prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Ludlum Robert - Cykl 4 - Dziedzictwo Bournea [tab]

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Ludlum Robert - Cykl 4 - Dziedzictwo Bournea [tab].pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Robert Ludlum Cykl Jason Bourne
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 867 stron)

ROBERT LUDLUM ERICK van LUSTBADER DZIEDZICTWO BOURNEA

2 Prolog Chalid Murat, przywódca czeczeńskich rebeliantów, nieruchomy jak kamień jechał w środkowym pojeździe konwoju przemierzającego zbombardowane ulice Groznego. BTR-60BP, opancerzone transportery bojowe piechoty, należały do wyposażenia rosyjskiej armii, dlatego konwój nie odróżniał się od innych, patrolujących miasto. Uzbrojeni po zęby żołnierze Murata tłoczyli się w dwóch pozostałych pojazdach, na czele i na końcu kolumny. Zmierzali do szpitala numer 9, jednej z sześciu czy siedmiu kryjówek, dzięki którym zawsze byli o trzy kroki przed ścigającymi ich Rosjanami. Prawie pięćdziesięcioletni Murat miał posturę niedźwiedzia, ciemną brodę i gorejące oczy fanatyka. Już dawno temu przekonał się, że jedynym sposobem sprawowania władzy są rządy żelaznej ręki. Wraz z Dżoharem Dudajewem nadaremnie próbował wprowadzić szari-jat. Był świadkiem rzezi, do której do- szło na samym początku, gdy panoszący się w Czeczenii watażkowie, wspól- nicy Osamy bin Ladena, najechali na Dagestan i przeprowadzili serię zamachów

3 bombowych w Moskwie i Wołgodońsku, zabijając ponad dwustu ludzi. Winą za czyny obcokrajowców niesłusznie obarczono czeczeńskich terrorystów i Rosja- nie rozpoczęli zmasowane bombardowania Groznego, zamieniając większą część miasta w ruinę. Zamglone niebo nad stolicą Czeczenii, wiecznie zaciągnięte chmurami pyłu i popiołu, nienaturalnie rozświetliła migotliwa łuna, tak jaskrawa, że przypomi- nała obłok radioaktywny. Na rozległym rumowisku jak okiem sięgnąć szalała podsycana ropą pożoga. Konwój minął wypalony szkielet masywnej, pozbawionej dachu budowli, w której wnętrzu wciąż migotały języki ognia. Chalid Murat patrzył w okno. W pewnej chwili chrząknął, spojrzał na Hasana Arsienowa, swego zastępcę, i po- wiedział: – Grozny to był kiedyś rodzinny dom zakochanych spacerujących szerokimi, wysadzanymi drzewami bulwarami, matek pchających wózki z dziećmi przez zielone skwery. Ten amfiteatr co noc wypełniali radośni, roześmiani ludzie, a architekci z całego świata przyjeżdżali tu jak pielgrzymi podziwiać wspaniałe

4 gmachy, dzięki którym nasza stolica zdobyła sławę jednego z najpiękniejszych miast świata. – Ze smutkiem pokręcił głową i przyjacielskim gestem klepnął towarzysza w kolano. – Na Allaha, Hasanie! – wykrzyknął. – Spójrz, jak Rosjanie zniszczyli wszystko, co dobre i piękne! Arsienow westchnął ciężko. Dziarski i energiczny, o dziesięć lat młodszy od Murata, był kiedyś mistrzem biatlonu i jak na urodzonego sportowca przystało, miał szerokie bary i wąskie biodra. Gdy Murat objął przywództwo, stanął u jego boku. Teraz wyciągnął rękę, wskazując okopconą skorupę budynku po prawej stronie. – Przed wojną – odrzekł z powagą i skupieniem – gdy Grozny był wielkim ośrodkiem przemysłu naftowego, tam, w Instytucie Paliwowym, pracował mój ojciec. A teraz, zamiast czerpać zysk z naszych szybów, musimy patrzeć na po- żary, które zatruwają powietrze i wodę. Zamilkli przygnębieni widokiem zbombardowanych domów i opustoszałych ulic, którymi chyłkiem przemykali padlinożercy, zarówno zwierzęta, jak i lu- dzie. Po chwili spojrzeli na siebie oczami przepełnionymi bólem i cierpieniem

