2
PROLOG
Chinook uniósł się z hałasem pod krwistoczerwone niebo, zadrżał w niebez-
piecznych przeciwprądach i przechylił się w rozrzedzonym powietrzu. Paję-
czyna chmur, podświetlona zachodzącym słońcem, przepływała obok jak dym z
płonącego samolotu.
Martin Lindros uważnie obserwował otoczenie z wojskowego śmigłowca,
który transportował go w najwyższe partie gór Semien. Nie był wprawdzie w
terenie od czasu, gdy cztery lata temu Stary awansował go na wicedyrektora
Centralnej Agencji Wywiadowczej, ale nie chciał stracić swojego zwierzęcego
instynktu. Trzy razy w tygodniu ćwiczył na torze przeszkód dla agentów tere-
nowych pod Quantico i w każdy czwartek o dziesiątej wieczorem przez półtorej
godziny uwalniał się od nudy przeglądania elektronicznych raportów wywia-
dowczych i podpisywania rozkazów operacyjnych na strzelnicy, gdzie zazna-
jamiał się znowu ze wszystkimi rodzajami broni palnej – starej, współczesnej i
najnowszej. Działanie łagodziło jego frustrację, że nie jest bardziej aktywny. Ale
3
wszystko się zmieniło, kiedy Stary przyjął jego propozycje operacyjne dla Ty-
fona.
Wnętrze zmodyfikowanego dla CIA chinooka przeszył ostry dźwięk. Anders,
dowódca Skorpiona Jeden, pięcioosobowej drużyny terenowych agentów ope-
racyjnych, szturchnął Lindrosa w bok. Martin się odwrócił. Spojrzał przez okno
na poszarpane chmury i zobaczył smagane wiatrem północne zbocze Ras Da-
szanu. Szczyt o wysokości ponad czterech tysięcy sześciuset metrów, najwyższy
w górach Semien, wydawał się złowieszczy. Może dlatego, że Lindros pamiętał
miejscowe legendy o złych duchach, które podobno zamieszkiwały to miejsce.
Zawodzenie wiatru przerodziło się w wycie, jakby góra próbowała się ode-
rwać od swoich korzeni.
Już czas.
Lindros skinął głową i poszedł do kokpitu, gdzie siedział pilot mocno przy-
pięty do fotela. Wysoki, jasnowłosy wicedyrektor dobiegał czterdziestki. Był
absolwentem Uniwersytetu Browna i został zwerbowany, gdy robił doktorat ze
stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Georgetown. Dyrektor CIA
4
nie mógł wybrać sobie bystrzejszego i bardziej oddanego zastępcy. Lindros
pochylił się nisko, żeby pilot usłyszał go w przeraźliwym hałasie, i podał mu
końcowe współrzędne. Względy bezpieczeństwa nakazywały, by ujawnić je
dopiero w ostatniej chwili.
Lindros był w terenie od przeszło trzech tygodni. W tym czasie stracił dwóch
ludzi. Straszliwa cena. Akceptowalne straty, powiedziałby Stary. Lindros musiał
się znów przyzwyczaić do takiego sposobu myślenia, jeśli miał odnieść sukces.
Ale jak wycenić ludzkie życie? On i Jason Bourne często o tym rozmawiali i nie
znajdowali odpowiedzi. Prywatnie Lindros uważał, że na pewne pytania po
prostu nie ma odpowiedzi.
Ale kiedy agenci są w terenie, to zupełnie inna sprawa. Trzeba się pogodzić z
„akceptowalnymi stratami”. Nie ma wyjścia. Więc owszem, śmierć tamtych
dwóch była do przyjęcia, bo podczas operacji potwierdziła się prawdziwość
raportu, że pewne ugrupowanie terrorystyczne ma gdzieś w Afryce trigatrony,
układy sterowanej przerwy iskrowej, w skrócie TSG. Te małe wysokonapięcio-
we przełączniki służyły jako zaawansowane technicznie „zawory bezpieczeń-
5
stwa” do ochrony takich urządzeń elektronicznych, jak lampy mikrofalowe i
diagnostyczna aparatura medyczna. Ale używano ich również do detonowania
bomb jadrowych.
Lindros wyruszył z Kapsztadu i przebył kręty szlak z Botswany do Zambii i
przez Ugandę do Ambikwy, maleńkiej rolniczej wioski – garstka domów, ko-
ściół i bar – wśród górskich pastwisk na zboczu Ras Daszanu. Tam zdobył jeden
z TSG i natychmiast wysłał go kurierem do Starego.
Ale potem wydarzyło się coś niezwykłego i przerażającego. W walącym się
barze z klepiskiem z nawozu i zaschłej krwi usłyszał, że organizacja terrory-
styczna przerzuca przez Etiopię nie tylko TSG. Gdyby plotka okazała się
prawdą, oznaczałoby to, że terroryści mogą zagrozić nie tylko Ameryce, lecz
całemu światu, i zmienić życie na kuli ziemskiej w koszmar.
Siedem minut później chinook znalazł się w samym środku burzy piaskowej.
Mały płaskowyż był zupełnie pusty. Na wprost wznosiła się kamienna ściana,
wrota – jak mówiły legendy – do siedliska przerażających demonów. Lindros
wiedział, że przez wyłom w pokruszonej ścianie biegnie niemal pionowa
6
ścieżka, która prowadzi do gigantycznych skalnych skarp strzegących szczytu
Ras Daszan.
Lindros i członkowie Skorpiona Jeden wylądowali w przysiadzie. Pilot został
w fotelu, silnik helikoptera pracował, rotory wirowały. Mężczyźni nosili gogle
chroniące przed pyłem i kamykami podrywanymi przez śmigłowiec. Mieli tu
mikrofony bezprzewodowe ze słuchawkami w uszach, co umożliwiało poro-
zumiewanie się w hałasie helikoptera. Byli uzbrojeni w lekkie karabiny sztur-
mowe XM8, wystrzeliwujące siedemset pięćdziesiąt pocisków na minutę.
Lindros poprowadził ich przez nierówny płaskowyż. Naprzeciw kamiennej
ściany wyrastał klif z czarną, ziejącą czeluścią jaskini. Wszystko inne miało
barwy ciemnego brązu, ochry, matowej czerwieni. Krajobraz jak z innej planety,
droga do piekła.
Anders jak zwykle najpierw kazał swoim ludziom sprawdzić ewentualne
kryjówki, potem obstawić teren. Dwaj poszli zobaczyć, co jest za kamienną
ścianą, dwaj inni obejrzeć jaskinię. Jeden stanął w wejściu, drugi wszedł do
środka.
7
Wiatr hulał nad wysokim szczytem, smagał gołą ziemię, przenikał przez
mundury. Tam, gdzie skalna ściana nie opadała stromo, górowała nad nimi
złowroga, muskularna, jak naga czaszka powiększona w rozrzedzonym powie-
trzu. Lindros zatrzymał się przy śladach ogniska, potem skupił uwagę na czymś
innym.
Obok niego Anders, jak każdy dobry dowódca, odbierał meldunki od swoich
ludzi. Za kamienną ścianą nikt się nie czaił. Słuchał uważnie drugiej dwójki.
– W jaskini jest ciało – zameldował podwładny. – Facet dostał kulę w łeb.
Sztywny. Poza tym czysto.
Lindros usłyszał w uchu głos Andersa.
– Zaczniemy tutaj – wskazał. – To jedyna oznaka życia na tym zapomnianym
przez Boga pustkowiu.
Przykucnęli. Anders przegarnął popiół palcami w rękawicy.
– Tu jest płytki dół. – Odsunął spalone szczątki. – Widzi pan? Ziemia stward-
niała od ognia. Ktoś często rozpalał tutaj ognisko przez ostatnie miesiące, może
nawet przez rok.
8
Lindros przytaknął i uniósł kciuk.
