Mead Richelle
Czarna Łabędzica 02
Królowa cierni
Seksowna i niebezpieczna łowczyni paranormali najpierw się
zakochała. Potem została królową. Ale to dopiero początek jej
kłopotów…
Eugenie Markham prowadziła może nie tak znów spokojne
życie, oferując swoje usługi w wypędzaniu demonów, duchów
i upiorów z naszego świata. Ale odkąd została królową Kraju
Cierni, trudno jej pozazdrościć: jej królestwo leży w gruzach
(tak jak jej życie miłosne), a nad nią samą wisi mroczna
przepowiednia.
A teraz zaczynają znikać młode dziewczyny. I zdaje się, że
nikt poza Eugenie nie kwapi się, by odkryć dlaczego. Eugenie
miała w swoim czasie do czynienia z niejednym groźnym
paranormalem, ale nowy wróg jest wyjątkowo przebiegły i
najwyraźniej żywi do niej osobistą urazę. A mężczyźni jej
życia w niczym nie ułatwiają sprawy. Z ich pomocą lub bez
niej, Eugenie musi wyruszyć w głąb Tamtego Świata i zaufać
swojej nieprzewidywalnej mocy, nad którą panuje z coraz
większym trudem...
Rozdział 1
M nóstwo dzieciaków wie, jak posługiwać się nożem i
pistoletem, to smutny fakt.
Sama byłam takim dzieckiem, ale ja akurat nie rozpoczynałam
kariery przestępczej, tylko szkoliłam się na szamankę.
Oznaczało to, że kiedy moi przyjaciele chodzili na lekcje
tańca i piłki nożnej, ja trenowałam wypędzanie złych duchów
i zapasy z potworami u boku mojego ojczyma. Miało to swoje
plusy: nigdy nie musiałam się bać szkolnych terrorystów ani
jakichkolwiek innych ewentualnych napastników. Minusy
były takie, że podobne zajęcia w młodości naprawdę
utrudniają życie towarzyskie.
Nigdy nie mogłam być taka jak inne dzieci. Znalazłam kilkoro
przyjaciół, ale mój świat był w porównaniu z ich światem
koszmarnie surowy - i śmiertelnie groźny. Ich tragedie i troski
wydawały mi się takie nieważne w porównaniu z moimi, że
nigdy nie potrafiłam naprawdę im współczuć. Teraz, jako
dorosła kobieta, wciąż nie potrafię nawiązać kontaktu z
dziećmi, bo nie mamy żadnych wspólnych doświadczeń.
To jeszcze bardziej utrudniło mi dzisiejsze zadanie.
- Śmiało, Polly - zaszczebiotała matka dziewczyny,
uśmiechając się zbyt wydatnymi ustami. Podejrzewałam
przedawkowanie kolagenu. - Opowiedz pani o tym duchu.
Polly Hall miała trzynaście lat, ale makijaż miała ostry jak
czterdziestoletnia dziwka. Siedziała rozwalona na kanapie w
swoim rodzinnym domu o starannie zaaranżowanych
wnętrzach, głośno żuła gumę i starała się patrzeć wszędzie,
tylko nie na nas. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej
byłam przekonana, że dziewczyna ma problemy. Wydawało
mi się jednak, że u ich źródeł nie leżały nadprzyrodzone moce,
a raczej matka, która nazwała ją Polly i pozwalała chodzić w
stnngach. Fakt, że stringi te wyzierały znad krawędzi dżinsów,
nie robił zbyt dobrego wrażenia.
Po chwili milczenia pani Hall głośno westchnęła.
- Polly, skarbie, rozmawiałyśmy już o tym. Jeśli ty nam nie
pomożesz, to my nie będziemy mogły pomóc tobie.
Z uśmiechem uklękłam przy kanapie, żeby popatrzeć
dziewczynie w oczy.
- Wszystko jest w porządku - powiedziałam, mając nadzieję,
że brzmi to szczerze, a nie jak słowa prezenterki z programu
dla młodzieży. - Nie bój się, że ci nie uwierzę. Cokolwiek by
się działo, zajmiemy się tym.
Polly westchnęła równie głośno jak jej matka chwilę
wcześniej i wciąż nie chciała na mnie spojrzeć. Przypominała
mi moją niezrównoważoną przyrodnią siostrę, która
postanowiła sobie zniszczyć cały świat, tylko chwilowo
została uznana za zaginioną w akcji.
- Mamo, czy mogę już iść do siebie? - mruknęła Polly.
- Najpierw musisz porozmawiać z tą miłą panią - odparła pani
Hall, zerkając na mnie z ukosa. - Przez całą noc słyszymy
jakieś dziwne odgłosy: uderzenia, trzaski, huk. Różne
przedmioty przewracają się bez powodu, a nawet... - urwała na
moment -A nawet widziałam, jak latają po pokoju. I to tylko
wtedy gdy Polly jest w pobliżu. Ten duch chyba ją lubi... albo
ma jakąś obsesję na jej punkcie.
Skupiłam się na Polly, wyczuwając jej ponury nastrój i ledwo
skrywaną frustrację.
- Chyba masz sporo kłopotów, prawda, Polly? - spytałam
łagodnie. - Jakieś problemy w szkole? Coś nie tak w domu?
Dziewczyna łypnęła na mnie błękitnymi oczami, po czym
błyskawicznie odwróciła wzrok.
- A nie było żadnych awarii elektryczności? - zagadnęłam jej
matkę. - Jakieś spięcia? Zakłócenia w działaniu wieży, innych
urządzeń?
Pani Hall zamrugała.
- Skąd pani wie?
Wstałam i rozprostowałam obolałe kości. Poprzedniego dnia
walczyłam z widmem, które nie obeszło się ze mną zbyt
delikatnie.
- To nie duch, tylko poltergeist. Obie wbiły we mnie
spojrzenia.
- A to nie to samo? - spytała pani Hall.
- Niezupełnie. Poltergeist to po prostu manifestacja teleki-
netycznych mocy, które często biorą się z agresji i silnych
emocji związanych z okresem dojrzewania. - Udało mi się
uniknąć tonu prezenterki z programu dla młodzieży, ale teraz
nawijałam, jak gdybym prowadziła telezakupy.
- Zaraz... chwileczkę. Twierdzi pani, że to wina Polly?