5 ich ludu. Murat otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamarł, słysząc cha- rakterystyczny stukot kul rykoszetujących z brzękiem od poszycia pojazdu. Natychmiast poznał, że to pociski z broni małokalibrowej, zbyt słabe, żeby przebić gruby pancerz. Jak zawsze czujny Arsienow sięgnął po słuchawkę ra- dionadajnika. – Każę naszym otworzyć ogień. Murat pokręcił głową. – Nie, Hasanie. Pomyśl tylko. Mamy na sobie rosyjskie mundury i jedziemy rosyjskimi wozami bojowymi. Ten, kto do nas strzela, jest najpewniej naszym przyjacielem, nie wrogiem. Zanim przelejemy krew niewinnego, musimy to sprawdzić. Wziął słuchawkę i rozkazał tym z przodu zatrzymać konwój. – Poruczniku Goczijajew, wyślijcie ludzi na rozpoznanie. Dowiedzcie się, kto do nas strzela, ale ich nie zabijajcie. Jadący w pierwszym wozie Goczijajew kazał żołnierzom rozstawić się w ty- ralierę za zasłoną opancerzonych wozów. Ruszył za nimi na zasypaną gruzem jezdnię, kuląc się na przejmującym zimnie, i precyzyjnymi ruchami rąk dał im

6 znak, żeby rozdzielili się na dwie grupy i przeszukali miejsce, skąd padły strzały. Ludzi miał dobrze wyszkolonych; nisko pochyleni, żeby zminimalizować ry- zyko trafienia, szybko i niemal bezszelestnie przesuwali się między poskręca- nymi stalowymi belkami i zwałami gruzu. Ale nie padło więcej strzałów. Żoł- nierze ruszyli naprzód wszyscy naraz, wykonując klasyczny manewr klesz- czowy, który miał oskrzydlić przeciwnika i zmiażdżyć go krzyżowym ogniem z broni automatycznej. Arsienow siedzący w środkowym transporterze uważnie obserwował ludzi, czekając na odgłos wystrzałów, których jednak nie usłyszał. W oddali zobaczył za to głowę i ramiona Goczijajewa. Porucznik stanął przodem do środkowego wozu i zatoczył ręką szeroki łuk, dając znak, że teren został zabezpieczony. Wtedy Murat wysiadł i bez wahania ruszył przez gruzy w stronę żołnierzy. – Chalidzie! – krzyknął zaniepokojony Arsienow, biegnąc za dowódcą. Murat spokojnie szedł w kierunku niskiego, rozpadającego się kamiennego muru, zza którego padły strzały. Wokoło walały się sterty śmieci; na jednej z

7 nich leżał woskowaty trup, dawno już odarty z ubrania. Smród rozkładających się zwłok bił w nozdrza nawet z tej odległości. Dogoniwszy dowódcę, Arsienow wyjął z kabury pistolet. Żołnierze stali po obu stronach muru z bronią gotową do strzału. Dął pory- wisty wiatr, jęcząc i wyjąc między szkieletami domów. Stalowoszare niebo po- ciemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Buty Murata szybko pokryła cienka warstwa białego puchu, a na jego skłębionej brodzie wykwitła śnieżna pajęczyna. – Znaleźliście ich, poruczniku? – Tak jest. – Allah prowadził mnie zawsze i wszędzie. Poprowadził mnie i tym razem. Dajcie ich tu. – Jest tylko jeden – powiedział Goczijajew. – Jeden?! – wykrzyknął Arsienow. – Kto to? Wiedział, że jesteśmy Czeczena- mi? – Jesteście Czeczenami? – powtórzył cieniutki głosik. Zza muru wychynęła blada twarzyczka najwyżej dziesięcioletniego chłopca. Był w brudnej wełnianej czapce, przetartym swetrze wciągniętym na cienką koszulę w kratkę, połatanych spodniach i w o wiele za dużych popękanych ka- loszach, które pewnie zdjął zabitemu. Chociaż jeszcze dziecko, oczy miał doro-