– Wygląda na to, że jesteśmy we właściwym miejscu. – Ogarnął go niepokój.
Coraz więcej wskazywało na to, że pogłoska, którą słyszał, jest prawdziwa.
Wciąż się łudził, że to jednak plotka, że niczego tu nie znajdą. Bo inny wynik
poszukiwań był nie do pomyślenia.
Odczepił od parcianego pasa dwa urządzenia, włączył je i przesunął nimi
nad śladami ogniska. W jednej ręce trzymał detektor promieniowania alfa, w
drugiej licznik Geigera. Szukał kombinacji promieniowania alfa i gamma. Miał
nadzieję, że jej nie wykryje.
Żadne z urządzeń nie zareagowało.
Ruszył dalej, zataczając wokół ogniska koncentryczne kręgi. Nie odrywał
wzroku od wskaźników. Robił trzecie okrążenie, ze sto metrów od dołu, gdy
odezwał się detektor promieniowania alfa.
– Jasny gwint – zaklął pod nosem.
– Ma pan coś? – zapytał Anders.
Lindros oddalił się od osi poszukiwań – detektor zamilkł. Geiger nic nie sy-
9
gnalizował. To już coś. Na tym poziomie źródłem promieniowania alfa mogło
być cokolwiek, nawet sama góra.
Wrócił do miejsca, gdzie detektor zareagował. Podniósł wzrok – znajdował
się dokładnie na wprost jaskini. Poszedł wolno w jej kierunku. Odczyt na de-
tektorze był stały.
Potem, z dwadzieścia metrów od groty, wartość nagle wzrosła. Lindros
przystanął na chwilę, żeby wytrzeć krople potu nad górną wargą. Chryste, to
jeszcze jeden gwóźdź do trumny ludzkości. Ale na razie nie ma promieniowania
gamma, pocieszył się. Nie jest tak źle. Trzymał się tej nadziei przez następne
dwanaście metrów. Wtedy ożył Geiger.
O Boże, promieniowanie gamma w połączeniu z alfa. Właśnie tego miał na-
dzieję nie znaleźć. Po plecach spłynęła mu strużka zimnego potu. Nie przeżywał
czegoś takiego od czasu, kiedy po raz pierwszy musiał zabić w terenie. Walka
wręcz, desperacja i determinacja na jego twarzy i przeciwnika, który robił
wszystko, żeby go zlikwidować. Obrona konieczna.
– Światło. – Lindros z trudem wypowiedział to słowo przez ściśniętą stra-
10
chem krtań. – Chcę zobaczyć te zwłoki.
Anders skinął głową i wydał rozkaz Brickowi, który pierwszy penetrował
jaskinię. Brick zapalił latarkę ksenonową i trzej mężczyźni weszli w mrok.
W środku nie było suchych liści ani żadnej innej materii organicznej, która
złagodziłaby ostry odór minerałów. Czuli ciężar masywu skalnego nad nimi.
Lindros przypomniał sobie, jak po wejściu do grobowców faraonów w kairskich
piramidach miał wrażenie, że się dusi.
Jasny snop ksenonowego światła pląsał po skalnych ścianach. W tym ponu-
rym otoczeniu trup mężczyzny wydawał się nie na miejscu. Brick poruszył la-
tarką i po zwłokach przemknęły cienie. Ksenonowe światło pozbawiało martwe
ciało wszelkich barw, czyniło je mniej ludzkim, nadawało mu wygląd zombi z
horroru. Zabity leżał jak ktoś, kto spokojnie odpoczywa. Na środku jego czoła
widniał otwór po pocisku. Twarz miał odwróconą w bok, ukrytą w ciemności.
– To na pewno nie było samobójstwo – oznajmił Anders, jakby czytał w my-
ślach Lindrosa. – Samobójcy wybierają łatwiejsze sposoby, najczęściej strzał w
usta. Tego człowieka zabił zawodowiec.
11
– Ale dlaczego? – zapytał z roztargnieniem Lindros. Dowódca wzruszył ra-
mionami.
– Powodów może być tysiąc...
– Cofnij się, do cholery! – Lindros tak ostro krzyknął do mikrofonu, że zbli-
żający się do zwłok Brick aż odskoczył do tyłu.
– Przepraszam – powiedział agent. – Chciałem tylko pokazać panu coś dziw-
nego.
– Weź latarkę – poinstruował go Lindros. Ale już wiedział, co nadchodzi.
Kiedy tylko weszli do jaskini, detektor promieniowania i licznik Geigera osza-
lały.
Chryste, pomyślał. O Chryste.
Martwy mężczyzna był strasznie chudy i zadziwiająco młody – z pewnością
zaledwie nastoletni. Czy miał semickie rysy Araba? Lindros uważał, że nie, ale
nie mógł tego dokładnie stwierdzić, bo...
– Matko Boska!
Wtedy Anders to zobaczył. Trupowi brakowało nosa. Środek twarzy był
12
wyjedzony. Z paskudnej, czarnej dziury wolno wyciekała piana zakrzepłej krwi,
jakby mężczyzna jeszcze żył. Jakby coś pożerało go od środka.
Tak właśnie jest, pomyślał Lindros i dostał mdłości.
– Co to mogło być, do cholery? – zapytał ochryple Anders. – Toksyna? Wirus?
Lindros odwrócił się do Bricka.
– Dotykałeś zwłok? Mów!
– Nie, tylko... – wyjąkał zaskoczony agent. – Jestem skażony?
– Proszę wybaczyć, panie dyrektorze, ale w co pan nas wciągnął, do cholery?
Jestem przyzwyczajony, że nic nie wiem w czasie tajnych operacji, ale to już
przekracza wszelkie granice.
Lindros przyklęknął na jedno kolano, otworzył małą puszkę i zebrał palcem
w rękawicy trochę brudu obok ciała. Zamknął szczelnie pojemnik i wstał.
– Musimy stąd znikać. – Spojrzał Andersowi prosto w oczy.
– Panie dyrektorze...
– Bez obaw, Brick. Nic ci nie będzie – oświadczył autorytatywnie. – Koniec
gadania.
13
Chodźmy.
Kiedy dotarli do wyjścia z jaskini i zobaczyli krwistoczerwony krajobraz,
Lindros powiedział do mikrofonu:
– Anders, od tej chwili tobie i twoim ludziom nie wolno wchodzić do tej
groty. Nawet, żeby się odlać. Jasne?
Dowódca wahał się przez chwilę. Jego twarz wyrażała gniew i troskę o swo-
ich ludzi. Potem jakby się otrząsnął.
– Tak jest.
Przez następne dziesięć minut Lindros badał płaskowyż detektorem pro-
mieniowania i licznikiem Geigera. Bardzo chciał wiedzieć, jak źródło skażenia
dotarło ra górę – którędy dostali się tutaj ludzie, którzy je przynieśli? Me było
sensu szukać drogi ich odwrotu. Mężczyzna bez nosa zginął od kuli – w ten
sposób przekonali się, że mają wyciek. Na pewno go uszczelnili, zanim ruszyli
dalej. Ale Lindros nie miał szczęścia. Z dala od jaskini promieniowanie alfa i
gamma całkowicie zniknęło. Trop się urwał.
Lindros wrócił do Andersa.
14
– Zarządzam ewakuację.
– Słyszeliście dyrektora – zawołał Anders, gdy biegł do czekającego helikop-
tera. – Wskakujcie, chłopaki! – Wa 'i – powiedział Fadi. On wie.
– Na pewno nie. – Abbud ibn Aziz zmienił pozycję obok Fadiego. Kucali za
wysokim szczytem trzysta metrów nad płaskowyżem i byli czołówką około
dwudziestoosobowego oddziału uzbrojonych ludzi, którzy leżeli na skalistym
terenie za nimi.
– Przez to widzę wszystko. Był wyciek. – Dlaczego nas nie poinformowano?
