prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Koło czasu Tom 12

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :6.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Koło czasu Tom 12.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Robert Jordan Koło czasu 1-13
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1209 stron)

Robert Jordan & Brandon Sanderson Pomruki burzy Cykl: Koło czasu Tom 12 Przełożył Jan Karłowski Tytuł oryginału The Gathering Storm Wydanie oryginalne 2009 Wydanie polskie 2011 Spis treści: Słowo wstępne................................................................................................................................................................4 Prolog. Prawda o burzy...................................................................................................................................................7 Rozdział 1. Łzy ze stali.................................................................................................................................................57 Rozdział 2. Natura bólu................................................................................................................................................82 Rozdział 3. Drogi honoru............................................................................................................................................109 Rozdział 4. Nastanie nocy...........................................................................................................................................126 Rozdział 5. Historia krwi............................................................................................................................................134 Rozdział 6. Kiedy topi się żelazo................................................................................................................................158 Rozdział 7. Strategia dla Arad Doman.......................................................................................................................171 Rozdział 8. Czyste koszule.........................................................................................................................................196 Rozdział 9. Wyjazd z Malden.....................................................................................................................................226 Rozdział 10. Resztka tytoniu......................................................................................................................................246 Rozdział 11. Śmierć Adrina........................................................................................................................................265 Rozdział 12. Niespodziane spotkania.........................................................................................................................282 Rozdział 13. Propozycja i wyjazd...............................................................................................................................317 Rozdział 14. Zawartość szkatułki...............................................................................................................................340 Rozdział 15. Miejsce, od którego można zacząć........................................................................................................350 Rozdział 16. W Białej Wieży......................................................................................................................................374 Rozdział 17. Kwestia panowania................................................................................................................................416 Rozdział 18. Wiadomość przekazana w pośpiechu....................................................................................................431 Rozdział 19. Rozgrywki..............................................................................................................................................444 Rozdział 20. Na zniszczonej drodze...........................................................................................................................472 Rozdział 21. Żar i popioły..........................................................................................................................................494 - 2 -

Rozdział 22. Ostatnia rzecz, jaką można zrobić.........................................................................................................514 Rozdział 23. Zmarszczki w powietrzu........................................................................................................................543 Rozdział 24. Nowa lojalność......................................................................................................................................551 Rozdział 25. W ciemnościach.....................................................................................................................................576 Rozdział 26. Rysy na kamieniu..................................................................................................................................586 Rozdział 27. „Pod Chwiejnym Wałachem”................................................................................................................609 Rozdział 28. Noc w Hinderstap..................................................................................................................................642 Rozdział 29. Do Bandar Eban.....................................................................................................................................677 Rozdział 30. Rada z dawnych lat................................................................................................................................698 Rozdział 31. Obietnica złożona Lewsowi Therinowi.................................................................................................716 Rozdział 32. Rzeki Cienia...........................................................................................................................................749 Rozdział 33. Rozmowa ze Smokiem..........................................................................................................................784 Rozdział 34. Legendy.................................................................................................................................................798 Rozdział 35. Czarna aureola.......................................................................................................................................820 Rozdział 36. Śmierć Tuon...........................................................................................................................................841 Rozdział 37. Potęga światła........................................................................................................................................860 Rozdział 38. Wieści w Tel'aran'rhiod.........................................................................................................................891 Rozdział 39. Wizyta Verin Sedai................................................................................................................................919 Rozdział 40. Biała Wieża drży w posadach................................................................................................................951 Rozdział 41. Fontanna mocy.......................................................................................................................................977 Rozdział 42. U stóp Kamienia Łzy...........................................................................................................................1009 Rozdział 43. Zapieczętowane Płomieniem...............................................................................................................1025 Rozdział 44. Obca woń.............................................................................................................................................1058 Rozdział 45. Wieża trwa...........................................................................................................................................1086 Rozdział 46. Jedność, którą trzeba wykuć na nowo.................................................................................................1104 Rozdział 47. Wszystko, co się utraciło.....................................................................................................................1127 Rozdział 48. Przy lekturze komentarza....................................................................................................................1148 Rozdział 49. Zwykły przechodzień...........................................................................................................................1159 Rozdział 50. Żyły złota.............................................................................................................................................1167 Epilog. Skąpani w świetle.........................................................................................................................................1175 Glosariusz.................................................................................................................................................................1183 Dla Marii Simons i Alana Romanczuka, bez których ta książka by nie powstała. - 3 -

Kruki i wrony. Szczury. Mgły i chmury. Insekty i zgnilizna. Niesamowite wydarzenia i osobliwe zbiegi okoliczności. Zwykły świat oglądany w krzywym zwierciadle, zupełnie obcy. Cuda! Umarli przechadzają się po ziemi i są tacy, którzy ich widzą. Inni są ślepi, lecz coraz więcej ludzi zaczyna bać się nocy. Tak mijają nam dni. Spływają na nas z martwego nieba i miażdżą swoim gniewem, póki jak jeden mąż nie błagamy: „Niech się wreszcie zacznie!" Dziennik Nieznanego Uczonego, wpis pod nagłówkiem „Święto Frei", rok 1000 NE Słowo wstępne. W listopadzie 2007 roku otrzymałem telefon, który miał zmienić całe moje życie. Dzwoniła do mnie Harriet McDougal - żona zmarłego Roberta Jordana i redaktor jego książek - żeby zapytać, czy nie ukończyłbym ostatniej księgi cyklu Koło czasu. Tym, którzy dotąd nie wiedzą, że pan Jordan zmarł, muszę w tym miejscu przekazać tę smutną wiadomość. Doskonale pamiętam, jak się czułem, kiedy - błądząc 16 września 2007 roku po Internecie - natrafiłem na informację o jego śmierci. Byłem wstrząśnięty, ogłuszony, zdruzgotany. Oto odszedł ten wspaniały człowiek - wzór przyświecający mojej pisarskiej karierze. Świat nagle zmienił się w jakieś zupełnie obce miejsce. - 4 -