8 słego; patrzyły i obserwowały wszystko czujnie i nieufnie. Stał wyprostowany, strzegąc korpusu rosyjskiej rakiety, którą gdzieś wygrzebał i pewnie chciał sprzedać, żeby mieć na chleb dla głodującej rodziny. W lewej ręce ściskał pisto- let; prawa kończyła się na wysokości nadgarstka. Murat uciekł wzrokiem w bok, ale Arsienow nie odwrócił głowy. – Mina przeciwpiechotna – powiedział chłopiec z rozdzierającą serce rzeczo- wością. – Ruskie szuje ją podłożyły. – Chwała Allahowi! Cóż to za wspaniały żołnierzyk! – zawołał Murat z ja- snym, rozbrajającym uśmiechem. Ten uśmiech przyciągał do niego ludzi jak potężny magnes opiłki. – Podejdź bliżej. – Kiwnął na chłopca palcem i uniósł do góry puste ręce. – Widzisz, jesteśmy Czeczenami, tak jak ty. – To dlaczego jedziecie ruskimi pancerniakami? – spytał mały. – A znasz lepszy sposób na ukrycie się przed rosyjskimi psami, hę? – Murat zmrużył oczy i roześmiał się, widząc, że chłopak trzyma w ręku gjurzę. – No proszę, broń rosyjskich jednostek specjalnych! Taka odwaga wymaga nagrody, prawda?

9 Ukląkł przy chłopcu i spytał go o imię. – Posłuchaj, Aznor – rzekł po chwili. – Wiesz, kim jestem? Nazywam się Cha- lid Murat i też pragnę uwolnić się spod rosyjskiego jarzma. Razem damy radę, tak? – Nie wiedziałem, że jesteście Czeczenami; nigdy bym do was nie strzelał – odparł Aznor i okaleczoną ręką wskazał w stronę konwoju. – Myślałem, że to zaczistka. – Mówił o gigantycznych operacjach wojskowych, które Rosjanie przeprowadzali w poszukiwaniu rebeliantów. Zginęło podczas nich ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące po prostu znikło; niezliczone rze- sze innych, torturowanych i zgwałconych, odniosło rany lub zostało kalekami. – Ruscy zamordowali mojego tatę i moich wujków. Gdybyście byli Rosjanami, pozabijałbym was wszystkich. – Przez jego twarz przemknął skurcz wściekłości i rozpaczy. – Tak, na pewno – rzekł z powagą Murat i wyjął z kieszeni zwitek banknotów. Żeby je wziąć zdrową ręką, chłopiec musiał zatknąć pistolet za pasek u spodni. Murat nachylił się ku niemu i konspiracyjnym szeptem dodał: – Posłuchaj uważnie. Powiem ci, gdzie można kupić amunicję do twojej broni. Kiedy Rosja-

10 nie urządzą kolejną zaczistkę, będziesz przygotowany. – Dziękuję – odparł Aznor i jego twarz rozjaśnił dziecięcy uśmiech. Murat poszeptał z nim jeszcze chwilę, wyprostował się i potargał mu włosy. – Niechaj Allah towarzyszy ci zawsze i wszędzie, mały żołnierzu. Stał ze swoim zastępcą i patrzył, jak ściskając pod pachą niewybuch rakiety, chłopiec wspina się na gruzy. Potem wrócili do konwoju. Hasan mruknął coś niechętnie pod nosem i zatrzasnął opancerzone drzwi, odcinając ich od świata dzieci takich jak Aznor. – Nie przeszkadza ci, że posłałeś go na śmierć? – spytał. – To jeszcze dziecko. Murat zerknął na niego. Śnieg stopniał i z kropelkami wody na brodzie bar- dziej przypominał teraz Arseniewowi imama niż żołnierza i dowódcę. – To dziecko musi karmić, ubierać i, co najważniejsze, chronić swoją rodzinę jak dorosły – odparł. – A ja dałem mu nadzieję, wyznaczyłem konkretny cel. Krótko mówiąc, nadałem jego życiu sens. Twarz rozgoryczonego Arsienowa stwardniała i zbladła, złowrogo zalśniły mu oczy. – Rosyjskie kule rozerwą go na strzępy.