- Polly świadomie nic nie robi, ale tak, w podobnych
przypadkach przyczyną niepokojących zdarzeń są zazwyczaj
emocje, które wymykają się spod kontroli i przyjmują
fizyczną postać. Polly prawdopodobnie zatraci zdolność do
telekinezy. Przejdzie jej za parę lat, jak trochę się uspokoi.
Matka Polly wciąż miała sceptyczny wyraz twarzy.
- Ale naprawdę wydawało nam się, że to duch.
- Proszę mi zaufać. - Wzruszyłam ramionami. - Widziałam to
tysiące razy.
- Czyli nic więcej nie może pani dla nas zrobić? My nic nie
możemy?
- Proponuję psychoterapię - powiedziałam. - I może jeszcze
medium.
Dałam pani Hall kontakt do medium, któremu ufałam, i
policzyłam jej tylko za wizytę domową, bez opłaty za
wypędzenie ducha. Dwukrotnie przeliczyłam gotówkę - nigdy
nie przyjmuję czeków - po czym wsadziłam pieniądze do
kieszeni i ruszyłam w kierunku drzwi salonu.
- Przykro mi, że nie mogłam bardziej pomóc.
- Nie... to znaczy, chyba nam pani pomogła. Po prostu trochę
się dziwię. - Pani Hall zmierzyła córkę zaskoczonym
spojrzeniem. - Jest pani pewna, że to nie duch?
- Na sto procent. To klasyczne obja...
Jakaś niewidzialna siła uderzyła we mnie z taką mocą, że
wylądowałam na ścianie. Z krzykiem wysunęłam rękę, by
utrzymać równowagę, posyłając mordercze spojrzenie Polly.
Co za mała suka! Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy i
wydawała się równie zdziwiona jak ja.
- Polly! - wykrzyknęła pani Hall. - Szlaban, młoda damo! Nie
ma komórki, nie ma czatu, nie ma... - Pani Hall otworzyła
szeroko usta, wpatrując się w coś po drugiej stronie pokoju. -
Co to jest?
Podążyłam za jej spojrzeniem. Przed nami materializował się
powoli wielki, bladoniebieski kształt.
- Uhm... no cóż... To duch, proszę pani.
Zjawa ruszyła na mnie z koszmarnym skrzekiem. Ryknęłam
do Polly i jej matki, żeby padły na ziemię, po czym wyrwałam
zza paska srebrny sztylet athame. Mogłoby się wydawać, że
nóż to me najlepsza broń na duchy, ale tylko zjawy, które
przybierają trochę bardziej cielesne kształty, potrafią
wyrządzić poważniejsze szkody. A w substancjalnej formie
stają się wrażliwe na srebro.
Ten duch okazał się istotą płci żeńskiej - i to bardzo młodą
Długie jasne włosy wlokły się za nią jak peleryna, a oczy
miała wielkie i puste. Nie wiedziałam, czy to brak
doświadczenia, czy po prostu taki styl, ale atak zjawy był
nieskoordynowany i niezbyt groźny. Jeszcze nie przestała
wrzeszczeć po pierwszych ciosach athame, kiedy udało mi się
drugą ręką chwycić za różdżkę z kryształem.
Teraz, gdy odzyskałam panowanie nad sytuacją, wypędzenie
takiego ducha to była łatwizna. Wypowiedziałam słowa
zaklęcia, sięgnęłam po wewnętrzną moc i przesłałam własną
duszę na granice ziemskiego świata. Gdy dotknęłam bram
Zaświatów pojmałam zjawę i wygnałam ją na tamtą stronę.
Ilekroć walczyłam z potworami i ze szlachtą, starałam się
wypędzać drani do Tamtego Świata. Taki duch musiał iść
prosto do krainy śmierci. Zjawa wyparowała bez śladu.
Pani Hall i Polly wbiły we mnie wzrok. Nagle, po raz
pierwszy okazując jakiekolwiek emocje, dziewczyna zerwała
się z kanapy i zmierzyła mnie pełnym furii spojrzeniem.
- Właśnie zabiłaś moją najlepszą przyjaciółkę.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zabrakło mi
odpowiednich słów.
- Wielkie nieba, co ty opowiadasz? ! - wykrzyknęła matka
Polly. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w złości, a w oczach
zabłysły łzy.
- Ona zabiła Trixie. Moją najlepszą przyjaciółkę. Wszystko
sobie mówiłyśmy.
- Trixie? - spytałyśmy jednocześnie ja i pani Hall.
- Nie wierzę, że to zrobiłaś. Była taka fajna... - żaliła się Polly.
- Żałuję tylko, że nie mogłyśmy chodzić razem na zakupy, ale
Trixie nie wolno było opuszczać domu. Musiałam jej
przynosić „Vogue" i „Glamour"...
Odwróciłam się do pani Hall.
- Pozwolę sobie przypomnieć moją pierwszą radę.
Psychoterapia. Intensywna...
Ruszyłam do domu, zastanawiając się po raz setny, dlaczego
wybrałam sobie zawód najemnej szamanki... Z pewnością
musiały istnieć jakieś zawody niewymagające tylu kontaktów
z demonami nie z tego świata. Na przykład księgowa.
Copywriterka. Prawniczka... no nie, to ostatnie już nie.
Po jakiejś godzinie dotarłam na miejsce i idąc do drzwi,
musiałam odeprzeć atak dwóch średniej wielkości psów.
Kundle, jeden całkiem czarny, a drugi całkiem biały,
nazywały się Yin i Yang, ale nigdy nie pamiętałam, który jest
który.
- Z drogi - warknęłam ostrzegawczo, kiedy zaczęły mnie
obwąchiwać, merdając szaleńczo ogonami. Ten biały usiłował
polizać mnie po ręce. Z trudem przepchnęłam się do kuchni,
gdzie omal nie nadepnęłam na szarawego kota, który
wylegiwał się na podłodze w plamie słońca. Wymamrotałam
coś pod nosem i cisnęłam torebkę na stół. - Tim, jesteś tu?
Mój współlokator, Tim Warkoski, wetknął głowę przez drzwi.
Miał na sobie koszulkę z postaciami Indian i napisem „Służby
bezpieczeństwa. Walczymy z terroryzmem od 1492 roku"
Doceniałam sarkazm, ale dowcip byłby jeszcze lepszy, gdyby
Tim naprawdę miał w sobie indiańską krew. W rzeczywistości
zagrał tylko kiedyś Indianina w telewizji i regularnie odgrywał
tę rolę
w pobliskich barach na użytek turystek. Opalona skóra i
czarne włosy dobrze maskowały jego polskie pochodzenie, ale
spotykało go sporo nieprzyjemności ze strony miejscowych
plemion.
