszcze raz wstała. Tarcza kołysała się na porwanych rzemieniach. Zadra, plując i klnąc, odwróciła się i zamarła. Sordaf stał z bezwładnie opuszczonym mieczem i wytrzeszczał oczy. Rauk wpierał łokcie w mokry piach i wytrzeszczał oczy. Brand z rozdziawioną gębą stał wśród kolegów i wszyscy wytrzeszczali oczy. Edwal otworzył usta, ale dobył się z nich jedynie dziwny odgłos przypominający mokre pierdnięcie. Upuścił broń i niezdarnie sięgnął do szyi. Sterczała z niej rękojeść miecza Zadry. Drewniana głownia pękła, gdy nastąpił na nią Sordaf, i został tylko nierówny długi klin. Ten klin na wylot przebił gardło Edwala. Ostry koniec połyskiwał czerwono. – Na bogów – wyszeptał ktoś. Edwal osunął się na kolana. Krwawa piana pociekła z jego ust na piach. Mistrz Hunnan podtrzymał chłopca, zanim ten się przewrócił. Brand z kolegami otoczyli ich, przekrzykując się wzajemnie. Zadra prawie nie rozróżniała słów

zagłuszanych łomotem jej własnego serca. Stała, kołysząc się na nogach, z twarzą pulsującą bólem. Wiatr smagał ją po oczach włosami. Zastanawiała się, czy to koszmar senny. Inaczej być nie mogło. Modliła się o to. Zamknęła powieki. Zacisnęła je mocno, naprawdę mocno. Tak jak wtedy, gdy zaprowadzono ją do Sali Bogów, gdzie pod kopułą leżało blade i zimne ciało jej ojca. Tyle że tamto działo się naprawdę… i to też. Kiedy rozwarła powieki, chłopcy wciąż klęczeli wokół Edwala. Widziała jedynie jego nieruchome buty. Ciemne strużki kreśliły na piasku nierówne szlaki. Po chwili Matka Wód przysłała kolejną falę i zmieniła je w czerwone, potem w różowe, a wreszcie zmyła zupełnie. Zadra już dawno nie czuła takiego strachu. Hunnan powoli wstał i się odwrócił. Zawsze groźnie patrzył na wszystkich, zwłaszcza na nią, ale tym razem dostrzegła w jego oczach błysk, którego nigdy wcześniej nie widziała. – Zadro Bathu. – Wycelował w nią czerwonym palcem. – Jesteś morderczynią.

C CIENIE zyń dobrze – powiedziała Brandowi matka w dniu swojej śmierci. – Unikaj cieni. Stój w pełnym blasku. Miał wtedy sześć lat i nie rozumiał, na czym polega czynienie dobra. Jako szesnastolatek chyba wcale nie był tego bliższy, bo zamiast cieszyć się najwspanialszą chwilą w życiu, zastanawiał się, jak powinien postąpić. Dla Getta najwyższym zaszczytem było pełnienie straży przy Czarnym Tronie i przyjęcie do grona wojowników Gettlandu w obliczu bogów i ludzi. Przecież o to zabiegał. Za to płacił krwią. Czy nie zasłużył sobie na ten honor? Odkąd pamiętał, marzył, aby stanąć pośród zbrojnych braci w świętej Sali Bogów. Tyle że teraz nie czuł się jak człowiek, który stoi w pełnym blasku. – Niepokoi mnie decyzja o zbrojnej wyprawie na Wyspy. – Ojciec Yarvi w okrężny sposób przedstawiał swoje argumenty, zwyczajem wszystkich ministrów. – Najwyższy Król zabronił dobywać broni. Wpadnie w gniew. – Najwyższy Król wszystkiego zabrania – odezwała się królowa Laithlin, kładąc dłoń na zaokrąglonym brzuchu – i wszystko go gniewa. Obok niej Uthil wyprostował się dumnie. – Jednocześnie nakazuje Wyspiarzom, Vansterom i wszystkim parszywym kundlom, których zdołał zmusić do posłuchu, żeby dobywali broni przeciwko nam. Pomruk gniewu przeszedł wśród wspaniałych mężów i niewiast Gettlandu zgromadzonych przed Czarnym Tronem. Tydzień wcześniej głos Branda brzmiałby najgłośniej. Teraz jednak miał przed oczami Edwala z szyją przebitą drewnianym mieczem, plującego czerwoną śliną i dobywającego z gardła charczące dźwięki – ostatnie – i Zadrę, która chwiejąc się na nogach, z umazaną krwią twarzą i otwartymi ustami, słuchała, jak Hunnan obwołuje ją morderczynią. – Dwa z moich okrętów zostały przejęte! – Jedna z matron potrząsnęła pięścią tak, że wysadzany klejnotami klucz podskoczył jej na piersi. – Straciłam nie tylko