11 – Naprawdę tak myślisz, Hasanie? Naprawdę myślisz, że Aznor jest aż tak głupi albo, co jeszcze gorsze, tak nierozważny? – To tylko mały chłopiec. – Gdy ziarno zapuści korzenie, wykiełkuje nawet na najbardziej nie gościnnej ziemi. Zawsze tak było i będzie. Wiara i odwaga nieustannie rośnie i się roz- przestrzenia, i wkrótce zamiast jednego człowieka jest ich dziesięciu, dwudzie- stu, stu, tysiąc! – A tymczasem naszych mordują, gwałcą, biją i głodzą jak bydło w zagrodzie. A to nie wszystko, Chalidzie. Daleko do końca. – Wciąż nosisz w sobie niecierpliwość młodości, Hasanie. – Murat chwycił Arsienowa za ramię. – Ale cóż, chyba nie powinno mnie to dziwić, prawda? Widząc wyraz współczucia w jego oczach, Arsienow zacisnął zęby i odwrócił głowę. Śnieg wirował na wietrze jak czeczeński derwisz w ekstatycznym transie. Murat wziął to za znak, za symbol doniosłości tego, co przed chwilą zrobił, i tego, co miał zaraz powiedzieć. – Więcej wiary w Allaha, Hasanie – rzekł cichym, namaszczonym głosem. – W Allaha i tego odważnego chłopca. Dziesięć minut później konwój zatrzymał się przed szpitalem. Arsienow

12 spojrzał na zegarek. – Już prawie pora – rzucił. Ze względu na wagę telefonu, na który czekali, wbrew zwykłym środkom ostrożności jechali we dwóch tym samym wozem. Murat nachylił się i wcisnął guzik, wysuwając dźwiękoszczelne przepierzenie, odgradzając ich od siedzącego z przodu kierowcy i czterech żołnierzy obstawy, którzy dobrze wyszkoleni, patrzyli prosto przed siebie, w zabezpieczone kulo- odporną szybą okno. – Chwila prawdy już blisko, Chalidzie, powiedz zatem, jakie masz zastrzeże- nia. Murat uniósł krzaczaste brwi. Najwyraźniej nie zrozumiał pytania. – Za- strzeżenia? – Czy nie pragniesz tego, co słusznie się nam należy, co, według Allaha, po- winniśmy mieć? – Krew burzy ci się w żyłach, mój przyjacielu. Znam to uczucie aż za dobrze. Wiele razy walczyliśmy ramię w ramię. Wiele razy zabijaliśmy i ratowaliśmy sobie życie, prawda? A więc posłuchaj. Serce mi krwawi na myśl o losie mojego ludu. Ich ból napełnia mnie wściekłością, którą ledwo potrafię w sobie zdusić.

13 Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ale historia przestrzega nas, że powinniśmy zachować czujność w obliczu tego, czego najbardziej pragniemy. Konsekwencje tej propozycji... – Konse- kwencje naszych własnych planów! – Tak, naszych własnych planów. Mimo to trzeba wziąć je pod uwagę. – Ostrożność – prychnął z rozgoryczeniem Arsienow. – Zawsze ta ostrożność. – Mój przyjacielu. – Murat z uśmiechem położył mu rękę na drugim ramieniu. – Nie chcę, żeby ktoś mnie zwiódł. Lekkomyślny przeciwnik to przeciwnik naj- łatwiejszy. Musisz nauczyć się cierpliwości. Cierpliwość jest cnotą. – Cierpliwość! – warknął Arsienow. – Temu chłopcu nie kazałeś być cierpli- wym. Dałeś mu pieniądze, powiedziałeś, gdzie kupić amunicję. Napuściłeś go na Rosjan. Dla niego i dla tysięcy takich jak on każdy dzień zwłoki zwiększa ryzyko śmierci. Nasz wybór ma zdecydować o przyszłości całej Czeczenii. Mu- rat potarł powieki obu kciukami kolistym ruchem. – Są inne sposoby, Hasanie. Zawsze są inne sposoby. Może powinniśmy roz- ważyć... – Nie ma czasu. Wydaliśmy oświadczenie, ustaliliśmy datę. Szejk ma