Nie padła żadna odpowiedź. Nie była potrzebna. Nikt ich nie powiadomił –
ze strachu. Gdyby Fadi wiedział, zabiłby wszystkich – każdego z etiopskich ku-
rierów. Taka była cena całkowitego zastraszenia.
Fadi patrzył przez mocną rosyjską lornetkę wojskową. Skierował ją w prawo
na Martina Lindrosa. Soczewki ograniczały pole widzenia, ale tę wadę rekom-
pensowało duże powiększenie. Widział wyraźnie każdy szczegół. Człowiek
kierujący grupą – wicedyrektor CIA – używał detektora promieniowania i licz-
nika Geigera. Znał się na rzeczy.
15
Fadi – wysoki, barczysty mężczyzna – miał charyzmę. Kiedy zaczynał mówić,
wszyscy wokół milkli. Był przystojny, z wewnętrzną siłą i cerą pociemniałą z
latami od pustynnego słońca i górskiego wiatru. Miał pełne, szerokie wargi,
długie, kręcone włosy w atramentowym kolorze bezgwiezdnego nieba o pół-
nocy i taką samą brodę. Gdy się uśmiechał, wydawało się, że słońce opuściło
swoje miejsce w górze i zeszło na dół, by świecić wprost na jego zwolenników.
Bo Fadi wyznaczył sobie mesjanistyczną misję: nieść nadzieję tam, gdzie jej nie
ma, wymordować tysiące członków saudyjskiej rodziny królewskiej, zetrzeć tę
zarazę z powierzchni ziemi, dać wolność swojemu ludowi, rozdzielić bogactwa
despotów, przywrócić prawość w jego ukochanej Arabii. Wiedział, że na po-
czątek musi przeciąć symbiotyczną więź łączącą saudyjską rodzinę królewską i
rząd Stanów Zjednoczonych. Aby tego dokonać, musi zadać Ameryce cios,
który pozostawi trwały ślad.
Ale nie mógł lekceważyć odporności Amerykanów na ból. Jego towarzysze
ekstremiści często popełniali ten błąd. Dlatego mieli kłopoty z własnym ludem;
właśnie to, bardziej niż cokolwiek innego, prowadziło do życia bez nadziei.
16
Fadi nie był głupi. Studiował historię świata. Co więcej, wyciągał z niej
wnioski. Kiedyś Nikita Chruszczow powiedział Ameryce: „Pogrzebiemy cię!”
Mówił poważnie, taki miał zamiar. Ale kogo pogrzebano? ZSRR.
Towarzysze ekstremiści zapewniali Fadiego: „Mamy wiele żyć, by pogrzebać
Amerykę”. Bo co roku przybywało młodych ludzi, gotowych zginąć w walce.
Ale przywódców nie obchodziła śmierć młodocianych męczenników. Bo niby
dlaczego miałaby ich obchodzić? Na ofiarnych chłopców czekał przecież raj.
Tylko co naprawdę osiągnęli? Czy Ameryka żyje bez nadziei? Nie. Czy te akty
popchnęły Amerykę ku życiu bez nadziei? Też nie. Więc jakie jest rozwiązanie?
Fadi wierzył całym sercem i duszą, że je znalazł, dzięki swojemu intelektowi.
Nadal śledził wicedyrektora przez lornetkę. Zauważył, że Lindros się ociąga.
Kiedy patrzył na swój cel w dole, czuł się jak drapieżny ptak obserwujący ofiarę.
Aroganccy żołnierze amerykańscy wsiedli do helikoptera, ale ich dowódca –
raport wywiadowczy Fadiego nie wymieniał nazwiska – nie mógł pozwolić,
żeby jego – szef został na płaskowyżu bez ochrony. Był ostrożny. Może wy-
czuwał coś, czego nie widział, a może po prostu trzymał się dobrze wyuczonego
17
regulaminu. W każdym razie gdy dwaj mężczyźni stali obok siebie i rozmawiali,
Fadi uznał, że nie będzie lepszej okazji.
– Zaczynamy – powiedział cicho do Abbuda ibn Aziza, nie odrywając oczu
od lornetki.
Abbud ibn Aziz wziął radziecki granatnik przeciwpancerny RPG – 7. Był
krępym mężczyzną z twarzą jak księżyc w pełni i od urodzenia miał zeza w
lewym oku. Szybko i sprawnie wsunął do wyrzutni stożkowy pocisk ze sta-
tecznikami, które zapewniały rotującej rakiecie stabilność i dużą celność. Po na-
ciśnięciu spustu mechanizm wystrzeliwujący nadawał granatowi prędkość po-
czątkową sto siedemnaście metrów na sekundę. Potężny strumień energii po-
wodował z kolei odpalenie silnika rakietowego i pocisk przyspieszał do szyb-
kości dwustu dziewięćdziesięciu czterech metrów na sekundę.
Abbud ibn Aziz przyłożył prawe oko do celownika optycznego tuż za spu-
stem. Znalazł chinooka i pomyślał przelotnie, że szkoda niszczyć tak wspaniałą
maszynę bojową. Ale cóż, ten przedmiot pożądania nie był dla niego. W każ-
dym razie wszystko zostało starannie zaplanowane przez przyrodniego brata
18
Fadiego. Podsunął wicedyrektorowi CIA trop, który wyciągnął Lindrosa z biura
w teren i doprowadził go krętą drogą do północno – zachodniej Etiopii – stąd
wziął się tutaj, w górnych partiach Ras Daszanu.
Abbud ibn Aziz wycelował RPG – 7 w obudowę wału przedniego rotora he-
likoptera. Stopił się teraz w jedność z bronią i dążeniami swoich towarzyszy.
Czuł ich siłę, przepływała przez niego jak fala, która za chwilę uderzy w wy-
brzeże wroga.
– Pamiętaj – powiedział Fadi.
Ale Abbud ibn Aziz, ekspert od uzbrojenia, wyszkolony przez błyskotliwego
przyrodniego brata Fadiego do prowadzenia nowoczesnej wojny, nie po-
trzebował przypomnienia. Wadą RPG było to, że miejsce wystrzelenia pocisku
zdradzała smuga dymu. Przeciwnik natychmiast by ich zobaczył. To też wzięto
pod uwagę.
Poczuł, że Fadi stuka go w ramię. To sygnał, że cel jest na pozycji. Zagiął pa-
lec na spuście. Zrobił głęboki wdech i powolny wydech.
Odrzut, huragan gorącego powietrza. Potem błysk i huk eksplozji, pióropusz
19
dymu, pogięte łopaty rotora, unoszące się razem do góry. Zanim ucichły
grzmiące echa i minął tępy ból w ramieniu Abbuda ibn Aziza, ludzie Fadiego
poderwali się jak na komendę i pobiegli w stronę szczytu sto metrów na wschód
od miejsca, z którego teraz wycofywali się Fadi i Abbud ibn Aziz. Bojówka, tak
jak ją uczono, prowadziła zmasowany ogień, wyrażający wściekłość wiernych.
Al – Hamdu Lil – Allah! Niech będzie pochwalony Allah! Rozpoczął się atak.
W jednym momencie Lindros wyjaśniał Andersowi, dlaczego chce zostać na
płaskowyżu jeszcze dwie minuty, w następnym czuł się tak, jakby kafar miaż-
dżył mu czaszkę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że leży plackiem na
ziemi i ma w ustach pełno pyłu. Uniósł głowę. W zadymionym powietrzu sza-
leńczo wirowały płonące szczątki, ale wokół panowała zupełna cisza. Dziwne
ciśnienie uciskało mu błony bębenkowe, słyszał wewnętrzny szum, jakby w jego
głowie powiewał leniwy wiatr. Po policzkach spływała mu krew, gorąca jak łzy,
nozdrza wypełniał ostry, duszący odór palącej się gumy i plastiku. I jeszcze coś:
ciężka woń pieczonego mięsa.