Tim popatrzył na mnie ponuro, ściskając w jednej ręce worek
ze śmieciami, a w drugiej kuwetę.
- Wiesz, ile tych cholernych kuwet musiałem dzisiaj oczyścić?
Nalałam sobie szklankę mleka i usiadłam przy stole.
- Kiyo twierdzi, że potrzeba po jednej na każdego kota i
jeszcze jednej w zapasie.
- Wiesz, ja umiem liczyć, Eugenie. To razem sześć kuwet. W
domu o powierzchni stu czterdziestu metrów kwadratowych.
Czy sądzisz, że twój chłopak raczy się jeszcze tu pojawić i
pomóc?
Przesunęłam się nerwowo na siedzeniu. Niezłe pytanie. Po
trzech miesiącach związku na odległość i randkowania między
Tucson i Phoenix mój chłopak Kiyo postanowił zaoszczędzić
półtorej godziny dojeżdżania i znaleźć sobie pracę bliżej mnie.
Długo o tym dyskutowaliśmy i wpadliśmy na pomysł, że Kiyo
po prostu zamieszka tutaj. Niestety, sprowadził się z całą
menażerią: pięcioma kotami i dwoma psami. Taki los
dziewczyny weterynarza. Kiyo musiał przygarnąć każdego
zwierzaka, który stanął mu na drodze. A ja imion kotów nie
byłam w stanie zapamiętać. Cztery z nich nazywały się jak
jeźdźcy Apokalipsy, ale naprawdę kojarzyłam tylko fakt, że
Głód, jak na ironię, ważył chyba z piętnaście kilogramów.
Kolejny problem to fakt, że Kiyo jest lisem - dosłownie i w
przenośni. Jego matką była kitsune, czyli japoński lisi demon.
Kiyo odziedziczył po niej wszystkie nadprzyrodzone cechy, w
tym zadziwiającą siłę i prędkość, a także zdolność do
przyjmowania kształtu lisa. W rezultacie od czasu do czasu
słyszał zew natury i czuł potrzebę hasania po okolicy w swojej
zwierzęcej postaci. Ponieważ miał akurat krótką przerwę
między jedną pracą a drugą, wybrał się na coś w rodzaju
wakacji w dziczy. Pogodziłam się z tym, ale po tygodniu
zaczynałam się już trochę niepokoić.
- Niedługo wróci - rzuciłam niezobowiązująco, nie patrząc
Timowi w oczy. - Poza tym możesz w każdej chwili zrezygno-
wać z wykonywania prac domowych, tylko zacznij płacić mi
czynsz.
Na tym właśnie polegał nasz układ. Darmowy dach nad głową
w zamian za jedzenie i sprzątanie. Tim nie dawał się łatwo
zbyć.
- Twoje upodobania co do mężczyzn są dość kontrowersyjne,
zdajesz sobie z tego sprawę?
Nie miałam specjalnej ochoty zastanawiać się nad tym zbyt
głęboko. Poszłam się schronić w pokoju i znaleźć ukojenie w
puzzlach przedstawiających Zurych. Układanka leżała na
biurku, podobnie jak jeden z kotów. To chyba był Pan Wąsik,
jedyny spoza apokaliptycznej czwórki. Zeskakując, zrzucił
połowę puzzli.
- Głupi kot - mruknęłam.
Miłość jednak boli, uznałam. Zdawałam sobie sprawę, że
jestem w marudnym nastroju. Niepokój o Kiyo wynikał
częściowo z faktu, że część urlopu spędzał w Tamtym
Świecie, w towarzystwie swojej eks, która przypadkiem była
obezwładniająco piękną królową magicznego kraju...
Czarownictwo, sidhe, oświeceni... wysocy i długowieczni
władcy Tamtego Świata byli określani różnymi nazwami.
Większość szamanów, w tym ja, nazywa ich po staremu
szlachtą. Maiwenn, niegdyś dziewczyna Kiyo, była w
dziewiątym miesiącu ciąży i chociaż ich związek się skończył,
Kiyo nadal stanowił część jej życia.
Westchnęłam. Może Tim miał rację co do moich upodobań.
Zapadła noc. Skończyłam układankę, słuchając głośno Def
Leppard, co od razu poprawiło mi humor. Właśnie ściszałam
muzykę, gdy usłyszałam wrzask Tima:
- Ej tam! Przyszedł ten twój Kiju!
Bez tchu pobiegłam do sypialni i otworzyłam drzwi. W moją
stronę potruchtał rudy lis wielkości wilka. Ogarnęła mnie
paląca niemal ulga i z bólem serca popatrzyłam, jak lis zatacza
niespokojne kręgi.
- Najwyższa pora! - powiedziałam.
Miał lśniące pomarańczowe futro i puchaty ogon o białym
koniuszku. W złocistych lisich oczach Kiyo zwykle pojawiały
się bardzo ludzkie błyski, ale tej nocy niczego podobnego nie
widziałam.
Przede mną stało spłoszone zwierzę i wiedziałam, że musi
minąć sporo czasu, zanim mój chłopak powróci do zwykłej
postaci. Potrafił przemieniać się w różne rodzaje lisów, od
najpospolitszego małego rudzielca po potężne stwory - takie
jak ten, na którego właśnie patrzyłam. Kiedy zbyt długo tkwił
w postaci dużego lisa, przyjęcie ludzkiej formy przysparzało
mu więcej trudności.
W nadziei że mimo wszystko wkrótce wróci do siebie,
rozłożyłam sobie drugą układankę, by się nie nudzić, czekając.
Jednak dwie godziny później nic się nie zmieniło. Kiyo zwinął
się w kącie w mocno ściśnięty kłębek. Wciąż jednak mnie
obserwował. Poczułam się wyczerpana. Poddałam się i
włożyłam czerwoną koszulkę nocną, po czym zgasiłam
światło i wślizgnęłam się do łóżka. Przynajmniej wyjątkowo
udało mi się usnąć bez problemów.