ładunek, ale też ludzi. Wszystkich wymordowano! – A Vansterowie znowu naruszają nasze granice! – zawtórował jej głęboki głos z męskiej strony sali. – Palą osady i biorą porządnych Gettów w niewolę! – Widziano tam samego Grom-gil-Gorma! – krzyknął ktoś i gdy tylko padło to imię, pod kopułą Sali Bogów zabrzmiały tłumione przekleństwa. – Wyspiarze muszą zapłacić krwią – warknął jednooki wojownik. – Po nich przyjdzie kolej na Vansterów i Łamacza Mieczy. – Oczywiście, że muszą! – zawołał Yarvi do gniewnego tłumu, wysoko podnosząc przykurczoną lewą dłoń, aby uspokoić zebranych. – Pytanie tylko jak i kiedy. Mądrzy czekają na właściwy moment. Nie jesteśmy jeszcze gotowi do wojny z Najwyższym Królem. – Do wojny jest się gotowym zawsze. – Uthil lekko obrócił głowicę miecza, tak że naga głownia błysnęła w półmroku. – Albo nigdy. Edwal był gotowy zawsze. Trwał przy druhach jak prawdziwy gettlandzki wojownik. Chyba nie zasłużył sobie tym na śmierć? Zadra przeważnie widziała jedynie czubek własnego nosa. Brand wciąż czuł bolesne skutki uderzenia tarczą w krocze, co bynajmniej nie zwiększyło jego sympatii do tej dziewczyny. Musiał jednak przyznać, że walczyła do końca, wbrew przeciwnościom, jak prawdziwy gettlandzki wojownik. Chyba nie zasłużyła sobie tym na miano morderczyni? Niepewnie przestąpił z nogi na nogę i z poczuciem winy spojrzał na olbrzymie posągi sześciu Wielkich Bogów, które górowały nad Czarnym Tronem. Miał wrażenie, że go osądzają. Kręcił się niespokojnie, jak gdyby to on zabił Edwala i nazwał Zadrę morderczynią. A przecież był jedynie świadkiem. Świadkiem, który nic nie zrobił. – Najwyższy Król może wezwać do wojny z nami połowę świata – tłumaczył Ojciec Yarvi cierpliwie jak fechtmistrz, który wyjaśnia dzieciom podstawy sztuki władania bronią. – Vansterowie i Throveni przysięgli mu wierność, Inglingowie i Nizieńcy już się modlą do jego Jednobóstwa, a Babka Wexen pracuje nad przymierzem z mieszkańcami południowych krain. Otaczają nas wrogowie, dlatego potrzebujemy przyjaciół, aby… – Jedynym rozwiązaniem jest stal. – Król Uthil przerwał swojemu ministrowi głosem ostrym jak sztych miecza. – To nasza odpowiedź. Czas zebrać mężów Gettlandu. Damy tym ścierwożercom z Wysp nauczkę, którą długo popamiętają. Po prawej stronie sali mężczyźni ponuro uderzyli pięściami w kolczugi na

piersiach na znak zgody, a po lewej stronie niewiasty z wypomadowanymi włosami gniewnymi pomrukami dały wyraz swojemu poparciu. Ojciec Yarvi pochylił głowę. Powinien przemawiać w imieniu Ojca Pokoju, lecz teraz nawet jemu zabrakło słów. Rządy objęła Matka Wojna. – Niech więc będzie stal. Brand powinien się cieszyć. Szykowała się wielka wyprawa, jak te opiewane w pieśniach, a on miał wziąć w niej udział jako wojownik! Tymczasem myślami wciąż był na placu ćwiczeń, zdzierał strupy z wydarzeń i zastanawiał się, co mógł zrobić inaczej. Gdyby się wtedy nie zawahał. Gdyby zaatakował bez litości jak prawdziwy wojownik, pokonałby Zadrę i nic by się nie stało. Albo gdyby poparł Edwala, kiedy Hunnan wystawił przeciwko niej trzech chłopaków, może razem zdołaliby odwieść fechtmistrza od takiej decyzji. Niestety, nie odezwał się. Człowiek, który