Oko świata po raz pierwszy wpadło mi w ręce w 1990 roku, w czasach, gdy jako uzależniony od fantasy nastolatek namiętnie przeglądałem półki pobliskiej księgarni. Natychmiast stałem się zagorzałym wielbicielem pisarza i niecierpliwie wyczekiwałem ukazania się Wielkiego polowania. W kolejnych latach czytałem dalsze tomy, każdy po wiele razy, a nierzadko, gdy zapowiadano nowy tom, cały cykl od początku. Czas mijał, w końcu sam postanowiłem zostać pisarzem fantasy, za co w znacznej mierze zapewne odpowiedzialne są emocje, jakie wzbudzało we mnie Koło czasu. A jednak nic nie przygotowało mnie na ten telefon od Harriet. Spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie oczekiwałem takiej szansy, nie starałem się o nią, nawet o niej nie śniłem - choć, kiedy propozycja padła, moja odpowiedź była natychmiastowa. Kochałem ten cykl, jak nie kochałem żadnego innego, a jego bohaterowie wciąż żyli w mej pamięci niczym starzy, dobrzy przyjaciele z dzieciństwa. Nie zastąpię Roberta Jordana. Nikt nie napisze niniejszej książki, jak on by ją napisał. Taka jest prawda. Na szczęście zostawił po sobie liczne notatki, naszkicowane wątki, całe gotowe sceny oraz liczne nagrania, które sporządził wraz z żoną i przyjaciółmi. Nie chciał zawieść fanów i przed śmiercią prosił Harriet, żeby znalazła kogoś, kto ukończy cykl. Ponieważ swoich czytelników kochał nade wszystko, ostatnie tygodnie życia spędził, planując przygody, o których miała opowiadać ostatnia księga. Tytuł miał brzmieć: Pamięć Światłości. Minęło osiemnaście miesięcy i oto piszę te słowa. Pan Jordan obiecał, że ostatnia księga cyklu będzie naprawdę okazała. Niemniej rękopis szybko rozrósł się do niemożliwych rozmiarów. Okazało się, że ukończona książka będzie trzykrotnie grubsza niż przeciętna księga Koła czasu, dlatego też Harriet i wydawnictwo Tor podjęli decyzję, aby wydać ją w trzech tomach. Opowieść zawierała kilka doskonałych punktów zwrotnych, które sprawiły, - 5 -

że każda część stanowi kompletną opowieść. Równocześnie Pomruki burzy wraz z dwoma następującymi po nich tomami składają się na spójne trzytomowe dzieło Pamięć Światłości, stanowiące ostatnią księgę Koła czasu. Obie wersje są poprawne. Pisząc te słowa, mam już za sobą połowę drugiego tomu. Pracujemy na tyle szybko, na ile jest to rozsądne - każde z nas chce, aby czytelnik jak najszybciej mógł zapoznać się z zakończeniem obiecanym prawie dwadzieścia lat temu. (Pan Jordan własną ręką napisał to zakończenie, a ja je czytałem. Jest fantastyczne). Nie próbowałem naśladować stylu Roberta Jordana. Poprzestałem na próbie dostosowania własnego stylu do atmosfery spowijającej Koło czasu. Przede wszystkim zaś chodziło mi o to, aby dochować wierności postaciom. Fabuła jest w zasadniczej części dziełem Roberta Jordana, choć słowa, w jakie została obleczona, są moje. Wyobraźmy sobie, że nowy reżyser kończy właściwie już zrobiony film - pozostało mu nakręcenie kilku scen z tymi samymi aktorami i według pierwotnego scenariusza. Niemniej projekt jest wielki i jego ukończenie zajmie trochę czasu. Dlatego proszę wszystkich o parę lat cierpliwości, których potrzeba będzie na idealne zwieńczenie całej historii. W naszych rękach jest zakończenie największej epopei fantasy naszych czasów, a ja chcę dobrze się wywiązać z powierzonego mi zadania. W tym celu muszę dochować wierności notatkom i wizjom Roberta Jordana. Z drugiej strony muszę dochować wierności sobie - moja artystyczna integralność i miłość do jego książek nie pozwolą mi na nic mniej. Ostatecznie to słowa będą najlepszym świadectwem naszej pracy. To nie jest moja książka. To książka Roberta Jordana, a w nieco mniejszym stopniu jest to też wasza książka. Dziękuję, że po nią sięgnęliście. - 6 -

Brandon Sanderson czerwiec 2009 Prolog. Prawda o burzy. Renald Fanwar siedział na ganku, grzejąc przysadziste krzesło z czarnego dębu - prezent od wnuka, który zbił je własnoręcznie dwa lata temu. Spoglądał w niebo na północy. Na horyzoncie kłębiły się chmury. Czarne i srebrne. Nigdy w życiu nie widział niczego podobnego. Chmury zasnuwały cały północny horyzont, sięgając wysoko w niebiosa. Nie były szare. Były jednocześnie czarne i srebrne. Mroczny, skłębiony front burzowy, czarny niczym wnętrze piwnicy o północy. Najeżony srebrnym światłem wyładowań, rozbłyskami dalekich, niesłyszalnych błyskawic. Powietrze było gęste. Gęste od woni kurzu i pyłu. Suchych liści i deszczu, który nie chciał spaść. Choć była już wiosna, jego uprawy się spóźniały. Nawet najlichsze źdźbło nie wychynęło jeszcze z ziemi. Powoli podniósł się z krzesła i podszedł na skraj ganku; drewno zaskrzypiało, krzesło jeszcze przez chwilę kołysało się powoli. Przez chwilę stał tam, żując cybuch fajki, choć żar w niej już wygasł. Jakoś nie mógł znaleźć w sobie siły, żeby ją powtórnie rozpalić. Nie potrafił oderwać wzroku od chmur. Czarne. Jak dym z pożaru lasu, tylko że żaden pożar lasu nie zasnuje dymem - 7 -