Śnił mi się Tamten Świat, a zwłaszcza ten jego rejon, który
zadziwiająco przypominał Tucson i otaczającą nas pustynię
Sonora. Tyle że tamtoświatowa wersja była jeszcze lepsza. W
rajskim Tucson wiecznie świeciło słońce i kwitły kaktusy.
Często widziałam to w snach i rano budziłam się pełna
tęsknoty za tamtym krajem. Zawsze jednak usiłowałam
zignorować to uczucie.
Kilka godzin później obudziłam się, czując na plecach dotyk
ciepłego, umięśnionego ciała. Silne ręce Kiyo oplotły mnie w
pasie. Utonęłam w jego zapachu, mrocznym i piżmowym, a
każdy dotyk rozpalał mnie od środka. Kiyo gwałtownie
przyciągnął mnie do siebie. Zmiażdżył mi usta pocałunkiem,
w którym płonęły namiętność i pożądanie.
- Eugenie - jęknął, gdy zdołał w końcu na chwilę oderwać ode
mnie wargi choć na parę centymetrów. - Tęskniłem za tobą. O
Boże, jak strasznie tęskniłem. Brakowało mi ciebie.
Znów mnie pocałował, chciwie pieszcząc moje ciało, jak
gdyby w ten sposób chciał wyrazić swoją tęsknotę.
Pogłaskałam dłońmi doskonale jedwabistą skórę, która
obudziła we mnie pragnienie. Tej nocy nie było między nami
miejsca na delikatność - istniała tylko dzika, pierwotna pasja.
Kiyo naparł na mnie z gwałtownością, która płynęła w równej
mierze z miłości, co ze zwierzęcej żądzy. Uświadomiłam
sobie, że nie odzyskał jeszcze w pełni ludzkiej postaci.
Gdy rano się obudziłam, byłam sama w łóżku. Kiyo stał po
drugiej stronie sypialni, wciągając dżinsy. Jakiś szósty zmysł
podpowiedział mu, że się obudziłam, skierował na mnie
wzrok. Przetoczyłam się na bok, czując dotyk pościeli na
nagiej skórze. Leniwie i z satysfakcją podziwiałam piękną
budowę ciała i seksowne rysy twarzy, jego latynosko-
japońskie dziedzictwo. Opalenizna i czarna czupryna Kiyo
mocno kontrastowały z jasną karnacją i rudawymi włosami,
które ja dostałam po przodkach z północnej Europy.
- Wychodzisz? - spytałam. Wczoraj na jego widok moje serce
zaczęło tańczyć. Teraz znowu zamarło.
- Muszę wracać - powiedział, wygładzając ciemnozieloną
koszulkę. Odruchowo przeciągnął dłonią po włosach, które
sięgały mu do podbródka. - Przecież wiesz.
- Jasne. Oczywiście, że musisz - odparłam o wiele ostrzejszym
tonem, niż chciałam.
Zmrużył oczy.
- Proszę, nie zaczynaj znowu. Nie mogę postąpić inaczej.
- Przykro mi. Jakoś nie potrafię szaleć z radości na myśl o
tym, że inna kobieta urodzi ci dziecko.
No właśnie. Ta sprawa wiecznie wisiała w powietrzu między
nami.
Kiyo usiadł przy mnie na łóżku. Miał poważny wzrok.
- Ja jednak się cieszę. I chciałbym, żebyś ty także potrafiła
cieszyć się razem ze mną.
Odwróciłam głowę, by nie okazać zakłopotania.
- Cieszę się twoim szczęściem. Chcę, żebyś ty się cieszył...
ale... no wiesz, to trudne.
- Wiem. - Nachylił się, kładąc mi rękę na karku i wplatając
palce we włosy.
- W ostatnim tygodniu spędziłeś z nią więcej czasu niż ze
mną.
- To była konieczność. Już prawie nadszedł czas.
- Wiem - powtórzyłam. Wiedziałam, że nie mam powodów do
zazdrości. Zachowywałam się małostkowo. Chciałam dzielić z
Kiyo radość z narodzin dziecka, ale coś mi to uniemożliwiało.
- Eugenie, ja cię kocham. Po prostu cię kocham. Nie ma w
tym nic skomplikowanego.
- Ale ją także kochasz.
- Owszem, jednak nie w taki sposób jak ciebie.
Pocałował mnie bardzo delikatnie, zupełnie inaczej niż
poprzedniej nocy. Wtuliłam się w niego, a nasz pocałunek
stopniowo nabierał mocy i smaku. W końcu Kiyo bardzo
niechętnie oderwał usta. Widziałam pragnienie w jego oczach.
Chciał znowu się kochać. To pewnie jakoś świadczyło o
moich wdziękach, uznałam.
Wygrała jednak odpowiedzialność. Kiyo wyprostował się i
wstał. Ja zostałam na łóżku.
- Czy zobaczę cię na przyjęciu? - zagadnął neutralnym tonem.
- Dobrze, będę - odparłam z westchnieniem.
- Dziękuję. - Uśmiechnął się. - To wiele dla mnie znaczy.
Pokiwałam głową.
Kiyo podszedł do drzwi i odwrócił się do mnie.
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham.
Wyszedł, a ja owinęłam się ciaśniej prześcieradłem. Nie
czułam żadnej potrzeby, żeby wstać. Niestety, nie mogłam
spędzić w łóżku całego dnia. Miałam różne zobowiązania,
także obietnicę daną Kiyo. Czekała mnie wycieczka do
Tamtego Świata, która wiązała się z odwiedzinami w moim
własnym królestwie. Odziedziczyłam je zupełnie niechcący.
Widzicie, Maiwenn nie była jedyną królową w życiu Kiyo.
A jednak tego dnia miałam na głowie większy kłopot. W
porównaniu z nim wizyta w moim kraju wydawała się
łatwizną.
Musiałam się pokazać na pępkowym przyjęciu u szlachty.
Rozdział 2
Przedostawanie się do Tamtego Świata przychodzi mi łatwiej
niż większości ludzi, ale wymaga jednak trochę wysiłku.
Spakowałam wszystko, czego potrzebowałam, po czym
musiałam pojechać do Parku Narodowego Saguaro i ukryć się
w jakimś odległym zakątku.