musiał stawić czoło wrogowi na polu bitwy, potrzebował odwagi, ale miał przy sobie przyjaciół. Aby sprzeciwić się w pojedynkę przyjaciołom, konieczny był inny rodzaj męstwa. Brand nawet nie udawał, że takie posiada. – Pozostaje jeszcze sprawa Hildy Bathu – powiedział Ojciec Yarvi. Na dźwięk tego imienia Brand gwałtownie obrócił głowę, jak złodziej nakryty z ręką na cudzej sakiewce. – Kogo? – zdziwił się Uthil. – Córki Storna Headlanda – wyjaśniła królowa Laithlin. – Tej, która przezwała się Zadrą. – Niestety, tym razem nie chodzi wyłącznie o to, że zalazła komuś za skórę. Dopuściła się znacznie gorszego czynu – przyznał Ojciec Yarvi. – Podczas ćwiczeń zabiła jednego z chłopców i została obwołana morderczynią. – Kto ją tak nazwał? – głośno zapytał Uthil. – Ja. – Złota klamra peleryny mistrza Hunnana błysnęła, gdy minął smugę światła i zbliżył się do podnóża podwyższenia. – Mistrz Hunnan. – Kącik ust króla uniósł uśmiech, który rzadko na nich gościł. – Dobrze pamiętam nasze sparingi na placu ćwiczeń. – To cenne wspomnienia, najjaśniejszy panie, choć dla mnie bolesne. – Ha! Widziałeś, jak zginął chłopak? – Stało się to podczas prób, jakim poddałem najstarszych uczniów, aby ocenić, którzy są godni miejsca w twojej wyprawie. Wśród nich była Zadra Bathu.

– Dziewczyna okrywa się hańbą, próbując zająć miejsce należne wojownikowi! – krzyknęła któraś z niewiast. – Okrywa hańbą nas wszystkich – zawtórowała jej inna. – Dla kobiety nie ma miejsca na polu walki! – dobiegł burkliwy głos z męskiej połowy sali i głowy po obu stronach skinęły potakująco. – A czyż Matka Wojna nie jest kobietą? – Król wskazał posągi Wielkich Bogów górujące nad zebranymi. – Wybór należy do patronki wron. To ona decyduje, którzy kandydaci są godni miana wojowników. – Zadry Bathu nie wybrała – oznajmił Hunnan. – Dziewczyna ma wstrętny charakter. – Absolutna prawda. – Nie przeszła próby, jaką jej wyznaczyłem. – Po części prawda. – Wbrew mojemu poleceniu zaatakowała Edwala i go zabiła. – Zdumiony Brand spojrzał na mistrza. Nie było to zupełne kłamstwo, ale jego słowa miały niewiele wspólnego z prawdą. Siwa broda Hunnana zakołysała się, kiedy pokręcił głową. – Straciłem dwoje uczniów. – Wykazałeś się brakiem rozwagi – stwierdził Ojciec Yarvi. Fechtmistrz zacisnął pięści, lecz królowa Laithlin przemówiła, zanim zdążył odpowiedzieć ministrowi. – Jaka jest kara za takie morderstwo? – Miażdżenie kamieniami, najjaśniejsza pani. – Głos ministra brzmiał spokojnie, jak gdyby rozważano zabicie owada, a nie człowieka… i to osoby, którą Brand znał od najmłodszych lat. Niemal równie długo jej nie lubił, ale to nie miało teraz znaczenia. – Czy ktoś z obecnych wstawi się za Zadrą Bathu? – zagrzmiał król. Gdy echo jego głosu przebrzmiało, w sali zapadła grobowa cisza. Przyszedł moment wyjawienia prawdy. Szansa uczynienia dobra. Możliwość wyjścia z cienia. Brand rozejrzał się po Sali Bogów, czując łaskotanie słów na wargach. Zobaczył, że Rauk się uśmiecha. Podobnie jak Sordaf, którego ziemista twarz przypominała maskę. Nikt nie dobył z siebie najcichszego dźwięku. Nawet Brand. – Niezmiernie trudna jest decyzja o skazaniu na śmierć tak młodej osoby. – Uthil podniósł się z Czarnego Tronu. Wszyscy oprócz królowej przyklękli. – Lecz nie wolno uciekać przed tym, co słuszne, jedynie dlatego, że sprawia nam ból. Ojciec Yarvi jeszcze bardziej pochylił głowę. – Wymierzę sprawiedliwość zgodnie z prawem i twoją wolą, najjaśniejszy panie.