połowy nieba. A te srebrne? Wypływały spomiędzy czarnych niczym polerowana stal prześwitująca przez warstwę sadzy. Potarł policzek, objął wzrokiem podwórze. W ogrodzeniu niskiego, pobielałego płotu rósł spłachetek trawy i krzaków. Krzaki były zupełnie pozbawione liści, co do jednego. Nie przetrzymały zimy. Wkrótce trzeba będzie je powyrywać. A trawa... cóż, trawa była po prostu materacem zżółkłego zimowego siana. Ani jedno źdźbło jeszcze się nie zazieleniło. Łoskot gromu wstrząsnął całym jego ciałem. Brzmiał czysto, ostro niczym odgłos walących w siebie gigantycznych metalowych płacht. Zadźwięczały szyby w oknach, deski podłogi zadrżały na ganku jak uderzone. Szarpnął się do tyłu. Piorun uderzył blisko - może nawet w jego ziemię. Korciło go, żeby natychmiast pójść i sprawdzić, czy nic złego się nie stało. Żar błyskawicy mógł zabić człowieka, spalić do cna, że nawet ślad po nim nie zostanie. Poza tym na Ziemiach Granicznych tyle rzeczy było mimowolną podpałką - sucha trawa, stare deski, sezonowane ziarno. Chmury były przecież jeszcze daleko... Grom nie mógł więc uderzyć w jego ziemię. Czarne i srebrne obłoki kłębiły się i kipiały, pożerając siebie nawzajem. Zamknął oczy, wziął głęboki oddech, spróbował się uspokoić. Może tylko sobie wyobraził ten grzmot? Może zaczynało mu się mieszać w głowie, co często w żartach wytykał mu Gaffin? Uniósł powieki. A chmury były tam, w górze, płynęły właśnie nad jego domem. Wyglądało to tak, jakby drapieżnik nagle skoczył, chcąc zabić, póki ofiara ma zamknięte oczy. Chmury przesłaniały niebo, rozlewając się na wszystkie strony, ciężkie, przytłaczające. Niemalże czuł na ramionach masę zgniatanego przez nie powietrza. Wciągnął oddech ciężki od wilgoci, na jego czole - 8 -

wykwitły krople potu. Chmury kłębiły się, ich kruczoczarne i srebrne cielska roniły białe pręgi błyskawic. Nagle, kipiąc, runęły w dół jak wir tornada wprost na niego. Krzyknął, uniósł dłoń, niczym człowiek chroniący oczy przed jaskrawym rozbłyskiem światła. Ta czerń... Ta niekończąca się, dławiąca czerń. Porwie go. Był pewny. I wtedy chmury zniknęły. Fajka wysunęła się z niepewnych palców i z cichym stukiem upadła na schody, rozsypując żar po stopniach. Renald otrząsnął się, niepewnie zerknął na błękitne znów niebo, zrozumiawszy, że nie ma się już czego bać. Chmury jak wcześniej sunęły po horyzoncie, odległym o jakieś czterdzieści lig. Cicho pomrukiwały grzmoty. Drżącą ręką podniósł fajkę. Rękę pokrywały starcze plamy, lata pracy na słońcu opaliły ją na ciemny brąz. „To tylko twój umysł wyprawia jakieś sztuczki, Renald" - uspokajał się w myślach. - „Miesza ci się w głowie, to jasne jak słońce". Fakt, ledwie panował na sobą, a powodem były tegoroczne uprawy. Okazały się ostatnią kroplą, która mogła przepełnić czarę. Choć przed chłopakami udawał dobry humor, ta sprawa po prostu nie była normalna. Coś już powinno wzejść. Uprawiał tę rolę od czterdziestu lat! Jęczmień przecież nie potrzebuje tyle czasu, żeby wykiełkować. Żeby sczezł, nie potrzebuje. Co się dzieje z tym światem, co to za czasy? Ziarno nie chce kiełkować, chmury szaleją... Podszedł do krzesła, zmusił się, żeby usiąść. Kolana wciąż mu się trzęsły. „Starzeję się, ot, co..." - pomyślał. Przez całe swoje życie pracował na roli. Farmerka na Ziemiach Granicznych nie była zajęciem dla słabeuszy, ale kiedy ktoś się przyłożył, mógł dorobić się pięknych plonów i zapewnić sobie w - 9 -

miarę dostatnie życie. „Człowiek ma tyle szczęścia, ile ma ziarna na polu" - mawiał zawsze jego ojciec. Cóż, Renald był jednym z najlepiej prosperujących farmerów w okolicy. W rzeczy samej szło mu tak dobrze, że odziedziczoną farmę powiększył o dodatkowe dwa gospodarstwa, a każdej jesieni odwoził na targ trzydzieści wozów. Zatrudniał do pomocy sześciu porządnych ludzi, orali ziemię, strzegli granic posiadłości. Oczywiście sam też musiał codziennie brudzić ręce, choćby po to, żeby im pokazać, jak należy dbać o ziemię. Poza tym nie można dopuścić, żeby odrobina szczęścia stała się zaczynem moralnej ruiny. Tak, obrabiał ziemię, żył ziemią, jak to ujmował ojciec. Na pogodzie znał się tyle, co wszyscy. Te chmury nie były żadną miarą zjawiskiem naturalnym. Cały czas pomrukiwały cicho niczym zwierzęta w mrokach nocy. Czekające. Zaczajone w pobliskim lesie. Kolejny, znowu jakoś nazbyt bliski huk gromu sprawił, że cały zadygotał. Te chmury znajdowały się w odległości czterdziestu lig? Naprawdę tak sobie myślał? Teraz, kiedy dokładniej im się przyjrzał, były znacznie bliżej, może dziesięć lig. - Nie szalej - mruknął pod nosem. Własny głos zabrzmiał w jego uszach uspokajająco. Był prawdziwy. Dobrze jest czasem usłyszeć coś innego niż ciągłe grzmoty i okazjonalne poskrzypywanie okiennic na wietrze. Ale czy nie powinien słyszeć też odgłosów z kuchni, czy Auaine nie mówiła, że zabiera się za kolację? - Jestem zmęczony. O to chodzi. Zmęczony. - Sięgnął ręką do kieszonki kamizelki i wyjął kapciuch z tytoniem. Z prawej strony dobiegł odgłos odległego grzmotu. Przynajmniej w pierwszej chwili zdało mu się, że to grzmot. Po - 10 -