Znalazłam ledwie widoczne krzyżujące się ślady -
skrzyżowania to zwykle znak, że w pobliżu znajduje się
przejście do Tamtego Świata. Leży on bardzo blisko świata
ludzkiego, a w niektórych miejscach granica jest bardzo
wąska. Oczywiście takie przepierzenia nie zawsze pozwalają
na podróżowanie w obie strony we własnym ciele - ludzie i
szlachta czasem muszą przybierać postaci duchów albo
żywiołów. Ale ja? W końcu mam w sobie nie tylko ludzką, ale
i magiczną krew. Z łatwością pokonywałam więc przejścia w
obie strony, chociaż nie pogodziłam się jeszcze z własnym
pochodzeniem. Dopiero niedawno odkryłam, że mój ojciec
należał do szlachty, i nie zdążyłam tego przetrawić.
Stanęłam na rozstaju dróg, przymknęłam oczy, po czym
wpadłam w trans podobny do tego, który ogarnął mnie
poprzedniego dnia w czasie wypędzania ducha. Wokół
mojego ramienia wił się zielonkawy tatuaż przedstawiający
węża - hołd dla bogini Hekate, która strzegła bram
międzyświatowych i chtonicznej magii. Przywołałam Hekate i
czerpiąc z jej mocy, rozciągnęłam ciało poza granice naszego
świata. Chwilę później stałam już po drugiej stronie, w pałacu.
W dodatku ten pałac należał do mnie.
Szybko otrząsnęłam się po podróży, bo prawie nie
odczuwałam już skutków ubocznych takich transferów.
Wylądowałam w niewielkim, oszczędnie umeblowanym
pokoju. W samym jego środku znajdował się ciężarek do
papieru w kształcie królika, z białego kamienia w małe
niebieskie kwiatuszki. Wyglądał idio-tycznie, ale w tym
króliku kryła się odrobina mojej istoty, dzięki której moje
ciało po wyruszeniu z Saguaro - czy z jakiegokolwiek innego
punktu startowego - kierowało się do tego miejsca, a nie na
drugi koniec Tamtego Świata.
Na zewnątrz, w kamiennym korytarzu, rozbrzmiały czyjeś
kroki. Chwilę później do komnaty zajrzała jasnooka, młoda
kobieta o długich blond włosach. Na mój widok jej usta
rozchyliły się w szerokim uśmiechu.
- Wasza Wysokość! - wyszeptała w zachwycie, po czym
odwróciła się w stronę korytarza. - To królowa! - krzyknęła. -
Przybyła nasza królowa!
Skrzywiłam się. O rany, czy naprawdę za każdym razem
musiałam znosić całe to zamieszanie? Już i tak byłam
wściekła, że w ogóle musiałam się tu pojawiać.
Obwieściwszy moje przybycie, Nia podbiegła, by uścisnąć mi
dłoń. Była jedną z moich służących - chyba powinnam ją
nazywać „garderobianą", bo bezustannie troszczyła się o mój
wygląd.
- Wszystko gotowe do wyprawy do Kraju Wierzb - oznajmiła.
- Wybrałam dla pani wspaniałą suknię.
Pokręciłam głową, sięgając do plecaka, który zawsze brałam
ze sobą. Szlachta chętnie stroiła się w ciężkie brokatowe
kreacje i inne wymyślne szaty. Akurat tego dnia wyjątkowo
nie miałam ochoty na nic podobnego.
- Wzięłam strój ze sobą.
Nia wbiła wzrok w kieckę, którą wyciągnęłam z plecaka, po
czym przeniosła spojrzenie na mnie, unosząc wysoko brwi.
- Wasza Wysokość raczy żartować, czyż nie? - W jej
błękitnych oczach zabłysło błaganie. - Prawda?
Zapowiadało się na dłuższą dyskusję, ale do komnaty właśnie
wkroczył mały pochód, i to mnie uratowało. Nia nadal
spoglądała ponuro na suknię, ale cofnęła się, bym mogła
porozmawiać z moim personelem z wyższych szczebli.
Szlachta w roli służby, podzielonej na szczeble - trzy miesiące
zupełnie nie wystarczyły mi, żeby się do tego przyzwyczaić.
Na środek komnaty wyszła wysoka prześliczna kobieta o
lśniących czarnych warkoczach. Każdy jej ruch był zarazem
atletyczny i pełen wdzięku. Nazywała się Shaya i mogłam na
niej polegać bardziej niż na kimkolwiek innym w tym
towarzystwie. Była moją regentką, co oznaczało, że odwalała
za mnie całą czarną robotę, którą nie chciałam się zajmować.
Naprawdę cieszyłam się, że mam kogoś takiego.
Przyszedł z nią Rurik, kapitan mojej straży przybocznej. Straż
przyboczna pragnęła mi bezustannie towarzyszyć - a ja
miałam duży problem, żeby się do niej przyzwyczaić. Moja
znajomość z Rurikiem nie zaczęła się najlepiej, po części
dlatego, że gdy tylko się poznaliśmy, usiłował mnie zgwałcić.
Miał imponującą budowę ciała i jasnozłote włosy, poza tym
znakomicie sprawdził
się jako sługa. Często jednak przyłapywałam go na figlach z
różnymi kobietami zatrudnionymi w pałacu. Nie omieszkałam
bardzo uprzejmie poinformować Rurika, że jeśli któraś z tych
pań nie wyraziła pełnej zgody na jego awanse i ja się o tym
dowiem, to rozszarpię go na strzępy.
Za służbą wkroczyło parę innych osób, urzędników, których
odziedziczyłam razem z całym pałacem po zabiciu
poprzedniego urzędującego w tym kraju króla. Połowy ich
imion nawet sobie nie przypominałam.
- Witaj z powrotem - odezwała się Shaya z uśmiechem. Nie
zachowywała się tak histerycznie jak Nia, ale ona też
wydawała się szczerze uradowana moim widokiem.
- Wasza Wysokość - zamruczeli pozostali, zginając się w
ukłonie.
Zaczekali, aż usiądę na krześle, po czym sami zajęli miejsca.
- Nia powiedziała, że jesteśmy gotowi do drogi? - spytałam,
nie potrafiąc ukryć obrzydzenia na myśl o czekającej mnie
wycieczce.
- Owszem - potwierdziła Shaya. - Czekamy tylko na twoje
rozkazy. Możemy tam dotrzeć w spokojnym tempie w jakieś
trzy godziny.
Jęknęłam.
- Trzy godziny? Przecież to obłęd. Gdybym wybrała inną
bramę we własnym świecie, zajęłoby mi to połowę mniej
czasu.
