LILIAN JACKSON BRAUN
KOT KTÓRY, CZYTAŁ WSPAK
TYTUŁ ORYGINALNY SERII: THE CAT WHO... SERIES!
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE CAT WHO COULD READ BACKWARDS
TŁUMACZENIE Z ORYGINAŁU: STANISŁAW KROSZCZYŃSKI
Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran, którego nazwisko już od dwóch dziesięcioleci wprowadzało w błąd zecerów i
korektorów, przybył na spotkanie z redaktorem naczelnym „Daily Fluxion" o piętnaście minut za
wcześnie.
Czekając na recepcji, sięgnął po egzemplarz wczesnego wydania gazety i obejrzał pierwszą stronę.
Zapoznał się z prognozą pogody (miało być nadspodziewanie ciepło jak na tę porę roku), sprawdził, jaki
jest nakład gazety (427 463 egzemplarzy), i przyjrzał się z należytym podziwem wydrukowanej kursywą
dumnej dewizie Fiat Flux.
Przeczytał redakcyjny artykuł poświęcony procesowi o morderstwo oraz drugi, mniejszy, o
kandydatach na stanowisko gubernatora, znajdując w nim dwie literówki. Odnotował fakt, że muzeum nie
zdołało zdobyć miliona dolarów subwencji, na którą liczyło, ale tę notkę przejrzał tylko pobieżnie, nie
wdając się w szczegóły. Zlekceważył wiadomość o kotku, który utknął w rynnie, natomiast przeczytał
wszystkie inne artykuły: „Glina sięga po klamkę w starciu z bandytą", „Do zobaczenia w kiciu, moja
kiciu!", „Kursy giełdowe w górę, nastroje wśród Demokratów opadają"...
Zza oszklonych drzwi dobiegały go dobrze znajome odgłosy - stukot maszyn do pisania, terkot
dalekopisów i przeraźliwe dzwonki telefonów. Dźwięki te sprawiły, że jego sumiaste, szpakowate wąsy
najeżyły się, przygładził je więc knykciami. Stęsknił się już za widokiem chaosu i zamieszania, jakie
zawsze panuje w dziale miejskim przed zamknięciem numeru, podszedł, więc do szyby, żeby popatrzeć.
Nie mylił się, co do dźwięków, ale widok, który ukazał się jego oczom, był zgoła odmienny od
oczekiwanego. Żaluzje wisiały równo, wcale nie były poprzekrzywiane. Na lśniących od czystości
biurkach panował porządek. Pogniecione kartki i wycinki, którymi powinna być usiana podłoga,
znajdowały się w drucianych koszach na śmieci. Gdy kontemplował w zdumieniu tę scenerię, nagle
dosłyszał odgłos całkiem obcy, który w żadnym ze znanych mu działów miejskich redakcji nie obił się o
jego uszy. Jakiś stażysta wtykał żółte ołówki do niewielkiego otworu hałaśliwej maszynki. Elektryczna
temperówka! Qwilleran wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nigdy nie przypuszczał, że do tego
dojdzie. Jednocześnie uświadomił sobie, na jak długo wypadł z obiegu.
Z pomieszczenia działu miejskiego wybiegł inny stażysta, miał na nogach tenisówki.
- Pan Qwilleran? Szef czeka na pana.
Qwilleran poszedł za nim do oddzielonego przepierzeniem pomieszczenia, w którym rzeczywiście
oczekiwał go redaktor naczelny - ze szczerym uśmiechem i uściskiem dłoni.
- A więc mam przyjemność poznać pana Jima Qwillerana! Wiele o panu słyszałem.
Ciekawe, jak wiele - pomyślał Qwilleran - i na ile te wieści przedstawiają mnie w niekorzystnym
świetle. W swoim życiorysie wysłanym do „Daily Fluxion" opisał przebieg kariery, która nie wyglądała
najlepiej: pracował już jako dziennikarz sportowy, reporter kryminalny, korespondent wojenny, zdobył
nawet Publisher’s Trophy, nagrodę wydawców, a wreszcie napisał też książkę o miejskich środowiskach
przestępczych. Potem jednak następowała cała lista krótkich zleceń dla coraz mniejszych gazet, następnie
zaś zdecydowanie zbyt długo pozostawał bez zajęcia, o którym warto by wspomnieć w CV.
- Doskonale pamiętam pańskie sprawozdanie z procesu, za które przyznano panu Publisher’s Trophy -
oznajmił naczelny. - Byłem wtedy początkującym reporterem i bardzo pana podziwiałem.
Sądząc po wieku i sposobie bycia swego rozmówcy, Qwilleran doszedł do wniosku, że ma przed
sobą przedstawiciela nowej generacji dziennikarzy, jednego z tych, dla których praca w gazecie jest
zajęciem wymagającym określonych umiejętności, nie zaś czymś w rodzaju misji. Tymczasem Qwilleran
zawsze pracował z tą drugą odmianą dziennikarzy - ze staromodnymi idealistami walczącymi o świętą
sprawę, o prawdę oraz swobodny dostęp do informacji.
- Z pańskim doświadczeniem - ciągnął redaktor - może pan być rozczarowany naszą ofertą. Nie mamy
do zaproponowania nic poza biurkiem w naszym dziale kulturalnym, ale chętnie byśmy tam pana widzieli,
przynajmniej dopóki nie zwolni się jakieś miejsce w dziale miejskim.
- I dopóki nie udowodnię, że nadaję się do tej pracy? - Qwilleran popatrzył redaktorowi prosto w
oczy. Miał już za sobą niejedną taką upokarzającą rozmowę. Sztuka polegała na tym, by zachować
odpowiednią równowagę między skromnością a pewnością siebie.
- To oczywiste. I co pan na to?
- Jak na razie - czemu nie. W tej chwili najważniejsze jest dla mnie, żeby powrócić do pracy w
gazecie. Pracowałem już w kilku miastach i raczej się naciąłem. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj. Do
całkiem obcego miejsca, w poszukiwaniu dynamicznego dziennika, nowych wyzwań. Myślę, że sobie
poradzę.
- Na pewno! - oznajmił redaktor, szczerząc zęby w uśmiechu. - A oto dziedzina, którą chcielibyśmy
panu powierzyć: potrzebujemy felietonisty zajmującego się sztuką.
- Sztuką! - Qwilleran skrzywił się i w myślach od razu ułożył tytuł: „Dziennikarski wyga zrobiony w
konia i posłany na zieloną trawkę".
- Zna się pan trochę na sztuce? Qwilleran nie zamierzał blefować.
- Nie odróżniłbym Wenus z Milo od Statuy Wolności.
- Właśnie kogoś takiego nam trzeba! Im mniej się człowiek na tym zna, tym świeższe ma spojrzenie.
W naszym mieście sztuka wprost rozkwita, więc musimy poświęcić jej więcej uwagi. Nasz krytyk pisze
recenzje dwa razy w tygodniu, ale brakuje nam doświadczonego dziennikarza, który pisałby artykuły o
samych artystach. Materiału jest pod dostatkiem. Zresztą pewnie zdaje pan sobie sprawę, że w
dzisiejszych czasach artystów jest więcej niż psów czy kotów.
Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni.
- Będzie pan podlegał redaktorowi działu kulturalnego, ale zachowa pan dużą niezależność i
inicjatywa z pańskiej strony będzie mile widziana. Chcemy, żeby pan wkręcił się w środowisko, poznał
całe mnóstwo artystów, zaprzyjaźnił się, z kim trzeba, i zdobył przy okazji przyjaciół dla gazety.
Qwilleran w duchu ułożył kolejny tytuł: „Na co przyszło dziennikarzowi: praca w promocji!" Tak,
tylko, że ta praca była mu bardzo potrzebna. Jego dziennikarskie sumienie musiało liczyć się z sytuacją
wyższej konieczności.
- No cóż - odezwał się. - Nie jestem pewien...
- Otrze się pan o wyższe sfery, a taka odmiana dobrze panu zrobi. Pewnie już dość pan miał w życiu
do czynienia z wyrokowcami i kanciarzami.
Jeżące się wąsy Qwillerana próbowały mu dać do zrozumienia, co myślą o wyższych sferach, lecz ich
właściciel zachował dyplomatyczne milczenie.
Naczelny zerknął na zegarek i wstał.
- Najlepiej niech pan pójdzie na górę i porozmawia z Archem Rikerem. On panu wyjaśni...
- Arch Riker! A co on tu robi?
- Jest szefem działu kulturalnego. Pan go zna?
- Pracowaliśmy razem w Chicago, wiele lat temu.
- Świetnie! Od niego dowie się pan wszystkich szczegółów i mam nadzieję, że zechce pan dołączyć
do zespołu „Fluxion".
Redaktor wyciągnął dłoń i obdarzył go zawodowym uśmiechem.
Qwilleran przeszedł znów przez dział miejski, mijając rzędy białych koszul z podwiniętymi
rękawami, głowy pochylone w skupieniu nad maszynami do pisania oraz reporterkę - w każdej redakcji
jest przynajmniej jedna taka dziewczyna. Tylko ona spojrzała na niego z zaciekawieniem, co sprawiło, że
wyprostował się na całe sto osiemdziesiąt siedem centymetrów swojego wzrostu, wciągnął zbyteczne
pięć kilo, które zgromadziło się pod paskiem, i przygładził włosy dłonią. Wciąż jeszcze na każdy siwy
włos mógł pochwalić się trzema czarnymi i dotyczyło to zarówno czupryny, jak i wąsów.
Na piętrze zastał Archa Rikera zajmującego honorowe miejsce pośród biurek, maszyn do pisania i
telefonów - wszystko zaś utrzymane było w kolorze zielonego groszku.
- Dziwne, nie? - stwierdził Arch przepraszającym tonem. - Ponoć jest to kolor oliwkowy i ma mieć
kojące działanie. Widzisz, jak o nas dbają? Osobiście uważam, że wygląda to ohydnie.
Dział kulturalny był mniejszym wydaniem działu miejskiego - minus atmosfera nerwowego
pośpiechu. Tu panował spokój, wypełniający pomieszczenie niczym mgła. Na pierwszy rzut oka wszyscy
pracownicy byli tu o jakieś dziesięć lat starsi, zresztą sam Arch również był jakby pulchniejszy niż kiedyś
i miał na głowie mniej włosów.
- Jim, jak miło znowu cię zobaczyć - rzekł. - Czy nadal piszesz swoje nazwisko przez „w"?
- Taka jest jego prawidłowa szkocka pisownia - stwierdził Qwilleran z naciskiem.
- I jak widzę, nie pozbyłeś się tego wielkiego wąsiska.
- To moja jedyna pamiątka z wojny - znów przygładził je troskliwie.
- Jak się miewa żona, Jim?
- Mówisz o mojej byłej żonie?
- Oj, nie wiedziałem. Przepraszam.
- Nie mówmy o tym... Jaką pracę masz dla mnie?
- Łatwizna! Jeżeli chcesz zacząć od dzisiaj, mógłbyś zrobić dla nas kawałek na niedzielę.
- Jeszcze nie zdecydowałem, czy przyjmę tę pracę.
- Przyjmiesz, przyjmiesz - zapewnił go Arch. - Jest w sam raz dla ciebie.
- Biorąc pod uwagę moje ostatnie osiągnięcia, tak?
- Zrobiłeś się drażliwy, czy co? Zapomnij o tym i przestań się zadręczać.
Qwilleran w zamyśleniu przykręcił wąsa.
- Zawsze mogę spróbować. Dasz mi coś na próbę?
- Jak sobie życzysz.
- Coś konkretnego?
- Tak - Arch Riker wydobył z segregatora arkusz różowego papieru. - Co ci powiedział szef?
- Właściwie nic - odparł Qwilleran. - Tylko tyle, że chce pokazywać artystów z ludzką twarzą.
- Otóż właśnie dostałem od niego różowe memo, w którym domaga się artykułu o facecie
nazywającym się Cal Halapay.
- I co?
- We „Fluxion" obowiązuje swoisty kod barw. Niebieski papier oznacza „poufne". Żółty - to
niezobowiązująca sugestia, natomiast różowy znaczy „pilne, natychmiast, na wczoraj".
- Czemu Cal Halapay jest taki pilny i na wczoraj?
- Wobec zaistniałych okoliczności może lepiej będzie, jeżeli nie będziesz za wiele wiedział. Idź do
niego bez przygotowania, zawrzyj z facetem znajomość i napisz coś, co się da czytać. Sam wiesz, jak to
się robi.
- Gdzie go znajdę?
- Chyba najlepiej zadzwonić do jego biura. Zawodowo zajmuje się reklamą i prowadzi cieszącą się
powodzeniem agencję, natomiast w wolnych chwilach uprawia malarstwo olejne. Maluje mianowicie
dzieci. Jego obrazy robią furorę. Wiesz, dzieci z kręconymi lokami i różowiutkimi policzkami.
Wyglądają, jakby miały dostać apopleksji, ale ludzie to kupują... Nie masz ochoty na lunch? Moglibyśmy
pójść do klubu prasowego.
Leciutki elektryczny sygnał, jaki wysłały mu jego wąsy, przypomniał Qwilleranowi, że swego czasu
kluby prasowe były jego życiem, miłością, hobby, domem i inspiracją.
Ten akurat mieścił się naprzeciwko nowego budynku komendy głównej policji, w fortecy o
okratowanych oknach, a zbudowanej z poczerniałego od starości wapienia... czyli w dawnym więzieniu
okręgowym. Kamienne schody, wyżłobione od wieloletniego użytkowania, pokryte były wyraźnymi
śladami odwilży, której w lutym nikt się nie spodziewał. Stare boazerie w sieni połyskiwały czerwienią
spod niezliczonych warstw lakieru.
- Możemy zjeść w barze - poinformował go Arch - albo iść na górę do sali restauracyjnej. Mają tam
obrusy na stolikach.
- Zjedzmy tutaj - zaproponował Qwilleran.
W barze panował półmrok i gwar hałaśliwych rozmów, czasem tylko zniżano głos do
konfidencjonalnego szeptu. Qwilleran wiedział doskonale, co to oznacza: plotki przekazywane z ust do
ust, początki kampanii i nieoficjalne załatwianie spraw przy hamburgerze oraz piwie.
Znaleźli dwa wolne stołki przy barze; powitał ich barman odziany w czerwoną marynarkę oraz
konspiracyjny uśmiech na twarzy, jasno dający do zrozumienia, iż jego właściciel dysponuje
nieprzebranym zasobem poufnych informacji. Qwilleran doskonale pamiętał, że to właśnie dzięki
barmanom z klubów dziennikarskich zdarzało mu się trafiać na najlepsze tematy.
- Dla mnie szkocka z wodą - zamówił Arch.
- Podwójny sok pomidorowy z lodem - rzucił Qwilleran.
- Podwójny pomidorowy z lodem - powtórzył barman. - Dodać limonki i trochę sosu Worcestershire?
- Nie, dziękuję.
- Nie? Burmistrz, który jest moim przyjacielem, właśnie tak lubi najbardziej - rzekł barman z
przechwałką w głosie.
- Nie, jednak nie.
- W takim razie kropelkę tabasco dla ostrzejszego smaku?
- Nie, bez niczego.
Barmanowi zrzedła mina, więc Arch zapewnił go:
- Mój kolega nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z artystą... to jest Jim Qwilleran, zaczyna u
nas pracę. Jim, to jest Bruno. Przyrządzane przez niego drinki cechuje spora doza osobistej ekspresji.
- Dla mnie mniej ekspresji, a więcej alkoholu - rozległ się tubalny głos za plecami Qwillerana. - Hej,
Bruno, poproszę martini, bez żadnego śmiecia. Bez oliwek, bez soku cytrynowego, bez anchois ani
malutkich, piklowanych pomidorków.
Qwilleran odwrócił się i stanął twarzą w twarz z cygarem trzymanym w wyszczerzonych zębach,
nieproporcjonalnie wielkim w stosunku do szczupłego, młodego człowieka, który je palił. Czarna linka
zwisająca z kieszeni na jego piersi najwyraźniej przymocowana była do światłomierza. Facet był
hałaśliwy, zawadiacki i pewny siebie. Qwilleranowi od razu przypadł do gustu.
- Ten błazen - wyjaśnił Qwilleranowi Arch - to Odd Bunsen z naszego działu foto... Odd,
przedstawiam ci mojego starego przyjaciela, Jima Qwillerana. Mamy nadzieję, że dołączy do naszego
zespołu.
Fotograf wyciągnął do niego dłoń.
- Miło mi. Może cygarko?
- Palę fajkę. Ale dziękuję.
Odd przyjrzał się uważnie i z zainteresowaniem bujnym wąsom Qwillerana.
- Zarost trochę się panu wymyka spod kontroli. Nie obawia się pan pożaru od tej fajki?
- Ten czarny sznurek - wyjaśnił Arch - który zwisa z kieszeni pana Bunsena, służy do tego, żeby
przywiązać go za głowę w razie potrzeby. Jednak facet bywa niekiedy użyteczny. Dowiesz się od niego
więcej, niż gdybyś poszedł do biblioteki. Może mógłby ci coś powiedzieć o Calu Halapayu.
- Jasne - potwierdził fotograf. - Co chcecie wiedzieć? Niezłą ma żonkę, 86-56-81. Mówię o
wymiarach.
- A co to za jeden, ten Halapay? - spytał Qwilleran.
Odd Bunsen przez chwilę wpatrywał się w dym ze swojego cygara.
- Reklamiarz. Właściciel dużej agencji. Wycenia się go na dobre parę milionów. Mieszka na Lost
Lake Hills. Piękny dom, wielkie atelier, w którym maluje, i dwa baseny. Dwa, wyobrażacie to sobie? Z
wodą krucho, więc ten drugi pewnie jest napełniany burbonem.
- Ma jakąś rodzinę?
- Dwoje czy troje dzieciaków. Fantastyczną żonę. Halapay jest właścicielem wyspy na Karaibach i
rancza w Oregonie, ma też kilka prywatnych samolotów. Wszystko, co można kupić za pieniądze. No i nie
można powiedzieć, żeby był sknerą. Facet ma gest.
- A te jego obrazy?
- Mocna rzecz, naprawdę mocna! - stwierdził Odd. - Jeden z nich zdobi mój salon. Podarował mi go
po tym, jak robiłem zdjęcia jego żony zeszłą jesienią, podczas balu dobroczynnego. Dwójka dzieci z
kręconymi włoskami... A teraz muszę coś zjeść, żeby zdążyć przed pierwszą, bo mam umówioną sesję.
Arch osuszył szklaneczkę.
- Pogadaj z Halapayem - poradził Qwilleranowi - i przy okazji spróbuj się zorientować, jakie zdjęcia
będzie można zrobić. Postaramy się wziąć do tego Odda Bunsena. To nasz najlepszy fotograf. Warto
pomyśleć o zdjęciach w kolorze, nie zaszkodziłoby, jeżeli zamieścimy kilka barwnych reprodukcji.
- Różowe memo to nie przelewki, co? - zaśmiał się Qwilleran. - Jakie są powiązania między
Halapayem i „Daily Fluxion"?
- Ja się jeszcze napiję - odparł na to Arch. - Chcesz drugi soczek?
Qwilleran nie upierał się przy swoim pytaniu, ale zamiast niego zadał następne:
- Powiedz mi szczerze, Arch. Dlaczego chcecie mi dać tę kolumnę o sztuce? Dlaczego właśnie ja
jestem szczęśliwym wybrańcem?
- Bo tak zawsze dzieje się w gazetach. Specjaliści od bejsbolu zostają krytykami teatralnymi, a ci, co
znają się na religii i wyznaniach, dostają rubrykę poświęconą życiu nocnemu. Zresztą sam przecież wiesz.
Qwilleran pokiwał głową i melancholijnie przygładził wąsy.
- Powiedz mi w takim razie coś o waszym krytyku sztuki. Czy jeśli przyjmę tę robotę, będę z nim
pracował? A może z nią, bo nawet nie wiem, jakiej jest płci.
- To facet - odpowiedział Arch. - On pisze recenzje, a ty będziesz robił reportaże i przedstawiał
sylwetki postaci. Myślę, że nie będziecie sobie wchodzić w drogę.
- A on nie pracuje w twoim dziale?