Kiedy spróbował się przetoczyć, zorientował się, że leży na nim Anders.
20
Dowódca przyjął na siebie siłę wybuchu, żeby go ochronić. Jego twarz i nagie
ramiona, tam gdzie spalił się mundur, były poparzone i dymiły. Spłonęły mu
wszystkie włosy na głowie, została naga czaszka. Lindros omal nie zwymioto-
wał, wzdrygnął się i zrzucił z siebie zwłoki. Wstał i znów poczuł mdłości.
Dobiegł go jakiś terkot, dziwnie przytłumiony, jakby dochodził z bardzo da-
leka. Odwrócił się i zobaczył, że ludzie Skorpiona Jeden wyskakują z wraka
chinooka i się ostrzeliwują.
Jednego z nich skosiła seria z broni automatycznej. Lindros zareagował in-
stynktownie. Podpełzł do zabitego, chwycił jego XM8 i otworzył ogień.
Komandosi Skorpiona Jeden byli odważni, dobrze wyszkoleni i doświad-
czeni. Wiedzieli, kiedy strzelać, a kiedy się kryć. Mimo to krzyżowy ogień zu-
pełnie ich zaskoczył, bo koncentrowali się wyłącznie na przeciwniku przed so-
bą. Jeden po drugim dostawali postrzały, najczęściej wielokrotne.
Lindros podjął walkę, choć został już sam. O dziwo, nikt do niego nie strzelał,
pociski omijały go z daleka. Zaczął się nad tym zastanawiać, gdy w XM8 zabra-
kło amunicji. Stał z dymiącym karabinem szturmowym w ręku i patrzył, jak
21
przeciwnicy schodzą ze szczytu.
Milczeli, byli chudzi jak tamten martwy w jaskini i mieli puste spojrzenia
ludzi, którzy widzieli zbyt dużo przelanej krwi. Dwaj odłączyli się od reszty i
wśliznęli do dymiącego kadłuba chinooka.
Lindros drgnął, kiedy usłyszał strzały. Jeden z przeciwników zatoczył się
przez otwarte drzwi poczerniałego helikoptera, ale po chwili drugi wyciągnął za
kołnierz zakrwawionego pilota.
Nie żyje, czy tylko jest nieprzytomny? Lindros nie mógł tego sprawdzić, bo
pozostali otoczyli go ciasnym kręgiem. Zobaczył na ich twarzach osobliwy blask
fanatyzmu, chorobliwie żółty płomień, który mogła zgasić tylko śmierć.
Rzucił bezużyteczną broń. Chwycili go i wykręcili mu ręce do tyłu. Podnieśli
z ziemi ofiary i władowali do chinooka. Podeszli dwaj z miotaczami ognia. Z
przerażającą precyzją podpalili helikopter z martwymi i rannymi ludźmi w
środku.
Oszołomiony Lindros, krwawiący z kilku powierzchownych ran, obserwo-
wał doskonale skoordynowane manewry. Był pod wrażeniem, imponowali mu.
22
I wzbudzali strach. Ten, kto zaplanował tę sprytną zasadzkę i wyszkolił tych
ludzi, nie był zwykłym terrorystą. Ukradkiem ściągnął z palca sygnet, upuścił
na skalne osypisko i przykrył butem. Ktokolwiek rozpocznie poszukiwania,
musi wiedzieć, że tu był i nie zginął wraz z innymi.
Nagle mężczyźni wokół niego się rozstąpili. W jego kierunku szedł wysoki,
potężny Arab. Miał śmiałą minę, rysy człowieka pustyni i duże, świdrujące
oczy. W przeciwieństwie do innych terrorystów, których przesłuchiwał Lindros,
ten sprawiał wrażenie cywilizowanego. Obracał się w zachodnim świecie, ko-
rzystał z jego zdobyczy technicznych. Stali naprzeciwko siebie. Lindros patrzył
w ciemne oczy Araba.
– Dzień dobry, panie Lindros – powiedział po arabsku przywódca terrory-
stów. Lindros wpatrywał się w niego bez mrugnięcia okiem.
– Gdzie się podział twój tupet, milczący Amerykaninie? – Arab się uśmiech-
nął. – Nie udawaj. Wiem, że znasz arabski. – Zabrał Lindrosowi detektor pro-
mieniowania i licznik Geigera. – Zakładam, że znalazłeś to, czego szukałeś. –
Sprawdził kieszenie Lindrosa i wyjął metalowy pojemnik. – No tak. – Otworzył
23
go i wysypał zawartość pod nogi Lindrosa. – Na twoje nieszczęście prawdziwy
dowód dawno zniknął. Nie chciałbyś poznać jego miejsca przeznaczenia. –
Ostatnie słowa nie były pytaniami, tylko drwiącym stwierdzeniem.
– Masz doskonały wywiad – odparł Lindros bezbłędnym arabskim, co wy-
wołało poruszenie wśród terrorystów, ale nie zrobiło wrażenia na ich przy-
wódcy i krępym mężczyźnie, którego Lindros wziął za jego zastępcę. Przy-
wódca znów się uśmiechnął.
– Dziękuję za komplement. Ty też. Cisza.
Bez żadnego ostrzeżenia przywódca zdzielił Lindrosa w twarz tak mocno, że
Amerykanin zaszczekał zębami.
– Nazywam się Fadi, Martin. Zbawiciel. Chyba nie masz nic przeciwko temu,
żebym mówił ci po imieniu? Przez kilka następnych tygodni staniemy się sobie
bliscy.
Lindros przeszedł na angielski. – Nie zamierzam ci nic powiedzieć.
– To, co zamierzasz, i to, co zrobisz, to dwie różne rzeczy – odparł Fadi płyn-
nie po angielsku. Schylił głowę.
24
Lindros skrzywił się, gdy poczuł na ramionach potworny ucisk, niemal
miażdżący mu barki.
– Chciałeś zwyciężyć w tej rundzie. – Rozczarowanie Fadiego wydawało się
prawdziwe. – Jakie to aroganckie z twojej strony, jakie nierozważne. Ale w
końcu jesteś Amerykaninem. Amerykanie muszą być aroganccy, bo inaczej są
nikim, co, Martin? To naprawdę nierozważne.
Lindros znów pomyślał, że Fadi nie jest zwykłym terrorystą. Mimo narasta-
jącego bólu w ramionach, starał się zachować kamienną twarz. Dlaczego nie
wyposażono go w kapsułkę z cyjankiem, ukrytą w ustach pod postacią zęba, jak
agentów w powieściach szpiegowskich? Przypuszczał, że prędzej czy później,
będzie żałował, że jej nie ma. Ale postara się wytrzym ać j ak naj dłużej.
– Daruj sobie te stereotypy – powiedział. – Zarzucacie nam, że was nie ro-
zumiemy, ale wy rozumiecie nas jeszcze mniej. Wcale mnie nie znasz.
– I tu się mylisz, Martin, jak w większości spraw. Znam cię całkiem dobrze.
Przez jakiś czas byłeś moim... jak to mówią amerykańscy studenci?... a tak,
przedmiotem kierunkowym. Studia antropologiczne czy politologia? – Poklepał
25
go po ramieniu, jakby byli kolegami, którzy razem piją. – Kwestia semantyki. –
Z szerokim uśmiechem ucałował Lindrosa w oba policzki. – Przechodzimy do
drugiej rundy. – Kiedy się cofnął, miał na wargach krew. – Szukałeś mnie przez
trzy tygodnie, a tymczasem ja znalazłem ciebie.
Nie starł z ust krwi Lindrosa. Zlizał ją.
CZĘŚĆ I
1
Kiedy zaczął się pojawiać ten konkretny przebłysk pamięci, panie Bourne? –
zapytał doktor Sunderland.