chwili zrozumiał, że dźwięk jest zbyt miarowy i zgrzytliwy. To nie piorun. Skrzypiały i łomotały koła wozu. Po chwili dostrzegł wielki zaprzężony w woły wóz, wynurzający się zza grzbietu Wzgórza Mallarda na wschodzie. Renald sam je tak nazwał. Każde wzgórze powinno mieć jakąś nazwę. Wiodąca przez nie droga nazywała się Drogą Mallarda. Czemu od niej nie dać nazwy wzgórzu? Pochylił się w krześle, zmrużył oczy i ignorując złowieszcze chmury, spróbował dojrzeć twarz woźnicy. Thulin? Kowal? Co on sobie wyobraża, jakieś przejażdżki na wozie uginającym się pod górą wszelkiego rodzaju dobytku? Przecież miał kuć nowy pług dla Renalda! Szczupły jak na kogoś parającego się tą profesją, Thulin był mimo to dwakroć bardziej umięśniony niż pierwszy lepszy farmer. Pod szopą czarnych włosów twarz znaczyła opalenizna z Shienaru, na shienarańską też modłę golił się gładko i tylko włosów nie wiązał. A poza tym, choćby nawet pochodził od wojowników Pogranicza, to i tak był tylko zwykłym wieśniakiem, jak wszyscy w okolicy. Miał kuźnię w Dębowej Wodzie, pięćdziesiąt mil na wschód. W niekończące się zimowe wieczory Renald często grywał z kowalem w kamienie. Thulina czas nie oszczędzał - w rzeczywistości był młodszy od Renalda, ale ostatnie zimy dały mu się na tyle we znaki, że zaczął mówić o porzuceniu pracy. Kowalstwo to nie była robota dla starych ludzi. Oczywiście farmerka też nie. Z drugiej strony, jakie niby zajęcie jest dla starych? Wóz Thulina zbliżał się szybko po ubitej polnej drodze, wkrótce dotarł do białego płotu okalającego podwórze Renalda. „Dziwna sprawa, naprawdę dziwna" - pomyślał Renald. Za wozem szły powiązane ze sobą zwierzęta: pięć kóz i dwie krowy mleczne. Do burty wozu kowal przytroczył klatki z czarnymi kurami, wśród - 11 -

bagaży były też meble, worki, baryłki... Młoda córeczka Thulina siedziała na koźle obok ojca i matki, złotowłosej kobiety z południa. Gallanha była żoną Thulina już od dwudziestu pięciu lat, lecz Renald w myślach ciągle nazywał ją „tą dziewczyną z południa". Na wozie cała rodzina, za wozem ich trzoda. A więc przeprowadzka. Ale dokąd? Może z wizytą do krewnych żyjących gdzieś daleko? Nie grał z Thulinem w kamienie od... dziś było jakieś cztery tygodnie. Spóźniona wiosna i pospieszne zasiewy nie zostawiły mu dużo czasu na wizyty. A przecież trzeba naprawić pługi, naostrzyć kosy. Kto się tym zajmie, jeśli zgaśnie ogień w kuźni Thulina? Kiedy wóz zatrzymał się przed wejściem, Renald właśnie ubijał tytoń w fajce. Chudy posiwiały kowal oddał lejce córce, powoli zsunął się z kozła - kiedy jego stopy dotknęły ziemi, wzbiły z niej obłoczek kurzu. Za jego plecami, w oddali wciąż gotowała się burza. Thulin otworzył furtkę w płocie, wszedł i ruszył na ganek. Wyglądał na lekko oszołomionego. Renald już otwierał usta, aby się z nim przywitać, ale kowal nie dał mu dojść do słowa: - Renaldzie, moje najlepsze kowadło zakopałem na starym zagonku truskawek Gallanhy - powiedział. - Pamiętasz, gdzie je sadziła, prawda? Moje najlepsze narzędzia też tam trafiły. Są dobrze naoliwione, a poza tym zapakowałem je do porządnej skrzyni, więc nie zawilgocą się i rdza ich nie tknie. Przynajmniej do czasu. Renald zamknął usta i zamarł z fajką nabitą do połowy. Jeżeli Thulin zakopał kowadło... cóż, znaczyło to, że przez czas jakiś nie pokaże się w tych stronach. - Thulinie, co... - 12 -

- Na wypadek gdybym nie wrócił... - Thulin zawiesił głos i skierował wzrok na północ. - Chciałbym cię prosić, żebyś wykopał moje rzeczy i zatroszczył się o nie. Sprzedaj je komuś, komu posłużą, Renaldzie. Wolałbym, żeby w moje kowadło nie bił byle kto. Sam wiesz, że te narzędzia gromadziłem przez dwadzieścia lat. - Ale, Thulinie! - Renaldowi prawie odebrało mowę. - Dokąd się wybierasz? Thulin odwrócił się do niego, oparł się o poręcz ganku i z powagą ściągnął brwi. - Nadchodzi burza - odparł. - Więc sobie umyśliłem, że czas ruszać na północ. - Burza? - zapytał Renald. - Chodzi ci o tę burzę, co wałęsa się po horyzoncie? Thulinie, wiem, że wygląda niedobrze... żebym sczezł i ze mną moje kości, naprawdę niedobrze... ale to nie powód, żeby uciekać. Przeżyliśmy tu już kilka burz. - Ale żadna nie była taka jak ta, mój przyjacielu - odparł Thulin. - To nie jest jedna z tych burz, na które nie zwracasz uwagi i starasz się przeczekać. - Thulinie? - dopytywał się wciąż Renald. - Co ty mówisz? Zanim jednak kowal zdążył odpowiedzieć, od wozu dobiegł ich głos Gallanhy: - Powiedziałeś mu o garnkach? - Ach, tak - zmitygował się Thulin. - Gallanha wyczyściła ten komplet miedzianych garnków, które zawsze podobały się twojej żonie. Aż lśnią. Znajdziesz je na stole w kuchni. Czekają na Auaine, oczywiście, jeżeli będzie je chciała. - To rzekłszy, Thulin skinął Renaldowi głową i ruszył z powrotem do wozu. Renald tylko siedział, zupełnie ogłupiały. Thulin zawsze był dość bezpośredni. Mówił, co myślał, potem zabierał się za swoje - 13 -