- Nie, nigdy tu nie przychodzi. Pisze swoje teksty w domu, nagrywa je na taśmę i przysyła do nas za
pośrednictwem gońca raz albo dwa razy w tygodniu. Musimy je spisywać z nagrania, co jest dość
uciążliwe.
- Czemu tak stroni od redakcji? Nie podoba mu się kolor zielonego groszku?
- Nie pytaj mnie. Dogadał się z kierownictwem. Ma z „Fluxion" bardzo korzystną umowę.
- Jaki on jest?
- Wyniosły. Uparty. Trudny w pożyciu.
- Jak miło. Młody czy stary?
- Coś pomiędzy jednym i drugim. Mieszka samotnie - z kotem, wyobrażasz to sobie? Wielu ludzi
uważa, że to ten zwierzak pisze recenzje, i kto wie, czy nie mają racji.
- A dobrze pisze?
- On sam jest przekonany, że tak. Tego samego zdania jest też najwyraźniej nasza dyrekcja. - Arch
poprawił się na stołku, nim dodał: - Krążą plotki, że „Fluxion" zafundowała też gościowi polisę
ubezpieczeniową na wysoką sumę.
- Zwykły krytyk jest dla nich tak cenny?
- Akurat ten ma w sobie coś, co wszystkie gazety uwielbiają: jest kontrowersyjny! Do redakcji co
tydzień przychodzą setki listów w odpowiedzi na jego artykuły. Co ja mówię, tysiące!
- Jakie to listy?
- Gniewne. Przesłodzone. Histeryczne. Niektórzy miłośnicy sztuki wprost go nienawidzą, a inni
uważają go za niezwykle wybitną postać, no i żrą się między sobą. Awantura na całe miasto. Wiesz, co
wykazały ostatnie badania? Rubryka poświęcona sztuce ma więcej czytelników niż dział sportowy! Obaj
wiemy, że to nie jest normalna sytuacja.
- Rzeczywiście, musicie mieć w tym mieście mnóstwo entuzjastów sztuki.
- Nie trzeba być miłośnikiem sztuki, żeby mieć frajdę z czytania tych recenzji. Wystarczy, że ktoś lubi
krew.
- Ale o co się tu kłócić?
- Sam zobaczysz.
- Rozumiem, że sport albo polityka mogą budzić takie emocje, ale sztuka to sztuka, i tyle.
- Też tak myślałem - pokiwał głową Arch. - Kiedy objąłem dział kulturalny, żywiłem proste
przekonanie, że sztuka jest czymś drogocennym, pokarmem dla pięknoduchów o pięknych myślach. Jednak
szybko musiałem pożegnać się z tą wizją! Sztuka stała się demokratyczna. W tym mieście jej miłośników
jest nie mniej niż karciarzy. W dodatku nie trzeba się uczyć reguł gry. Ludzie kupują obrazy, zamiast
urządzać sobie baseny w ogrodzie.
Ssąc kostkę lodu, Qwilleran zastanawiał się nad dziwnymi perspektywami rysującymi się przed nim
w związku z tą propozycją pracy.
- A tak nawiasem mówiąc - spytał - jak ten krytyk się nazywa?
- George Bonifield Mountclemens.
- Możesz powtórzyć?
- George Bonifield Mountclemens III!
- Język sobie można połamać!
- W dodatku używa nazwiska w pełnym brzmieniu, z oboma imionami, wszystkie dziewięć sylab,
dwadzieścia osiem liter plus liczebnik. Dwa razy w tygodniu usiłujemy wcisnąć to w naszą standardową
szpaltę. A tego się zrobić nie da, chyba że bokiem. Facet nie zgadza się na żadne skróty, przeniesienia,
ściśnienia czy amputacje!
Qwilleran popatrzył na Archa uważnie.
- Nie przepadasz za nim, co?
Arch wzruszył ramionami.
- Moje zdanie nie ma tu znaczenia. Właściwie w ogóle go nie widuję. Za to wciąż mam do czynienia z
artystami, którzy przychodzą do redakcji, żeby dać mu w zęby.
- George Bonifield Mountclemens III! - Qwilleran pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Niektórych czytelników do furii doprowadza samo jego nazwisko i imiona - dodał Arch. - Uważają,
że facet ma przewrócone w głowie.
- Mów dalej. Ta praca zaczyna mi się podobać. Szef mówił, że otrę się o wyższe sfery, i już zacząłem
się bać, że będę miał do czynienia z jakimiś aniołkami.
- Nie daj się zwieść pozorom. Wszyscy artyści w tym mieście nienawidzą się wzajemnie, a miłośnicy
sztuki opowiadają się po tej czy po tamtej stronie... a następnie rozpoczynają się ostre rozgrywki. To coś
jak futbol, tylko gra jest brutalniejsza. Wyzwiska, kopanie dołków, podchody i podstępy... - Arch zsunął
się ze stołka. - Chodź, weźmiemy sobie po kanapce z wołowiną.
Krew pokoleń wojowników zaczęła teraz nieco żywiej krążyć w żyłach Qwillerana. Jego wąs niemal
się uśmiechał.
- Słuchaj, biorę tę robotę.
Rozdział drugi
Był to pierwszy dzień pracy Qwillerana dla „Daily Fluxion". Zajął swoje miejsce przy jednym z
zielonych biurek w dziale kulturalnym i odebrał przydział żółtych ołówków. Zauważył, że na zielonym
telefonie umieszczono nalepkę z pouczeniem: „Uprzejmość nic nie kosztuje". Wypróbował zieloną
maszynę do pisania, wystukując „Wiele morderstw zdarza się po północy". Następnie zadzwonił do
redakcyjnego garażu z prośbą o służbowy samochód, żeby pojechać do Lost Lake Hills.
Droga do tej wykwintnej miejscowości wiodła przez malownicze przedmieścia, potem zaś wśród
pól, na których gdzieniegdzie bieliły się plamy śniegu. Od granic miasta musiał przejechać piętnaście mil,
toteż nie brakowało mu czasu, żeby zastanowić się nad wywiadem z Calem Halapayem. Ciekaw był, czy
Metoda Qwillerana i tym razem się sprawdzi. Swego czasu słynął z umiejętności nawiązywania
poufałego kontaktu, dzięki czemu jego rozmówcy czuli się swobodnie i bez skrępowania odpowiadali na
jego pytania. Metoda w czterdziestu procentach składała się z sympatii, w kolejnych czterdziestu z
zawodowej ciekawości, a w pozostałych dwudziestu - z cierpliwości. Dzięki niej wydobywał zwierzenia
od starszych pań, młodocianych przestępców, pięknych dziewczyn, rektorów uczelni oraz zatwardziałych
oszustów.
A jednak odczuwał pewien niepokój na myśl o czekającym go spotkaniu z Halapayem. Dawno już nie
przeprowadził żadnego wywiadu, w dodatku artyści nie byli jego specjalnością. Nie był pewien, czy
przypadkiem nie porozumiewają się jakimś właściwym swemu środowisku tajnym językiem. Z drugiej
zaś strony Halapay jako reklamiarz mógł mu wręczyć odbity na powielaczu tekst przygotowany przez
dział PR jego firmy. Wąsy Qwillerana aż zadrżały na tę myśl.
Od niepamiętnych czasów miał zwyczaj wymyślać pierwszy akapit jeszcze przed spotkaniem z
rozmówcą. Nigdy go potem nie wykorzystywał, ale robił to w charakterze ćwiczenia na rozgrzewkę. Tak
więc i teraz - w drodze do Lost Lake Hills - ułożył sobie kilka różnych wstępów do artykułu o Halapayu.
Może na przykład: „Kiedy Cal Halapay opuszcza swe luksusowo urządzone biuro, kończąc pracę,
zapomina o morderczym wyścigu szczurów i znajduje wytchnienie w... " Nie, co za sztampa.
Podjął drugą próbę: „Multimilioner i specjalista od reklamy, którego szczęśliwy los obdarzył piękną
małżonką (86-56-81) oraz dwoma basenami (jeden, jak głosi legenda, wypełniony jest szampanem),
przyznaje, iż wiedzie podwójne życie. Malując wzruszające portrety dzieci, znajduje ucieczkę od... " Nie,
tania sensacja.
Przypomniało mu się, jak przez krótki czas pracował dla pewnego magazynu, podjął więc kolejną
próbuję, tym razem w soczystym stylu faworyzowanym przez tamtą redakcję. „W krawacie typu Ascot i
jedwabnej koszuli szytej na zamówienie przez włoskiego dyktatora mody, ten przystojny, szpakowaty,
mający 185 centymetrów wzrostu car reklamowego imperium poświęca swe wolne chwile.
Qwilleran założył, że jeśli ktoś ma takie osiągnięcia jak Halapay, z pewnością już siwieje, jest
wysoki i ogólnie rzecz biorąc, robi imponujące wrażenie. Pewnie będzie też miał zimową opaleniznę.
„W błękitnym fularze typu Ascot podkreślającym jego opaleniznę rodem z Wysp Karaibskich... "
Szosa przez Lost Lake skończyła się nagle potężną żelazną bramą w murze z kamieni polnych,
wyglądającym dostojnie i kosztownie. Qwilleran zahamował i zaczął rozglądać się za kimś, kto by tej
bramy pilnował.
Niemal natychmiast usłyszał dochodzący od strony jednego ze słupów miły głos nagrany na taśmę:
„Proszę zwrócić twarz w stronę lewego pylonu i powiedzieć głośno swoje nazwisko".
Opuścił szybę samochodu.
- Qwilleran z „Daily Fluxion".
- Dziękuję - odpowiedziała brama.
Żelazna krata otwarła się i dziennikarz wjechał na teren posesji. Kręta aleja wiodła pośród szpaleru
wysokich sosen, a prowadziła do ogrodu krajobrazowego o surowym wyglądzie - złożonego tylko z
kamyków, głazów i roślin zimozielonych, urozmaiconego gdzieniegdzie łukami mostków nad
zamarzniętymi stawami. Pośrodku tego niewesołego, lecz malowniczego pejzażu wznosił się dom. Był
utrzymany w stylu nowoczesnym, miał lekko zakrzywioną linię dachu, a ściany z matowego szkła
przypominały papier ryżowy. Qwilleran zmienił już zdanie co do włoskiej koszuli. Halapay
prawdopodobnie łazi po tej swojej pagodzie za milion dolarów w jedwabnym kimonie.
Przy drzwiach wejściowych, które sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je z kości słoniowej,
Qwilleran odnalazł coś, co do pewnego stopnia przypominało przycisk dzwonka, i wyciągnął rękę w
tamtą stronę. Nim jednak jego palec zdążył dotknąć guziczka, otaczający panel rozjarzył się
błękitnozielonym światłem, a wewnątrz domu dał się słyszeć dźwięk gongu. W następnej chwili rozległo
się szczekanie psa, a raczej dwóch, choć może i trzech. Potem wybrzmiał krótki rozkaz i zapadła
posłuszna cisza. Jeszcze moment i drzwi otworzyły się gwałtownym ruchem.
- Dzień dobry. Jestem Qwilleran z „Daily Fluxion" - dziennikarz przedstawił się młodzieńcowi o
kręconych włosach i różowej twarzy, ubranemu w bluzę oraz drelichowe spodnie, i nim zdążył zapytać,
czy jego ojciec jest w domu, młody człowiek powiedział przyjaznym tonem:
- Proszę do środka. Oto pański paszport - wyciągnął w jego stronę niezbyt wyraźną fotkę wąsatej
twarzy wyglądającej niespokojnie z okna samochodu.
- Przecież to ja! - zdumiał się Qwilleran.
- Zdjęcie zrobione przy bramie, zanim wjechał pan do środka - oznajmił młodzieniec z wyraźną
satysfakcją. - Straszne, nie? Wezmę od pana płaszcz. Mam nadzieję, że psy panu nie przeszkadzają. Są
raczej przyjazne. W zasadzie uwielbiają gości. Ta suka to matka, ma cztery lata. Pozostałe to jej
szczeniaki z ostatniego miotu. Lubi pan błękitne teriery?
- Ja... - Qwilleran otworzył usta.
- Wszyscy teraz kupują yorki, ale ja najbardziej lubię rasę kerry blue. Mają przepiękną maść, czyż
nie? Trudno było tutaj trafić? Mamy także kotkę, ale jest ciężarna i bez przerwy śpi. Chyba będzie padał
śnieg. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jak dotąd w tym roku kiepsko było z nartami.
Qwilleran, który szczycił się tym, że nie robi notatek podczas przeprowadzania wywiadu, tworzył w
myślach inwentarz: foyer wyłożone białym marmurem, tamże sadzawka z rybami i tropikalne drzewo
wysokości około pięciu metrów. Przeszklony dach dwa piętra wyżej. Salon, do którego schodziło się w
dół po schodkach, wyłożony czymś przypominającym futro białego szopa. Kominek w lśniącej, czarnej
ścianie. Pewnie z onyksu. Zauważył też, że w rękawie chłopaka jest dziura i opadają mu skarpetki.
Słowotok nie ustał ani na chwilę.
- Siądziemy w salonie, panie Qwilleran? A może chciałby pan od razu pójść do pracowni? Tam jest
wygodniej, o ile nie przeszkadza panu zapach. Niektórzy mają alergię na terpentynę. Ma pan ochotę na
colę albo coś innego? Alergie to dziwna rzecz. Ja na przykład jestem uczulony na skorupiaki. Fatalnie, bo
przepadam za homarami...
Qwilleran wciąż czekał na okazję, by go spytać o ojca - do momentu, gdy usłyszał:
- Sekretarka mówiła mi, że chce pan napisać artykuł o moich obrazach. Chodźmy do pracowni. Chce
pan zadawać pytania czy mam po prostu opowiadać?
Qwilleran zdołał wreszcie dojść do głosu:
- Spodziewałem się, że jest pan znacznie starszy...
- Jestem cudownym dzieckiem - rzekł Halapay bez uśmiechu. - Pierwszy milion zarobiłem przed
ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. Teraz mam dwadzieścia dziewięć lat. Wygląda na to,
że jestem obdarzony geniuszem, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Wierzy pan w geniusz? Straszna
rzecz. A tutaj moje zdjęcie ze ślubu. Moja żona ma orientalny wygląd, prawda? W tej chwili bierze lekcję
malarstwa, ale po lunchu przedstawię ją panu. Projekt tego domu dostosowaliśmy do jej urody. Napije
się pan kawy? Jeśli ma pan ochotę, to wezwę gospodynię. Spójrzmy prawdzie w oczy, mam chłopięcy
wygląd i zawsze będę go miał. Jeśli woli pan coś mocniejszego, w pracowni mam barek.
W pracowni unosił się zapach farby było sporo porozrzucanych gratów, a jedna ze ścian
pomieszczenia była całkowicie przeszklona; widać było przez nią białe, zamarznięte jezioro. Halapay
nacisnął jakiś guzik i z sufitu spłynęły półprzezroczyste zasłony, żeby osłonić ich od oślepiającego blasku
zimowego słońca. Nacisnął drugi, a wówczas rozsunęły się drzwiczki, ukazując większe zapasy trunków,
niż posiadał na swym stanie klub prasowy.
Qwilleran jednak poprosił o kawę, więc Halapay nacisnął kolejny guzik, wydając zaraz potem
polecenie do mosiężnej kratki wmontowanej w ścianę. Podał też Qwilleranowi wyjętą z barku butelkę o
dziwnym kształcie.
- To likier, który przywiozłem z Ameryki Południowej - oznajmił. - Tutaj nie można go dostać. Proszę
go sobie wziąć. Podobał się panu widok z okna? Fantastyczny, no nie? To sztuczne jezioro. Samo
ukształtowanie tego terenu kosztowało mnie pół miliona. Ma pan ochotę na pączka do kawy? Na ścianie
wiszą moje obrazy. Podobają się panu?
Ściany pracowni pokryte były oprawionymi w ramy płótnami przedstawiającymi chłopców oraz
dziewczynki o kręconych włoskach i policzkach niczym czerwone jabłuszka. Gdzie nie spojrzeć,
Qwilleran widział czerwone jabłuszka.
- Proszę sobie wybrać któryś z nich - zaproponował Halapay - i wziąć sobie do domu jako podarunek
od artysty. Te większe sprzedają się po pięćset dolarów, proszę wziąć jeden z nich. Ma pan dzieci? My
mamy dwie córki. Ich zdjęcie stoi na wieży stereo. Cindy ma osiem lat, a Susan sześć.
Qwilleran przyjrzał się fotografii córeczek Halapaya. Podobnie jak ich matka miały migdałowe oczy i
proste włosy.
- Dlaczego maluje pan wyłącznie dzieci o kręconych włosach i różowych policzkach?
- Powinien pan wybrać się na bal walentynkowy w sobotę wieczorem. Będzie świetna jazzowa
kapela. Już pan wie o tym balu? Wyprawiamy go co roku z okazji walentynek w klubie sztuki. Wszyscy
przebieramy się za słynne pary kochanków. Chce pan wpaść? Nie musi się pan przebierać, jeżeli pan tego
nie lubi. Wstęp dwadzieścia dolarów za parę. Proszę, oto dwa bilety.
- Wracając do pańskich obrazów - wtrącił Qwilleran - ciekaw jestem, dlaczego specjalizuje się pan
w portretach dziecięcych. Dlaczego na przykład nie pejzaże?
- Uważam, że powinien pan opisać ten bal w swoim felietonie - odpowiedział Halapay. - To
największe wydarzenie w życiu klubu. Jestem jego przewodniczącym, a moja żona świetnie wychodzi na
zdjęciach. Lubi pan sztukę? Będą tam wszyscy z artystycznego światka.
- Pewnie George Bonifield Mountclemens III również? - rzucił niedbale Qwilleran.
Nie zmieniając ani trochę bezbarwnego tonu głosu, Halapay skomentował:
- Co, ten oszust? Gdyby śmiał się pojawić w przedsionku klubu, wyrzuciłbym go na pysk. Mam
nadzieję, że nie jest pańskim przyjacielem. Nie, takich jak on nam nie potrzeba. Nie ma pojęcia o sztuce,
a pozuje na autorytet, pańska gazeta zaś pozwala mu mieszać z błotem uznanych artystów. Psuje atmosferę
w całym środowisku. Powinni pójść po rozum do głowy i wreszcie się go pozbyć.
- Jestem tu nowy - powiedział szybko Qwilleran, gdy Halapay przerwał, aby zaczerpnąć oddechu - i
nie zaliczam się do specjalistów...
- Najlepszym dowodem jego ignorancji jest fakt, że uważa Zoe Lambreth za wielką artystkę. Widział
pan jej rzeczy? To hochsztaplerka. Niech pan obejrzy sobie jej obrazy w Lambreth Gallery, a zrozumie
pan, co mam na myśli. Żadna szanująca się galeria nie przyjęłaby jej prac, więc musiała wyjść za
marszanda. W każdym zawodzie są tacy ludzie. Jeśli chodzi o jej męża, to zwykły księgowy, który zabrał
się za szwindle w sztuce. Szwindle, wiem, co mówię. O, przyszedł Tom z kawą.
Do atelier wszedł chłopak ubrany w poplamione spodnie i rozpiętą do połowy koszulę, niosąc tacę,
którą postawił na stole z głośnym brzękiem. Zrobił to zupełnie bez wdzięku i rzucił przy tym
Qwilleranowi nieprzyjazne spojrzenie.
- Zastanawiam się - powiedział Halapay - czy nie przekąsić by czegoś do kawy. Już prawie pora
lunchu. Co chciałby pan wiedzieć o mojej pracy? Proszę pytać. Nie będzie pan robił notatek?
- Chciałbym spytać - powtórzył Qwilleran - dlaczego specjalizuje się pan w portretach dziecięcych?
Artysta zamyślił się i zamilkł, po raz pierwszy od przybycia Qwillerana. Odezwał się dopiero po
chwili:
- Zoe Lambreth chyba ma jakieś dziwne powiązania z Mountclemensem. Ciekawe, na czym mogą one
polegać. Mogę jedynie się domyślać - ale to między nami, nie do publikacji. Może warto się tym
zainteresować? Jeśli wyszłoby na jaw coś paskudnego, mógłby pan wygryźć Mountclemensa i zająć jego
miejsce jako recenzent.
- Nie chcę... - zaczął Qwilleran.