Uthil podał ramię Laithlin i razem zeszli po stopniach podwyższenia. Ostateczna decyzja w sprawie Zadry Bathu zapadła. Dziewczyna miała zostać zmiażdżona kamieniami. Brand rozejrzał się wkoło z niedowierzaniem. Dlaczego wśród tylu chłopaków nie znalazł się żaden, który by się za nią wstawił, przecież wielu było uczciwych? Dlaczego mistrz Hunnan nie wyjawił, jaką rolę odegrał w całym zajściu, przecież cieszył się powszechnym szacunkiem? Dlaczego król lub królowa nie dociekali prawdy, przecież byli mądrzy i prawi? Dlaczego bogowie dopuścili do takiej niesprawiedliwości? Ktoś musi coś zrobić. Może wszyscy, tak jak on, liczyli, że ktoś inny naprawi błąd. Król kroczył sztywno, trzymając przed sobą nagi miecz. Oczy koloru żelaza nie błądziły po sali, lecz patrzyły na wprost. Lekkie skinienia głowy królowej przyjmowano jak największe zaszczyty. W oszczędnych słowach dawała do zrozumienia, że ta czy inna osoba zaskarbiła sobie jej łaskę i ma się stawić w jej osobistej kancelarii, aby omówić tajemnicze interesy. Byli coraz bliżej… bardzo blisko. Serce Branda waliło jak młot. Otworzył usta. Królowa na moment zatrzymała na nim chłodne spojrzenie i nagle ogarnął go wstyd. Milcząc haniebnie, zaczekał, aż królewska para go minie. Jego siostra często powtarzała, że nie on ma naprawiać świat. Lecz jeśli nie on, to kto? – Ojcze Yarvi! – wyrwało mu się o wiele za głośno. – Muszę z tobą porozmawiać – wychrypiał o wiele za cicho, kiedy minister odwrócił się do niego. – O co chodzi, Brandzie? Chłopak się zdumiał, bo nie sądził, że Yarvi go zna. – O Zadrę Bathu. Długa pauza. Minister liczył zaledwie kilka lat więcej od Branda. Był blady i jasnowłosy, jak gdyby wszystkie kolory na nim zblakły. Wydawał się tak chudy, że silniejszy podmuch mógłby go przewrócić, a do tego miał niesprawną rękę, ale dopiero z bliska widać było chłodną surowość w jego spojrzeniu. To właśnie ona sprawiła, że Brand się skulił. Ale już nie mógł się wycofać. – Ona nie jest morderczynią – wymamrotał. – Król uważa, że jest.

O bogowie, ale miał sucho w gardle. Mimo to nie poddał się, jak prawdziwy wojownik. – Króla nie było z nami na brzegu. Nie widział tego, co ja. – A co widziałeś? – Walczyliśmy o udział w wyprawie… – Nie mów mi tego, co już wiem. Rozmowa nie toczyła się tak gładko, jak miał nadzieję, ale tak to już bywa z nadziejami. – Najpierw Zadra walczyła ze mną, a ja się zawahałem… powinna zdobyć sobie miejsce w wyprawie, ale zamiast tego mistrz Hunnan wystawił przeciwko niej trzech chłopaków. Yarvi zerknął na strumień ludzi opuszczających Salę Bogów i przysunął się nieco bliżej. – Trzech na jedną? – Edwal był jednym z nich. Wcale nie chciała go zabić… – Jak sobie dała radę sama przeciwko trzem? Brand zamrugał, zbity z tropu. – No… zabiła jednego z nich, a oni jej nie. – O tym wszyscy wiedzą. Niedawno pocieszałem rodziców Edwala, obiecując im sprawiedliwość. Skończyła już szesnaście zim? – Zadra? – Brand nie miał pojęcia, jaki to ma związek z wyrokiem. – Chyba tak. – I dawała sobie radę podczas ćwiczeń, walcząc z chłopakami? – Minister zmierzył Branda spojrzeniem. – Z mężczyznami? – Nawet więcej niż dawała sobie radę. – Musi być bardzo zacięta. Mieć sporo determinacji. I twardy kark. – Twardą to ona ma głowę – powiedział Brand i natychmiast zdał sobie sprawę, że w ten sposób jej nie pomoże. – Ale nie jest zła – wymamrotał cicho. – Nikt nie jest zły… dla własnej matki. – Ojciec Yarvi westchnął ciężko. – Jak sądzisz, co powinienem teraz zrobić? – Co… co ja sądzę? – Mam wypuścić tę krnąbrną dziewczynę i narazić się Hunnanowi oraz rodzicom chłopaka czy też kazać ją zmiażdżyć, tak jak sobie tego życzą? Jakie rozwiązanie proponujesz? Brand nie spodziewał się, że będzie musiał wybierać.