Jason Bourne nie mógł usiedzieć na miejscu, więc spacerował po komforto-
wym, przytulnym pomieszczeniu, które wydawało się bardziej pokojem w
prywatnym domu niż gabinetem lekarskim. Kremowe ściany, mahoniowa bo-
azeria, solidne biurko z ciemnego drewna z nogami w kształcie pazurów, dwa
fotele i mała kanapa. Na ścianie za biurkiem Sunderlanda wisiało mnóstwo dy-
ERIC VAN LUSTBADER ZDRADA BOURNE’A
2 PROLOG Chinook uniósł się z hałasem pod krwistoczerwone niebo, zadrżał w niebez- piecznych przeciwprądach i przechylił się w rozrzedzonym powietrzu. Paję- czyna chmur, podświetlona zachodzącym słońcem, przepływała obok jak dym z płonącego samolotu. Martin Lindros uważnie obserwował otoczenie z wojskowego śmigłowca, który transportował go w najwyższe partie gór Semien. Nie był wprawdzie w terenie od czasu, gdy cztery lata temu Stary awansował go na wicedyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, ale nie chciał stracić swojego zwierzęcego instynktu. Trzy razy w tygodniu ćwiczył na torze przeszkód dla agentów tere- nowych pod Quantico i w każdy czwartek o dziesiątej wieczorem przez półtorej godziny uwalniał się od nudy przeglądania elektronicznych raportów wywia- dowczych i podpisywania rozkazów operacyjnych na strzelnicy, gdzie zazna- jamiał się znowu ze wszystkimi rodzajami broni palnej – starej, współczesnej i najnowszej. Działanie łagodziło jego frustrację, że nie jest bardziej aktywny. Ale
3 wszystko się zmieniło, kiedy Stary przyjął jego propozycje operacyjne dla Ty- fona. Wnętrze zmodyfikowanego dla CIA chinooka przeszył ostry dźwięk. Anders, dowódca Skorpiona Jeden, pięcioosobowej drużyny terenowych agentów ope- racyjnych, szturchnął Lindrosa w bok. Martin się odwrócił. Spojrzał przez okno na poszarpane chmury i zobaczył smagane wiatrem północne zbocze Ras Da- szanu. Szczyt o wysokości ponad czterech tysięcy sześciuset metrów, najwyższy w górach Semien, wydawał się złowieszczy. Może dlatego, że Lindros pamiętał miejscowe legendy o złych duchach, które podobno zamieszkiwały to miejsce. Zawodzenie wiatru przerodziło się w wycie, jakby góra próbowała się ode- rwać od swoich korzeni. Już czas. Lindros skinął głową i poszedł do kokpitu, gdzie siedział pilot mocno przy- pięty do fotela. Wysoki, jasnowłosy wicedyrektor dobiegał czterdziestki. Był absolwentem Uniwersytetu Browna i został zwerbowany, gdy robił doktorat ze stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Georgetown. Dyrektor CIA
4 nie mógł wybrać sobie bystrzejszego i bardziej oddanego zastępcy. Lindros pochylił się nisko, żeby pilot usłyszał go w przeraźliwym hałasie, i podał mu końcowe współrzędne. Względy bezpieczeństwa nakazywały, by ujawnić je dopiero w ostatniej chwili. Lindros był w terenie od przeszło trzech tygodni. W tym czasie stracił dwóch ludzi. Straszliwa cena. Akceptowalne straty, powiedziałby Stary. Lindros musiał się znów przyzwyczaić do takiego sposobu myślenia, jeśli miał odnieść sukces. Ale jak wycenić ludzkie życie? On i Jason Bourne często o tym rozmawiali i nie znajdowali odpowiedzi. Prywatnie Lindros uważał, że na pewne pytania po prostu nie ma odpowiedzi. Ale kiedy agenci są w terenie, to zupełnie inna sprawa. Trzeba się pogodzić z „akceptowalnymi stratami”. Nie ma wyjścia. Więc owszem, śmierć tamtych dwóch była do przyjęcia, bo podczas operacji potwierdziła się prawdziwość raportu, że pewne ugrupowanie terrorystyczne ma gdzieś w Afryce trigatrony, układy sterowanej przerwy iskrowej, w skrócie TSG. Te małe wysokonapięcio- we przełączniki służyły jako zaawansowane technicznie „zawory bezpieczeń-
5 stwa” do ochrony takich urządzeń elektronicznych, jak lampy mikrofalowe i diagnostyczna aparatura medyczna. Ale używano ich również do detonowania bomb jadrowych. Lindros wyruszył z Kapsztadu i przebył kręty szlak z Botswany do Zambii i przez Ugandę do Ambikwy, maleńkiej rolniczej wioski – garstka domów, ko- ściół i bar – wśród górskich pastwisk na zboczu Ras Daszanu. Tam zdobył jeden z TSG i natychmiast wysłał go kurierem do Starego. Ale potem wydarzyło się coś niezwykłego i przerażającego. W walącym się barze z klepiskiem z nawozu i zaschłej krwi usłyszał, że organizacja terrory- styczna przerzuca przez Etiopię nie tylko TSG. Gdyby plotka okazała się prawdą, oznaczałoby to, że terroryści mogą zagrozić nie tylko Ameryce, lecz całemu światu, i zmienić życie na kuli ziemskiej w koszmar. Siedem minut później chinook znalazł się w samym środku burzy piaskowej. Mały płaskowyż był zupełnie pusty. Na wprost wznosiła się kamienna ściana, wrota – jak mówiły legendy – do siedliska przerażających demonów. Lindros wiedział, że przez wyłom w pokruszonej ścianie biegnie niemal pionowa
6 ścieżka, która prowadzi do gigantycznych skalnych skarp strzegących szczytu Ras Daszan. Lindros i członkowie Skorpiona Jeden wylądowali w przysiadzie. Pilot został w fotelu, silnik helikoptera pracował, rotory wirowały. Mężczyźni nosili gogle chroniące przed pyłem i kamykami podrywanymi przez śmigłowiec. Mieli tu mikrofony bezprzewodowe ze słuchawkami w uszach, co umożliwiało poro- zumiewanie się w hałasie helikoptera. Byli uzbrojeni w lekkie karabiny sztur- mowe XM8, wystrzeliwujące siedemset pięćdziesiąt pocisków na minutę. Lindros poprowadził ich przez nierówny płaskowyż. Naprzeciw kamiennej ściany wyrastał klif z czarną, ziejącą czeluścią jaskini. Wszystko inne miało barwy ciemnego brązu, ochry, matowej czerwieni. Krajobraz jak z innej planety, droga do piekła. Anders jak zwykle najpierw kazał swoim ludziom sprawdzić ewentualne kryjówki, potem obstawić teren. Dwaj poszli zobaczyć, co jest za kamienną ścianą, dwaj inni obejrzeć jaskinię. Jeden stanął w wejściu, drugi wszedł do środka.
7 Wiatr hulał nad wysokim szczytem, smagał gołą ziemię, przenikał przez mundury. Tam, gdzie skalna ściana nie opadała stromo, górowała nad nimi złowroga, muskularna, jak naga czaszka powiększona w rozrzedzonym powie- trzu. Lindros zatrzymał się przy śladach ogniska, potem skupił uwagę na czymś innym. Obok niego Anders, jak każdy dobry dowódca, odbierał meldunki od swoich ludzi. Za kamienną ścianą nikt się nie czaił. Słuchał uważnie drugiej dwójki. – W jaskini jest ciało – zameldował podwładny. – Facet dostał kulę w łeb. Sztywny. Poza tym czysto. Lindros usłyszał w uchu głos Andersa. – Zaczniemy tutaj – wskazał. – To jedyna oznaka życia na tym zapomnianym przez Boga pustkowiu. Przykucnęli. Anders przegarnął popiół palcami w rękawicy. – Tu jest płytki dół. – Odsunął spalone szczątki. – Widzi pan? Ziemia stward- niała od ognia. Ktoś często rozpalał tutaj ognisko przez ostatnie miesiące, może nawet przez rok.