- Lepiej, żeby pańska gazeta uporała się z tym bałaganem, i to jak najprędzej, w przeciwnym razie
oberwiecie tam, gdzie najbardziej boli. Chyba mam ochotę na hot-doga do kawy. Pan też?
O wpół do szóstej Qwilleran znalazł schronienie w ciepłym nastrojowym sanktuarium klubu
prasowego, gdzie umówił się z Archem Rikerem. Arch miał ochotę na szybkiego drinka przed powrotem
do domu, a Qwilleran domagał się wyjaśnień.
- Sok pomidorowy z lodem - polecił zwięźle Brunowi. - Bez limonki, bez Worcestershire, bez
tabasco. - I zwracając się do Ar-cha: - Dzięki, stary. Dzięki za miłe powitanie.
- O czym ty mówisz?
- Czy to miał być dowcip, frycowe dla nowego?
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
- Mówię o tej historii z Calem Halapayem. Czy to był jakiś kawał? Nie wierzę, żebyś na poważnie
oczekiwał, że zrobię z nim wywiad. Ten facet jest kompletnym świrem.
- Sam wiesz, jacy są artyści. Każdy z nich to indywidualista. A co się stało?
- Sęk w tym, że nic. Nie znalazłem nic, co mógłbym wykorzystać w artykule, a zajęło mi to sześć
godzin. Halapay mieszka w rezydencji wielkości szkoły, tyle że w japońskim stylu. Mnóstwo tam różnych
urządzeń i przełączników. Wewnątrz jest dziwnie. Na przykład jedna ściana zrobiona jest ze szklanych
prętów, które wiszą jak sople lodu. Kiedy przechodzisz obok, poruszają się, wydając dźwięk
przypominający rozstrojony ksylofon.
- I co z tego? Na coś musi wydawać swoją forsę.
- Jasne, ale to jeszcze nie koniec. W całej tej luksusowej scenerii pojawia się Cal Halapay w
opadających skarpetkach i bluzie z dziurą na łokciu. No i wygląda, jakby miał piętnaście lat.
- Owszem, słyszałem, że młodo wygląda. Przynajmniej jak na milionera - dodał Arch.
- Jest jeszcze coś. Bezustannie przechwala się swoimi pieniędzmi i usiłuje wcisnąć człowiekowi
jakiś prezent. Odmówiłem cygar, butelki likieru, nie przyjąłem obrazu za pięćset dolarów, zamrożonego
indyka pochodzącego z jego rancza w Oregonie i szczeniaczka kerry blue terier. Po lunchu pokazała się
jego żona, a wówczas zaistniała obawa, że jego hojność przekroczy granice posiadłości. Nawiasem
mówiąc, pani Halapay to rzeczywiście smakowity kąsek.
- Zaczynam ci zazdrościć. Co jedliście na lunch? Strusie języczki?
- Hot-dogi. Podane przez chłopaka o wdzięku goryla.
- Dostałeś lunch za darmo. Na co jeszcze narzekasz?
- Na Halapaya. Nie odpowiada na pytania.
- Odmawia odpowiedzi? - zdziwił się Arch.
- Ignoruje pytania. Nie da rady go przyszpilić. Dywaguje o wszystkim, od progresywnego jazzu po
peruwiańskie maski, które zbiera, i ciężarne kotki. Łatwiej mi było dogadać się z jego bramą niż z tym
cudownym dzieckiem.
- Całkiem nic nie masz?
- Czy ja wiem? Widziałem jego obrazy i dostałem zaproszenie na imprezę w klubie sztuki. W sobotę
wieczorem, może pójdę.
- Co myślisz o tych obrazach?
- Są nieco monotonne. Wciąż policzki jak rumiane jabłuszka!... Dokonałem jednak odkrycia. Na
wszystkich tych portretach dzieci Cal Halapay maluje samego siebie. Myślę, że jest zachwycony własną
osobą. Kręcone włoski, różowa cera.
- Obawiam się, że szef nie tego od nas oczekuje - zauważył Arch. - Choć wszystko to brzmi jak baśń z
1001 nocy.
- Musimy zamieścić ten artykuł?
- Widziałeś kolor memorandum. Różowy! Qwilleran pogładził się po wąsach.
- Otrzymałem odpowiedź tylko na jedno pytanie - rzekł po chwili. - Kiedy napomknąłem o panu, który
zwie się. George Bonifield Mountclemens. Trzeci.
Arch odstawił drinka.
- I co powiedział Halapay?
- Wybuchnął, choć był to wybuch kontrolowany. Jego wypowiedź sprowadza się do tego, że według
niego Mountclemens nie posiada kwalifikacji, by dokonywać oceny dzieł sztuki.
- Nic dziwnego. Jakiś rok temu Halapay miał indywidualną wystawę, a nasz krytyk zrównał go z
ziemią. Czytelnicy byli zachwyceni. Ich czarne serca radowały się na myśl, że ktoś tak bogaty może być
pod pewnym względem nieudacznikiem. Jednak dla Halapaya był to bolesny cios. Zorientował się, że za
swoje pieniądze może kupić wszystko, ale nie pozytywną recenzję.
- Okropnie mu współczuję. A co z konkurencją? Czy oni też skrytykowali jego dzieła?
- Nie mają recenzenta. Zamiast tego na wszystkie wernisaże posyłają przeuroczą starszą panią,
emerytowaną reporterkę, która wszystkim się zachwyca. Wolą nie ryzykować.
- Czyli Halapay źle znosi krytykę...
- Żebyś wiedział. I to jak źle! - Arch przysunął swój stołek nieco bliżej do Qwillerana. - Od tamtego
czasu usiłuje doprowadzić „Fluxion" do bankructwa. Wycofał mnóstwo reklam, które zamieszcza teraz u
konkurencji. To boli! Szczególnie, że przez jego agencję przechodzi większość reklam produktów
żywnościowych i mody. Próbuje nawet przekonać innych reklamiarzy, żeby nie polecali klientom
„Fluxion". Poważna sprawa.
Qwilleran skrzywił się z niedowierzaniem.
- A ja mam napisać artykuł, który ugłaska tego skunksa, żeby dział reklamy odzyskał swoje dochody?
- Szczerze mówiąc, przydałoby się. Mogłoby nam nieco ulżyć.
- Nie podoba mi się to.
- Przestań grymasić - poprosił go Arch. Po prostu napisz miły kawałek o ciekawym facecie, który
nosi po domu stare ciuchy, chodzi bez butów, trzyma psy i koty, a na lunch jada kiełbaski. Przecież wiesz,
jak to się robi.
- Ale nie podoba mi się to.
- Nie proszę cię, żebyś kłamał. Po prostu wybierz, co trzeba. Pomiń szklane sople i jezioro za pół
miliona dolarów, i wyprawy do Ameryki Południowej, za to nie zapomnij o hodowli indyków, jego
ślicznej żonie i uroczych dzieciach.
Qwilleran zastanawiał się.
- Misja dziennikarska w praktyce, co?
- Ta praktyka pozwala nam opłacić rachunki.
- W dalszym ciągu nie jestem zachwycony - stwierdził Qwilleran - ale skoro jesteście w tak trudnej
sytuacji, zobaczę, co da się zrobić - uniósł szklankę z sokiem pomidorowym. - Baju, baju, Halapayu.
- Nie wygłupiaj się. Miałem ciężki dzień.
- Chętnie przeczytałbym kilka recenzji Mountclemensa. Macie je gdzieś pod ręką?
- W teczce, w archiwum.
- Zwłaszcza chciałbym się dowiedzieć, co napisał o niejakiej Zoe Lambreth. Halapay czynił jakieś
aluzje o mrocznych powiązaniach między panią Lambreth a Mountclemensem. Wiesz coś o tym?
- Ja tylko redaguję jego teksty. Nie zaglądam mu przez okna - rzekł Arch i klepnął Qwillerana w plecy
na dobranoc.
Rozdział trzeci
Qwilleran wbił się w nowszy i ciemniejszy ze swych dwóch garniturów, by wybrać się samotnie na
bal walentynkowy do klubu sztuki, noszącego - jak się okazało - bezpretensjonalną nazwę „Pędzel i
Dłuto". Klub powstał czterdzieści lat wcześniej, na tyłach jakiejś nielegalnej speluny. Teraz zajmował
górne piętro jednego z najlepszych hoteli; należała do niego towarzyska śmietanka, a ongiś przymierająca
głodem cyganeria porosła w piórka, z wiekiem nabrała stateczności i wyposażyła się w grube portfele na
pliki dolarów.
Qwilleranowi udało się przemknąć niepostrzeżenie do „Pędzla i Dłuta". Obejrzał kipiącą od
przepychu główną salę, pomieszczenie restauracyjne i bar, w którym roiło się od gości. Była też tam sala
gier, wyłożona boazerią z postarzanego drewna, gdzie do dyspozycji gości były wszelkie możliwe
rozrywki, od strzałek po domino. W sali balowej stoliki udrapowano czerwoną i białą tkaniną, a
orkiestra przygrywała „łagodne przeboje".
Spytał o stolik Halapaya - przy którym powitała go Sandra Halapay odziana w białe kimono ze
sztywnego, hartowanego jedwabiu. Przesadny makijaż sprawiał, że jej migdałowe oczy wyglądały
jeszcze bardziej egzotycznie.
- Już bałam się, że pan nie przyjdzie - oznajmiła, przytrzymując jego rękę podczas powitania przez
chwilkę dłużej, i obdarzyła go perlistą kaskadą śmiechu.
- Droga pani Halapay, takiemu zaproszeniu nie sposób było się oprzeć. - Ku własnemu zdziwieniu
Qwilleran pochylił się nad jej dłonią, by musnąć ją wąsami.
- Mam na imię Sandy - oznajmiła. - Czyżby przyszedł pan sam? Na bal zakochanych?
- A i owszem. Jestem przebrany za Narcyza. Sandy nie posiadała się z zachwytu.
- Wy, dziennikarze, jesteście tacy inteligentni!
Była rozkosznie smukła i śliczna, a przy tym uroczo swobodna, jak to się często zdarza żonom pod
nieobecność mężów.
- Cal jest przewodniczącym balu - wyjaśniła - więc jest ciągle zajęty. Może pan być moją parą.
Jej oczy były równie figlarne, jak egzotyczne.
A potem Sandy przybrała pusty, oficjalny ton i przedstawiła mu innych gości siedzących przy jej stole.
Wszyscy byli członkami komitetu Cala, co oznajmiła z naciskiem. Jacyś państwo Riggs albo może Biggs
mieli na sobie kostiumy przywodzące na myśl siedemnastowieczną Francję. Była tam również para
niewysokich, korpulentnych ludzi, czyli państwo Buchwalter, którzy najwyraźniej setnie się nudzili, a
przebrani byli za wieśniaków. Poznał też Mae Sisler, zajmującą się wydarzeniami artystycznymi
reporterkę z konkurencyjnej gazety.
Skłonił się jej po koleżeńsku, stwierdzając zarazem, że wiek emerytalny przekroczyła już chyba
dziesięć lat temu.
Mae Sisler podała mu kościstą dłoń i stwierdziła wysokim głosem:
- Ten wasz pan Mountclemens to niezłe ziółko, ale pan mi wygląda na miłego młodego człowieka.
- Och, dziękuję - ucieszył się Qwilleran. - Już od dwudziestu lat nikt nie nazwał mnie młodym
człowiekiem.
- Spodoba się panu ta praca - zapewniła go. - Pozna pan wielu przeuroczych ludzi.
Sandy przysunęła się do Qwillerana.
- Wygląda pan strasznie romantycznie z tymi wąsami. Mówiłam Calowi, żeby sobie takie zapuścił, to
nie będzie sprawiał wrażenia niedorostka, ale on nie chce o tym słyszeć. Ma taki dziecinny wygląd, nie
uważa pan? - znów rozległ się jej harmonijny śmiech.
- To prawda, wygląda bardzo młodo - odpowiedział ostrożnie Qwilleran.
- Chyba jest do pewnego stopnia niedorozwinięty. Za parę lat wszyscy będą myśleć, że jest moim
synem. Przecież to straszne - Sandy popatrzyła Qwilleranowi prosto w oczy. - Czy poprosi mnie pan do
tańca? Cal tańczy wprost okropnie. Wydaje mu się, że jest mistrzem, a tak naprawdę na parkiecie porusza
się jak słoń.
- Może pani tańczyć w tym stroju?
Sztywne białe kimono Sandy przewiązane było w talii szerokim czarnym obi. W jej proste czarne
włosy wplecione były wstążki z białego jedwabiu.
- No jasne - ścisnęła Qwillerana za ramię, gdy wychodzili na parkiet. - Czy pan wie, co przedstawia
mój kostium?
Qwilleran oczywiście nie miał pojęcia.
- Cal ma na sobie czarne kimono. Jesteśmy „młodymi kochankami w śnieżnym krajobrazie".
- A kto to taki?
- No nie, przecież musi pan wiedzieć. Słynna grafika Harunobu.
- Przykro mi, jeśli chodzi o sztukę, jestem do niczego - Qwilleran uznał, że może sobie pozwolić na
takie wyznanie, bo właśnie prowadził Sandy w fokstrocie wzbogaconym o parę Qwilleranowych
ozdobników, w czym był raczej niezły.
- Świetnie się z panem tańczy - przyznała. - Naprawdę trzeba mieć poczucie rytmu, żeby tańczyć
fokstrota do czaczy. Natomiast z pana wykształceniem artystycznym coś trzeba będzie zrobić. Może
mogłabym się tym zająć?
- Nie jestem pewien, czy przy mojej pensji stać mnie na to - odpowiedział, a radosny śmiech Sandy
zabrzmiał głośniej nawet niż dźwięki orkiestry. - A co pani powie o tej miłej pani z konkurencyjnej
gazety? Czy jest ekspertem w dziedzinie sztuki?
- Jej mąż w czasie wojny malował czołgi w ciapki, więc chyba tak, chyba jest prawdziwą ekspertką.
- A kim są pozostali goście przy pani stoliku?
- Riggs jest rzeźbiarzem. Produkuje chude, wynędzniałe statuetki, które wystawia w Lambreth
Gallery. Wyglądają jak pasikoniki. Zresztą Riggs również przypomina konika polnego, jeśliby się nad tym
zastanowić. Ta druga para, czyli Buchwalterowie, ma przedstawiać słynnych kochanków Picassa. Tyle,
że oni zawsze ubierają się jak wieśniacy - Sandy uroczo zmarszczyła swój zadarty nosek. - Nie znoszę tej
baby. Uważa się za taką straszną intelektualistkę. Jej mąż jest profesorem w szkole Pennimana i ma w tej
chwili indywidualną wystawę w Westside Gallery. Jest jak warzywo, ale maluje śliczne akwarele -
ściągnęła brwi. - Mam nadzieję, że dziennikarze nie są tacy jajogłowi... Kiedy Cal powiedział mi, żeby...
Zresztą nieważne. Za dużo gadam. Powinnam skupić się na tańcu...
Qwilleran w chwilę potem stracił swą partnerkę, gdy odbił mu ją jakiś gburowaty młody człowiek,
który miał na sobie podarty T-shirt, a maniery troglodyty. Qwilleran chyba skądś znał jego twarz.
Nieco później, gdy znów spotkali się przy jej stoliku, Sandy wyjaśniła:
- To był Tom, mieszka u nas i wykonuje różne prace domowe. Ma być Stanleyem, tym, jak mu tam?...
ze sztuki Tennessee Williamsa. Jego dziewczyna też się gdzieś tu kręci, ma na sobie peniuar. Straszny
prostak, ale Cal uważa, że chłopak ma talent, więc zafundował mu szkołę artystyczną. Cal robi mnóstwo
cudownych rzeczy. Napisze pan o nim artykuł, prawda?
- Jeśli zdołam zebrać dość materiału - odparł Qwilleran. - Trudno przeprowadzić z nim wywiad.
Może pani mogłaby mi pomóc?
- Z przyjemnością. Czy pan wiedział, że Cal jest przewodniczącym stanowej rady do spraw
artystycznych? Chyba chce zostać pierwszym zawodowym artystą, jaki zasiądzie w Białym Domu. W
dodatku pewnie mu się to uda. Niełatwo go powstrzymać - zamilkła i zamyśliła się na chwilę. - Powinien
pan napisać artykuł o tym starszym panu przy sąsiednim stoliku.
- A kto to?
- Nazywają go Wujaszek Waldo. Był rzeźnikiem, a kiedy przeszedł na emeryturę, zaczął malować
zwierzęta. Przed sześćdziesiątym dziewiątym rokiem życia nie miał w ręku pędzla.
- No tak, ludzie na emeryturze nie mają co robić z czasem - zauważył Qwilleran.
- Wiadomo, i każda emerytka chce być babcią Moses, wie pan, to ta słynna staruszka, której obrazy są
w Białym Domu. Tylko że Wujaszek Waldo jest naprawdę uzdolniony, nawet jeśli George jest innego
zdania.
- Kim jest George?
- No, George, ten wasz sławetny recenzent.
- Wciąż jeszcze go nie poznałem. Jaki on jest?
- Jaki? To prawdziwy śmierdziel. Kiedy napisał recenzję indywidualnej wystawy Wujaszka Waldo,
zachował się wprost okrutnie.
- Co o nim napisał?
- Stwierdził, że Wujaszek Waldo powinien wrócić do handlu mięsem, a krowy i króliczki zostawić
dzieciom, które rysują je, wykazując więcej wyobraźni i szczerości. Napisał też, że Wujaszek Waldo
zarżnął więcej zwierzaków na swoich płótnach niż podczas swej kariery jako rzeźnik. Wszyscy byli
wściekli! Mnóstwo ludzi napisało listy do redakcji, ale biedny staruszek bardzo się przejął i przestał
malować. To była zbrodnia! Swego czasu malował przeurocze prymitywy. Doskonale rozumiem jego
wnuczka, który jest kierowcą ciężarówki. Poszedł do biura redakcji i chciał obić George'a Bonifielda
Mountclemensa po mordzie. Nie mogę mu mieć tego za złe. Ten wasz krytyk jest zupełnie
nieodpowiedzialny.
- Czy pisywał coś o pracach pani męża? - Qwilleran starał się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej
niewinnie.
Sandy wzdrygnęła się.
- Napisał parę wrednych rzeczy - wyłącznie dlatego, że Cal pracuje w branży reklamowej i odnosi
sukcesy. Dla Mountclemensa reklama ma tyle samo wspólnego ze sztuką co malarstwo pokojowe i
wykładanie tapet. A tymczasem Cal rysuje lepiej od tych wszystkich pacykarzy, którzy są wyznawcami
ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Przecież żaden z nich nie potrafiłby namalować nawet szklanki wody!
Sandy zmarszczyła brwi i zamilkła.
- Z uśmiechem bardziej pani do twarzy - stwierdził Qwilleran.
Odpowiedziała na to kaskadą śmiechu.
- Niech pan popatrzy, ale numer! Cal tańczy z Markiem Antoniuszem.
Qwilleran popatrzył tam, gdzie wskazywał jej palec. Rzeczywiście, Cal Halapay w czarnym
japońskim kimonie prowadził w slow foksie rosłego rzymskiego wojownika. Twarz pod hełmem miała
rysy śmiałe, lecz kobiece.
- To Butchy Bolton - wyjaśniła Sandy. - Jest profesorką rzeźby w akademii - spawany metal, te
rzeczy. Razem ze swoją współlokatorką przebrały się za Antoniusza i Kleopatrę. Czyż to nie bombowe?
Butchy sama zespawała swoją zbroję. Chyba z błotników od ciężarówki.
- Szkoda, że z gazety nie przysłali jakiegoś fotografa. Przydałoby się porobić tu zdjęcia.
Sandy wykonała jakiś dziwny, akrobatyczny ruch brwiami.
- Podobno Zoe Lambreth miała się zająć publicity, ale zdaje mi się, że potrafi reklamować tylko
własną osobę.
- Zadzwonię do naszego działu fotografii - zaproponował Qwilleran - może będą mogli kogoś
przysłać.
Minęło pół godziny i w klubie pojawił się Odd Bunsen, który dyżurował na zmianie od pierwszej do
jedenastej. Uzbrojony był w lustrzankę 35 mm, a w zębach jak zwykle trzymał cygaro.
Qwilleran spotkał go w foyer.
- Postaraj się o fajne zdjęcie Cala i Sandry Halapayów.