– Chyba… lepiej trzymać się prawa? – Prawa? – prychnął Ojciec Yarvi. – Prawo bardziej przypomina Matkę Wód niż Ojca Ziemi. Stale się zmienia. Jest jak marionetka w rękach lalkarza. Mówi to, co ja postanowię. – Ale ja… tylko pomyślałem, że powinienem komuś powiedzieć… no… prawdę. – Uważasz, że prawda jest taka cenna? Mogę znaleźć tysiąc prawd pod opadłymi liśćmi. Każdy ma własną. Po prostu uznałeś, że łatwiej ci będzie przerzucić ciężar twojej prawdy na mnie, mam rację? Stokrotne dzięki. I bez tego mam dość roboty. Staram się zapobiec wojnie Gettlandu z całym Morzem Drzazg. – Sądziłem… że postępuję dobrze. – Czynienie dobra nagle przestało być światłem przewodnim, jasnym jak Matka Słońce. Bardziej przypominało rozedrgany blady promień w półmroku Sali Bogów. – Dobrze dla kogo? Dla mnie? Dla Edwala? Dla ciebie? Z dobrem jest podobnie jak z prawdą, dla każdego jest inne. – Yarvi przysunął się jeszcze bliżej i ściszył głos. – Mistrz Hunnan może się domyślić, że wyjawiłeś mi swoją prawdę. Co wtedy? Pomyślałeś o konsekwencjach? Dopiero teraz zdał sobie z nich sprawę. Ta świadomość spadła na niego jak zimny świeży śnieg. Podniósł wzrok i w półmroku pustoszejącej sali dostrzegł błysk w oczach Rauka. – Ten, kto myśli wyłącznie o tym, by postąpić dobrze, a nie zastanawia się nad konsekwencjami… – Ojciec Yarvi uniósł przykurczoną dłoń i przytknął koślawy palec do piersi Branda. – …jest niebezpieczny. – Minister się odwrócił i odszedł, stukając końcem laski z elf-metalu w kamienne płyty, które przez wieki stały się gładkie jak szkło. Brand został sam. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w cienie, ogarnięty jeszcze większym lękiem niż zwykle. Nie czuł się jak ktoś, kto stoi w pełnym blasku.

Z SPRAWIEDLIWOŚĆ adra przypatrywała się brudnym palcom swoich stóp, bladym jak larwy. Nie miała pojęcia, dlaczego zabrano jej buty. Przecież i tak nie miała szans uciec z lewą kostką przykutą do wilgotnej ściany po jednej stronie celi, a prawym nadgarstkiem po drugiej. Ledwie dosięgała kraty i na pewno nie zdołałaby wyrwać jej z zawiasów. Mogła jedynie rozdłubywać strupy pod złamanym nosem oraz siedzieć i myśleć. Akurat to lubiła najmniej. Małymi porcjami wciągnęła do płuc powietrze. Bogowie, ależ ten loch śmierdział. Cuchnęła przegniła słoma i szczurze odchody, cuchnęło wiadro, którego nikt nigdy nie opróżniał, cuchnęły pleśń i rdzewiejące żelazo, a po dwóch spędzonych tu nocach najbardziej cuchnęła ona sama. Gdyby to był zwykły dzień, pewnie pływałaby w zatoce, mierząc się z Matką Wód, wspinała na klify, stawiając czoło Ojcu Ziemi, albo biegała, wiosłowała i ćwiczyła fechtunek starym mieczem ojca na podwórzu domu. Drzazgi sypały się wkoło, kiedy walczyła z drewnianymi pachołkami noszącymi ślady licznych cięć. Wyobrażała sobie zawsze, że to wrogowie Gettlandu – Grom-gil-Gorm, Styr z Wysp, a nawet sam Najwyższy Król. Tyle że dziś nie mogła chwycić za miecz. Zaczynała się obawiać, że już nigdy tego nie zrobi. Wydawało jej się to strasznie, ale to strasznie niesprawiedliwe, lecz Hunnan wyraźnie dał jej do zrozumienia, że wojownik nie powinien liczyć na sprawiedliwość. – Ktoś do ciebie przyszedł – oznajmiła klucznica, opasła i bezkształtna kobieta z tuzinem łańcuchów na szyi i gębą jak wór toporów. – Tylko się nie rozgadajcie – dodała i szarpnęła ciężkie drzwi, które ustąpiły ze skrzypieniem. – Hildo! Tym razem nie przypomniała matce, że zrezygnowała z tego imienia jako sześciolatka, po tym jak zdołała zahaczyć ojca jego własnym sztyletem i nazwał ją