14 rację. – Tak, Szejk... – Chalid Murat pokręcił głową. – Zawsze ten Szejk. W tej samej chwili zadzwonił telefon. Murat spojrzał na swego wiernego towarzysza i spo- kojnie włączył głośnik. – Tak, Szejku – rzucił obojętnie. – Jesteśmy tu razem. Czekamy na twoje in- strukcje. Wysoko nad ulicą, na płaskim dachu wypalonego biurowca przykucnął sa- motny mężczyzna oparty łokciami o niską balustradę. Tuż pod balustradą leżał sako TRG-41, fiński karabin snajperski, jeden z wielu, które sam zmodyfikował. Dzięki aluminiowo-poliuretanowej kolbie broń była niezwykle lekka i śmiertel- nie celna. Mężczyzna miał na sobie rosyjską panterkę – co nawet pasowało do jego azjatyckich rysów – na panterce zaś lekką kewlarową uprząż, z której zwi- sała metalowa pętla. W prawej ręce trzymał małe czarne pudełko, nie większe od paczki papierosów: bezprzewodowy nadajnik radiowy z dwoma przyci- skami. Wokół niego trwał dziwny bezruch, coś w rodzaju przerażającej ludzi aury. Jakby potrafił zrozumieć ciszę, jakby umiał przygarnąć ją ku sobie i wy-

15 korzystać jako broń. W jego ciemnych oczach mieścił się cały świat, a ulica i budynki, na które pa- trzył, były tylko zwykłą sceną. Liczył Czeczenów, gdy wysiadali z pierwszego i ostatniego transportera. Osiemnastu. W obu wozach pozostali kierowcy, a w środkowym dowódcy i co najmniej czterech żołnierzy obstawy. Gdy rebelianci weszli do szpitala zabezpieczając teren, wcisnął górny przycisk nadajnika i odpalił ładunki C4, których wybuch zawalił wejście. Detonacja wstrząsnęła ulicą i zakołysała ciężkimi wozami na wielkich amortyzatorach. Czeczenowie znajdujący się na drodze fali uderzeniowej wybuchu zostali ro- zerwani na strzępy albo przygnieceni gruzami, jednak mężczyzna wiedział, że co najmniej kilku z nich mogło już wejść do holu i przeżyć, ale uwzględnił to w swoich planach. Nim opadł pył i przebrzmiało echo potężnego wybuchu, spojrzawszy w dół, wcisnął dolny przycisk. Ulica przed i za opancerzonymi wozami dźwignęła się w górę i eksplodowała, pochłaniając zrytą odłamkami jezdnię. Podczas gdy Czeczenowie próbowali pozbierać się po rzezi, jaką im zgotował,

16 z metodyczną, niespieszną precyzją ujął snajperkę. W jej magazynku tkwiły specjalne naboje z nierozpryskującymi się pociskami najmniejszego kalibru, jaki tylko do niej pasował. Przez lunetkę celownika radioelektronicznego widział trzech rebeliantów, którzy wyszli z opresji jedynie z lekkimi obrażeniami. Biegli w stronę środkowego wozu i krzyczeli, żeby siedzący w nim ludzie wysiedli, zanim wybuchnie kolejny ładunek. Otworzyli prawe drzwi; z transportera wy- skoczył Hasan Arsienow i jeden z ochroniarzy. Oznaczało to, że w środku został kierowca, trzech żołnierzy i Chalid Murat. Gdy Arsienow się odwrócił, zama- chowiec lekko przesunął lufę karabinu, wycelował w głowę i przez lunetkę zo- baczył stanowczy wyraz jego twarzy – Czeczen wydawał jakieś rozkazy. Płyn- nym, precyzyjnym ruchem mężczyzna ponownie przesunął lufę, tym razem mierząc w udo. Powoli nacisnął spust. Arsienow krzyknął, chwycił się za lewą nogę i upadł. Jeden z żołnierzy odciągnął go na bok, za gruzy. Pozostali dwaj szybko ustalili, skąd padł strzał, przebiegli przez ulicę i weszli do budynku, na którego dachu ukrywał się zamachowiec. Gdy bocznymi drzwiami ze szpitala wypadło trzech kolejnych bojowników,