- Nie musisz mi tego mówić. Oni uwielbiają, gdy ich fotki pojawiają się w gazetach.
- Spróbuj też sfotografować różne pary. Są poprzebierani za słynnych kochanków - Otella i
Desdemonę, Lolitę i Humberta Humberta, Adama i Ewę...
- Szałowo! - mruknął Odd Bunsen, przygotowując aparat. - Jak myślisz, długo tu zabawisz, Jim?
- Zaczekam na wyniki konkursu, żeby przekazać przez telefon do redakcji, kto zdobył główną nagrodę
za kostium.
- Może potem spotkamy się w klubie na kielicha? Pewnie będę już miał odbitki.
Qwilleran powrócił do stolika Halapayów, gdzie Sandy przedstawiła mu niewiastę imponującej
postury odzianą w suknię wieczorową wyszywaną koralikami.
- Pani Duxbury jest właścicielką największej kolekcji dzieł sztuki w naszym mieście. Powinien pan
napisać o niej artykuł. Zbiera osiemnastowiecznych malarzy angielskich - dzieła Gainsborougha i
Reynoldsa.
- Nie zależy mi na reklamie mojej kolekcji - wtrąciła pani Duxbury. - Chyba, że taki artykuł mógłby
się jakoś przyczynić do ugruntowania pańskiej pozycji w gazecie. W każdym razie witam pana w naszym
gronie.
Qwilleran skłonił się.
- Miło mi. Sztuka to dla mnie zupełnie nowy temat.
- Mam nadzieję, że pańska obecność oznacza, iż „Daily Fluxion" wreszcie oprzytomniała i pozbyła
się Mountclemensa.
- Nie - zaprzeczył Qwilleran - po prostu odtąd poświęcamy więcej miejsca sztuce. Mountclemens
dalej będzie pisał swoje recenzje.
- Jaka szkoda. Wszyscy liczyliśmy na to, że gazeta odprawi wreszcie tego okropnego człowieka.
Fanfary odtrąbione na scenie oznajmiły początek ceremonii wręczenia nagród.
- Muszę znaleźć Cala - odezwała się Sandy do Qwillerana - będę mu towarzyszyć podczas oceny
kostiumów i triumfalnego przemarszu. Na pewno nie zostanie pan dłużej?
- Niestety, muszę oddać tekst do redakcji, ale proszę nie zapomnieć, że obiecała mi pani pomóc w
kreśleniu portretu swojego męża.
- Zadzwonię do pana i wproszę się na lunch - obiecała Sandy, obdarzając dziennikarza serdecznym
uściskiem. - Będzie fajnie.
Qwilleran wycofał się na tył sali i zanotował nazwiska ogłaszanych zwycięzców; rozglądał się
właśnie za telefonem, kiedy usłyszał kobiecy głos, niski i miękki:
- Pan jest tym nowym człowiekiem z „Daily Fluxion"?
Poczuł leciutkie mrowienie wąsów. Kobiece głosy czasem działały na niego w ten sposób, a ten
akurat... brzmiał jak pieszczotliwy dotyk.
- Jestem Zoe Lambreth - przedstawiła się - i chyba zupełnie się dziś nie spisałam. Miałam
poinformować gazety o tym balu, ale całkiem wyleciało mi to z głowy. Przygotowuję wystawę i mam
mnóstwo roboty - o ile jest to jakieś usprawiedliwienie. Mam nadzieję, że nie czuje się pan zagubiony.
Czy dostał pan wszystkie potrzebne informacje?
- Chyba tak. Pani Halapay się mną zajęła.
- Owszem, zauważyłam - jej kształtne usta ściągnęły się lekko.
- Pani Halapay bardzo mi pomogła.
Brwi Zoe poruszyły się.
- Nie wątpię.
- Nie ma pani na sobie przebrania, pani Lambreth.
- Rzeczywiście, nie. Mój mąż nie miał ochoty tu przyjść, a ja wpadłam tylko na kilka minut. Może
zechciałby pan któregoś dnia zajrzeć do Lambreth Gallery? Poznałby pan mojego męża. Oboje z
przyjemnością dopomożemy panu - w miarę naszych możliwości.
- Pomoc będzie mi potrzebna. Dla mnie to zupełnie nowa dziedzina - rzekł Qwilleran, a następnie
niewinnym głosem dodał: - Pani Halapay zaoferowała się, że zadba o moją edukację artystyczną.
- O, do licha! - powiedziała Zoe.
- Czy to oznacza dezaprobatę?
- No cóż... Sandra nie należy do najbardziej kompetentnych osób w tej dziedzinie. Zresztą, proszę
wybaczyć. Prędzej czy później zorientuje się pan, że wszystkie artystki to straszne jędze - wielkie
brązowe oczy Zoe wpatrywały się w niego, a Qwilleran natychmiast zatopił się w ich spojrzeniu. - Tym
niemniej naprawdę się o pana martwię. Nie chciałabym, żeby pańska - hm, edukacja - potoczyła się w
niewłaściwym kierunku. W dzisiejszych czasach mnóstwo prac powstających jako dzieła sztuki to w
najlepszym razie tandeta, a w najgorszym - hochsztaplerka. Powinien pan sprawdzać kwalifikacje swoich
doradców.
- Co pani proponuje?
- Proszę odwiedzić nas w Lambreth Gallery - ponowiła zaproszenie, a spojrzenie jej oczu wyraziło je
również na swój sposób.
Qwilleran wciągnął brzuch i pomyślał, że warto by zrzucić parę kilogramów (i że zacznie od jutra).
Jednak póki co musiał znaleźć jakiś telefon.
Przemarsz przebierańców zakończył się, goście znów krążyli po całym klubie. Rozeszła się już wieść,
że nowy reporter z „Daily Fluxion" znalazł się wśród publiczności, a ponieważ nietrudno go było
rozpoznać dzięki jego ogromnym wąsom, różni nieznajomi podchodzili do Qwillerana, by się
przedstawić. Wszyscy życzyli mu jak najlepiej, a potem wyrażali się niepochlebnie o George'u Boni-
fieldzie Mountclemensie. Marszandzi dodawali jeszcze kilka słów, w których zachwalali swoje galerie;
artyści wspominali o planowanych wystawach; ludzie spoza branży zapraszali Qwillerana do
odwiedzenia ich prywatnych kolekcji - kiedy tylko zechce - i mówili, żeby przyprowadził ze sobą
fotografa, jeśli sobie życzy.
Pośród witających dziennikarza znalazł się też Cal Halapay.
- Niech pan przyjdzie do nas kiedyś na kolację - rzekł. - Z całą rodziną.
Teraz wszyscy na dobre zainteresowali się trunkami i przyjęcie stawało się coraz bardziej hałaśliwe.
Największy gwar panował w sali gier, więc i Qwilleran skierował tam swe kroki w ślad za tłumem.
Wewnątrz było aż gęsto od roześmianych gości, stali tak blisko siebie, że właściwie nie było miejsca, by
podnieść kieliszek do ust. W centrum zainteresowania znajdował się Marek Antoniusz. Stał, a właściwie
stała na krześle. Bez hełmu bardziej przypominała kobietę, miała pulchną twarz i krótkie włosy ułożone
w ciasne fale.
- Naprzód, naprzód - komenderowała. - Spróbujcie swych sił! Qwilleran przecisnął się dalej. Teraz
mógł przekonać się, że tłum zajęty jest grą w strzałki. Chodziło mianowicie o to, by trafić w naturalnych
rozmiarów sylwetkę ludzką narysowaną kredą na drewnianej ścianie, ze wszystkimi dosadnymi
szczegółami anatomii.
- Do boju, do boju! - wykrzykiwała wojowniczka. - To nic nie kosztuje. Każdy rzut daje szansę. Kto
chce zagrać w „zabij krytyka"?
Qwilleran uznał, że ma już dość. Jego wąsy przekazywały mu jakiś ledwo dostrzegalny sygnał i nie
było to nic miłego. Wycofał się dyskretnie, przedyktował swój tekst przez telefon, a potem poszedł do
klubu prasowego spotkać się z Oddem Bunsenem.
- Ten Mountclemens to chyba jakiś palant - rzekł do fotografa. - Czytujesz jego recenzje?
- A kto by czytał artykuły? Ja tylko patrzę na obrazki, a potem sprawdzam, czy honorarium wpłynęło
na konto.
- Chyba wywołuje mnóstwo zamieszania. Wiesz coś o sytuacji w muzeum?
- Wiem, że w recepcji pracuje fajna dziewucha - stwierdził Odd - i mają tam na drugim piętrze kilka
obłędnych aktów.
- Ciekawe, ale nie o to mi chodzi. Otóż muzeum właśnie straciło szansę na uzyskanie subwencji od
jakiejś fundacji, miliona dolarów. W rezultacie dyrektor stracił pracę. Dowiedziałem się tego dziś
podczas przyjęcia i podobno wszystko to wywołał krytyk z „Daily Fluxion".
- Niewykluczone. U nas, w dziale fotografii, zawsze wszczyna karczemne awantury. Dzwoni i mówi,
jakich zdjęć potrzebuje, a potem wybieramy się do galerii, żeby zrobić fotki. Powinieneś zobaczyć, jakie
śmieci każe nam fotografować! W zeszłym tygodniu dwa razy wybrałem się do Lambreth Gallery, a i tak
nie udało się uzyskać zdjęcia, które nadawałoby się do druku.
- Jak to możliwe?
- O rany, ten obrazek był w kolorach czarnym i granatowym! Odbitka wyglądała jak zdjęcie kosza z
węglem ciemną nocą, no a boss był przekonany, że to moja wina. Stary Monty zawsze marudzi, jeśli
chodzi o zdjęcia. Gdyby trafiła się okazja, chętnie walnąłbym go czymś ciężkim w głowę!
Rozdział czwarty
W sobotę rano Qwilleran zajrzał do hotelowego kiosku i kupił nowy numer „Fluxion". Mieszkał póki
co w starym, tanim hoteliku, którego właściciel zastąpił wyblakłe chodniki oraz starte aksamity
plastikowymi podłogami i plastikowymi fotelami. Gdy poszedł do jadalni, ubrana w plastikowy fartuszek
dziewczyna podała mu jajecznicę na zimnym plastikowym talerzu. Qwilleran otworzył gazetę, szukając
działu poświęconego sztuce.
George Bonifield Mountclemens III zamieścił tam recenzję prac Franza Buchwaltera. Qwilleran
zapamiętał to nazwisko. Chodziło o milczącego mężczyznę siedzącego przy stoliku Halapayów, męża tej
pani pracującej w pomocy społecznej - czyli, jak to określiła Sandy Halapay, o warzywo, które maluje
śliczne akwarelki.
W charakterze ilustracji obok artykułu zamieszczono reprodukcje dwóch obrazów i Qwilleran uznał,
że wyglądają całkiem nieźle. Obrazy przedstawiały żaglówki, a on zawsze lubił żaglówki. Zaczął czytać:
„Zapalonym bywalcom galerii, którzy potrafią docenić rzetelne rzemiosło, nie wolno w tym miesiącu
przegapić indywidualnej wystawy Franza Buchwaltera, która odbywa się w Westside Gallery - pisał
Mountclemens. - Artysta ten, który jest akwarelistą oraz nauczycielem w szkole sztuk pięknych
Pennimana, postanowił przedstawić publiczności wyjątkową kolekcję ram.
Nawet niewprawne oko bez trudu zorientuje się, że przez ostatni rok artysta poświęcił kwestii ram
wiele uwagi. Listwy ram są dobrze połączone ze sobą, a ich rogi starannie wyrównane.
Kolekcja ta wyróżnia się też wielką rozmaitością prezentowanych okazów. Mamy tu ramy szerokie
oraz wąskie, a także ramy średnich rozmiarów; pozłacane, posrebrzane, z orzecha, wiśni i hebanu tudzież
w rozmytym kolorze, który pretenduje do miana jakże ostatnio modnego odcienia zwanego «bielą
antyczną».
Jedna z najlepszych ram na tym pokazie wykonana została z kasztanowca pogryzionego przez korniki.
Trudno określić, nie przeprowadzając inwazyjnych badań polegających na wprowadzeniu igły do
otworów, czy jest to dzieło korników z Karoliny Północnej, czy też elektrycznych świdrów w Kansas
City. Należy jednak przypuszczać, że tej klasy specjalista od oprawy obrazów co Buchwalter nie
zadowoliłby się podrzędnymi materiałami, toteż niżej podpisany krytyk skłania się raczej ku przekonaniu,
iż mamy do czynienia z owocem działalności autentycznych korników.
Wystawa jest dobrze powieszona. Należy wyrazić szczególne uznanie z racji umiejętnego
wykorzystania procesów matowania, użycia faktur oraz tonów, które dobrano ze smakiem i wyobraźnią.
Artysta umieścił w swych znakomitych ramach przedstawienia żaglówek oraz innych tematów, które nie
odwracają uwagi widza od ich wyśmienitej oprawy".
Qwilleran jeszcze raz przyjrzał się ilustracjom i jego wąsy nastroszyły się lekko. Te żaglówki były
ładne, naprawdę ładne.
Złożył gazetę i wstał. Czekało go właśnie przeżycie, jakiego nie zaznał, odkąd miał jedenaście lat, a i
wtedy uczynił to pod przymusem. Krótko mówiąc, zamierzał spędzić popołudnie w muzeum.
Siedzibą miejskiej kolekcji sztuki był marmurowy gmach będący śmiałą syntezą stylu greckiej
świątyni, włoskiej willi i francuskiego chateau. W niedzielnym słońcu budynek lśnił dumną bielą,
połyskując też frędzlami ociekających wodą sopli lodu.
Kusiło go, żeby pójść od razu na drugie piętro i obejrzeć polecane przez Odda Bunsena akty, ale
powstrzymał się i zamiast, tego skierował swe kroki do recepcji, by zawrzeć znajomość ze wspomnianą
przez fotografa atrakcyjną dziewczyną. Zastał ją w szatni, gdzie zmagała się z wieszakami; miała długie
włosy i ładną buzię o rozmarzonym wyrazie.
Rzuciła okiem na jego wąsy.
- Ja chyba pana widziałam wczoraj wieczorem w „Pędzlu i Dłucie?
- Czy miała pani na sobie różowy peniuar?
- Zdobyliśmy nagrodę - Tom LaBlanc i ja.
- Wiem. To było udane przyjęcie.
- Naprawdę było fajnie. Wiedziałam, że będzie fantastycznie.
W sieni Qwilleran zaczepił nieumundurowanego strażnika, rozpoznając go natychmiast po typowym
muzealnym wyrazie twarzy, na który składała się podejrzliwość, dezaprobata i brutalność.
- Gdzie mogę znaleźć dyrektora muzeum? - spytał Qwilleran.
- W niedziele nie przychodzi do pracy - to jest zazwyczaj, bo akurat dzisiaj go widziałem, przed
chwilą przeszedł przez hall. Pewnie chce spakować swoje rzeczy. Wie pan, wyrzucili go - strażnik
pokiwał głową. - To wszystko przez politykę! I przez tę hienę z gazety. Oto przyczyna. Cieszę się, że
jestem na państwowym etacie... Niech pan zajrzy do gabinetu pana Farhara - tym korytarzem, a potem w
lewo.
W skrzydle muzeum, gdzie mieściły się biura, panowała niedzielna cisza. Noel Farhar, dyrektor - jak
głosiła tabliczka na jego drzwiach - był sam w swoim gabinecie.
Qwilleran przeszedł przez pusty sekretariat do wyłożonego boazerią pomieszczenia przyozdobionego
dziełami sztuki.
- Przepraszam - powiedział - czy pan Farhar?
Mężczyzna, który właśnie przeszukiwał szufladę biurka, drgnął nerwowo i skinął głową. Qwilleran
chyba jeszcze nigdy przedtem nie widział tak kruchego osobnika. Odniósł wrażenie, że co prawda Noel
Farhar wygląda o wiele za młodo jak na dyrektora szacownej instytucji, ale jego niezdrowa chudość
nadawała mu zarazem upiorny wygląd starca.
- Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem Jim Qwilleran z „Daily Fluxion".
Zaciśnięte szczęki Noela Farhara mówiły same za siebie; nie był w stanie opanować nerwowego
drgania powieki.
- Czego pan chce? - spytał obcesowo. Qwilleran przyjaznym tonem odparł:
- Chciałem tylko się przedstawić. Jestem nowy w tutejszym środowisku artystycznym i staram się
poznać wszystkich, którzy mają w nim coś do powiedzenia.
Wyciągnął dłoń i uścisnął niechętnie podaną drżącą rękę Farhara.
- Jeśli przyłączyli pana do zespołu, żeby naprawić szkody - stwierdził zimnym tonem - już za późno.
Co się stało, to się nie odstanie.
- Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi. Dopiero co zjawiłem się w tym mieście.
- Niech pan siądzie, panie Qwilleran - Farhar skrzyżował ramiona na piersi, ale nie usiadł. - Pewnie
pan wie, że muzeum właśnie straciło milionową subwencję.
- Coś o tym słyszałem.
- Pozyskanie tego miliona przysporzyłoby nam prestiżu i zachęciło prywatnych oraz przemysłowych
ofiarodawców, dzięki czemu moglibyśmy otrzymać kolejne pięć milionów. Pieniądze te umożliwiłyby
nam nabycie fantastycznej kolekcji meksykańskich obiektów z czasów prehiszpańskich i wybudowanie
nowego skrzydła, w którym zostałaby wyeksponowana, ale wasza gazeta postarała się, aby cały ten
program wziął w łeb. Wasz krytyk, systematycznie nękając i ośmieszając to muzeum, przedstawił je w tak
niekorzystnym świetle, że fundacja przestała nas brać pod uwagę - pomimo widocznego drżenia Farhar
mówił podniesionym głosem. - Nie muszę dodawać, że to niepowodzenie, wraz z osobistymi atakami ze
strony Mountclemensa dotyczącymi sprawowania przez moją osobę kierownictwa w tej instytucji,
zmusiło mnie do złożenia rezygnacji.
- To poważny zarzut - mruknął Qwilleran.
- Nie do wiary, że jedna osoba, która o sztuce nie wie nic, jest w stanie zatruć klimat w całym
środowisku artystycznym miasta. Jednak pan nie może nic na to poradzić. Tracę tylko czas. Pisałem już do
wydawcy gazety, żądając, by powstrzymano Mountclemensa, nim unicestwi naszą kulturalną spuściznę - i
nic to nie dało.
Farhar pochylił się nad swoimi papierami.
- Muszę pana przeprosić, mam trochę pracy. Trzeba uporządkować dokumenty...
- Przepraszam, że panu przerwałem - rzekł Qwilleran. - Bardzo mi przykro z powodu całej tej
sprawy. Nie znam faktów, więc nie mogę się wypowiadać...
- Przed chwilą właśnie pan je poznał - ton głosu Farhara jednoznacznie dawał do zrozumienia, że to
koniec rozmowy.
Qwilleran przeszedł się po wszystkich piętrach muzeum, ale jakoś ani obrazy Renoira czy Canaletta,
ani pamiątki kultury Tol-teków czy Azteków nie zdołały wzbudzić jego zainteresowania. Jedynie
historyczna broń naprawdę go zainteresowała - lewaki, czyli długie sztylety dzierżone w lewej dłoni
przez walczących rapierem szermierzy; niemieckie noże myśliwskie, najeżone kolcami maczugi,
hiszpańskie szpady i rapiery, włoskie puginały. Oglądał je z zaciekawieniem, a jego myśli wciąż krążyły
wokół pewnego krytyka, którego wszyscy nienawidzili.
Wczesnym rankiem następnego dnia Qwilleran stawił się w redakcji. W archiwum na trzecim piętrze
poprosił o teczkę z recenzjami Mountclemensa.
- Proszę bardzo - powiedział archiwista, puszczając do niego porozumiewawczo oko - a kiedy będzie
pan miał dosyć, to gabinet pierwszej pomocy znajduje się na piątym piętrze, tam dadzą panu coś na
uspokojenie.
Qwilleran przejrzał recenzje z ostatnich dwunastu miesięcy. Odnalazł jadowite komentarze na temat
dzieł Cala Halapaya i jego dzieciątek o kręconych włoskach („w sam raz do kiosku z pamiątkami") oraz
okrutne opinie na temat sztuki prymitywnej w wydaniu Wujaszka Waldo („wiek nie zastąpi talentu").