sprawy. To właśnie Renald w nim lubił. Ale kowal potrafił też przemknąć przez rozmowę jak toczący się głaz przez stado owiec, pozostawiając rozmówców w całkowitym oszołomieniu. Renal podniósł się z krzesła, położył na nim fajkę i ruszył za Thulinem przez podwórze. Dogonił go dopiero przy wozie, po drodze zdążył jeszcze rozejrzeć się na boki. „Żeby to wszystko sczezło" - pomyślał kolejny raz na widok martwych krzaków i zbrązowiałej trawy. Dużo się napracował przy tym ogrodzie. Kowal sprawdzał coś przy klatkach z ptakami przy burtach wozu. Renald już wyciągnął rękę, żeby schwytać go za ramię, ale zatrzymał go głos Gallanhy. - Chodź tu, Renaldzie - usłyszał. - Weź to. - W ręku trzymała kosz jaj, z koczka na głowie wysunęło się pojedyncze pasmo złotych włosów. Renald wyciągnął ręce po kosz. - Daj je Auaine. Wiem, że po pladze lisów z zeszłej jesieni zostało wam mało kur. Renald wziął do rąk kosz z białymi i brązowymi jajami. - To świetnie, Gallanho, ale dokąd się wybieracie? - Na północ, przyjacielu - powtórzył Thulin. Podszedł bliżej, położył obie ręce na ramionach Renalda. - Słyszałem, że tam zbiera się armia. Przydadzą im się kowale. - Proszę - zaczął Renald, unosząc kosz pełen jaj. - Zaczekajcie jeszcze choć kilka minut. Auaine właśnie wsadziła chleb do pieca, taki z miodem, jak lubicie. Możemy o tym porozmawiać nad planszą do kamieni. Thulin się zawahał. - Lepiej będzie, jak wyruszymy od razu - cicho powiedziała Gallanha. - Idzie burza. Thulin pokiwał głową, po czym wspiął się na kozioł wozu. - Być może w końcu i ty pojmiesz, Renaldzie, że trzeba jechać na - 14 -

północ. W takim wypadku lepiej zabierzcie wszystko ze sobą. - Urwał. - Radzisz sobie z narzędziami, potrafisz to i owo zrobić. Więc weź swoje najlepsze kosy i zrób z nich gizarmy. Dwie dobre kosy, przecież nie chcesz biegać z jakimś trzeciorzędnym żelazem. Najlepsze, ponieważ będziesz musiał ich używać. Renald zmarszczył brwi. - Skąd wiesz, że tam będzie armia? Thulinie, żebym sczezł, żaden ze mnie żołnierz! Thulin tymczasem ciągnął dalej, jakby nie słyszał słów tamtego. - Gizarmą możesz ściągnąć jeźdźca z konia, a potem go przebić. Kiedy się nad tym zastanawiam, to myślę sobie, że mógłbyś wziąć i te gorsze kosy i zrobić z nich kilka mieczy. - Co ja mogę wiedzieć o kuciu mieczy? Albo o posługiwaniu się mieczem, jeśli już o tym mowa? - Nauczysz się - oznajmił Thulin, zakręcając wozem na północ. Potrzebni będą wszyscy, Renaldzie. Każdy jeden. Idą na nas. - Obejrzał się na Renalda. - A miecz wcale nie tak trudno zrobić. Bierzesz ostrze kosy, prostujesz, potem osadzasz na nim kawałek drewna jako gardę, żeby ostrze broni wroga nie ześlizgnęło się i nie przecięło dłoni. Możesz go zrobić z rzeczy, które masz na podorędziu. Renald zamrugał. Nie zadał kolejnych pytań, ale nie przestał ich tworzyć. Myśli kłębiły się w jego głowie niczym krowy próbujące naraz wyjść z zagrody przez wąską bramę. - Weź ze sobą cały inwentarz, Renaldzie - powtórzył Thulin. - Będziesz miał co jeść... albo nakarmisz swoich... a poza tym przyda się mleko. A jeżeli nie, to zawsze znajdą się ludzie, od których będziesz mógł coś wyhandlować w zamian za wołowinę czy baraninę. Jednego możesz być pewny: jedzenia będzie brakować, ponieważ zimowe zapasy są już prawie na - 15 -

wyczerpaniu, a poza tym wszystko szybko się psuje. Więc weź wszystko, co masz. Suszoną fasolę, suszone owoce, wszystko. Renald oparł się o furtkę od strony podwórza. Czuł, jak ogarnia go słabość i zniechęcenie. Wreszcie wydusił z siebie jedno, krótkie pytanie: - Dlaczego? Thulin zawahał się, potem odwrócił i znowu położył dłoń na ramieniu Renalda. - Przykro mi, że żegnam się tak bez ceremonii. Cóż... dobrze wiesz, że nie radzę sobie ze słowami, Renaldzie. Nie wiem, czym jest ta burza. Ale wiem, co oznacza. Nigdy nie trzymałem miecza w dłoni, niemniej mój ojciec walczył w Wojnie z Aielami. Jestem Pogranicznikiem. Ta burza oznacza, że nadchodzi koniec, Renaldzie. A kiedy nadejdzie, powinniśmy być na miejscu. - Urwał, odwrócił się i spojrzał na północ, gdzie piętrzyło się czoło burzy. Wzrok miał taki, jakim chłop mógłby się wpatrywać w jadowitego węża znalezionego na polu. - Niech Światłość ma nas w swej opiece, przyjacielu. Powinniśmy tam być. Z tymi słowy cofnął dłoń i wspiął się z powrotem na kozioł. Renald stał w milczeniu i patrzył, jak tamten rusza, a potem kilkukrotnie smaga batem woły, kierując się na północ. Długo patrzył, czując ogarniające go coraz silniejsze odrętwienie. W oddali trzasnął piorun i odgłos ten był jak strzał z bata w garby wzgórz. Drzwi od domu otworzyły się, a chwilę potem zamknęły. Auaine przeszła przez podwórze i stanęła obok niego. Siwe włosy miała spięte w kok. Czas przyzwyczaił go do tego widoku. Auaine posiwiała wcześnie, zresztą Renald zawsze lubił ten kolor. Poza tym włosy były bardziej srebrne niż siwe. Jak tamte chmury. - 16 -