„małą zadrą”. Musiała zebrać wszystkie siły, żeby rozplątać nogi i wstać. Czuła się obolała i zmęczona. Zupełnie bez sensu zaczęła się wstydzić, że jest w takim stanie. Zwykle nie przejmowała się wyglądem, ale wiedziała, że dla matki nie jest to obojętne. Gdy wreszcie wysunęła się z półmroku, kobieta przycisnęła do ust bladą dłoń. – Bogowie, co oni ci zrobili? Zadra podniosła rękę do twarzy. Szczęknęły łańcuchy. – To się stało na placu ćwiczeń. Matka podeszła bliżej krat. Oczy miała zaczerwienione od płaczu. – Mówią, że zamordowałaś chłopca. – Nie zamordowałam. – Ale zabiłaś go, tak? Zadra próbowała przełknąć ślinę. Z zaschniętego gardła dobył się mlaszczący dźwięk. – Edwala. – O bogowie – wyszeptała kobieta drżącymi wargami. – Bogowie, Hildo, czemu ty nie jesteś… – Inna? – dokończyła za nią córka. Zwyczajna, normalna. Panna, która nie chce dźwigać nic cięższego od igły, zamiast kolczugi woli jedwabie z Południa i marzy tylko o tym, żeby nosić na szyi klucz bogatego męża. – Przewidziałam, że tak się to skończy – oznajmiła matka z goryczą. – Obawiałam się tego, odkąd pierwszy raz poszłaś na ćwiczenia… od czasu, gdy zobaczyłyśmy ciało twojego ojca. Zadrze drgnął policzek. – Przynajmniej masz satysfakcję, że się nie myliłaś. – Myślisz, że w tym wszystkim jest dla mnie jakaś satysfakcja? Mówią, że moje jedyne dziecko zostanie zmiażdżone kamieniami! Zadrze zrobiło się zimno. Lodowato. Z trudem zaczerpnęła tchu, jak gdyby już rósł na niej stos głazów. – Kto tak mówi? – Wszyscy. – Ojciec Yarvi? – To minister zawsze orzekał, co stanowi prawo. On miał wydać wyrok.

– Nie wiem. Chyba jeszcze nie. Jeszcze nie. Te słowa wyznaczały granicę jej nadziei. Zadrze zrobiło się tak słabo, że musiała się przytrzymać krat. Przywykła robić odważną minę, nawet gdy czuła strach. Ale Śmierć była panią, której trudno odważnie stawić czoło. Bardzo trudno. – Lepiej już idź. – Klucznica delikatnie odciągnęła odwiedzającą od krat. – Będę się za ciebie modliła – obiecała matka. Po jej policzkach płynęły łzy. – Będę się modliła do Ojca Pokoju! Dziewczyna miała chęć zawołać: „Niech będzie przeklęty Ojciec Pokoju”, ale nagle zabrakło jej tchu. Przestała liczyć na bogów, gdy wbrew jej gorącym modlitwom dopuścili do śmierci ojca. Tyle że teraz została jej już tylko wiara w cud. – Przykro mi – powiedziała klucznica, ramieniem dopychając drzwi. – Na pewno nie tak jak mnie. – Zadra zamknęła oczy, oparła czoło o kraty i mocno ścisnęła skórzany woreczek pod brudną koszulą. Zawierał kości palców jej ojca. „Nie mamy wiele czasu, po co więc marnować go na użalanie się nad sobą”. To były jego słowa. Głęboko w sercu nosiła wszystko, co jej powiedział, ale czuła, że w tej chwili litowanie się nad sobą jest uzasadnione. Tak wygląda sprawiedliwość? Nie potraktowano jej fair. No ale czy Edwala spotkał sprawiedliwy los? Szukanie współwinnych nie miało sensu. Zabiła go. Na rękawie wciąż miała jego zaschniętą krew. Zabiła Edwala. A teraz sama miała za to zginąć. Zza drzwi dobiegły strzępy rozmowy. Głos jej matki – błagalny, pokorny, rozszlochany. Potem odpowiedź mężczyzny, chłodna i obojętna. Zadra nie rozróżniała słów, ale brzmiały groźnie. Drgnęła, kiedy ponownie otwarto celę, i cofnęła się w mroczny kąt, gdy Ojciec Yarvi przestąpił próg. Zawsze wydawał jej się dziwny. Mężczyzna w roli ministra był niemal taką samą rzadkością jak kobieta na placu ćwiczeń. Miał zaledwie kilka lat więcej niż ona, ale z oczu patrzyło mu doświadczenie starca. Jak gdyby niejedno w życiu widział. Ludzie mówili o nim dziwne rzeczy. Że zasiadał na Czarnym Tronie, ale się go wyrzekł. Że złożył straszną przysięgę. Że zabił swojego stryja Odema zakrzywionym mieczem, który zawsze przy sobie nosił. Podobno był przebiegły jak Ojciec Księżyc i lepiej było mu nie ufać, a już na pewno nie należało wchodzić mu w drogę. Właśnie w jego rękach – a właściwie w jednej zdrowej, bo druga przypominała koślawą gałąź – spoczywało teraz jej życie. – Zadro Bathu, zostałaś obwołana morderczynią – powiedział. Zdołała jedynie skinąć głową. Oddychała szybko.