Znalazł się tam również artykuł, w którym co prawda nie wymieniono ani jednego nazwiska, natomiast
dotyczył on prywatnych kolekcji, których właściciele mniej interesują się sztuką jako taką, o wiele
bardziej zaś wymigiwaniem się od płacenia podatków.
Mountclemens nie szczędził słów krytyki naturalnych rozmiarów metalowym rzeźbom autorstwa
Butchy Bolton, której postacie przypominały mu zbroję, jaką widział kiedyś podczas pewnego wiejskiego
przedstawienia Makbeta. Ubolewał nad masową produkcją trzeciorzędnych artystów kończących szkołę
Pennimana, porównując ją do linii produkcyjnych fabryk samochodowych w Detroit.
Wychwalał małe, podmiejskie galerie za to, że spełniają szczytną rolę popołudniowych ośrodków
życia towarzyskiego, zastępując kluby brydżowe i kółka hafciarskie, choć podawał w wątpliwość ich
LILIAN JACKSON BRAUN KOT KTÓRY, CZYTAŁ WSPAK TYTUŁ ORYGINALNY SERII: THE CAT WHO... SERIES! TYTUŁ ORYGINAŁU: THE CAT WHO COULD READ BACKWARDS TŁUMACZENIE Z ORYGINAŁU: STANISŁAW KROSZCZYŃSKI
Rozdział pierwszy Jim Qwilleran, którego nazwisko już od dwóch dziesięcioleci wprowadzało w błąd zecerów i korektorów, przybył na spotkanie z redaktorem naczelnym „Daily Fluxion" o piętnaście minut za wcześnie. Czekając na recepcji, sięgnął po egzemplarz wczesnego wydania gazety i obejrzał pierwszą stronę. Zapoznał się z prognozą pogody (miało być nadspodziewanie ciepło jak na tę porę roku), sprawdził, jaki jest nakład gazety (427 463 egzemplarzy), i przyjrzał się z należytym podziwem wydrukowanej kursywą dumnej dewizie Fiat Flux. Przeczytał redakcyjny artykuł poświęcony procesowi o morderstwo oraz drugi, mniejszy, o kandydatach na stanowisko gubernatora, znajdując w nim dwie literówki. Odnotował fakt, że muzeum nie zdołało zdobyć miliona dolarów subwencji, na którą liczyło, ale tę notkę przejrzał tylko pobieżnie, nie wdając się w szczegóły. Zlekceważył wiadomość o kotku, który utknął w rynnie, natomiast przeczytał wszystkie inne artykuły: „Glina sięga po klamkę w starciu z bandytą", „Do zobaczenia w kiciu, moja kiciu!", „Kursy giełdowe w górę, nastroje wśród Demokratów opadają"... Zza oszklonych drzwi dobiegały go dobrze znajome odgłosy - stukot maszyn do pisania, terkot dalekopisów i przeraźliwe dzwonki telefonów. Dźwięki te sprawiły, że jego sumiaste, szpakowate wąsy najeżyły się, przygładził je więc knykciami. Stęsknił się już za widokiem chaosu i zamieszania, jakie zawsze panuje w dziale miejskim przed zamknięciem numeru, podszedł, więc do szyby, żeby popatrzeć. Nie mylił się, co do dźwięków, ale widok, który ukazał się jego oczom, był zgoła odmienny od oczekiwanego. Żaluzje wisiały równo, wcale nie były poprzekrzywiane. Na lśniących od czystości biurkach panował porządek. Pogniecione kartki i wycinki, którymi powinna być usiana podłoga, znajdowały się w drucianych koszach na śmieci. Gdy kontemplował w zdumieniu tę scenerię, nagle dosłyszał odgłos całkiem obcy, który w żadnym ze znanych mu działów miejskich redakcji nie obił się o jego uszy. Jakiś stażysta wtykał żółte ołówki do niewielkiego otworu hałaśliwej maszynki. Elektryczna temperówka! Qwilleran wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nigdy nie przypuszczał, że do tego dojdzie. Jednocześnie uświadomił sobie, na jak długo wypadł z obiegu. Z pomieszczenia działu miejskiego wybiegł inny stażysta, miał na nogach tenisówki. - Pan Qwilleran? Szef czeka na pana. Qwilleran poszedł za nim do oddzielonego przepierzeniem pomieszczenia, w którym rzeczywiście oczekiwał go redaktor naczelny - ze szczerym uśmiechem i uściskiem dłoni. - A więc mam przyjemność poznać pana Jima Qwillerana! Wiele o panu słyszałem. Ciekawe, jak wiele - pomyślał Qwilleran - i na ile te wieści przedstawiają mnie w niekorzystnym świetle. W swoim życiorysie wysłanym do „Daily Fluxion" opisał przebieg kariery, która nie wyglądała
najlepiej: pracował już jako dziennikarz sportowy, reporter kryminalny, korespondent wojenny, zdobył nawet Publisher’s Trophy, nagrodę wydawców, a wreszcie napisał też książkę o miejskich środowiskach przestępczych. Potem jednak następowała cała lista krótkich zleceń dla coraz mniejszych gazet, następnie zaś zdecydowanie zbyt długo pozostawał bez zajęcia, o którym warto by wspomnieć w CV. - Doskonale pamiętam pańskie sprawozdanie z procesu, za które przyznano panu Publisher’s Trophy - oznajmił naczelny. - Byłem wtedy początkującym reporterem i bardzo pana podziwiałem. Sądząc po wieku i sposobie bycia swego rozmówcy, Qwilleran doszedł do wniosku, że ma przed sobą przedstawiciela nowej generacji dziennikarzy, jednego z tych, dla których praca w gazecie jest zajęciem wymagającym określonych umiejętności, nie zaś czymś w rodzaju misji. Tymczasem Qwilleran zawsze pracował z tą drugą odmianą dziennikarzy - ze staromodnymi idealistami walczącymi o świętą sprawę, o prawdę oraz swobodny dostęp do informacji. - Z pańskim doświadczeniem - ciągnął redaktor - może pan być rozczarowany naszą ofertą. Nie mamy do zaproponowania nic poza biurkiem w naszym dziale kulturalnym, ale chętnie byśmy tam pana widzieli, przynajmniej dopóki nie zwolni się jakieś miejsce w dziale miejskim. - I dopóki nie udowodnię, że nadaję się do tej pracy? - Qwilleran popatrzył redaktorowi prosto w oczy. Miał już za sobą niejedną taką upokarzającą rozmowę. Sztuka polegała na tym, by zachować odpowiednią równowagę między skromnością a pewnością siebie. - To oczywiste. I co pan na to? - Jak na razie - czemu nie. W tej chwili najważniejsze jest dla mnie, żeby powrócić do pracy w gazecie. Pracowałem już w kilku miastach i raczej się naciąłem. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj. Do całkiem obcego miejsca, w poszukiwaniu dynamicznego dziennika, nowych wyzwań. Myślę, że sobie poradzę. - Na pewno! - oznajmił redaktor, szczerząc zęby w uśmiechu. - A oto dziedzina, którą chcielibyśmy panu powierzyć: potrzebujemy felietonisty zajmującego się sztuką. - Sztuką! - Qwilleran skrzywił się i w myślach od razu ułożył tytuł: „Dziennikarski wyga zrobiony w konia i posłany na zieloną trawkę". - Zna się pan trochę na sztuce? Qwilleran nie zamierzał blefować. - Nie odróżniłbym Wenus z Milo od Statuy Wolności. - Właśnie kogoś takiego nam trzeba! Im mniej się człowiek na tym zna, tym świeższe ma spojrzenie. W naszym mieście sztuka wprost rozkwita, więc musimy poświęcić jej więcej uwagi. Nasz krytyk pisze recenzje dwa razy w tygodniu, ale brakuje nam doświadczonego dziennikarza, który pisałby artykuły o samych artystach. Materiału jest pod dostatkiem. Zresztą pewnie zdaje pan sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach artystów jest więcej niż psów czy kotów. Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni. - Będzie pan podlegał redaktorowi działu kulturalnego, ale zachowa pan dużą niezależność i inicjatywa z pańskiej strony będzie mile widziana. Chcemy, żeby pan wkręcił się w środowisko, poznał całe mnóstwo artystów, zaprzyjaźnił się, z kim trzeba, i zdobył przy okazji przyjaciół dla gazety. Qwilleran w duchu ułożył kolejny tytuł: „Na co przyszło dziennikarzowi: praca w promocji!" Tak, tylko, że ta praca była mu bardzo potrzebna. Jego dziennikarskie sumienie musiało liczyć się z sytuacją wyższej konieczności. - No cóż - odezwał się. - Nie jestem pewien... - Otrze się pan o wyższe sfery, a taka odmiana dobrze panu zrobi. Pewnie już dość pan miał w życiu do czynienia z wyrokowcami i kanciarzami. Jeżące się wąsy Qwillerana próbowały mu dać do zrozumienia, co myślą o wyższych sferach, lecz ich właściciel zachował dyplomatyczne milczenie.
Naczelny zerknął na zegarek i wstał. - Najlepiej niech pan pójdzie na górę i porozmawia z Archem Rikerem. On panu wyjaśni... - Arch Riker! A co on tu robi? - Jest szefem działu kulturalnego. Pan go zna? - Pracowaliśmy razem w Chicago, wiele lat temu. - Świetnie! Od niego dowie się pan wszystkich szczegółów i mam nadzieję, że zechce pan dołączyć do zespołu „Fluxion". Redaktor wyciągnął dłoń i obdarzył go zawodowym uśmiechem. Qwilleran przeszedł znów przez dział miejski, mijając rzędy białych koszul z podwiniętymi rękawami, głowy pochylone w skupieniu nad maszynami do pisania oraz reporterkę - w każdej redakcji jest przynajmniej jedna taka dziewczyna. Tylko ona spojrzała na niego z zaciekawieniem, co sprawiło, że wyprostował się na całe sto osiemdziesiąt siedem centymetrów swojego wzrostu, wciągnął zbyteczne pięć kilo, które zgromadziło się pod paskiem, i przygładził włosy dłonią. Wciąż jeszcze na każdy siwy włos mógł pochwalić się trzema czarnymi i dotyczyło to zarówno czupryny, jak i wąsów. Na piętrze zastał Archa Rikera zajmującego honorowe miejsce pośród biurek, maszyn do pisania i telefonów - wszystko zaś utrzymane było w kolorze zielonego groszku. - Dziwne, nie? - stwierdził Arch przepraszającym tonem. - Ponoć jest to kolor oliwkowy i ma mieć kojące działanie. Widzisz, jak o nas dbają? Osobiście uważam, że wygląda to ohydnie. Dział kulturalny był mniejszym wydaniem działu miejskiego - minus atmosfera nerwowego pośpiechu. Tu panował spokój, wypełniający pomieszczenie niczym mgła. Na pierwszy rzut oka wszyscy pracownicy byli tu o jakieś dziesięć lat starsi, zresztą sam Arch również był jakby pulchniejszy niż kiedyś i miał na głowie mniej włosów. - Jim, jak miło znowu cię zobaczyć - rzekł. - Czy nadal piszesz swoje nazwisko przez „w"? - Taka jest jego prawidłowa szkocka pisownia - stwierdził Qwilleran z naciskiem. - I jak widzę, nie pozbyłeś się tego wielkiego wąsiska. - To moja jedyna pamiątka z wojny - znów przygładził je troskliwie. - Jak się miewa żona, Jim? - Mówisz o mojej byłej żonie? - Oj, nie wiedziałem. Przepraszam. - Nie mówmy o tym... Jaką pracę masz dla mnie? - Łatwizna! Jeżeli chcesz zacząć od dzisiaj, mógłbyś zrobić dla nas kawałek na niedzielę. - Jeszcze nie zdecydowałem, czy przyjmę tę pracę. - Przyjmiesz, przyjmiesz - zapewnił go Arch. - Jest w sam raz dla ciebie. - Biorąc pod uwagę moje ostatnie osiągnięcia, tak? - Zrobiłeś się drażliwy, czy co? Zapomnij o tym i przestań się zadręczać. Qwilleran w zamyśleniu przykręcił wąsa. - Zawsze mogę spróbować. Dasz mi coś na próbę? - Jak sobie życzysz. - Coś konkretnego? - Tak - Arch Riker wydobył z segregatora arkusz różowego papieru. - Co ci powiedział szef? - Właściwie nic - odparł Qwilleran. - Tylko tyle, że chce pokazywać artystów z ludzką twarzą. - Otóż właśnie dostałem od niego różowe memo, w którym domaga się artykułu o facecie nazywającym się Cal Halapay. - I co? - We „Fluxion" obowiązuje swoisty kod barw. Niebieski papier oznacza „poufne". Żółty - to
niezobowiązująca sugestia, natomiast różowy znaczy „pilne, natychmiast, na wczoraj". - Czemu Cal Halapay jest taki pilny i na wczoraj? - Wobec zaistniałych okoliczności może lepiej będzie, jeżeli nie będziesz za wiele wiedział. Idź do niego bez przygotowania, zawrzyj z facetem znajomość i napisz coś, co się da czytać. Sam wiesz, jak to się robi. - Gdzie go znajdę? - Chyba najlepiej zadzwonić do jego biura. Zawodowo zajmuje się reklamą i prowadzi cieszącą się powodzeniem agencję, natomiast w wolnych chwilach uprawia malarstwo olejne. Maluje mianowicie dzieci. Jego obrazy robią furorę. Wiesz, dzieci z kręconymi lokami i różowiutkimi policzkami. Wyglądają, jakby miały dostać apopleksji, ale ludzie to kupują... Nie masz ochoty na lunch? Moglibyśmy pójść do klubu prasowego. Leciutki elektryczny sygnał, jaki wysłały mu jego wąsy, przypomniał Qwilleranowi, że swego czasu kluby prasowe były jego życiem, miłością, hobby, domem i inspiracją. Ten akurat mieścił się naprzeciwko nowego budynku komendy głównej policji, w fortecy o okratowanych oknach, a zbudowanej z poczerniałego od starości wapienia... czyli w dawnym więzieniu okręgowym. Kamienne schody, wyżłobione od wieloletniego użytkowania, pokryte były wyraźnymi śladami odwilży, której w lutym nikt się nie spodziewał. Stare boazerie w sieni połyskiwały czerwienią spod niezliczonych warstw lakieru. - Możemy zjeść w barze - poinformował go Arch - albo iść na górę do sali restauracyjnej. Mają tam obrusy na stolikach. - Zjedzmy tutaj - zaproponował Qwilleran. W barze panował półmrok i gwar hałaśliwych rozmów, czasem tylko zniżano głos do konfidencjonalnego szeptu. Qwilleran wiedział doskonale, co to oznacza: plotki przekazywane z ust do ust, początki kampanii i nieoficjalne załatwianie spraw przy hamburgerze oraz piwie. Znaleźli dwa wolne stołki przy barze; powitał ich barman odziany w czerwoną marynarkę oraz konspiracyjny uśmiech na twarzy, jasno dający do zrozumienia, iż jego właściciel dysponuje nieprzebranym zasobem poufnych informacji. Qwilleran doskonale pamiętał, że to właśnie dzięki barmanom z klubów dziennikarskich zdarzało mu się trafiać na najlepsze tematy. - Dla mnie szkocka z wodą - zamówił Arch. - Podwójny sok pomidorowy z lodem - rzucił Qwilleran. - Podwójny pomidorowy z lodem - powtórzył barman. - Dodać limonki i trochę sosu Worcestershire? - Nie, dziękuję. - Nie? Burmistrz, który jest moim przyjacielem, właśnie tak lubi najbardziej - rzekł barman z przechwałką w głosie. - Nie, jednak nie. - W takim razie kropelkę tabasco dla ostrzejszego smaku? - Nie, bez niczego. Barmanowi zrzedła mina, więc Arch zapewnił go: - Mój kolega nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z artystą... to jest Jim Qwilleran, zaczyna u nas pracę. Jim, to jest Bruno. Przyrządzane przez niego drinki cechuje spora doza osobistej ekspresji. - Dla mnie mniej ekspresji, a więcej alkoholu - rozległ się tubalny głos za plecami Qwillerana. - Hej, Bruno, poproszę martini, bez żadnego śmiecia. Bez oliwek, bez soku cytrynowego, bez anchois ani malutkich, piklowanych pomidorków. Qwilleran odwrócił się i stanął twarzą w twarz z cygarem trzymanym w wyszczerzonych zębach, nieproporcjonalnie wielkim w stosunku do szczupłego, młodego człowieka, który je palił. Czarna linka
zwisająca z kieszeni na jego piersi najwyraźniej przymocowana była do światłomierza. Facet był hałaśliwy, zawadiacki i pewny siebie. Qwilleranowi od razu przypadł do gustu. - Ten błazen - wyjaśnił Qwilleranowi Arch - to Odd Bunsen z naszego działu foto... Odd, przedstawiam ci mojego starego przyjaciela, Jima Qwillerana. Mamy nadzieję, że dołączy do naszego zespołu. Fotograf wyciągnął do niego dłoń. - Miło mi. Może cygarko? - Palę fajkę. Ale dziękuję. Odd przyjrzał się uważnie i z zainteresowaniem bujnym wąsom Qwillerana. - Zarost trochę się panu wymyka spod kontroli. Nie obawia się pan pożaru od tej fajki? - Ten czarny sznurek - wyjaśnił Arch - który zwisa z kieszeni pana Bunsena, służy do tego, żeby przywiązać go za głowę w razie potrzeby. Jednak facet bywa niekiedy użyteczny. Dowiesz się od niego więcej, niż gdybyś poszedł do biblioteki. Może mógłby ci coś powiedzieć o Calu Halapayu. - Jasne - potwierdził fotograf. - Co chcecie wiedzieć? Niezłą ma żonkę, 86-56-81. Mówię o wymiarach. - A co to za jeden, ten Halapay? - spytał Qwilleran. Odd Bunsen przez chwilę wpatrywał się w dym ze swojego cygara. - Reklamiarz. Właściciel dużej agencji. Wycenia się go na dobre parę milionów. Mieszka na Lost Lake Hills. Piękny dom, wielkie atelier, w którym maluje, i dwa baseny. Dwa, wyobrażacie to sobie? Z wodą krucho, więc ten drugi pewnie jest napełniany burbonem. - Ma jakąś rodzinę? - Dwoje czy troje dzieciaków. Fantastyczną żonę. Halapay jest właścicielem wyspy na Karaibach i rancza w Oregonie, ma też kilka prywatnych samolotów. Wszystko, co można kupić za pieniądze. No i nie można powiedzieć, żeby był sknerą. Facet ma gest. - A te jego obrazy? - Mocna rzecz, naprawdę mocna! - stwierdził Odd. - Jeden z nich zdobi mój salon. Podarował mi go po tym, jak robiłem zdjęcia jego żony zeszłą jesienią, podczas balu dobroczynnego. Dwójka dzieci z kręconymi włoskami... A teraz muszę coś zjeść, żeby zdążyć przed pierwszą, bo mam umówioną sesję. Arch osuszył szklaneczkę. - Pogadaj z Halapayem - poradził Qwilleranowi - i przy okazji spróbuj się zorientować, jakie zdjęcia będzie można zrobić. Postaramy się wziąć do tego Odda Bunsena. To nasz najlepszy fotograf. Warto pomyśleć o zdjęciach w kolorze, nie zaszkodziłoby, jeżeli zamieścimy kilka barwnych reprodukcji. - Różowe memo to nie przelewki, co? - zaśmiał się Qwilleran. - Jakie są powiązania między Halapayem i „Daily Fluxion"? - Ja się jeszcze napiję - odparł na to Arch. - Chcesz drugi soczek? Qwilleran nie upierał się przy swoim pytaniu, ale zamiast niego zadał następne: - Powiedz mi szczerze, Arch. Dlaczego chcecie mi dać tę kolumnę o sztuce? Dlaczego właśnie ja jestem szczęśliwym wybrańcem? - Bo tak zawsze dzieje się w gazetach. Specjaliści od bejsbolu zostają krytykami teatralnymi, a ci, co znają się na religii i wyznaniach, dostają rubrykę poświęconą życiu nocnemu. Zresztą sam przecież wiesz. Qwilleran pokiwał głową i melancholijnie przygładził wąsy. - Powiedz mi w takim razie coś o waszym krytyku sztuki. Czy jeśli przyjmę tę robotę, będę z nim pracował? A może z nią, bo nawet nie wiem, jakiej jest płci. - To facet - odpowiedział Arch. - On pisze recenzje, a ty będziesz robił reportaże i przedstawiał sylwetki postaci. Myślę, że nie będziecie sobie wchodzić w drogę.