17 mężczyzna odłożył snajperkę i spojrzał na wycofujący się wóz Chalida Murata. Z tyłu i z dołu słyszał tupot nóg biegnących schodami Czeczenów. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Niespiesznie przypiął do butów tytano- wo-korundowe szpikulce. Potem wziął zrobioną z kompozytów kuszę, wyce- lował w słup latarni za środkowym transporterem, wystrzelił linę, napiął ją mocno i przywiązał. Dobiegł go krzyk żołnierzy. Rebelianci byli już na piętrze, tuż pod nim. Środkowy wóz wciąż stał przodem do budynku, kierowca próbował ominąć wielkie kawały betonu, granitu i asfaltu, rozrzucone wokoło przez podmuch eksplozji. Zamachowiec widział z dachu dwie połyskujące w świetle tafle przedniej szyby. No właśnie. Z tym problemem Rosjanie jeszcze się nie uporali: kuloodporne szkło było tak grube i ciężkie, że pokrycie nim całego okna wy- magało dwóch szyb, dlatego jednym z najwrażliwszych i najbardziej na- rażonych na uszkodzenia miejsc każdego transportera był rozdzielający je pas metalu. Zamachowiec podczepił do napiętej liny zwisającą z uprzęży pętlę. Słyszał, jak

18 rebelianci wyważają znaj dujące się trzydzieści metrów dalej drzwi, jak wpadają na dach. Dostrzegli go, natychmiast otworzyli ogień i ruszyli w jego stronę, po- trącając biegnący tuż nad dachem, prawie niewidoczny cienki drut. Momental- nie pochłonęła ich ognista kula wybuchu ostatniego ładunku C4, który zainsta- lował tam poprzedniej nocy. Nawet nie odwróciwszy głowy, żeby sprawdzić, czy któryś z nich nie ocalał z masakry, jeszcze raz sprawdził linę i skoczył w dół. Zsuwając się, podniósł nogi i wycelował nimi w metalowe złącze pośrodku przedniej szyby transportera. Teraz wszystko zależało od kąta, pod jakim miał w nie uderzyć. Gdyby uderzył pod zbyt małym lub zbyt dużym, złącze mogłoby wytrzymać, a wówczas po- łamałby sobie nogi. Stopami, łydkami, udami i całym kręgosłupem targnął silny wstrząs. Tyta- nowo-korundowe szpikulce wbiły się w złącze, wygięły je jak ściankę metalowej puszki i pozbawione wspornika kuloodporne szyby zapadły się do środka. Impet uderzenia wyrwał je z ram z taką siłą, że ostra krawędź jednej z nich niemal obcięła głowę kierowcy. Zamachowiec wygiął się w lewo. Siedzący na

19 przednim fotelu żołnierz był cały we krwi kierowcy. Już wydobył broń, lecz nim zdążył wystrzelić, zamachowiec chwycił go za głowę potężnymi rękami i skręcił mu kark. Pozostali dwaj – siedzieli tuż za nim – otworzyli chaotyczny ogień, lecz na- pastnik zasłonił się ciałem martwego kierowcy, dokładnie wymierzył z jego pi- stoletu i każdemu z nich wpakował kulę w środek czoła. Został tylko Chalid Murat. Czeczeński przywódca z wściekle wykrzywioną twarzą otworzył kopniakiem drzwi i krzyknął do swoich ludzi. Zamachowiec rzucił się na olbrzyma i potrząsnął nim bez wysiłku, jakby ten był małym szczurem wodnym. Murat zaatakował napastnika zębami – niewiele brakowało i odgryzłby mu ucho – lecz ten, spokojnie, metodycznie, niemal radośnie, chwycił go za gardło i patrząc mu prosto w oczy, zmiażdżył kciukiem chrząstkę w dolnej części krtani. Gardło Czeczena wypełniła krew, dławiąc go i pozba- wiając sił. Murat zaczął bezładnie młócić rękami. Trafił napastnika w twarz i w głowę, lecz nie odniosło to żadnego skutku. Słabł coraz bardziej. Topił się we własnej krwi. Zalała już płuca, więc oddychał teraz nierówno i chrapliwie.