- To był Thulin? - zapytała Auaine, przyglądając się obłokowi pyłu ciągnącemu za odległym już wozem. Nad polną drogą wiatr bawił się pojedynczym czarnym piórkiem. - Tak. - I nie wstąpił, nawet na chwilę pogawędki? Renald pokręcił głową. - Och, Gallanha przysłała jajka! - Jedną ręką podniosła kosz, drugą zaczęła przekładać jaja do fartucha, żeby zanieść do domu. - Jest taka miła. Zostaw kosz na ziemi, jestem pewna, że ktoś po niego przyjdzie. Renald dalej patrzył nieruchomym spojrzeniem na północ. - Renaldzie? - zapytała Auaine. - Co w ciebie wstąpiło, stary koniu? - Wypolerowała garnki, są dla ciebie - powiedział. - Te z miedzianym dnem. Zostawiła je na stole w kuchni. Możesz je wziąć, jeśli chcesz. Auaine umilkła. Chwilę później do uszu Renalda dobiegł wilgotny trzask, obejrzał się przez ramię. Fartuch Auaine zwisał luźno, a jajka wysuwały się z niego jedno po drugim, rozbijając na ziemi. Spokojnym, lodowatym głosem Auaine zapytała: - Powiedziała coś jeszcze? Podrapał się po głowie, prawie już pozbawionej włosów. - Powiedziała, że nadciąga burza i że muszą ruszać na północ. Thulin namawiał nas, abyśmy też pojechali. Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Auaine w końcu zdołała unieść skraj fartucha, ratując tym sposobem większość jaj. Nawet nie spojrzała na wilgotną masę leżącą u jej stóp. Patrzyła na północ. - 17 -

Renald się odwrócił. Burza znowu była znacznie bliżej niż powinna. I jakimś sposobem zdawała się jeszcze bardziej mroczna. - Myślę, że powinniśmy go posłuchać, Renaldzie - rzekła w końcu Auaine. - Pójdę... zacznę pakować wszystko, co będzie nam potrzebne w drodze. Ty możesz się przejść po polach i powiedzieć ludziom. Wspominali, jak długo ich nie będzie? - Nie - odparł. - W sumie nawet nie potrafili dokładnie wytłumaczyć, o co im chodzi. Mówili tylko, że musimy jechać na północ, tam gdzie burza. I... że to koniec. Auaine głośno westchnęła. - Cóż, idź, powiedz ludziom, żeby się zbierali. Ja zajmę się domem. Żwawo pobiegła do domu, a Renald zmusił się, aby oderwać spojrzenie od szalejącej w oddali burzy. Obszedł dom dookoła, wszedł na podwórze przed stodołą, głośno zwołując swoich pracowników. Dzielna gromadka, wszystko porządni ludzie. Jego synowie postanowili szukać szczęścia gdzie indziej, ale tych sześciu prawie zastępowało mu synów. Merk, Favidan, Rinnin, Veshir i Adamad skupili się wokół niego. Renald, mimo iż wciąż z lekka oszołomiony, posłał dwóch po zwierzęta, kolejnych dwóch, żeby zapakowali ziarno i prowiant, który został z zimy, a ostatniego na poszukiwanie Geleniego, który poszedł do wioski po jakieś inne ziarno na wypadek, gdyby przyczyną nieudanych siewów był zły stan ich zapasów. Pięciu mężczyzn rozbiegło się do swoich zadań. Renald jeszcze przez chwilę stał pośrodku podwórza. Wreszcie wszedł do stodoły, gdzie znajdowała jego lekka kuźnia, i wyciągnął ją na światło słońca. Myliłby się każdy, kto by sądził, że miał do dyspozycji tylko pojedyncze kowadło - była to kompletna, kompaktowa kuźnia przeznaczona do transportu. Konstrukcja była - 18 -

osadzona na rolkach - nie można przecież rozpalać ognia w stodole. Unoszący się w powietrzu pył zająłby się w mgnieniu oka. Z wysiłkiem podniósł uchwyty i zaciągnął kuźnię do zadaszonej ceglanej niszy wydzielonej z podwórza, gdzie w razie potrzeby można było dokonywać bieżących napraw. Godzinę później ogień już buzował na palenisku. Oczywiście umiejętnościami nie dorównywał Thulinowi, jednak od ojca nauczył się, że nawet ograniczona biegłość kowalska może niekiedy okazać się potrzebna. Czasami nie było czasu na to, żeby jeździć do wioski z każdym pękniętym zawiasem. Chmury wciąż kłębiły się na niebie. Starając się nie patrzeć na nie, zostawił kuźnię i wrócił do stodoły. Chmury wisiały za jego plecami jak zerkające przez ramię oczy. Przez szczeliny w ścianach stodoły sączyło się światło, kładąc smugami na sianie i zalegającym polepę kurzu. Stodołę sam zbudował dobrych dwadzieścia pięć lat temu. Od dawna planował wymianę kilku wypaczonych gontów z dachu, ale jakoś nie znalazł wolnej chwili. Podszedł do ściany z narzędziami, sięgnął po swoją trzecią, najlepszą kosę, ale zamarł z wyciągniętą dłonią. Odetchnął głęboko i wziął do ręki najlepszą. Potem wrócił do kuźni i zdjął kosę ze styliska. Już chciał odrzucić drzewce na bok, gdy zobaczył Veshira - najstarszego z najmitów - który szedł w jego stronę, wiodąc za sobą dwie kozy. Na widok ostrza kosy na kowadle oblicze Veshira sposępniało. Przywiązał kozy do jakiegoś palika, po czym podbiegł do Renalda i stanął przed nim, ale nic nie powiedział. Jak wykuć gizarmę? Thulin zapewniał, że broń idealnie nadaje się do ściągania jeźdźca z konia. Cóż, przede wszystkim trzeba zastąpić stylisko znacznie dłuższym drzewcem, najlepiej jesionowym. Wystającą z tulei kosy część drzewca obić blachą i zamienić w zaimprowizowany grot. Potem rozgrzać ostrze kosy i - 19 -