- A on nie pracuje w twoim dziale? - Nie, nigdy tu nie przychodzi. Pisze swoje teksty w domu, nagrywa je na taśmę i przysyła do nas za pośrednictwem gońca raz albo dwa razy w tygodniu. Musimy je spisywać z nagrania, co jest dość uciążliwe. - Czemu tak stroni od redakcji? Nie podoba mu się kolor zielonego groszku? - Nie pytaj mnie. Dogadał się z kierownictwem. Ma z „Fluxion" bardzo korzystną umowę. - Jaki on jest? - Wyniosły. Uparty. Trudny w pożyciu. - Jak miło. Młody czy stary? - Coś pomiędzy jednym i drugim. Mieszka samotnie - z kotem, wyobrażasz to sobie? Wielu ludzi uważa, że to ten zwierzak pisze recenzje, i kto wie, czy nie mają racji. - A dobrze pisze? - On sam jest przekonany, że tak. Tego samego zdania jest też najwyraźniej nasza dyrekcja. - Arch poprawił się na stołku, nim dodał: - Krążą plotki, że „Fluxion" zafundowała też gościowi polisę ubezpieczeniową na wysoką sumę. - Zwykły krytyk jest dla nich tak cenny? - Akurat ten ma w sobie coś, co wszystkie gazety uwielbiają: jest kontrowersyjny! Do redakcji co tydzień przychodzą setki listów w odpowiedzi na jego artykuły. Co ja mówię, tysiące! - Jakie to listy? - Gniewne. Przesłodzone. Histeryczne. Niektórzy miłośnicy sztuki wprost go nienawidzą, a inni uważają go za niezwykle wybitną postać, no i żrą się między sobą. Awantura na całe miasto. Wiesz, co wykazały ostatnie badania? Rubryka poświęcona sztuce ma więcej czytelników niż dział sportowy! Obaj wiemy, że to nie jest normalna sytuacja. - Rzeczywiście, musicie mieć w tym mieście mnóstwo entuzjastów sztuki. - Nie trzeba być miłośnikiem sztuki, żeby mieć frajdę z czytania tych recenzji. Wystarczy, że ktoś lubi krew. - Ale o co się tu kłócić? - Sam zobaczysz. - Rozumiem, że sport albo polityka mogą budzić takie emocje, ale sztuka to sztuka, i tyle. - Też tak myślałem - pokiwał głową Arch. - Kiedy objąłem dział kulturalny, żywiłem proste przekonanie, że sztuka jest czymś drogocennym, pokarmem dla pięknoduchów o pięknych myślach. Jednak szybko musiałem pożegnać się z tą wizją! Sztuka stała się demokratyczna. W tym mieście jej miłośników jest nie mniej niż karciarzy. W dodatku nie trzeba się uczyć reguł gry. Ludzie kupują obrazy, zamiast urządzać sobie baseny w ogrodzie. Ssąc kostkę lodu, Qwilleran zastanawiał się nad dziwnymi perspektywami rysującymi się przed nim w związku z tą propozycją pracy. - A tak nawiasem mówiąc - spytał - jak ten krytyk się nazywa? - George Bonifield Mountclemens. - Możesz powtórzyć? - George Bonifield Mountclemens III! - Język sobie można połamać! - W dodatku używa nazwiska w pełnym brzmieniu, z oboma imionami, wszystkie dziewięć sylab, dwadzieścia osiem liter plus liczebnik. Dwa razy w tygodniu usiłujemy wcisnąć to w naszą standardową szpaltę. A tego się zrobić nie da, chyba że bokiem. Facet nie zgadza się na żadne skróty, przeniesienia, ściśnienia czy amputacje!
Qwilleran popatrzył na Archa uważnie. - Nie przepadasz za nim, co? Arch wzruszył ramionami. - Moje zdanie nie ma tu znaczenia. Właściwie w ogóle go nie widuję. Za to wciąż mam do czynienia z artystami, którzy przychodzą do redakcji, żeby dać mu w zęby. - George Bonifield Mountclemens III! - Qwilleran pokręcił głową z niedowierzaniem. - Niektórych czytelników do furii doprowadza samo jego nazwisko i imiona - dodał Arch. - Uważają, że facet ma przewrócone w głowie. - Mów dalej. Ta praca zaczyna mi się podobać. Szef mówił, że otrę się o wyższe sfery, i już zacząłem się bać, że będę miał do czynienia z jakimiś aniołkami. - Nie daj się zwieść pozorom. Wszyscy artyści w tym mieście nienawidzą się wzajemnie, a miłośnicy sztuki opowiadają się po tej czy po tamtej stronie... a następnie rozpoczynają się ostre rozgrywki. To coś jak futbol, tylko gra jest brutalniejsza. Wyzwiska, kopanie dołków, podchody i podstępy... - Arch zsunął się ze stołka. - Chodź, weźmiemy sobie po kanapce z wołowiną. Krew pokoleń wojowników zaczęła teraz nieco żywiej krążyć w żyłach Qwillerana. Jego wąs niemal się uśmiechał. - Słuchaj, biorę tę robotę.
Rozdział drugi Był to pierwszy dzień pracy Qwillerana dla „Daily Fluxion". Zajął swoje miejsce przy jednym z zielonych biurek w dziale kulturalnym i odebrał przydział żółtych ołówków. Zauważył, że na zielonym telefonie umieszczono nalepkę z pouczeniem: „Uprzejmość nic nie kosztuje". Wypróbował zieloną maszynę do pisania, wystukując „Wiele morderstw zdarza się po północy". Następnie zadzwonił do redakcyjnego garażu z prośbą o służbowy samochód, żeby pojechać do Lost Lake Hills. Droga do tej wykwintnej miejscowości wiodła przez malownicze przedmieścia, potem zaś wśród pól, na których gdzieniegdzie bieliły się plamy śniegu. Od granic miasta musiał przejechać piętnaście mil, toteż nie brakowało mu czasu, żeby zastanowić się nad wywiadem z Calem Halapayem. Ciekaw był, czy Metoda Qwillerana i tym razem się sprawdzi. Swego czasu słynął z umiejętności nawiązywania poufałego kontaktu, dzięki czemu jego rozmówcy czuli się swobodnie i bez skrępowania odpowiadali na jego pytania. Metoda w czterdziestu procentach składała się z sympatii, w kolejnych czterdziestu z zawodowej ciekawości, a w pozostałych dwudziestu - z cierpliwości. Dzięki niej wydobywał zwierzenia od starszych pań, młodocianych przestępców, pięknych dziewczyn, rektorów uczelni oraz zatwardziałych oszustów. A jednak odczuwał pewien niepokój na myśl o czekającym go spotkaniu z Halapayem. Dawno już nie przeprowadził żadnego wywiadu, w dodatku artyści nie byli jego specjalnością. Nie był pewien, czy przypadkiem nie porozumiewają się jakimś właściwym swemu środowisku tajnym językiem. Z drugiej zaś strony Halapay jako reklamiarz mógł mu wręczyć odbity na powielaczu tekst przygotowany przez dział PR jego firmy. Wąsy Qwillerana aż zadrżały na tę myśl. Od niepamiętnych czasów miał zwyczaj wymyślać pierwszy akapit jeszcze przed spotkaniem z rozmówcą. Nigdy go potem nie wykorzystywał, ale robił to w charakterze ćwiczenia na rozgrzewkę. Tak więc i teraz - w drodze do Lost Lake Hills - ułożył sobie kilka różnych wstępów do artykułu o Halapayu. Może na przykład: „Kiedy Cal Halapay opuszcza swe luksusowo urządzone biuro, kończąc pracę, zapomina o morderczym wyścigu szczurów i znajduje wytchnienie w... " Nie, co za sztampa. Podjął drugą próbę: „Multimilioner i specjalista od reklamy, którego szczęśliwy los obdarzył piękną małżonką (86-56-81) oraz dwoma basenami (jeden, jak głosi legenda, wypełniony jest szampanem), przyznaje, iż wiedzie podwójne życie. Malując wzruszające portrety dzieci, znajduje ucieczkę od... " Nie, tania sensacja. Przypomniało mu się, jak przez krótki czas pracował dla pewnego magazynu, podjął więc kolejną próbuję, tym razem w soczystym stylu faworyzowanym przez tamtą redakcję. „W krawacie typu Ascot i jedwabnej koszuli szytej na zamówienie przez włoskiego dyktatora mody, ten przystojny, szpakowaty,
mający 185 centymetrów wzrostu car reklamowego imperium poświęca swe wolne chwile. Qwilleran założył, że jeśli ktoś ma takie osiągnięcia jak Halapay, z pewnością już siwieje, jest wysoki i ogólnie rzecz biorąc, robi imponujące wrażenie. Pewnie będzie też miał zimową opaleniznę. „W błękitnym fularze typu Ascot podkreślającym jego opaleniznę rodem z Wysp Karaibskich... " Szosa przez Lost Lake skończyła się nagle potężną żelazną bramą w murze z kamieni polnych, wyglądającym dostojnie i kosztownie. Qwilleran zahamował i zaczął rozglądać się za kimś, kto by tej bramy pilnował. Niemal natychmiast usłyszał dochodzący od strony jednego ze słupów miły głos nagrany na taśmę: „Proszę zwrócić twarz w stronę lewego pylonu i powiedzieć głośno swoje nazwisko". Opuścił szybę samochodu. - Qwilleran z „Daily Fluxion". - Dziękuję - odpowiedziała brama. Żelazna krata otwarła się i dziennikarz wjechał na teren posesji. Kręta aleja wiodła pośród szpaleru wysokich sosen, a prowadziła do ogrodu krajobrazowego o surowym wyglądzie - złożonego tylko z kamyków, głazów i roślin zimozielonych, urozmaiconego gdzieniegdzie łukami mostków nad zamarzniętymi stawami. Pośrodku tego niewesołego, lecz malowniczego pejzażu wznosił się dom. Był utrzymany w stylu nowoczesnym, miał lekko zakrzywioną linię dachu, a ściany z matowego szkła przypominały papier ryżowy. Qwilleran zmienił już zdanie co do włoskiej koszuli. Halapay prawdopodobnie łazi po tej swojej pagodzie za milion dolarów w jedwabnym kimonie. Przy drzwiach wejściowych, które sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je z kości słoniowej, Qwilleran odnalazł coś, co do pewnego stopnia przypominało przycisk dzwonka, i wyciągnął rękę w tamtą stronę. Nim jednak jego palec zdążył dotknąć guziczka, otaczający panel rozjarzył się błękitnozielonym światłem, a wewnątrz domu dał się słyszeć dźwięk gongu. W następnej chwili rozległo się szczekanie psa, a raczej dwóch, choć może i trzech. Potem wybrzmiał krótki rozkaz i zapadła posłuszna cisza. Jeszcze moment i drzwi otworzyły się gwałtownym ruchem. - Dzień dobry. Jestem Qwilleran z „Daily Fluxion" - dziennikarz przedstawił się młodzieńcowi o kręconych włosach i różowej twarzy, ubranemu w bluzę oraz drelichowe spodnie, i nim zdążył zapytać, czy jego ojciec jest w domu, młody człowiek powiedział przyjaznym tonem: - Proszę do środka. Oto pański paszport - wyciągnął w jego stronę niezbyt wyraźną fotkę wąsatej twarzy wyglądającej niespokojnie z okna samochodu. - Przecież to ja! - zdumiał się Qwilleran. - Zdjęcie zrobione przy bramie, zanim wjechał pan do środka - oznajmił młodzieniec z wyraźną satysfakcją. - Straszne, nie? Wezmę od pana płaszcz. Mam nadzieję, że psy panu nie przeszkadzają. Są raczej przyjazne. W zasadzie uwielbiają gości. Ta suka to matka, ma cztery lata. Pozostałe to jej szczeniaki z ostatniego miotu. Lubi pan błękitne teriery? - Ja... - Qwilleran otworzył usta. - Wszyscy teraz kupują yorki, ale ja najbardziej lubię rasę kerry blue. Mają przepiękną maść, czyż nie? Trudno było tutaj trafić? Mamy także kotkę, ale jest ciężarna i bez przerwy śpi. Chyba będzie padał śnieg. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jak dotąd w tym roku kiepsko było z nartami. Qwilleran, który szczycił się tym, że nie robi notatek podczas przeprowadzania wywiadu, tworzył w myślach inwentarz: foyer wyłożone białym marmurem, tamże sadzawka z rybami i tropikalne drzewo wysokości około pięciu metrów. Przeszklony dach dwa piętra wyżej. Salon, do którego schodziło się w dół po schodkach, wyłożony czymś przypominającym futro białego szopa. Kominek w lśniącej, czarnej ścianie. Pewnie z onyksu. Zauważył też, że w rękawie chłopaka jest dziura i opadają mu skarpetki. Słowotok nie ustał ani na chwilę.
- Siądziemy w salonie, panie Qwilleran? A może chciałby pan od razu pójść do pracowni? Tam jest wygodniej, o ile nie przeszkadza panu zapach. Niektórzy mają alergię na terpentynę. Ma pan ochotę na colę albo coś innego? Alergie to dziwna rzecz. Ja na przykład jestem uczulony na skorupiaki. Fatalnie, bo przepadam za homarami... Qwilleran wciąż czekał na okazję, by go spytać o ojca - do momentu, gdy usłyszał: - Sekretarka mówiła mi, że chce pan napisać artykuł o moich obrazach. Chodźmy do pracowni. Chce pan zadawać pytania czy mam po prostu opowiadać? Qwilleran zdołał wreszcie dojść do głosu: - Spodziewałem się, że jest pan znacznie starszy... - Jestem cudownym dzieckiem - rzekł Halapay bez uśmiechu. - Pierwszy milion zarobiłem przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. Teraz mam dwadzieścia dziewięć lat. Wygląda na to, że jestem obdarzony geniuszem, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Wierzy pan w geniusz? Straszna rzecz. A tutaj moje zdjęcie ze ślubu. Moja żona ma orientalny wygląd, prawda? W tej chwili bierze lekcję malarstwa, ale po lunchu przedstawię ją panu. Projekt tego domu dostosowaliśmy do jej urody. Napije się pan kawy? Jeśli ma pan ochotę, to wezwę gospodynię. Spójrzmy prawdzie w oczy, mam chłopięcy wygląd i zawsze będę go miał. Jeśli woli pan coś mocniejszego, w pracowni mam barek. W pracowni unosił się zapach farby było sporo porozrzucanych gratów, a jedna ze ścian pomieszczenia była całkowicie przeszklona; widać było przez nią białe, zamarznięte jezioro. Halapay nacisnął jakiś guzik i z sufitu spłynęły półprzezroczyste zasłony, żeby osłonić ich od oślepiającego blasku zimowego słońca. Nacisnął drugi, a wówczas rozsunęły się drzwiczki, ukazując większe zapasy trunków, niż posiadał na swym stanie klub prasowy. Qwilleran jednak poprosił o kawę, więc Halapay nacisnął kolejny guzik, wydając zaraz potem polecenie do mosiężnej kratki wmontowanej w ścianę. Podał też Qwilleranowi wyjętą z barku butelkę o dziwnym kształcie. - To likier, który przywiozłem z Ameryki Południowej - oznajmił. - Tutaj nie można go dostać. Proszę go sobie wziąć. Podobał się panu widok z okna? Fantastyczny, no nie? To sztuczne jezioro. Samo ukształtowanie tego terenu kosztowało mnie pół miliona. Ma pan ochotę na pączka do kawy? Na ścianie wiszą moje obrazy. Podobają się panu? Ściany pracowni pokryte były oprawionymi w ramy płótnami przedstawiającymi chłopców oraz dziewczynki o kręconych włoskach i policzkach niczym czerwone jabłuszka. Gdzie nie spojrzeć, Qwilleran widział czerwone jabłuszka. - Proszę sobie wybrać któryś z nich - zaproponował Halapay - i wziąć sobie do domu jako podarunek od artysty. Te większe sprzedają się po pięćset dolarów, proszę wziąć jeden z nich. Ma pan dzieci? My mamy dwie córki. Ich zdjęcie stoi na wieży stereo. Cindy ma osiem lat, a Susan sześć. Qwilleran przyjrzał się fotografii córeczek Halapaya. Podobnie jak ich matka miały migdałowe oczy i proste włosy. - Dlaczego maluje pan wyłącznie dzieci o kręconych włosach i różowych policzkach? - Powinien pan wybrać się na bal walentynkowy w sobotę wieczorem. Będzie świetna jazzowa kapela. Już pan wie o tym balu? Wyprawiamy go co roku z okazji walentynek w klubie sztuki. Wszyscy przebieramy się za słynne pary kochanków. Chce pan wpaść? Nie musi się pan przebierać, jeżeli pan tego nie lubi. Wstęp dwadzieścia dolarów za parę. Proszę, oto dwa bilety. - Wracając do pańskich obrazów - wtrącił Qwilleran - ciekaw jestem, dlaczego specjalizuje się pan w portretach dziecięcych. Dlaczego na przykład nie pejzaże? - Uważam, że powinien pan opisać ten bal w swoim felietonie - odpowiedział Halapay. - To największe wydarzenie w życiu klubu. Jestem jego przewodniczącym, a moja żona świetnie wychodzi na
zdjęciach. Lubi pan sztukę? Będą tam wszyscy z artystycznego światka. - Pewnie George Bonifield Mountclemens III również? - rzucił niedbale Qwilleran. Nie zmieniając ani trochę bezbarwnego tonu głosu, Halapay skomentował: - Co, ten oszust? Gdyby śmiał się pojawić w przedsionku klubu, wyrzuciłbym go na pysk. Mam nadzieję, że nie jest pańskim przyjacielem. Nie, takich jak on nam nie potrzeba. Nie ma pojęcia o sztuce, a pozuje na autorytet, pańska gazeta zaś pozwala mu mieszać z błotem uznanych artystów. Psuje atmosferę w całym środowisku. Powinni pójść po rozum do głowy i wreszcie się go pozbyć. - Jestem tu nowy - powiedział szybko Qwilleran, gdy Halapay przerwał, aby zaczerpnąć oddechu - i nie zaliczam się do specjalistów... - Najlepszym dowodem jego ignorancji jest fakt, że uważa Zoe Lambreth za wielką artystkę. Widział pan jej rzeczy? To hochsztaplerka. Niech pan obejrzy sobie jej obrazy w Lambreth Gallery, a zrozumie pan, co mam na myśli. Żadna szanująca się galeria nie przyjęłaby jej prac, więc musiała wyjść za marszanda. W każdym zawodzie są tacy ludzie. Jeśli chodzi o jej męża, to zwykły księgowy, który zabrał się za szwindle w sztuce. Szwindle, wiem, co mówię. O, przyszedł Tom z kawą. Do atelier wszedł chłopak ubrany w poplamione spodnie i rozpiętą do połowy koszulę, niosąc tacę, którą postawił na stole z głośnym brzękiem. Zrobił to zupełnie bez wdzięku i rzucił przy tym Qwilleranowi nieprzyjazne spojrzenie. - Zastanawiam się - powiedział Halapay - czy nie przekąsić by czegoś do kawy. Już prawie pora lunchu. Co chciałby pan wiedzieć o mojej pracy? Proszę pytać. Nie będzie pan robił notatek? - Chciałbym spytać - powtórzył Qwilleran - dlaczego specjalizuje się pan w portretach dziecięcych? Artysta zamyślił się i zamilkł, po raz pierwszy od przybycia Qwillerana. Odezwał się dopiero po chwili: - Zoe Lambreth chyba ma jakieś dziwne powiązania z Mountclemensem. Ciekawe, na czym mogą one polegać. Mogę jedynie się domyślać - ale to między nami, nie do publikacji. Może warto się tym zainteresować? Jeśli wyszłoby na jaw coś paskudnego, mógłby pan wygryźć Mountclemensa i zająć jego miejsce jako recenzent. - Nie chcę... - zaczął Qwilleran. - Lepiej, żeby pańska gazeta uporała się z tym bałaganem, i to jak najprędzej, w przeciwnym razie oberwiecie tam, gdzie najbardziej boli. Chyba mam ochotę na hot-doga do kawy. Pan też? O wpół do szóstej Qwilleran znalazł schronienie w ciepłym nastrojowym sanktuarium klubu prasowego, gdzie umówił się z Archem Rikerem. Arch miał ochotę na szybkiego drinka przed powrotem do domu, a Qwilleran domagał się wyjaśnień. - Sok pomidorowy z lodem - polecił zwięźle Brunowi. - Bez limonki, bez Worcestershire, bez tabasco. - I zwracając się do Ar-cha: - Dzięki, stary. Dzięki za miłe powitanie. - O czym ty mówisz? - Czy to miał być dowcip, frycowe dla nowego? - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Mówię o tej historii z Calem Halapayem. Czy to był jakiś kawał? Nie wierzę, żebyś na poważnie oczekiwał, że zrobię z nim wywiad. Ten facet jest kompletnym świrem. - Sam wiesz, jacy są artyści. Każdy z nich to indywidualista. A co się stało? - Sęk w tym, że nic. Nie znalazłem nic, co mógłbym wykorzystać w artykule, a zajęło mi to sześć godzin. Halapay mieszka w rezydencji wielkości szkoły, tyle że w japońskim stylu. Mnóstwo tam różnych urządzeń i przełączników. Wewnątrz jest dziwnie. Na przykład jedna ściana zrobiona jest ze szklanych prętów, które wiszą jak sople lodu. Kiedy przechodzisz obok, poruszają się, wydając dźwięk przypominający rozstrojony ksylofon.