8 Lindros przytaknął i uniósł kciuk. – Wygląda na to, że jesteśmy we właściwym miejscu. – Ogarnął go niepokój. Coraz więcej wskazywało na to, że pogłoska, którą słyszał, jest prawdziwa. Wciąż się łudził, że to jednak plotka, że niczego tu nie znajdą. Bo inny wynik poszukiwań był nie do pomyślenia. Odczepił od parcianego pasa dwa urządzenia, włączył je i przesunął nimi nad śladami ogniska. W jednej ręce trzymał detektor promieniowania alfa, w drugiej licznik Geigera. Szukał kombinacji promieniowania alfa i gamma. Miał nadzieję, że jej nie wykryje. Żadne z urządzeń nie zareagowało. Ruszył dalej, zataczając wokół ogniska koncentryczne kręgi. Nie odrywał wzroku od wskaźników. Robił trzecie okrążenie, ze sto metrów od dołu, gdy odezwał się detektor promieniowania alfa. – Jasny gwint – zaklął pod nosem. – Ma pan coś? – zapytał Anders. Lindros oddalił się od osi poszukiwań – detektor zamilkł. Geiger nic nie sy-
9 gnalizował. To już coś. Na tym poziomie źródłem promieniowania alfa mogło być cokolwiek, nawet sama góra. Wrócił do miejsca, gdzie detektor zareagował. Podniósł wzrok – znajdował się dokładnie na wprost jaskini. Poszedł wolno w jej kierunku. Odczyt na de- tektorze był stały. Potem, z dwadzieścia metrów od groty, wartość nagle wzrosła. Lindros przystanął na chwilę, żeby wytrzeć krople potu nad górną wargą. Chryste, to jeszcze jeden gwóźdź do trumny ludzkości. Ale na razie nie ma promieniowania gamma, pocieszył się. Nie jest tak źle. Trzymał się tej nadziei przez następne dwanaście metrów. Wtedy ożył Geiger. O Boże, promieniowanie gamma w połączeniu z alfa. Właśnie tego miał na- dzieję nie znaleźć. Po plecach spłynęła mu strużka zimnego potu. Nie przeżywał czegoś takiego od czasu, kiedy po raz pierwszy musiał zabić w terenie. Walka wręcz, desperacja i determinacja na jego twarzy i przeciwnika, który robił wszystko, żeby go zlikwidować. Obrona konieczna. – Światło. – Lindros z trudem wypowiedział to słowo przez ściśniętą stra-
10 chem krtań. – Chcę zobaczyć te zwłoki. Anders skinął głową i wydał rozkaz Brickowi, który pierwszy penetrował jaskinię. Brick zapalił latarkę ksenonową i trzej mężczyźni weszli w mrok. W środku nie było suchych liści ani żadnej innej materii organicznej, która złagodziłaby ostry odór minerałów. Czuli ciężar masywu skalnego nad nimi. Lindros przypomniał sobie, jak po wejściu do grobowców faraonów w kairskich piramidach miał wrażenie, że się dusi. Jasny snop ksenonowego światła pląsał po skalnych ścianach. W tym ponu- rym otoczeniu trup mężczyzny wydawał się nie na miejscu. Brick poruszył la- tarką i po zwłokach przemknęły cienie. Ksenonowe światło pozbawiało martwe ciało wszelkich barw, czyniło je mniej ludzkim, nadawało mu wygląd zombi z horroru. Zabity leżał jak ktoś, kto spokojnie odpoczywa. Na środku jego czoła widniał otwór po pocisku. Twarz miał odwróconą w bok, ukrytą w ciemności. – To na pewno nie było samobójstwo – oznajmił Anders, jakby czytał w my- ślach Lindrosa. – Samobójcy wybierają łatwiejsze sposoby, najczęściej strzał w usta. Tego człowieka zabił zawodowiec.
11 – Ale dlaczego? – zapytał z roztargnieniem Lindros. Dowódca wzruszył ra- mionami. – Powodów może być tysiąc... – Cofnij się, do cholery! – Lindros tak ostro krzyknął do mikrofonu, że zbli- żający się do zwłok Brick aż odskoczył do tyłu. – Przepraszam – powiedział agent. – Chciałem tylko pokazać panu coś dziw- nego. – Weź latarkę – poinstruował go Lindros. Ale już wiedział, co nadchodzi. Kiedy tylko weszli do jaskini, detektor promieniowania i licznik Geigera osza- lały. Chryste, pomyślał. O Chryste. Martwy mężczyzna był strasznie chudy i zadziwiająco młody – z pewnością zaledwie nastoletni. Czy miał semickie rysy Araba? Lindros uważał, że nie, ale nie mógł tego dokładnie stwierdzić, bo... – Matko Boska! Wtedy Anders to zobaczył. Trupowi brakowało nosa. Środek twarzy był
12 wyjedzony. Z paskudnej, czarnej dziury wolno wyciekała piana zakrzepłej krwi, jakby mężczyzna jeszcze żył. Jakby coś pożerało go od środka. Tak właśnie jest, pomyślał Lindros i dostał mdłości. – Co to mogło być, do cholery? – zapytał ochryple Anders. – Toksyna? Wirus? Lindros odwrócił się do Bricka. – Dotykałeś zwłok? Mów! – Nie, tylko... – wyjąkał zaskoczony agent. – Jestem skażony? – Proszę wybaczyć, panie dyrektorze, ale w co pan nas wciągnął, do cholery? Jestem przyzwyczajony, że nic nie wiem w czasie tajnych operacji, ale to już przekracza wszelkie granice. Lindros przyklęknął na jedno kolano, otworzył małą puszkę i zebrał palcem w rękawicy trochę brudu obok ciała. Zamknął szczelnie pojemnik i wstał. – Musimy stąd znikać. – Spojrzał Andersowi prosto w oczy. – Panie dyrektorze... – Bez obaw, Brick. Nic ci nie będzie – oświadczył autorytatywnie. – Koniec gadania.
13 Chodźmy. Kiedy dotarli do wyjścia z jaskini i zobaczyli krwistoczerwony krajobraz, Lindros powiedział do mikrofonu: – Anders, od tej chwili tobie i twoim ludziom nie wolno wchodzić do tej groty. Nawet, żeby się odlać. Jasne? Dowódca wahał się przez chwilę. Jego twarz wyrażała gniew i troskę o swo- ich ludzi. Potem jakby się otrząsnął. – Tak jest. Przez następne dziesięć minut Lindros badał płaskowyż detektorem pro- mieniowania i licznikiem Geigera. Bardzo chciał wiedzieć, jak źródło skażenia dotarło ra górę – którędy dostali się tutaj ludzie, którzy je przynieśli? Me było sensu szukać drogi ich odwrotu. Mężczyzna bez nosa zginął od kuli – w ten sposób przekonali się, że mają wyciek. Na pewno go uszczelnili, zanim ruszyli dalej. Ale Lindros nie miał szczęścia. Z dala od jaskini promieniowanie alfa i gamma całkowicie zniknęło. Trop się urwał. Lindros wrócił do Andersa.