– Nie masz mi nic do powiedzenia? Może powinna była bluznąć coś wyzywająco. Roześmiać się Śmierci w twarz. Podobno tak zrobił jej ojciec, kiedy wykrwawiał się u stóp Grom-gil-Gorma. Tyle że ona bardzo pragnęła żyć. – Nie chciałam go zabić. – Słowa dobyły się z jej gardła gulgoczącymi dźwiękami. – Mistrz Hunnan kazał mi walczyć przeciwko trzem. To nie było morderstwo! – Myślisz, że dla Edwala ma to jakieś znaczenie? Nie miało, zdawała sobie z tego sprawę. Zawstydzona własnym tchórzostwem, z trudem powstrzymywała łzy, ale nic nie mogła na to poradzić. W tej chwili okropnie żałowała, że wolała ćwiczyć fechtunek, zamiast uczyć się ładnie uśmiechać i liczyć monety, tak jak życzyła sobie tego jej matka. Tyle że za żal niczego się nie kupi. – Proszę, Ojcze Yarvi, daj mi szansę. – Spojrzała w jego chłodne szaroniebieskie oczy. – Przyjmę każdą karę. Odpokutuję wszystkie winy. Przysięgam! Uniósł jasną brew. – Uważaj, jakie przysięgi składasz, Zadro. Każda staje się łańcuchem, który cię pęta. Ja poprzysiągłem zemstę zabójcom mojego ojca i tamte słowa wciąż są dla mnie brzemieniem. Twoje także mogą okrutnie ci zaciążyć. – Bardziej niż kamienie, którymi mam zostać zmiażdżona? – Wyciągnęła ku niemu otwarte dłonie tak daleko, jak pozwalały na to okowy. – Przysięgam na słońce i księżyc, że spełnię każde zadanie, jakie mi wyznaczysz. Minister ze zmarszczonym czołem przyjrzał się brudnym rękom, które sięgały ku niemu, a potem łzom rozpaczy, które płynęły po jej policzkach. Powoli przekrzywił głowę, jak gdyby szacował jej wartość. W końcu westchnął z rezygnacją. – Niech tak będzie. Zapadła cisza. Zadra w myślach analizowała jego słowa. – Nie zmiażdżysz mnie kamieniami? – spytała w końcu. Pomachał kaleką dłonią, tak że palec i kciuk kiwnęły się do przodu i do tyłu. – Trudno mi podnieść te większe. Znowu cisza. Tym razem trwała dość długo, aby ulga ustąpiła podejrzliwości. – To… jaka będzie moja kara? – Coś wymyślę – powiedział i odwrócił się do klucznicy. – Rozkuj ją – nakazał. Kobieta syknęła niezadowolona, jakby otwarcie każdej kłódki sprawiało jej ból,

ale wypełniła polecenie. Zadra przez chwilę masowała ślady otarć, które żelazne okowy zostawiły na jej lewym nadgarstku. Czuła się bez nich dziwnie lekko. Tak lekko, że nie miała pewności, czy to nie sen. Zacisnęła powieki i po chwili stęknęła, gdy klucznica rzuciła jej buty i trafiła ją w brzuch. Nie śniła. Nie zdołała powstrzymać uśmiechu, gdy zaczęła je wciągać. – Twój nos wygląda na złamany – powiedział Ojciec Yarvi. – Nie pierwszy raz. – Gdyby udało jej się z tego wywinąć jedynie ze złamanym nosem, uznałaby, że jest wyjątkową szczęściarą. – Pozwól, że go zbadam. Minister był przede wszystkim uzdrowicielem, więc się nie cofnęła, gdy zaczął delikatnie dotykać kości pod jej oczami, w skupieniu marszcząc czoło. – Au! – stęknęła głucho. – Wybacz, boli cię? – Tylko tro… Wcisnął palec w jej nozdrze, bez litości przytrzymując kciukiem grzbiet nosa. Zdusiła jęk i osunęła się na kolana. Rozległ się cichy trzask i poczuła ogień bólu. Pierwszy raz łzy pociekły jej z oczu niepowstrzymane. – To powinno wystarczyć – oznajmił, wycierając dłoń o jej