Regentka popatrzyła na mnie z pobłażaniem, bo już kilka razy
odbyłyśmy tę dyskusję.
- Nie możesz zjawić się na dworze królowej Maiwenn bez
swojej świty.
Rurik usadowił się wygodnie na krześle i wyszczerzył zęby w
uśmiechu.
- To część twojego image'u, Wasza Wysokość. Potarłam oczy.
- No dobra. Jak tam chcecie. Są jakieś wieści o Jasmine?
Uśmiech Rurika przygasł.
- Nie. Nasi wysłannicy wciąż przeszukują kraj, ale niczego nie
znaleźli.
- Niewiarygodne. Potraficie ożywiać drzewa i unosić kamienie
w powietrze, ale nie daliście rady znaleźć jednej
rozkapryszonej nastolatki?
- Znajdziemy twoją siostrę, pani - odparł ponuro Rurik. Chyba
była to dla niego kwestia honoru. - To może trochę potrwać,
ale w końcu ją znajdziemy.
Przytaknęłam, bo co mogłam innego zrobić. To czekanie
doprowadzało mnie do szału. Każda mijająca minuta
oznaczała, że Jasmine, która miała tylko piętnaście lat, mogła
zyskać kolejną szansę na zajście w ciążę i wypełnienie
proroctwa, zgodnie z którym jej potomkowi przeznaczone
było podbić ludzki świat. Mnie też dotyczyła ta
przepowiednia, ale byłam na tyle mądra, żeby stosować
antykoncepcję.
- Coś jeszcze? Co słychać poza tym?
Shaya zmusiła się do przybrania obojętnego wyrazu twarzy.
- Radzimy sobie, pani.
Jej głos był równie bezbarwny jak mina, ale na twarzach
pozostałych widziałam wyraźnie źle skrywaną dezaprobatę.
Nie podobało im się, że zaniedbuję swoje obowiązki jako
królowa. Podejrzewałam, że Shaya także mnie potępia, ale
jednak oszczędziła mi szczegółów wszystkich codziennych
zmartwień Kraju Cierni. Wiedziała, że naprawdę nie chcę o
nich słyszeć, a moje pytanie ma charakter kurtuazyjny.
Dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo upał daje się
wszystkim we znaki. Moja służba spływała potem.
- O rany, ale gorąco - powiedziałam.
Wszyscy popatrzyli na mnie tak wymownie, że poczułam się
jak idiotka. Czego się spodziewałam? Kiedy podbiłam ten
kraj, ukształtował się zgodnie z moją wolą, przybierając taką
postać, jaką ja uważałam za najwspanialszą - czyli postać
pustyni Sonora. Pałac się nie zmienił, pozostał twierdzą z
grubych bloków kamieni. Czarnych kamieni. Takie kamienie
pochłaniały gorące powietrze jak gąbki i nie zapewniały
odpowiedniej wentylacji. Podobne budowle bardziej
pasowałyby do chłodnych i zamglonych klimatów.
Ten kraj był zieleńszy i bardziej nadający się do życia za
panowania poprzedniego władcy, Ezona. Między Ezonem a
mną doszło
do sporych tarć, bo on usiłował zapłodnić Jasmine i przy
okazji spróbować też szczęścia ze mną w nadziei, że zostanie
ojcem księcia, który podbije ludzi. W dodatku był po prostu
dupkiem. Zabiłam go w uczciwej walce, a gdy umiera władca
jakiegoś kraju kraj ten szuka sobie kogoś potężnego, by nad
nim panował. Tym kimś okazałam się ja. Nie zdając sobie
sprawy z tego, co robię, przejęłam królestwo pod swoją pieczę
i w tej samej chwili właśnie przemieniło się ono w replikę
Tucson.
Dopiero teraz zrozumiałam, jak strasznie żyło się tu moim
poddanym. Szlachta nie znała większości wynalazków mojego
świata Na przykład klimatyzacji i elektrycznych wiatraków.
W tym kraju prawdopodobnie wszyscy piekli się żywcem,
zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak gwałtowna przemiana
klimatu nastąpiła po objęciu przeze mnie rządów.
Czując wyrzuty sumienia, sięgnęłam umysłem po otaczające
mnie powietrze. Przez chwilę nic się nie działo, po czym
udało mi się uchwycić cząstki wilgoci wiszące w przestrzeni.
Nie było ich wiele, ale jakieś znalazłam. Zassałam do komnaty
wilgoć z sąsiednich pomieszczeń - które pewnie zamieniły się
w piece. W naszym pomieszczeniu zrobiło się jednak bardziej
parno, a temperatura trochę opadła. Przeszył mnie dreszcz, jak
zwykle gdy korzystałam z mocy odziedziczonej po
szlacheckich przodkach.
Ostrożnie spróbowałam poruszyć powietrzem, by wywołać
coś w rodzaju wietrzyku. Nic z tego. Ta sztuczka udała mi się
wcześniej tylko raz i nigdy nie zdołałam jej powtórzyć.
Shaya domyśliła się, co zrobiłam, i uśmiechnęła do mnie
krzywo.
- Dziękuję, Wasza Królewska Mość.
Uśmiechnęłam się także, po czym wstałam. Cały dwór
skwapliwie zerwał się na nogi, więc pokazałam im gestem,
zeby usiedli z powrotem.
- Zaczekajcie tutaj, jeśli chcecie. Powinno byc trochę
chłodniej jeszcze przez jakiś czas. Ja idę załatwić... sprawy...
Potem ruszamy.
Wyszłam na jeden z dziedzińców - szeroki taras, który
szczerze uwielbiałam. Na jego skraju rosły kaktusy saguaro i
kwitnące
kolczaste grusze. Na straży stały cierniowe drzewa o
fioletowych kwiatach - to od nich wzięła się nazwa kraju.
Pomiędzy nimi kwitły meskity, wypełniając powietrze
słodkim aromatem. Tu i ówdzie przelatywały jak fruwające
klejnoty małe kolibry.
Przycupnęłam na jednym ze stopni prowadzących do ogrodów
i przymknęłam oczy. Właśnie po to tu wróciłam. Gdyby to
ode mnie zależało, nigdy więcej bym się tu nie pojawiła.