odbić je gdzieś w połowie, tworząc hak, którym da się jeźdźca ściągnąć z konia, a może i przy okazji ciąć. Wsadził metal w płonące węgle, po czym włożył i przewiązał fartuch. Veshir stał przy nim od kilku minut, przyglądając się. W końcu podszedł jeszcze bliżej, schwycił Renalda za ramię. - Renaldzie, co ty robisz? Renald strząsnął jego dłoń. - Jedziemy na północ. Nadciąga burza, a my jedziemy na północ. - Jedziemy na północ tylko dlatego, że nadciąga burza? To szaleństwo! Powtórzył prawie słowo w słowo to, co Renald wcześniej próbował wytłumaczyć Thulinowi. W oddali zagrzmiało. Thulin miał rację. Uprawy... niebo... jedzenie psujące się bez powodu. Jeszcze zanim wdał się w tę mętną rozmowę z Thulinem, Renald już wiedział. W głębi serca wiedział. Ta burza nie przetoczy się nad ich głowami i nie zniknie gdzieś w dali. Trzeba stawić jej czoło. - Veshirze - zaczął Renald, spoglądając na tamtego - pomagałeś mi na tej farmie, od... od jakichś piętnastu lat, zgadza się? Byłeś pierwszym człowiekiem, jakiego nająłem. Czy traktowałem dobrze ciebie i pozostałych? - Traktowałeś mnie dobrze - odparł Veshir. - Ale, żebym sczezł, Renaldzie, nigdy nie sądziłem, że kiedyś opuścisz farmę! Uprawy zmarnieją i obrócą się w proch, jeżeli je zostawimy. To nie jest jakaś deszczowa farma południa. Nie możemy tak po prostu sobie pójść... - Możemy - odparł Renald. - Ponieważ jeśli nie pójdziemy, nie będzie miało żadnego znaczenia, czy zasialiśmy, czy nie. Veshir zmarszczył brwi. - 20 -

- Synu - ciągnął dalej Renald - zrobisz, jak mówię, i koniec gadania. Przyprowadź resztę zwierząt. Veshir odszedł niezbyt pewnym krokiem, ale najwyraźniej nie miał zamiaru dalej protestować. To był dobry człowiek, choć czasami zbyt łatwo ponosiły go emocje. Renald wyciągnął z ognia rozpalony, lśniący bielą metal. Położył ostrze na niewielkim kowadle i zaczął uderzać w miejsce, gdzie zamocowana była tuleja, spłaszczając je. Uderzenia młota w metal brzmiały jakoś bardziej donośnie, niż powinny. Za bardzo przypominały echa zlewających się gromów. Jakby każde uderzenie samo w sobie należało do burzy. Pracował, wsłuchując się w odgłosy kucia. Powoli zaczynało mu się zdawać, że słyszy w nich słowa. Jakby ktoś niewyraźnie mamrotał mu gdzieś nad uchem. Przez cały czas jedno i to samo zdanie: „Burza nadchodzi. Burza nadchodzi...". Mimo to nie przestawał kuć, starając się nie uszkodzić ostrza kosy, a równocześnie prostując je i na końcu wykuwając hak. Wciąż nie rozumiał dlaczego. Te wątpliwości jakoś mu jednak już mniej doskwierały. Nadchodziła burza i należało się przygotować. Falendre przyglądała się, jak krzywonodzy kawalerzyści przerzucają zawinięte w koc ciało Tanery przez siodło, i znowu musiała walczyć ze łzami napływającymi do oczu, z pragnieniem zwymiotowania. Była w towarzystwie najstarsza, więc powinna stanowić wzór opanowania, którego oczekiwała od ocalałych sul'dam. Powtarzała sobie wciąż, że widziała w życiu gorsze rzeczy, bitwy, w trakcie których ginęła niejedna sul'dam, niejedna damane. Ale takie myśli przywoływały tylko kolejne obrazy śmierci Tanery i jej Miri, przed którymi wzdragał się jej umysł. - 21 -

Falendre gładziła po głowie swoją Nenci, próbowała przekazać jej przez a'dam kojące uczucia, ale przytulona do jej boku damane tylko jęczała bez ustanku. Zazwyczaj takie zabiegi przynosiły szybki skutek, lecz nie dzisiaj. Prawdopodobnie dlatego, że w niej samej szalał emocjonalny zamęt. Gdyby tylko potrafiła zapomnieć tę straszną chwilę, gdy jej damane została oddzielona tarczą od Źródła... i to, przez kogo została oddzielona. Przez co. Nenci zajęczała znowu. - Dostarczysz wiadomość, jak ci kazałem? - rozległ się za jej plecami głos mężczyzny. Nie, to nie był żaden mężczyzna, a przynajmniej nie był to żaden zwyczajny mężczyzna. Na dźwięk jego głosu zapiekło ją w żołądku, kwaśny smak podszedł do gardła. Zmusiła się, żeby się odwrócić, spojrzeć w jego zimne, twarde oczy. Ich kolor zmieniał się wraz z poruszeniami głowy, raz były błękitne, raz szare, ale zawsze lśniły niczym wypolerowane klejnoty. W swoim życiu spotkała wielu twardych, niezłomnych mężczyzn, czy jednak mogła szczerze przyznać, że widziała takiego, który stracił rękę, a chwilę później po prostu podniósł ją z ziemi niby upuszczoną rękawicę? Skłoniła się ceremonialnie, lekko ciągnąc za a'dam i zmuszając tym samym Nenci do powtórzenia jej gestu. Na razie, mając na uwadze okoliczności, traktowane były nieźle - pozwolono im się nawet umyć - a poza tym rzekomo wkrótce miały odzyskać wolność. Ale czy w obliczu tego człowieka można było być czegokolwiek pewną? Któż potrafiłby przeniknąć jego myśli i ich niespodziane zwroty? Obietnica wolności mogła być częścią jakiejś skomplikowanej intrygi. - Dostarczę twoją wiadomość z całą należytą pieczołowitością, na jaką zasługuje - zaczęła, lecz po chwili język stanął jej kołkiem. Jakim posłużyć się honorowym tytułem? - Mój Lordzie Smoku - dodała pośpiesznie. Słowa z trudem przeszły przez - 22 -