koszulę. – Bogowie! – wyjęczała i objęła dłońmi pulsującą twarz. – Czasami niewielki ból pozwala zapobiec późniejszemu wielkiemu cierpieniu. – Ojciec Yarvi już zawrócił do wyjścia, więc Zadra chwiejnie wstała i ruszyła za nim, wciąż podejrzewając, że to jakiś podstęp. – Dzięki za życzliwość – mruknęła, gdy mijała klucznicę. Kobieta przeszyła ją wrogim spojrzeniem. – Mam nadzieję, że już nigdy nie będzie ci potrzebna. – Bez urazy, ale ja również – przyznała i podążyła za ministrem ciemnym korytarzem, a potem schodami na górę, mrużąc oczy przed światłem. Wprawdzie miał tylko jedną zdrową rękę, lecz nogi całkiem sprawne. Szybkim krokiem ruszył przez dziedziniec cytadeli. Gałęzie starego cedru nad ich głowami szeptały coś na wietrze. – Powinnam porozmawiać z matką… – powiedziała, gdy go dogoniła. – Już to zrobiłem. Wyjaśniłem jej, że uznałem cię za niewinną morderstwa i że przysięgłaś mi służyć. – Ale… skąd wiedziałeś, że…

– Minister powinien wiedzieć, jak postąpią inni – prychnął. – Poza tym nie jesteś aż tak tajemnicza, żeby trudno było cię przejrzeć, Zadro Bathu. Pod Wyjącą Bramą wyszli z cytadeli do miasta i zaczęli schodzić z góry w stronę Matki Wód. Szli ciągami schodków i stromo opadającymi, wąskimi alejkami. Mijali stłoczone domy i stłoczonych między nimi ludzi. – Nie popłynę na wyprawę z królem Uthilem? – Głupie pytanie, wiedziała, ale właśnie wyszła z cienia Śmierci i poczuła żal na myśl o zrujnowanych marzeniach. Ojciec Yarvi nie podzielał jej żałobnego nastroju. – Ciesz się, że jeszcze nie przykrył cię piach. Minęli ulicę Kowadeł, na której Zadra spędzała długie godziny, zazdrośnie gapiąc się na wykuwaną tam broń, jak głodny dzieciak na ciastka. Kiedyś przemierzała ją usadowiona na ramionach ojca i pękała z dumy, gdy płatnerze błagali go, aby zechciał zwrócić uwagę na ich dzieła. Teraz miała wrażenie, że lśniący metal przed każdą kuźnią z niej szydzi. – Nigdy nie zostanę wojownikiem Gettlandu – wyszeptała żałośnie i cicho, lecz Ojciec Yarvi miał dobry słuch. – Dopóki żyjesz, głównie od ciebie zależy, kim się staniesz. – Minister lekko potarł blade ślady na szyi. – Zawsze jest jakiś sposób. Królowa Laithlin często mi to powtarzała. Zadra odruchowo się wyprostowała, gdy padło to imię. Laithlin wprawdzie nie była wojowniczką, ale właśnie ją dziewczyna darzyła największym podziwem. – Złota Królowa jest kobietą, której żaden mężczyzna nie śmie lekceważyć. – To prawda. – Yarvi spojrzał na Zadrę z ukosa. – Naucz się poskramiać upór rozsądkiem, a może kiedyś również taka będziesz. Na razie ta możliwość wydawała się bardzo odległa. Mijani ludzie ustępowali z drogi ministrowi Gettlandu, kłaniając się nisko i szepcząc: „Ojcze Yarvi”, ale ponuro kręcili głowami na widok brudnej i okrytej hańbą Zadry, która wlokła się za nim przez ulice i bramy miasta aż do tłocznego portu. Powoli lawirowali w tłumie żeglarzy i kupców ze wszystkich krain wokół Morza Drzazg, a nawet jeszcze bardziej odległych. Zadra pochylała się pod mokrymi sieciami rybaków i okrążała kosze z połyskującymi rybami. – Dokąd mnie zabierasz? – spytała. – Do Skeken. Stanęła jak wryta i niemal dostała się pod koła przejeżdżającego alejką wózka.