Jednak Kraj Cierni przywiązał się do mnie i teraz był mój. To
ode mnie zależało jego przetrwanie. Nie do końca
rozumiałam, na czym polega mój związek z tą ziemią, ale
wiedziałam, że nie da się go rozerwać. Właśnie z tego powodu
pojawiała się w moich snach. Nie mogłam przed tym uciec.
Słońce chłostało mnie promieniami, przypominając o tym, że
w końcu zawsze stajemy bezbronni wobec natury.
Rozluźniłam się i wkrótce poczułam, jak wkrada się we mnie
duch tej ziemi. Zawsze początkowo dziwiło mnie to uczucie,
ale szybko się do niego przyzwyczajałam, jak gdyby było to
coś zupełnie normalnego. Kraj stawał się mną, a ja stawałam
się krajem. Byliśmy jednym i żadne z nas nie mogło istnieć
bez drugiego.
Przytomność odzyskałam chyba prawie po godzinie. Wstałam,
otrząsając się z transu, po czym przerwałam tę więź z ziemią -
chociaż czułam, że i tak zawsze noszę ją w sobie. Wystarczyła
godzina zjednoczenia, by królestwo odzyskało siły. Spełniłam
swój obowiązek.
Wkrótce potem całą drużyną wyruszyliśmy do Kraju Wierzb.
Jazda konna należała do sztuk, które musiałam opanować
błyskawicznie, bo w tym świecie nie bardzo można było sobie
poradzić bez niej. Szlachta nie uznawała samochodów ani
samolotów.
Towarzyszyli mi Shaya, Rurik i Nia, a także około dwunastu
oficerów straży. Żołnierze jechali spokojnie, czujnie
rozglądając się na boki i osłaniając nas ze wszystkich stron.
Rurik od czasu do czasu szczekliwie wydawał jakiś rozkaz,
ale głównie zajmował się pogaduszkami z Shayą i
flirtowaniem z Nią. Ja nigdy nie byłam orłem w tej dziedzinie,
więc przysłuchiwałam się tylko ich rozmowom, które bawiły
mnie bardziej, niż chciałam to przyznać.
Był późny poranek, więc słońce nie miało dla nas litości.
Radziłam sobie lepiej niż inni dzięki szortom i okularom.
Kobiety nosiły lekkie sukienki, ale mężczyźni w pełnych
skórzanych zbrojach musieli bardzo cierpieć. Nikt się jednak
nie skarżył, nawet Rurik, chociaż pot spływał im po twarzach.
W tej sytuacji pierwsze przekroczenie granicy kraju
przyniosło nam ulgę. Jedną z niezwykłych cech Tamtego
Świata jest to, że ma pofałdowaną strukturę. Kiedy
wyruszałam z mojego królestwa i wędrowałam prosto przed
siebie, mogłam, nie schodząc z kursu, wielokrotnie odwiedzać
te same kraje, w tym swój własny.
Przybyliśmy do Kraju Dębów - i w tej samej chwili
zapomnieliśmy, że Kraj Cierni w ogóle istnieje. Nawet
przestało go być widać. Jeden ze strażników na moment stracił
surową samokontrolę i wydał z siebie głośny wiwat - który
wszystkich roz-śmieszył. Owiała nas chłodna, niemal
przenikliwie zimna bryza. W Kraju Dębów panowała dojrzała
jesień, która rozpalała liście drzew, nadając im jaskrawe
barwy. Było pięknie i klimat o wiele mniej dawał nam się we
znaki, ale miałam cichą nadzieję, że prędko opuścimy to
królestwo. Miałam z nim zbyt wiele kłopotliwych wspomnień.
I faktycznie, nie minęło wiele czasu, nim znów znaleźliśmy
się w Kraju Cierni i zderzyliśmy się ze ścianą bezlitosnego
upału. Miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko, ale moi
towarzysze zapewniali mnie, że trzymamy się wyznaczonego
Mead Richelle Czarna Łabędzica 02 Królowa cierni Seksowna i niebezpieczna łowczyni paranormali najpierw się zakochała. Potem została królową. Ale to dopiero początek jej kłopotów… Eugenie Markham prowadziła może nie tak znów spokojne życie, oferując swoje usługi w wypędzaniu demonów, duchów i upiorów z naszego świata. Ale odkąd została królową Kraju Cierni, trudno jej pozazdrościć: jej królestwo leży w gruzach (tak jak jej życie miłosne), a nad nią samą wisi mroczna przepowiednia. A teraz zaczynają znikać młode dziewczyny. I zdaje się, że nikt poza Eugenie nie kwapi się, by odkryć dlaczego. Eugenie miała w swoim czasie do czynienia z niejednym groźnym paranormalem, ale nowy wróg jest wyjątkowo przebiegły i najwyraźniej żywi do niej osobistą urazę. A mężczyźni jej życia w niczym nie ułatwiają sprawy. Z ich pomocą lub bez niej, Eugenie musi wyruszyć w głąb Tamtego Świata i zaufać swojej nieprzewidywalnej mocy, nad którą panuje z coraz większym trudem... Rozdział 1 M nóstwo dzieciaków wie, jak posługiwać się nożem i pistoletem, to smutny fakt.