- I co z tego? Na coś musi wydawać swoją forsę. - Jasne, ale to jeszcze nie koniec. W całej tej luksusowej scenerii pojawia się Cal Halapay w opadających skarpetkach i bluzie z dziurą na łokciu. No i wygląda, jakby miał piętnaście lat. - Owszem, słyszałem, że młodo wygląda. Przynajmniej jak na milionera - dodał Arch. - Jest jeszcze coś. Bezustannie przechwala się swoimi pieniędzmi i usiłuje wcisnąć człowiekowi jakiś prezent. Odmówiłem cygar, butelki likieru, nie przyjąłem obrazu za pięćset dolarów, zamrożonego indyka pochodzącego z jego rancza w Oregonie i szczeniaczka kerry blue terier. Po lunchu pokazała się jego żona, a wówczas zaistniała obawa, że jego hojność przekroczy granice posiadłości. Nawiasem mówiąc, pani Halapay to rzeczywiście smakowity kąsek. - Zaczynam ci zazdrościć. Co jedliście na lunch? Strusie języczki? - Hot-dogi. Podane przez chłopaka o wdzięku goryla. - Dostałeś lunch za darmo. Na co jeszcze narzekasz? - Na Halapaya. Nie odpowiada na pytania. - Odmawia odpowiedzi? - zdziwił się Arch. - Ignoruje pytania. Nie da rady go przyszpilić. Dywaguje o wszystkim, od progresywnego jazzu po peruwiańskie maski, które zbiera, i ciężarne kotki. Łatwiej mi było dogadać się z jego bramą niż z tym cudownym dzieckiem. - Całkiem nic nie masz? - Czy ja wiem? Widziałem jego obrazy i dostałem zaproszenie na imprezę w klubie sztuki. W sobotę wieczorem, może pójdę. - Co myślisz o tych obrazach? - Są nieco monotonne. Wciąż policzki jak rumiane jabłuszka!... Dokonałem jednak odkrycia. Na wszystkich tych portretach dzieci Cal Halapay maluje samego siebie. Myślę, że jest zachwycony własną osobą. Kręcone włoski, różowa cera. - Obawiam się, że szef nie tego od nas oczekuje - zauważył Arch. - Choć wszystko to brzmi jak baśń z 1001 nocy. - Musimy zamieścić ten artykuł? - Widziałeś kolor memorandum. Różowy! Qwilleran pogładził się po wąsach. - Otrzymałem odpowiedź tylko na jedno pytanie - rzekł po chwili. - Kiedy napomknąłem o panu, który zwie się. George Bonifield Mountclemens. Trzeci. Arch odstawił drinka. - I co powiedział Halapay? - Wybuchnął, choć był to wybuch kontrolowany. Jego wypowiedź sprowadza się do tego, że według niego Mountclemens nie posiada kwalifikacji, by dokonywać oceny dzieł sztuki. - Nic dziwnego. Jakiś rok temu Halapay miał indywidualną wystawę, a nasz krytyk zrównał go z ziemią. Czytelnicy byli zachwyceni. Ich czarne serca radowały się na myśl, że ktoś tak bogaty może być pod pewnym względem nieudacznikiem. Jednak dla Halapaya był to bolesny cios. Zorientował się, że za swoje pieniądze może kupić wszystko, ale nie pozytywną recenzję. - Okropnie mu współczuję. A co z konkurencją? Czy oni też skrytykowali jego dzieła? - Nie mają recenzenta. Zamiast tego na wszystkie wernisaże posyłają przeuroczą starszą panią, emerytowaną reporterkę, która wszystkim się zachwyca. Wolą nie ryzykować. - Czyli Halapay źle znosi krytykę... - Żebyś wiedział. I to jak źle! - Arch przysunął swój stołek nieco bliżej do Qwillerana. - Od tamtego czasu usiłuje doprowadzić „Fluxion" do bankructwa. Wycofał mnóstwo reklam, które zamieszcza teraz u konkurencji. To boli! Szczególnie, że przez jego agencję przechodzi większość reklam produktów
żywnościowych i mody. Próbuje nawet przekonać innych reklamiarzy, żeby nie polecali klientom „Fluxion". Poważna sprawa. Qwilleran skrzywił się z niedowierzaniem. - A ja mam napisać artykuł, który ugłaska tego skunksa, żeby dział reklamy odzyskał swoje dochody? - Szczerze mówiąc, przydałoby się. Mogłoby nam nieco ulżyć. - Nie podoba mi się to. - Przestań grymasić - poprosił go Arch. Po prostu napisz miły kawałek o ciekawym facecie, który nosi po domu stare ciuchy, chodzi bez butów, trzyma psy i koty, a na lunch jada kiełbaski. Przecież wiesz, jak to się robi. - Ale nie podoba mi się to. - Nie proszę cię, żebyś kłamał. Po prostu wybierz, co trzeba. Pomiń szklane sople i jezioro za pół miliona dolarów, i wyprawy do Ameryki Południowej, za to nie zapomnij o hodowli indyków, jego ślicznej żonie i uroczych dzieciach. Qwilleran zastanawiał się. - Misja dziennikarska w praktyce, co? - Ta praktyka pozwala nam opłacić rachunki. - W dalszym ciągu nie jestem zachwycony - stwierdził Qwilleran - ale skoro jesteście w tak trudnej sytuacji, zobaczę, co da się zrobić - uniósł szklankę z sokiem pomidorowym. - Baju, baju, Halapayu. - Nie wygłupiaj się. Miałem ciężki dzień. - Chętnie przeczytałbym kilka recenzji Mountclemensa. Macie je gdzieś pod ręką? - W teczce, w archiwum. - Zwłaszcza chciałbym się dowiedzieć, co napisał o niejakiej Zoe Lambreth. Halapay czynił jakieś aluzje o mrocznych powiązaniach między panią Lambreth a Mountclemensem. Wiesz coś o tym? - Ja tylko redaguję jego teksty. Nie zaglądam mu przez okna - rzekł Arch i klepnął Qwillerana w plecy na dobranoc.
Rozdział trzeci Qwilleran wbił się w nowszy i ciemniejszy ze swych dwóch garniturów, by wybrać się samotnie na bal walentynkowy do klubu sztuki, noszącego - jak się okazało - bezpretensjonalną nazwę „Pędzel i Dłuto". Klub powstał czterdzieści lat wcześniej, na tyłach jakiejś nielegalnej speluny. Teraz zajmował górne piętro jednego z najlepszych hoteli; należała do niego towarzyska śmietanka, a ongiś przymierająca głodem cyganeria porosła w piórka, z wiekiem nabrała stateczności i wyposażyła się w grube portfele na pliki dolarów. Qwilleranowi udało się przemknąć niepostrzeżenie do „Pędzla i Dłuta". Obejrzał kipiącą od przepychu główną salę, pomieszczenie restauracyjne i bar, w którym roiło się od gości. Była też tam sala gier, wyłożona boazerią z postarzanego drewna, gdzie do dyspozycji gości były wszelkie możliwe rozrywki, od strzałek po domino. W sali balowej stoliki udrapowano czerwoną i białą tkaniną, a orkiestra przygrywała „łagodne przeboje". Spytał o stolik Halapaya - przy którym powitała go Sandra Halapay odziana w białe kimono ze sztywnego, hartowanego jedwabiu. Przesadny makijaż sprawiał, że jej migdałowe oczy wyglądały jeszcze bardziej egzotycznie. - Już bałam się, że pan nie przyjdzie - oznajmiła, przytrzymując jego rękę podczas powitania przez chwilkę dłużej, i obdarzyła go perlistą kaskadą śmiechu. - Droga pani Halapay, takiemu zaproszeniu nie sposób było się oprzeć. - Ku własnemu zdziwieniu Qwilleran pochylił się nad jej dłonią, by musnąć ją wąsami. - Mam na imię Sandy - oznajmiła. - Czyżby przyszedł pan sam? Na bal zakochanych? - A i owszem. Jestem przebrany za Narcyza. Sandy nie posiadała się z zachwytu. - Wy, dziennikarze, jesteście tacy inteligentni! Była rozkosznie smukła i śliczna, a przy tym uroczo swobodna, jak to się często zdarza żonom pod nieobecność mężów. - Cal jest przewodniczącym balu - wyjaśniła - więc jest ciągle zajęty. Może pan być moją parą. Jej oczy były równie figlarne, jak egzotyczne. A potem Sandy przybrała pusty, oficjalny ton i przedstawiła mu innych gości siedzących przy jej stole. Wszyscy byli członkami komitetu Cala, co oznajmiła z naciskiem. Jacyś państwo Riggs albo może Biggs mieli na sobie kostiumy przywodzące na myśl siedemnastowieczną Francję. Była tam również para niewysokich, korpulentnych ludzi, czyli państwo Buchwalter, którzy najwyraźniej setnie się nudzili, a przebrani byli za wieśniaków. Poznał też Mae Sisler, zajmującą się wydarzeniami artystycznymi reporterkę z konkurencyjnej gazety.
Skłonił się jej po koleżeńsku, stwierdzając zarazem, że wiek emerytalny przekroczyła już chyba dziesięć lat temu. Mae Sisler podała mu kościstą dłoń i stwierdziła wysokim głosem: - Ten wasz pan Mountclemens to niezłe ziółko, ale pan mi wygląda na miłego młodego człowieka. - Och, dziękuję - ucieszył się Qwilleran. - Już od dwudziestu lat nikt nie nazwał mnie młodym człowiekiem. - Spodoba się panu ta praca - zapewniła go. - Pozna pan wielu przeuroczych ludzi. Sandy przysunęła się do Qwillerana. - Wygląda pan strasznie romantycznie z tymi wąsami. Mówiłam Calowi, żeby sobie takie zapuścił, to nie będzie sprawiał wrażenia niedorostka, ale on nie chce o tym słyszeć. Ma taki dziecinny wygląd, nie uważa pan? - znów rozległ się jej harmonijny śmiech. - To prawda, wygląda bardzo młodo - odpowiedział ostrożnie Qwilleran. - Chyba jest do pewnego stopnia niedorozwinięty. Za parę lat wszyscy będą myśleć, że jest moim synem. Przecież to straszne - Sandy popatrzyła Qwilleranowi prosto w oczy. - Czy poprosi mnie pan do tańca? Cal tańczy wprost okropnie. Wydaje mu się, że jest mistrzem, a tak naprawdę na parkiecie porusza się jak słoń. - Może pani tańczyć w tym stroju? Sztywne białe kimono Sandy przewiązane było w talii szerokim czarnym obi. W jej proste czarne włosy wplecione były wstążki z białego jedwabiu. - No jasne - ścisnęła Qwillerana za ramię, gdy wychodzili na parkiet. - Czy pan wie, co przedstawia mój kostium? Qwilleran oczywiście nie miał pojęcia. - Cal ma na sobie czarne kimono. Jesteśmy „młodymi kochankami w śnieżnym krajobrazie". - A kto to taki? - No nie, przecież musi pan wiedzieć. Słynna grafika Harunobu. - Przykro mi, jeśli chodzi o sztukę, jestem do niczego - Qwilleran uznał, że może sobie pozwolić na takie wyznanie, bo właśnie prowadził Sandy w fokstrocie wzbogaconym o parę Qwilleranowych ozdobników, w czym był raczej niezły. - Świetnie się z panem tańczy - przyznała. - Naprawdę trzeba mieć poczucie rytmu, żeby tańczyć fokstrota do czaczy. Natomiast z pana wykształceniem artystycznym coś trzeba będzie zrobić. Może mogłabym się tym zająć? - Nie jestem pewien, czy przy mojej pensji stać mnie na to - odpowiedział, a radosny śmiech Sandy zabrzmiał głośniej nawet niż dźwięki orkiestry. - A co pani powie o tej miłej pani z konkurencyjnej gazety? Czy jest ekspertem w dziedzinie sztuki? - Jej mąż w czasie wojny malował czołgi w ciapki, więc chyba tak, chyba jest prawdziwą ekspertką. - A kim są pozostali goście przy pani stoliku? - Riggs jest rzeźbiarzem. Produkuje chude, wynędzniałe statuetki, które wystawia w Lambreth Gallery. Wyglądają jak pasikoniki. Zresztą Riggs również przypomina konika polnego, jeśliby się nad tym zastanowić. Ta druga para, czyli Buchwalterowie, ma przedstawiać słynnych kochanków Picassa. Tyle, że oni zawsze ubierają się jak wieśniacy - Sandy uroczo zmarszczyła swój zadarty nosek. - Nie znoszę tej baby. Uważa się za taką straszną intelektualistkę. Jej mąż jest profesorem w szkole Pennimana i ma w tej chwili indywidualną wystawę w Westside Gallery. Jest jak warzywo, ale maluje śliczne akwarele - ściągnęła brwi. - Mam nadzieję, że dziennikarze nie są tacy jajogłowi... Kiedy Cal powiedział mi, żeby... Zresztą nieważne. Za dużo gadam. Powinnam skupić się na tańcu... Qwilleran w chwilę potem stracił swą partnerkę, gdy odbił mu ją jakiś gburowaty młody człowiek,
który miał na sobie podarty T-shirt, a maniery troglodyty. Qwilleran chyba skądś znał jego twarz. Nieco później, gdy znów spotkali się przy jej stoliku, Sandy wyjaśniła: - To był Tom, mieszka u nas i wykonuje różne prace domowe. Ma być Stanleyem, tym, jak mu tam?... ze sztuki Tennessee Williamsa. Jego dziewczyna też się gdzieś tu kręci, ma na sobie peniuar. Straszny prostak, ale Cal uważa, że chłopak ma talent, więc zafundował mu szkołę artystyczną. Cal robi mnóstwo cudownych rzeczy. Napisze pan o nim artykuł, prawda? - Jeśli zdołam zebrać dość materiału - odparł Qwilleran. - Trudno przeprowadzić z nim wywiad. Może pani mogłaby mi pomóc? - Z przyjemnością. Czy pan wiedział, że Cal jest przewodniczącym stanowej rady do spraw artystycznych? Chyba chce zostać pierwszym zawodowym artystą, jaki zasiądzie w Białym Domu. W dodatku pewnie mu się to uda. Niełatwo go powstrzymać - zamilkła i zamyśliła się na chwilę. - Powinien pan napisać artykuł o tym starszym panu przy sąsiednim stoliku. - A kto to? - Nazywają go Wujaszek Waldo. Był rzeźnikiem, a kiedy przeszedł na emeryturę, zaczął malować zwierzęta. Przed sześćdziesiątym dziewiątym rokiem życia nie miał w ręku pędzla. - No tak, ludzie na emeryturze nie mają co robić z czasem - zauważył Qwilleran. - Wiadomo, i każda emerytka chce być babcią Moses, wie pan, to ta słynna staruszka, której obrazy są w Białym Domu. Tylko że Wujaszek Waldo jest naprawdę uzdolniony, nawet jeśli George jest innego zdania. - Kim jest George? - No, George, ten wasz sławetny recenzent. - Wciąż jeszcze go nie poznałem. Jaki on jest? - Jaki? To prawdziwy śmierdziel. Kiedy napisał recenzję indywidualnej wystawy Wujaszka Waldo, zachował się wprost okrutnie. - Co o nim napisał? - Stwierdził, że Wujaszek Waldo powinien wrócić do handlu mięsem, a krowy i króliczki zostawić dzieciom, które rysują je, wykazując więcej wyobraźni i szczerości. Napisał też, że Wujaszek Waldo zarżnął więcej zwierzaków na swoich płótnach niż podczas swej kariery jako rzeźnik. Wszyscy byli wściekli! Mnóstwo ludzi napisało listy do redakcji, ale biedny staruszek bardzo się przejął i przestał malować. To była zbrodnia! Swego czasu malował przeurocze prymitywy. Doskonale rozumiem jego wnuczka, który jest kierowcą ciężarówki. Poszedł do biura redakcji i chciał obić George'a Bonifielda Mountclemensa po mordzie. Nie mogę mu mieć tego za złe. Ten wasz krytyk jest zupełnie nieodpowiedzialny. - Czy pisywał coś o pracach pani męża? - Qwilleran starał się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej niewinnie. Sandy wzdrygnęła się. - Napisał parę wrednych rzeczy - wyłącznie dlatego, że Cal pracuje w branży reklamowej i odnosi sukcesy. Dla Mountclemensa reklama ma tyle samo wspólnego ze sztuką co malarstwo pokojowe i wykładanie tapet. A tymczasem Cal rysuje lepiej od tych wszystkich pacykarzy, którzy są wyznawcami ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Przecież żaden z nich nie potrafiłby namalować nawet szklanki wody! Sandy zmarszczyła brwi i zamilkła. - Z uśmiechem bardziej pani do twarzy - stwierdził Qwilleran. Odpowiedziała na to kaskadą śmiechu. - Niech pan popatrzy, ale numer! Cal tańczy z Markiem Antoniuszem. Qwilleran popatrzył tam, gdzie wskazywał jej palec. Rzeczywiście, Cal Halapay w czarnym
japońskim kimonie prowadził w slow foksie rosłego rzymskiego wojownika. Twarz pod hełmem miała rysy śmiałe, lecz kobiece. - To Butchy Bolton - wyjaśniła Sandy. - Jest profesorką rzeźby w akademii - spawany metal, te rzeczy. Razem ze swoją współlokatorką przebrały się za Antoniusza i Kleopatrę. Czyż to nie bombowe? Butchy sama zespawała swoją zbroję. Chyba z błotników od ciężarówki. - Szkoda, że z gazety nie przysłali jakiegoś fotografa. Przydałoby się porobić tu zdjęcia. Sandy wykonała jakiś dziwny, akrobatyczny ruch brwiami. - Podobno Zoe Lambreth miała się zająć publicity, ale zdaje mi się, że potrafi reklamować tylko własną osobę. - Zadzwonię do naszego działu fotografii - zaproponował Qwilleran - może będą mogli kogoś przysłać. Minęło pół godziny i w klubie pojawił się Odd Bunsen, który dyżurował na zmianie od pierwszej do jedenastej. Uzbrojony był w lustrzankę 35 mm, a w zębach jak zwykle trzymał cygaro. Qwilleran spotkał go w foyer. - Postaraj się o fajne zdjęcie Cala i Sandry Halapayów. - Nie musisz mi tego mówić. Oni uwielbiają, gdy ich fotki pojawiają się w gazetach. - Spróbuj też sfotografować różne pary. Są poprzebierani za słynnych kochanków - Otella i Desdemonę, Lolitę i Humberta Humberta, Adama i Ewę... - Szałowo! - mruknął Odd Bunsen, przygotowując aparat. - Jak myślisz, długo tu zabawisz, Jim? - Zaczekam na wyniki konkursu, żeby przekazać przez telefon do redakcji, kto zdobył główną nagrodę za kostium. - Może potem spotkamy się w klubie na kielicha? Pewnie będę już miał odbitki. Qwilleran powrócił do stolika Halapayów, gdzie Sandy przedstawiła mu niewiastę imponującej postury odzianą w suknię wieczorową wyszywaną koralikami. - Pani Duxbury jest właścicielką największej kolekcji dzieł sztuki w naszym mieście. Powinien pan napisać o niej artykuł. Zbiera osiemnastowiecznych malarzy angielskich - dzieła Gainsborougha i Reynoldsa. - Nie zależy mi na reklamie mojej kolekcji - wtrąciła pani Duxbury. - Chyba, że taki artykuł mógłby się jakoś przyczynić do ugruntowania pańskiej pozycji w gazecie. W każdym razie witam pana w naszym gronie. Qwilleran skłonił się. - Miło mi. Sztuka to dla mnie zupełnie nowy temat. - Mam nadzieję, że pańska obecność oznacza, iż „Daily Fluxion" wreszcie oprzytomniała i pozbyła się Mountclemensa. - Nie - zaprzeczył Qwilleran - po prostu odtąd poświęcamy więcej miejsca sztuce. Mountclemens dalej będzie pisał swoje recenzje. - Jaka szkoda. Wszyscy liczyliśmy na to, że gazeta odprawi wreszcie tego okropnego człowieka. Fanfary odtrąbione na scenie oznajmiły początek ceremonii wręczenia nagród. - Muszę znaleźć Cala - odezwała się Sandy do Qwillerana - będę mu towarzyszyć podczas oceny kostiumów i triumfalnego przemarszu. Na pewno nie zostanie pan dłużej? - Niestety, muszę oddać tekst do redakcji, ale proszę nie zapomnieć, że obiecała mi pani pomóc w kreśleniu portretu swojego męża. - Zadzwonię do pana i wproszę się na lunch - obiecała Sandy, obdarzając dziennikarza serdecznym uściskiem. - Będzie fajnie. Qwilleran wycofał się na tył sali i zanotował nazwiska ogłaszanych zwycięzców; rozglądał się
właśnie za telefonem, kiedy usłyszał kobiecy głos, niski i miękki: - Pan jest tym nowym człowiekiem z „Daily Fluxion"? Poczuł leciutkie mrowienie wąsów. Kobiece głosy czasem działały na niego w ten sposób, a ten akurat... brzmiał jak pieszczotliwy dotyk. - Jestem Zoe Lambreth - przedstawiła się - i chyba zupełnie się dziś nie spisałam. Miałam poinformować gazety o tym balu, ale całkiem wyleciało mi to z głowy. Przygotowuję wystawę i mam mnóstwo roboty - o ile jest to jakieś usprawiedliwienie. Mam nadzieję, że nie czuje się pan zagubiony. Czy dostał pan wszystkie potrzebne informacje? - Chyba tak. Pani Halapay się mną zajęła. - Owszem, zauważyłam - jej kształtne usta ściągnęły się lekko. - Pani Halapay bardzo mi pomogła. Brwi Zoe poruszyły się. - Nie wątpię. - Nie ma pani na sobie przebrania, pani Lambreth. - Rzeczywiście, nie. Mój mąż nie miał ochoty tu przyjść, a ja wpadłam tylko na kilka minut. Może zechciałby pan któregoś dnia zajrzeć do Lambreth Gallery? Poznałby pan mojego męża. Oboje z przyjemnością dopomożemy panu - w miarę naszych możliwości. - Pomoc będzie mi potrzebna. Dla mnie to zupełnie nowa dziedzina - rzekł Qwilleran, a następnie niewinnym głosem dodał: - Pani Halapay zaoferowała się, że zadba o moją edukację artystyczną. - O, do licha! - powiedziała Zoe. - Czy to oznacza dezaprobatę? - No cóż... Sandra nie należy do najbardziej kompetentnych osób w tej dziedzinie. Zresztą, proszę wybaczyć. Prędzej czy później zorientuje się pan, że wszystkie artystki to straszne jędze - wielkie brązowe oczy Zoe wpatrywały się w niego, a Qwilleran natychmiast zatopił się w ich spojrzeniu. - Tym niemniej naprawdę się o pana martwię. Nie chciałabym, żeby pańska - hm, edukacja - potoczyła się w niewłaściwym kierunku. W dzisiejszych czasach mnóstwo prac powstających jako dzieła sztuki to w najlepszym razie tandeta, a w najgorszym - hochsztaplerka. Powinien pan sprawdzać kwalifikacje swoich doradców. - Co pani proponuje? - Proszę odwiedzić nas w Lambreth Gallery - ponowiła zaproszenie, a spojrzenie jej oczu wyraziło je również na swój sposób. Qwilleran wciągnął brzuch i pomyślał, że warto by zrzucić parę kilogramów (i że zacznie od jutra). Jednak póki co musiał znaleźć jakiś telefon. Przemarsz przebierańców zakończył się, goście znów krążyli po całym klubie. Rozeszła się już wieść, że nowy reporter z „Daily Fluxion" znalazł się wśród publiczności, a ponieważ nietrudno go było rozpoznać dzięki jego ogromnym wąsom, różni nieznajomi podchodzili do Qwillerana, by się przedstawić. Wszyscy życzyli mu jak najlepiej, a potem wyrażali się niepochlebnie o George'u Boni- fieldzie Mountclemensie. Marszandzi dodawali jeszcze kilka słów, w których zachwalali swoje galerie; artyści wspominali o planowanych wystawach; ludzie spoza branży zapraszali Qwillerana do odwiedzenia ich prywatnych kolekcji - kiedy tylko zechce - i mówili, żeby przyprowadził ze sobą fotografa, jeśli sobie życzy. Pośród witających dziennikarza znalazł się też Cal Halapay. - Niech pan przyjdzie do nas kiedyś na kolację - rzekł. - Z całą rodziną. Teraz wszyscy na dobre zainteresowali się trunkami i przyjęcie stawało się coraz bardziej hałaśliwe. Największy gwar panował w sali gier, więc i Qwilleran skierował tam swe kroki w ślad za tłumem.