20 Zwymiotował czerwoną breją, przewrócił oczami i zwiotczał. Zamachowiec upuścił bezwładne ciało, wrócił na przednie siedzenie, wy- pchnął z wozu ciało kierowcy, wrzucił bieg i zanim pozostali przy życiu rebe- lianci zdążyli zareagować, wcisnął pedał gazu. Opancerzony transporter sko- czył do przodu jak wyścigowy koń startujący z bramki na torze, przetoczył się przez gruz i bryły asfaltu i zniknął w potężnej dziurze wyrwanej w jezdni przez wybuch. Zabójca zmienił bieg i przyspieszył, pędząc kanałem burzowym, poszerzo- nym przez Rosjan, którzy zamierzali wykorzystać je do operacji szturmowych przeciwko czeczeńskim buntownikom. Stalowe burty i zderzaki ocierały się od czasu do czasu o betonowe ściany, wyrzucając w powietrze snop iskier. Ale zamachowiec był już bezpieczny. Jego starannie zaplanowana akcja zakończyła się tak, jak się rozpoczęła: z zegarmistrzowską precyzją. Po północy trujące obłoki odpłynęły, odsłaniając wreszcie księżyc. W prze- siąkniętym pyłem powietrzu świecił czerwonawo, raz mocniej, raz słabiej, za- leżnie od intensywności blasku szalejących pożarów.

21 Pośrodku stalowego mostu stało dwóch mężczyzn. W płynącej pod nimi le- niwej rzece odbijały się szkielety wypalonych domów, pozostałości niekończącej się wojny. – Załatwione – powiedział jeden z nich. – Murat zginął tak, żeby to nimi wstrząsnęło. – Nie oczekiwałem niczego innego, Chanie – odparł mu drugi. – Swoją nienaganną reputację zawdzięczasz w niemałej części zleceniom, które ode mnie otrzymujesz. – Barczysty i długonogi, był wyższy od zamachowca o dobre dziesięć centymetrów. Jego wygląd szpeciła jedynie dziwnie szklista i zupełnie bezwłosa skóra lewej części twarzy i szyi. Miał charyzmę urodzonego przywódcy, człowieka, z którym nie ma żartów. Można było poznać, że równie dobrze czuje się na salonach władzy, forach publicznych, jak i w mrocznych zaułkach. Chan wciąż rozkoszował się wyrazem oczu umierającego Murata. Wyraz ten był za każdym razem inny. Chan przekonał się o tym już dawno i dawno od- krył, że śmierć każdego jest procesem jedynym w swoim rodzaju, jak jedyne w swoim rodzaju jest życie każdego człowieka. I chociaż wszyscy grzeszyli, wy-

22 wołane grzechem zepsucie różniło się tak samo, jak różnią się od siebie płatki śniegu. A co zobaczył w oczach Murata? Na pewno nie strach. Zdumienie, tak, wściekłość też, lecz było w nich coś jeszcze, coś znacznie głębszego: smutek, że nie zdążył ukończyć dzieła swego życia. Analiza ostatniego spojrzenia jest zawsze niekompletna, pomyślał. Bardzo chciałby wiedzieć, czy w spojrzeniu tym była również świadomość zdrady. Czy Murat wiedział, kto kazał go zabić? Chan spojrzał na Stiepana Spalkę, który podał mu wypchaną pieniędzmi ko- pertę. – Twoje honorarium. I premia. – Premia? – Chan momentalnie skupił uwagę na sprawach bieżących. – Nie było o tym mowy. Spalko wzruszył ramionami. W blasku czerwonego księżyca jego policzek i szyja zalśniły jak krwawa masa. – Chalid Murat był twoim dwudziestym piątym zleceniem. Powiedzmy, że to jubileuszowy upominek. – Jest pan bardzo hojny. – Chan schował kopertę, nie zaglądając do środka. Przeciwne postępowanie świadczyłoby o bardzo złych manierach.