14 – Zarządzam ewakuację. – Słyszeliście dyrektora – zawołał Anders, gdy biegł do czekającego helikop- tera. – Wskakujcie, chłopaki! – Wa 'i – powiedział Fadi. On wie. – Na pewno nie. – Abbud ibn Aziz zmienił pozycję obok Fadiego. Kucali za wysokim szczytem trzysta metrów nad płaskowyżem i byli czołówką około dwudziestoosobowego oddziału uzbrojonych ludzi, którzy leżeli na skalistym terenie za nimi. – Przez to widzę wszystko. Był wyciek. – Dlaczego nas nie poinformowano? Nie padła żadna odpowiedź. Nie była potrzebna. Nikt ich nie powiadomił – ze strachu. Gdyby Fadi wiedział, zabiłby wszystkich – każdego z etiopskich ku- rierów. Taka była cena całkowitego zastraszenia. Fadi patrzył przez mocną rosyjską lornetkę wojskową. Skierował ją w prawo na Martina Lindrosa. Soczewki ograniczały pole widzenia, ale tę wadę rekom- pensowało duże powiększenie. Widział wyraźnie każdy szczegół. Człowiek kierujący grupą – wicedyrektor CIA – używał detektora promieniowania i licz- nika Geigera. Znał się na rzeczy.
15 Fadi – wysoki, barczysty mężczyzna – miał charyzmę. Kiedy zaczynał mówić, wszyscy wokół milkli. Był przystojny, z wewnętrzną siłą i cerą pociemniałą z latami od pustynnego słońca i górskiego wiatru. Miał pełne, szerokie wargi, długie, kręcone włosy w atramentowym kolorze bezgwiezdnego nieba o pół- nocy i taką samą brodę. Gdy się uśmiechał, wydawało się, że słońce opuściło swoje miejsce w górze i zeszło na dół, by świecić wprost na jego zwolenników. Bo Fadi wyznaczył sobie mesjanistyczną misję: nieść nadzieję tam, gdzie jej nie ma, wymordować tysiące członków saudyjskiej rodziny królewskiej, zetrzeć tę zarazę z powierzchni ziemi, dać wolność swojemu ludowi, rozdzielić bogactwa despotów, przywrócić prawość w jego ukochanej Arabii. Wiedział, że na po- czątek musi przeciąć symbiotyczną więź łączącą saudyjską rodzinę królewską i rząd Stanów Zjednoczonych. Aby tego dokonać, musi zadać Ameryce cios, który pozostawi trwały ślad. Ale nie mógł lekceważyć odporności Amerykanów na ból. Jego towarzysze ekstremiści często popełniali ten błąd. Dlatego mieli kłopoty z własnym ludem; właśnie to, bardziej niż cokolwiek innego, prowadziło do życia bez nadziei.
16 Fadi nie był głupi. Studiował historię świata. Co więcej, wyciągał z niej wnioski. Kiedyś Nikita Chruszczow powiedział Ameryce: „Pogrzebiemy cię!” Mówił poważnie, taki miał zamiar. Ale kogo pogrzebano? ZSRR. Towarzysze ekstremiści zapewniali Fadiego: „Mamy wiele żyć, by pogrzebać Amerykę”. Bo co roku przybywało młodych ludzi, gotowych zginąć w walce. Ale przywódców nie obchodziła śmierć młodocianych męczenników. Bo niby dlaczego miałaby ich obchodzić? Na ofiarnych chłopców czekał przecież raj. Tylko co naprawdę osiągnęli? Czy Ameryka żyje bez nadziei? Nie. Czy te akty popchnęły Amerykę ku życiu bez nadziei? Też nie. Więc jakie jest rozwiązanie? Fadi wierzył całym sercem i duszą, że je znalazł, dzięki swojemu intelektowi. Nadal śledził wicedyrektora przez lornetkę. Zauważył, że Lindros się ociąga. Kiedy patrzył na swój cel w dole, czuł się jak drapieżny ptak obserwujący ofiarę. Aroganccy żołnierze amerykańscy wsiedli do helikoptera, ale ich dowódca – raport wywiadowczy Fadiego nie wymieniał nazwiska – nie mógł pozwolić, żeby jego – szef został na płaskowyżu bez ochrony. Był ostrożny. Może wy- czuwał coś, czego nie widział, a może po prostu trzymał się dobrze wyuczonego
17 regulaminu. W każdym razie gdy dwaj mężczyźni stali obok siebie i rozmawiali, Fadi uznał, że nie będzie lepszej okazji. – Zaczynamy – powiedział cicho do Abbuda ibn Aziza, nie odrywając oczu od lornetki. Abbud ibn Aziz wziął radziecki granatnik przeciwpancerny RPG – 7. Był krępym mężczyzną z twarzą jak księżyc w pełni i od urodzenia miał zeza w lewym oku. Szybko i sprawnie wsunął do wyrzutni stożkowy pocisk ze sta- tecznikami, które zapewniały rotującej rakiecie stabilność i dużą celność. Po na- ciśnięciu spustu mechanizm wystrzeliwujący nadawał granatowi prędkość po- czątkową sto siedemnaście metrów na sekundę. Potężny strumień energii po- wodował z kolei odpalenie silnika rakietowego i pocisk przyspieszał do szyb- kości dwustu dziewięćdziesięciu czterech metrów na sekundę. Abbud ibn Aziz przyłożył prawe oko do celownika optycznego tuż za spu- stem. Znalazł chinooka i pomyślał przelotnie, że szkoda niszczyć tak wspaniałą maszynę bojową. Ale cóż, ten przedmiot pożądania nie był dla niego. W każ- dym razie wszystko zostało starannie zaplanowane przez przyrodniego brata
18 Fadiego. Podsunął wicedyrektorowi CIA trop, który wyciągnął Lindrosa z biura w teren i doprowadził go krętą drogą do północno – zachodniej Etiopii – stąd wziął się tutaj, w górnych partiach Ras Daszanu. Abbud ibn Aziz wycelował RPG – 7 w obudowę wału przedniego rotora he- likoptera. Stopił się teraz w jedność z bronią i dążeniami swoich towarzyszy. Czuł ich siłę, przepływała przez niego jak fala, która za chwilę uderzy w wy- brzeże wroga. – Pamiętaj – powiedział Fadi. Ale Abbud ibn Aziz, ekspert od uzbrojenia, wyszkolony przez błyskotliwego przyrodniego brata Fadiego do prowadzenia nowoczesnej wojny, nie po- trzebował przypomnienia. Wadą RPG było to, że miejsce wystrzelenia pocisku zdradzała smuga dymu. Przeciwnik natychmiast by ich zobaczył. To też wzięto pod uwagę. Poczuł, że Fadi stuka go w ramię. To sygnał, że cel jest na pozycji. Zagiął pa- lec na spuście. Zrobił głęboki wdech i powolny wydech. Odrzut, huragan gorącego powietrza. Potem błysk i huk eksplozji, pióropusz
19 dymu, pogięte łopaty rotora, unoszące się razem do góry. Zanim ucichły grzmiące echa i minął tępy ból w ramieniu Abbuda ibn Aziza, ludzie Fadiego poderwali się jak na komendę i pobiegli w stronę szczytu sto metrów na wschód od miejsca, z którego teraz wycofywali się Fadi i Abbud ibn Aziz. Bojówka, tak jak ją uczono, prowadziła zmasowany ogień, wyrażający wściekłość wiernych. Al – Hamdu Lil – Allah! Niech będzie pochwalony Allah! Rozpoczął się atak. W jednym momencie Lindros wyjaśniał Andersowi, dlaczego chce zostać na płaskowyżu jeszcze dwie minuty, w następnym czuł się tak, jakby kafar miaż- dżył mu czaszkę. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że leży plackiem na ziemi i ma w ustach pełno pyłu. Uniósł głowę. W zadymionym powietrzu sza- leńczo wirowały płonące szczątki, ale wokół panowała zupełna cisza. Dziwne ciśnienie uciskało mu błony bębenkowe, słyszał wewnętrzny szum, jakby w jego głowie powiewał leniwy wiatr. Po policzkach spływała mu krew, gorąca jak łzy, nozdrza wypełniał ostry, duszący odór palącej się gumy i plastiku. I jeszcze coś: ciężka woń pieczonego mięsa. Kiedy spróbował się przetoczyć, zorientował się, że leży na nim Anders.