gardło, on jednak tylko skinął głową, więc pewnie uznał tytuł za wystarczający. W jednej z tych niemożliwych dziur w powietrzu pojawiła się jakaś marath'damane. Młoda kobieta z włosami zaplecionymi w długi warkocz. Klejnotów miała na sobie tyle, że spokojnie starczyłoby dla arystokratki Krwi; nie wiedzieć czemu, czoło między jej brwiami zdobiła mała czerwona kropka. - Jak długo jeszcze masz zamiar tu marudzić, Rand? - rzuciła ostre pytanie, jakby ten młodzieniec o twardych oczach był jej służącym, a nie tym, kim przecież był. - Przecież jesteśmy niedaleko Ebou Dar, nieprawdaż? Wiesz, że tam pełno Seanchan i na pewno wszędzie po niebie uwijają się rakeny. - Cadsuane przysłała cię z tym pytaniem? - odpowiedział pytaniem na pytanie i lekko się zaczerwienił. - Już niedługo, Nynaeve. Jeszcze parę minut. Młoda kobieta objęła spojrzeniem resztę sul'dam i damane, które najwyraźniej postanowiły pójść za przykładem Falendre i udawać, że nie dostrzegają żadnych marath'damane, o mężczyznach w czarnych kaftanach już nie wspominając. Poza tym trzymały się, jak która umiała. Surya zmyła krew z twarzy, oczyściła też buzię swojej Tabi, Malian zdążyła już opatrzyć im głowy - grube warstwy bandaży wyglądały jak dziwaczne kapelusze. Ciar tymczasem jako tako doprowadziła do porządku swoją suknię splamioną wymiocinami. - Dalej uważam, że powinnam je Uzdrowić - znienacka rzekła Nynaeve. - Urazy głowy mogą spowodować skutki, które nie od razu są widoczne. Na dźwięk tych słów oblicze Suryi stwardniało, ona sama zaś szarpnięciem a'dam skłoniła Tabi do zajęcia miejsca za nią, jakby chciała ją chronić. Jakby mogła ją ochronić. Jasne oczy damane rozszerzyły się ze strachu. - 23 -

Falendre wykonała błagalny gest w stronę młodego człowieka. Wedle wszelkich wskazań - Smoka Odrodzonego. - Proszę, nie. Otrzymają wszelką niezbędną pomoc medyczną, gdy tylko dotrzemy do Ebou Dar. - Daj spokój, Nynaeve - powiedział młodzieniec. - Jeżeli nie chcą być Uzdrawiane, to ich przecież nie zmusisz. - Marath'damane obrzuciła go chmurnym spojrzeniem, ściskając warkocz tak mocno, że aż jej kłykcie pobielały. Zignorował ją i zwrócił się do Falendre: - Trakt do Ebou Dar znajdziecie mniej więcej o godzinę drogi stąd na wschód. Jeżeli się postaracie, dotrzecie do miasta przed zmierzchem. Tarcze oddzielające damane od Źródła znikną za jakieś pół godziny. Czy mogę to samo powiedzieć o tarczach uplecionych z saidara, Nynaeve? - Tamta tylko popatrzyła na niego groźnie i nic nie odpowiedziała. - Tak czy nie, Nynaeve? - Pół godziny - rzekła w końcu. - Ale to nie w porządku, Randzie al'Thorze. Odesłanie tych damane z powrotem. To nie w porządku, i dobrze o tym wiesz. Przez moment z jego oczu wyzierał jeszcze większy chłód. Nie stały się przez to twardsze, ponieważ to byłoby chyba niemożliwe. Ale przez chwilę były jak lodowe jaskinie. - Znacznie lepiej wiedziałem, co jest w porządku, a co nie, kiedy miałem pod opieką tylko kilka owiec - oznajmił cicho. - Teraz nie zawsze do końca wiem, co te słowa znaczą. - Odwrócił się od niej i podniósł głos: - Logain, zabierz wszystkich z powrotem przez bramę. Nie, nie, Merise. Nie próbuję ci wydawać rozkazów. Grzecznie pytam: czy zechcesz nam towarzyszyć? Brama wkrótce zostanie zamknięta. Marath'damane samozwańczo mieniące się Aes Sedai zaczęły szybko przechodzić przez jedną z tych obłędnych dziur w powietrzu, razem z nimi szli ubrani na czarno mężczyźni, - 24 -

Asha'mani i żołnierze o haczykowatych nosach. Kilku jeszcze raz sprawdziło więzy krępujące ciało Tanery przy końskim siodle. Zwierzęta też otrzymały od Smoka Odrodzonego. Dziwne, że po wszystkim, co się tu wydarzyło, okazał im jeszcze taką łaskę. Młodzieniec o twardych oczach zwrócił się do niej: - Powtórz otrzymane polecenia. - Mam wrócić do Ebou Dar z wiadomością dla naszych przywódców, którzy tam kwaterują. - Z wiadomością dla Córki Dziewięciu Księżyców - surowo poprawił ją Smok Odrodzony. - Masz ją dostarczyć osobiście. Falendre zachwiała się na nogach. Żadną miarą nie była godna, aby mówić osobiście z kimkolwiek z Krwi, nie wspominając już o Wysokiej Damie, córce Imperatorowej, oby żyła wiecznie! Ale z wyrazu twarzy mężczyzny z łatwością mogła odczytać, że nie dopuszcza żadnych sprzeciwów. Falendre sama będzie musiała rozwiązać ten problem. - Dostarczę jej twoją wiadomość - podjęła po chwili. - I powiem jej, że... że nie żywisz wobec niej złych uczuć za tę napaść, i że chcesz się z nią spotkać. - Że wciąż się chcę z nią spotkać - powiedział Smok Odrodzony, kładąc nacisk na słowo „wciąż". Na ile Falendre się orientowała, do Córki Dziewięciu Księżyców nigdy nie dotarła żadna propozycja spotkania. Zostało ono zaaranżowane w tajemnicy przez Anath. Stąd też brała się rosnąca pewność Falendre, że stojący przed nią mężczyzna musi być Smokiem Odrodzonym. Ponieważ tylko Smok Odrodzony mógł stanąć twarzą w twarz z jedną z Przeklętych i nie tylko wyjść z tego spotkania z życiem, ale wyjść zeń jako zwycięzca. A więc to prawda? Anath naprawdę była jedną z Przeklętych? Umysł Falendre buntował się przeciwko tej myśli. Niemożliwe. A jednak oto miała przed sobą Smoka Odrodzonego. Skoro żył, - 25 -