23 – Prosiłem, żebyś mówił mi po imieniu, tak jak ja tobie. – Ja to co innego. – Dlaczego? Chan znieruchomiał, przygarniając ciszę. W ciszy robił się wyższy, szerszy w ramionach. – Nie muszę się panu tłumaczyć. – Daj spokój – odparł Spalko z pojednawczym gestem ręki. – Przecież nie je- steśmy sobie obcy. Łączą nas najintymniejsze tajemnice. Cisza powoli tężała. Niebo na przedmieściach Groznego rozświetlił blask eksplozji. Doszedł stamtąd trzask wystrzałów, które brzmiały jak seria wybu- chów dziecięcych petard. Chan odezwał się dopiero po dłuższej chwili. – W dżungli nauczyłem się dwóch bardzo ważnych rzeczy. Po pierwsze, ufać można tylko sobie. Po drugie, trzeba uważnie obserwować i wychwytywać nawet najdrobniejsze cechy cywilizowanego świata, bo znajomość swego w nim miejsca jest jedyną rzeczą, jaka nas dzieli od panującej w dżungli anarchii. Spalko przyglądał mu się bez słowa. W oczach Chana lśniła łuna pożaru, na-

24 dając jego twarzy wyraz nieokiełznanej dzikości. Spalko wyobraził go sobie w dżungli, cierpiącego niedostatki, walczącego z zachłannością i nieposkromioną żądzą krwi. Dżungle południowo-wschodniej Azji to świat sam w sobie. To barbarzyńska, śmiertelnie niebezpieczna kraina rządząca się własnymi prawa- mi. A Chan nie tylko w tej krainie przeżył, ale i rozkwitł. To, jak tego dokonał, było – przynajmniej według Spalki – jego największą tajemnicą. – Biznesmen i klient? Wolałbym myśleć, że łączy nas coś więcej. Chan pokręcił głową. – Śmierć ma specyficzny zapach. Pan pachnie śmiercią. – Ty też. – Na twarzy Spalki powoli wykwitł uśmiech. – A więc zgadzasz się, że łączą nas szczególne więzy. – Każdy z nas ma swoje tajemnice. Prawda? – Obaj wyznajemy kult śmierci, obaj rozumiemy, jaką ma władzę. – Spalko pokiwał głową. – Mam dla ciebie to, o co prosiłeś. – Podał mu czarną kartonową teczkę. Chan patrzył mu przez chwilę w oczy. Dzięki wrodzonej spostrzegaw- czości dostrzegł w nich przebłysk protekcjonalnego lekceważenia i uznał to za niewybaczalną obrazę. Ale uśmiechnął się tylko, skrywając gniew pod nieprze-

25 niknioną maską. Nauczył się tego już dawno temu. Była to kolejna lekcja, jakiej udzieliła mu dżungla: działanie porywcze, pod wpływem chwili, często pro- wadzi do nieodwracalnych błędów; źródłem udanej zemsty jest cierpliwe ocze- kiwanie, aż krew przestanie się burzyć. Dlatego spokojnie otworzył teczkę. Znalazł w niej pojedynczą kartkę papieru z trzema krótkimi akapitami i pasz- portowym zdjęciem przystojnego mężczyzny. Pod zdjęciem widniał napis: „David Webb”. – Tylko tyle? – Te informacje pochodzą z bardzo wielu źródeł. Nic poza tym o nim nie wiadomo. Spalko powiedział to zbyt gładko. Chan był pewien, że musiał tę odpowiedź dokładnie przećwiczyć. – Ale to on. – Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. – Żadnych wątpliwości... Sądząc po rozszerzającej się łunie, walki na przedmieściach przybrały na sile. Zadudniły moździerze, zalewając ziemię ognistym deszczem pocisków. Księżyc poczerwieniał jeszcze bardziej. Chan zmrużył oczy i z nienawiścią zacisnął pięść.