20 Dowódca przyjął na siebie siłę wybuchu, żeby go ochronić. Jego twarz i nagie ramiona, tam gdzie spalił się mundur, były poparzone i dymiły. Spłonęły mu wszystkie włosy na głowie, została naga czaszka. Lindros omal nie zwymioto- wał, wzdrygnął się i zrzucił z siebie zwłoki. Wstał i znów poczuł mdłości. Dobiegł go jakiś terkot, dziwnie przytłumiony, jakby dochodził z bardzo da- leka. Odwrócił się i zobaczył, że ludzie Skorpiona Jeden wyskakują z wraka chinooka i się ostrzeliwują. Jednego z nich skosiła seria z broni automatycznej. Lindros zareagował in- stynktownie. Podpełzł do zabitego, chwycił jego XM8 i otworzył ogień. Komandosi Skorpiona Jeden byli odważni, dobrze wyszkoleni i doświad- czeni. Wiedzieli, kiedy strzelać, a kiedy się kryć. Mimo to krzyżowy ogień zu- pełnie ich zaskoczył, bo koncentrowali się wyłącznie na przeciwniku przed so- bą. Jeden po drugim dostawali postrzały, najczęściej wielokrotne. Lindros podjął walkę, choć został już sam. O dziwo, nikt do niego nie strzelał, pociski omijały go z daleka. Zaczął się nad tym zastanawiać, gdy w XM8 zabra- kło amunicji. Stał z dymiącym karabinem szturmowym w ręku i patrzył, jak
21 przeciwnicy schodzą ze szczytu. Milczeli, byli chudzi jak tamten martwy w jaskini i mieli puste spojrzenia ludzi, którzy widzieli zbyt dużo przelanej krwi. Dwaj odłączyli się od reszty i wśliznęli do dymiącego kadłuba chinooka. Lindros drgnął, kiedy usłyszał strzały. Jeden z przeciwników zatoczył się przez otwarte drzwi poczerniałego helikoptera, ale po chwili drugi wyciągnął za kołnierz zakrwawionego pilota. Nie żyje, czy tylko jest nieprzytomny? Lindros nie mógł tego sprawdzić, bo pozostali otoczyli go ciasnym kręgiem. Zobaczył na ich twarzach osobliwy blask fanatyzmu, chorobliwie żółty płomień, który mogła zgasić tylko śmierć. Rzucił bezużyteczną broń. Chwycili go i wykręcili mu ręce do tyłu. Podnieśli z ziemi ofiary i władowali do chinooka. Podeszli dwaj z miotaczami ognia. Z przerażającą precyzją podpalili helikopter z martwymi i rannymi ludźmi w środku. Oszołomiony Lindros, krwawiący z kilku powierzchownych ran, obserwo- wał doskonale skoordynowane manewry. Był pod wrażeniem, imponowali mu.
22 I wzbudzali strach. Ten, kto zaplanował tę sprytną zasadzkę i wyszkolił tych ludzi, nie był zwykłym terrorystą. Ukradkiem ściągnął z palca sygnet, upuścił na skalne osypisko i przykrył butem. Ktokolwiek rozpocznie poszukiwania, musi wiedzieć, że tu był i nie zginął wraz z innymi. Nagle mężczyźni wokół niego się rozstąpili. W jego kierunku szedł wysoki, potężny Arab. Miał śmiałą minę, rysy człowieka pustyni i duże, świdrujące oczy. W przeciwieństwie do innych terrorystów, których przesłuchiwał Lindros, ten sprawiał wrażenie cywilizowanego. Obracał się w zachodnim świecie, ko- rzystał z jego zdobyczy technicznych. Stali naprzeciwko siebie. Lindros patrzył w ciemne oczy Araba. – Dzień dobry, panie Lindros – powiedział po arabsku przywódca terrory- stów. Lindros wpatrywał się w niego bez mrugnięcia okiem. – Gdzie się podział twój tupet, milczący Amerykaninie? – Arab się uśmiech- nął. – Nie udawaj. Wiem, że znasz arabski. – Zabrał Lindrosowi detektor pro- mieniowania i licznik Geigera. – Zakładam, że znalazłeś to, czego szukałeś. – Sprawdził kieszenie Lindrosa i wyjął metalowy pojemnik. – No tak. – Otworzył
23 go i wysypał zawartość pod nogi Lindrosa. – Na twoje nieszczęście prawdziwy dowód dawno zniknął. Nie chciałbyś poznać jego miejsca przeznaczenia. – Ostatnie słowa nie były pytaniami, tylko drwiącym stwierdzeniem. – Masz doskonały wywiad – odparł Lindros bezbłędnym arabskim, co wy- wołało poruszenie wśród terrorystów, ale nie zrobiło wrażenia na ich przy- wódcy i krępym mężczyźnie, którego Lindros wziął za jego zastępcę. Przy- wódca znów się uśmiechnął. – Dziękuję za komplement. Ty też. Cisza. Bez żadnego ostrzeżenia przywódca zdzielił Lindrosa w twarz tak mocno, że Amerykanin zaszczekał zębami. – Nazywam się Fadi, Martin. Zbawiciel. Chyba nie masz nic przeciwko temu, żebym mówił ci po imieniu? Przez kilka następnych tygodni staniemy się sobie bliscy. Lindros przeszedł na angielski. – Nie zamierzam ci nic powiedzieć. – To, co zamierzasz, i to, co zrobisz, to dwie różne rzeczy – odparł Fadi płyn- nie po angielsku. Schylił głowę.
24 Lindros skrzywił się, gdy poczuł na ramionach potworny ucisk, niemal miażdżący mu barki. – Chciałeś zwyciężyć w tej rundzie. – Rozczarowanie Fadiego wydawało się prawdziwe. – Jakie to aroganckie z twojej strony, jakie nierozważne. Ale w końcu jesteś Amerykaninem. Amerykanie muszą być aroganccy, bo inaczej są nikim, co, Martin? To naprawdę nierozważne. Lindros znów pomyślał, że Fadi nie jest zwykłym terrorystą. Mimo narasta- jącego bólu w ramionach, starał się zachować kamienną twarz. Dlaczego nie wyposażono go w kapsułkę z cyjankiem, ukrytą w ustach pod postacią zęba, jak agentów w powieściach szpiegowskich? Przypuszczał, że prędzej czy później, będzie żałował, że jej nie ma. Ale postara się wytrzym ać j ak naj dłużej. – Daruj sobie te stereotypy – powiedział. – Zarzucacie nam, że was nie ro- zumiemy, ale wy rozumiecie nas jeszcze mniej. Wcale mnie nie znasz. – I tu się mylisz, Martin, jak w większości spraw. Znam cię całkiem dobrze. Przez jakiś czas byłeś moim... jak to mówią amerykańscy studenci?... a tak, przedmiotem kierunkowym. Studia antropologiczne czy politologia? – Poklepał
25 go po ramieniu, jakby byli kolegami, którzy razem piją. – Kwestia semantyki. – Z szerokim uśmiechem ucałował Lindrosa w oba policzki. – Przechodzimy do drugiej rundy. – Kiedy się cofnął, miał na wargach krew. – Szukałeś mnie przez trzy tygodnie, a tymczasem ja znalazłem ciebie. Nie starł z ust krwi Lindrosa. Zlizał ją. CZĘŚĆ I 1 Kiedy zaczął się pojawiać ten konkretny przebłysk pamięci, panie Bourne? – zapytał doktor Sunderland. Jason Bourne nie mógł usiedzieć na miejscu, więc spacerował po komforto- wym, przytulnym pomieszczeniu, które wydawało się bardziej pokojem w prywatnym domu niż gabinetem lekarskim. Kremowe ściany, mahoniowa bo- azeria, solidne biurko z ciemnego drewna z nogami w kształcie pazurów, dwa fotele i mała kanapa. Na ścianie za biurkiem Sunderlanda wisiało mnóstwo dy-