Wewnątrz było aż gęsto od roześmianych gości, stali tak blisko siebie, że właściwie nie było miejsca, by podnieść kieliszek do ust. W centrum zainteresowania znajdował się Marek Antoniusz. Stał, a właściwie stała na krześle. Bez hełmu bardziej przypominała kobietę, miała pulchną twarz i krótkie włosy ułożone w ciasne fale. - Naprzód, naprzód - komenderowała. - Spróbujcie swych sił! Qwilleran przecisnął się dalej. Teraz mógł przekonać się, że tłum zajęty jest grą w strzałki. Chodziło mianowicie o to, by trafić w naturalnych rozmiarów sylwetkę ludzką narysowaną kredą na drewnianej ścianie, ze wszystkimi dosadnymi szczegółami anatomii. - Do boju, do boju! - wykrzykiwała wojowniczka. - To nic nie kosztuje. Każdy rzut daje szansę. Kto chce zagrać w „zabij krytyka"? Qwilleran uznał, że ma już dość. Jego wąsy przekazywały mu jakiś ledwo dostrzegalny sygnał i nie było to nic miłego. Wycofał się dyskretnie, przedyktował swój tekst przez telefon, a potem poszedł do klubu prasowego spotkać się z Oddem Bunsenem. - Ten Mountclemens to chyba jakiś palant - rzekł do fotografa. - Czytujesz jego recenzje? - A kto by czytał artykuły? Ja tylko patrzę na obrazki, a potem sprawdzam, czy honorarium wpłynęło na konto. - Chyba wywołuje mnóstwo zamieszania. Wiesz coś o sytuacji w muzeum? - Wiem, że w recepcji pracuje fajna dziewucha - stwierdził Odd - i mają tam na drugim piętrze kilka obłędnych aktów. - Ciekawe, ale nie o to mi chodzi. Otóż muzeum właśnie straciło szansę na uzyskanie subwencji od jakiejś fundacji, miliona dolarów. W rezultacie dyrektor stracił pracę. Dowiedziałem się tego dziś podczas przyjęcia i podobno wszystko to wywołał krytyk z „Daily Fluxion". - Niewykluczone. U nas, w dziale fotografii, zawsze wszczyna karczemne awantury. Dzwoni i mówi, jakich zdjęć potrzebuje, a potem wybieramy się do galerii, żeby zrobić fotki. Powinieneś zobaczyć, jakie śmieci każe nam fotografować! W zeszłym tygodniu dwa razy wybrałem się do Lambreth Gallery, a i tak nie udało się uzyskać zdjęcia, które nadawałoby się do druku. - Jak to możliwe? - O rany, ten obrazek był w kolorach czarnym i granatowym! Odbitka wyglądała jak zdjęcie kosza z węglem ciemną nocą, no a boss był przekonany, że to moja wina. Stary Monty zawsze marudzi, jeśli chodzi o zdjęcia. Gdyby trafiła się okazja, chętnie walnąłbym go czymś ciężkim w głowę!
Rozdział czwarty W sobotę rano Qwilleran zajrzał do hotelowego kiosku i kupił nowy numer „Fluxion". Mieszkał póki co w starym, tanim hoteliku, którego właściciel zastąpił wyblakłe chodniki oraz starte aksamity plastikowymi podłogami i plastikowymi fotelami. Gdy poszedł do jadalni, ubrana w plastikowy fartuszek dziewczyna podała mu jajecznicę na zimnym plastikowym talerzu. Qwilleran otworzył gazetę, szukając działu poświęconego sztuce. George Bonifield Mountclemens III zamieścił tam recenzję prac Franza Buchwaltera. Qwilleran zapamiętał to nazwisko. Chodziło o milczącego mężczyznę siedzącego przy stoliku Halapayów, męża tej pani pracującej w pomocy społecznej - czyli, jak to określiła Sandy Halapay, o warzywo, które maluje śliczne akwarelki. W charakterze ilustracji obok artykułu zamieszczono reprodukcje dwóch obrazów i Qwilleran uznał, że wyglądają całkiem nieźle. Obrazy przedstawiały żaglówki, a on zawsze lubił żaglówki. Zaczął czytać: „Zapalonym bywalcom galerii, którzy potrafią docenić rzetelne rzemiosło, nie wolno w tym miesiącu przegapić indywidualnej wystawy Franza Buchwaltera, która odbywa się w Westside Gallery - pisał Mountclemens. - Artysta ten, który jest akwarelistą oraz nauczycielem w szkole sztuk pięknych Pennimana, postanowił przedstawić publiczności wyjątkową kolekcję ram. Nawet niewprawne oko bez trudu zorientuje się, że przez ostatni rok artysta poświęcił kwestii ram wiele uwagi. Listwy ram są dobrze połączone ze sobą, a ich rogi starannie wyrównane. Kolekcja ta wyróżnia się też wielką rozmaitością prezentowanych okazów. Mamy tu ramy szerokie oraz wąskie, a także ramy średnich rozmiarów; pozłacane, posrebrzane, z orzecha, wiśni i hebanu tudzież w rozmytym kolorze, który pretenduje do miana jakże ostatnio modnego odcienia zwanego «bielą antyczną». Jedna z najlepszych ram na tym pokazie wykonana została z kasztanowca pogryzionego przez korniki. Trudno określić, nie przeprowadzając inwazyjnych badań polegających na wprowadzeniu igły do otworów, czy jest to dzieło korników z Karoliny Północnej, czy też elektrycznych świdrów w Kansas City. Należy jednak przypuszczać, że tej klasy specjalista od oprawy obrazów co Buchwalter nie zadowoliłby się podrzędnymi materiałami, toteż niżej podpisany krytyk skłania się raczej ku przekonaniu, iż mamy do czynienia z owocem działalności autentycznych korników. Wystawa jest dobrze powieszona. Należy wyrazić szczególne uznanie z racji umiejętnego wykorzystania procesów matowania, użycia faktur oraz tonów, które dobrano ze smakiem i wyobraźnią. Artysta umieścił w swych znakomitych ramach przedstawienia żaglówek oraz innych tematów, które nie odwracają uwagi widza od ich wyśmienitej oprawy".
Qwilleran jeszcze raz przyjrzał się ilustracjom i jego wąsy nastroszyły się lekko. Te żaglówki były ładne, naprawdę ładne. Złożył gazetę i wstał. Czekało go właśnie przeżycie, jakiego nie zaznał, odkąd miał jedenaście lat, a i wtedy uczynił to pod przymusem. Krótko mówiąc, zamierzał spędzić popołudnie w muzeum. Siedzibą miejskiej kolekcji sztuki był marmurowy gmach będący śmiałą syntezą stylu greckiej świątyni, włoskiej willi i francuskiego chateau. W niedzielnym słońcu budynek lśnił dumną bielą, połyskując też frędzlami ociekających wodą sopli lodu. Kusiło go, żeby pójść od razu na drugie piętro i obejrzeć polecane przez Odda Bunsena akty, ale powstrzymał się i zamiast, tego skierował swe kroki do recepcji, by zawrzeć znajomość ze wspomnianą przez fotografa atrakcyjną dziewczyną. Zastał ją w szatni, gdzie zmagała się z wieszakami; miała długie włosy i ładną buzię o rozmarzonym wyrazie. Rzuciła okiem na jego wąsy. - Ja chyba pana widziałam wczoraj wieczorem w „Pędzlu i Dłucie? - Czy miała pani na sobie różowy peniuar? - Zdobyliśmy nagrodę - Tom LaBlanc i ja. - Wiem. To było udane przyjęcie. - Naprawdę było fajnie. Wiedziałam, że będzie fantastycznie. W sieni Qwilleran zaczepił nieumundurowanego strażnika, rozpoznając go natychmiast po typowym muzealnym wyrazie twarzy, na który składała się podejrzliwość, dezaprobata i brutalność. - Gdzie mogę znaleźć dyrektora muzeum? - spytał Qwilleran. - W niedziele nie przychodzi do pracy - to jest zazwyczaj, bo akurat dzisiaj go widziałem, przed chwilą przeszedł przez hall. Pewnie chce spakować swoje rzeczy. Wie pan, wyrzucili go - strażnik pokiwał głową. - To wszystko przez politykę! I przez tę hienę z gazety. Oto przyczyna. Cieszę się, że jestem na państwowym etacie... Niech pan zajrzy do gabinetu pana Farhara - tym korytarzem, a potem w lewo. W skrzydle muzeum, gdzie mieściły się biura, panowała niedzielna cisza. Noel Farhar, dyrektor - jak głosiła tabliczka na jego drzwiach - był sam w swoim gabinecie. Qwilleran przeszedł przez pusty sekretariat do wyłożonego boazerią pomieszczenia przyozdobionego dziełami sztuki. - Przepraszam - powiedział - czy pan Farhar? Mężczyzna, który właśnie przeszukiwał szufladę biurka, drgnął nerwowo i skinął głową. Qwilleran chyba jeszcze nigdy przedtem nie widział tak kruchego osobnika. Odniósł wrażenie, że co prawda Noel Farhar wygląda o wiele za młodo jak na dyrektora szacownej instytucji, ale jego niezdrowa chudość nadawała mu zarazem upiorny wygląd starca. - Przepraszam, że przeszkadzam. Jestem Jim Qwilleran z „Daily Fluxion". Zaciśnięte szczęki Noela Farhara mówiły same za siebie; nie był w stanie opanować nerwowego drgania powieki. - Czego pan chce? - spytał obcesowo. Qwilleran przyjaznym tonem odparł: - Chciałem tylko się przedstawić. Jestem nowy w tutejszym środowisku artystycznym i staram się poznać wszystkich, którzy mają w nim coś do powiedzenia. Wyciągnął dłoń i uścisnął niechętnie podaną drżącą rękę Farhara. - Jeśli przyłączyli pana do zespołu, żeby naprawić szkody - stwierdził zimnym tonem - już za późno. Co się stało, to się nie odstanie. - Obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi. Dopiero co zjawiłem się w tym mieście. - Niech pan siądzie, panie Qwilleran - Farhar skrzyżował ramiona na piersi, ale nie usiadł. - Pewnie
pan wie, że muzeum właśnie straciło milionową subwencję. - Coś o tym słyszałem. - Pozyskanie tego miliona przysporzyłoby nam prestiżu i zachęciło prywatnych oraz przemysłowych ofiarodawców, dzięki czemu moglibyśmy otrzymać kolejne pięć milionów. Pieniądze te umożliwiłyby nam nabycie fantastycznej kolekcji meksykańskich obiektów z czasów prehiszpańskich i wybudowanie nowego skrzydła, w którym zostałaby wyeksponowana, ale wasza gazeta postarała się, aby cały ten program wziął w łeb. Wasz krytyk, systematycznie nękając i ośmieszając to muzeum, przedstawił je w tak niekorzystnym świetle, że fundacja przestała nas brać pod uwagę - pomimo widocznego drżenia Farhar mówił podniesionym głosem. - Nie muszę dodawać, że to niepowodzenie, wraz z osobistymi atakami ze strony Mountclemensa dotyczącymi sprawowania przez moją osobę kierownictwa w tej instytucji, zmusiło mnie do złożenia rezygnacji. - To poważny zarzut - mruknął Qwilleran. - Nie do wiary, że jedna osoba, która o sztuce nie wie nic, jest w stanie zatruć klimat w całym środowisku artystycznym miasta. Jednak pan nie może nic na to poradzić. Tracę tylko czas. Pisałem już do wydawcy gazety, żądając, by powstrzymano Mountclemensa, nim unicestwi naszą kulturalną spuściznę - i nic to nie dało. Farhar pochylił się nad swoimi papierami. - Muszę pana przeprosić, mam trochę pracy. Trzeba uporządkować dokumenty... - Przepraszam, że panu przerwałem - rzekł Qwilleran. - Bardzo mi przykro z powodu całej tej sprawy. Nie znam faktów, więc nie mogę się wypowiadać... - Przed chwilą właśnie pan je poznał - ton głosu Farhara jednoznacznie dawał do zrozumienia, że to koniec rozmowy. Qwilleran przeszedł się po wszystkich piętrach muzeum, ale jakoś ani obrazy Renoira czy Canaletta, ani pamiątki kultury Tol-teków czy Azteków nie zdołały wzbudzić jego zainteresowania. Jedynie historyczna broń naprawdę go zainteresowała - lewaki, czyli długie sztylety dzierżone w lewej dłoni przez walczących rapierem szermierzy; niemieckie noże myśliwskie, najeżone kolcami maczugi, hiszpańskie szpady i rapiery, włoskie puginały. Oglądał je z zaciekawieniem, a jego myśli wciąż krążyły wokół pewnego krytyka, którego wszyscy nienawidzili. Wczesnym rankiem następnego dnia Qwilleran stawił się w redakcji. W archiwum na trzecim piętrze poprosił o teczkę z recenzjami Mountclemensa. - Proszę bardzo - powiedział archiwista, puszczając do niego porozumiewawczo oko - a kiedy będzie pan miał dosyć, to gabinet pierwszej pomocy znajduje się na piątym piętrze, tam dadzą panu coś na uspokojenie. Qwilleran przejrzał recenzje z ostatnich dwunastu miesięcy. Odnalazł jadowite komentarze na temat dzieł Cala Halapaya i jego dzieciątek o kręconych włoskach („w sam raz do kiosku z pamiątkami") oraz okrutne opinie na temat sztuki prymitywnej w wydaniu Wujaszka Waldo („wiek nie zastąpi talentu"). Znalazł się tam również artykuł, w którym co prawda nie wymieniono ani jednego nazwiska, natomiast dotyczył on prywatnych kolekcji, których właściciele mniej interesują się sztuką jako taką, o wiele bardziej zaś wymigiwaniem się od płacenia podatków. Mountclemens nie szczędził słów krytyki naturalnych rozmiarów metalowym rzeźbom autorstwa Butchy Bolton, której postacie przypominały mu zbroję, jaką widział kiedyś podczas pewnego wiejskiego przedstawienia Makbeta. Ubolewał nad masową produkcją trzeciorzędnych artystów kończących szkołę Pennimana, porównując ją do linii produkcyjnych fabryk samochodowych w Detroit. Wychwalał małe, podmiejskie galerie za to, że spełniają szczytną rolę popołudniowych ośrodków życia towarzyskiego, zastępując kluby brydżowe i kółka hafciarskie, choć podawał w wątpliwość ich