Sama byłam takim dzieckiem, ale ja akurat nie rozpoczynałam kariery przestępczej, tylko szkoliłam się na szamankę. Oznaczało to, że kiedy moi przyjaciele chodzili na lekcje tańca i piłki nożnej, ja trenowałam wypędzanie złych duchów i zapasy z potworami u boku mojego ojczyma. Miało to swoje plusy: nigdy nie musiałam się bać szkolnych terrorystów ani jakichkolwiek innych ewentualnych napastników. Minusy były takie, że podobne zajęcia w młodości naprawdę utrudniają życie towarzyskie. Nigdy nie mogłam być taka jak inne dzieci. Znalazłam kilkoro przyjaciół, ale mój świat był w porównaniu z ich światem koszmarnie surowy - i śmiertelnie groźny. Ich tragedie i troski wydawały mi się takie nieważne w porównaniu z moimi, że nigdy nie potrafiłam naprawdę im współczuć. Teraz, jako dorosła kobieta, wciąż nie potrafię nawiązać kontaktu z dziećmi, bo nie mamy żadnych wspólnych doświadczeń. To jeszcze bardziej utrudniło mi dzisiejsze zadanie. - Śmiało, Polly - zaszczebiotała matka dziewczyny, uśmiechając się zbyt wydatnymi ustami. Podejrzewałam przedawkowanie kolagenu. - Opowiedz pani o tym duchu. Polly Hall miała trzynaście lat, ale makijaż miała ostry jak czterdziestoletnia dziwka. Siedziała rozwalona na kanapie w swoim rodzinnym domu o starannie zaaranżowanych wnętrzach, głośno żuła gumę i starała się patrzeć wszędzie, tylko nie na nas. Im dłużej się jej przyglądałam, tym bardziej byłam przekonana, że dziewczyna ma problemy. Wydawało mi się jednak, że u ich źródeł nie leżały nadprzyrodzone moce,
a raczej matka, która nazwała ją Polly i pozwalała chodzić w stnngach. Fakt, że stringi te wyzierały znad krawędzi dżinsów, nie robił zbyt dobrego wrażenia. Po chwili milczenia pani Hall głośno westchnęła. - Polly, skarbie, rozmawiałyśmy już o tym. Jeśli ty nam nie pomożesz, to my nie będziemy mogły pomóc tobie. Z uśmiechem uklękłam przy kanapie, żeby popatrzeć dziewczynie w oczy. - Wszystko jest w porządku - powiedziałam, mając nadzieję, że brzmi to szczerze, a nie jak słowa prezenterki z programu dla młodzieży. - Nie bój się, że ci nie uwierzę. Cokolwiek by się działo, zajmiemy się tym. Polly westchnęła równie głośno jak jej matka chwilę wcześniej i wciąż nie chciała na mnie spojrzeć. Przypominała mi moją niezrównoważoną przyrodnią siostrę, która postanowiła sobie zniszczyć cały świat, tylko chwilowo została uznana za zaginioną w akcji. - Mamo, czy mogę już iść do siebie? - mruknęła Polly. - Najpierw musisz porozmawiać z tą miłą panią - odparła pani Hall, zerkając na mnie z ukosa. - Przez całą noc słyszymy jakieś dziwne odgłosy: uderzenia, trzaski, huk. Różne przedmioty przewracają się bez powodu, a nawet... - urwała na moment -A nawet widziałam, jak latają po pokoju. I to tylko wtedy gdy Polly jest w pobliżu. Ten duch chyba ją lubi... albo ma jakąś obsesję na jej punkcie.
Skupiłam się na Polly, wyczuwając jej ponury nastrój i ledwo skrywaną frustrację. - Chyba masz sporo kłopotów, prawda, Polly? - spytałam łagodnie. - Jakieś problemy w szkole? Coś nie tak w domu? Dziewczyna łypnęła na mnie błękitnymi oczami, po czym błyskawicznie odwróciła wzrok. - A nie było żadnych awarii elektryczności? - zagadnęłam jej matkę. - Jakieś spięcia? Zakłócenia w działaniu wieży, innych urządzeń? Pani Hall zamrugała. - Skąd pani wie? Wstałam i rozprostowałam obolałe kości. Poprzedniego dnia walczyłam z widmem, które nie obeszło się ze mną zbyt delikatnie. - To nie duch, tylko poltergeist. Obie wbiły we mnie spojrzenia. - A to nie to samo? - spytała pani Hall. - Niezupełnie. Poltergeist to po prostu manifestacja teleki- netycznych mocy, które często biorą się z agresji i silnych emocji związanych z okresem dojrzewania. - Udało mi się uniknąć tonu prezenterki z programu dla młodzieży, ale teraz nawijałam, jak gdybym prowadziła telezakupy. - Zaraz... chwileczkę. Twierdzi pani, że to wina Polly?
- Polly świadomie nic nie robi, ale tak, w podobnych przypadkach przyczyną niepokojących zdarzeń są zazwyczaj emocje, które wymykają się spod kontroli i przyjmują fizyczną postać. Polly prawdopodobnie zatraci zdolność do telekinezy. Przejdzie jej za parę lat, jak trochę się uspokoi. Matka Polly wciąż miała sceptyczny wyraz twarzy. - Ale naprawdę wydawało nam się, że to duch. - Proszę mi zaufać. - Wzruszyłam ramionami. - Widziałam to tysiące razy. - Czyli nic więcej nie może pani dla nas zrobić? My nic nie możemy? - Proponuję psychoterapię - powiedziałam. - I może jeszcze medium. Dałam pani Hall kontakt do medium, któremu ufałam, i policzyłam jej tylko za wizytę domową, bez opłaty za wypędzenie ducha. Dwukrotnie przeliczyłam gotówkę - nigdy nie przyjmuję czeków - po czym wsadziłam pieniądze do kieszeni i ruszyłam w kierunku drzwi salonu. - Przykro mi, że nie mogłam bardziej pomóc. - Nie... to znaczy, chyba nam pani pomogła. Po prostu trochę się dziwię. - Pani Hall zmierzyła córkę zaskoczonym spojrzeniem. - Jest pani pewna, że to nie duch? - Na sto procent. To klasyczne obja... Jakaś niewidzialna siła uderzyła we mnie z taką mocą, że wylądowałam na ścianie. Z krzykiem wysunęłam rękę, by
utrzymać równowagę, posyłając mordercze spojrzenie Polly. Co za mała suka! Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy i wydawała się równie zdziwiona jak ja. - Polly! - wykrzyknęła pani Hall. - Szlaban, młoda damo! Nie ma komórki, nie ma czatu, nie ma... - Pani Hall otworzyła szeroko usta, wpatrując się w coś po drugiej stronie pokoju. - Co to jest? Podążyłam za jej spojrzeniem. Przed nami materializował się powoli wielki, bladoniebieski kształt. - Uhm... no cóż... To duch, proszę pani. Zjawa ruszyła na mnie z koszmarnym skrzekiem. Ryknęłam do Polly i jej matki, żeby padły na ziemię, po czym wyrwałam zza paska srebrny sztylet athame. Mogłoby się wydawać, że nóż to me najlepsza broń na duchy, ale tylko zjawy, które przybierają trochę bardziej cielesne kształty, potrafią wyrządzić poważniejsze szkody. A w substancjalnej formie stają się wrażliwe na srebro. Ten duch okazał się istotą płci żeńskiej - i to bardzo młodą Długie jasne włosy wlokły się za nią jak peleryna, a oczy miała wielkie i puste. Nie wiedziałam, czy to brak doświadczenia, czy po prostu taki styl, ale atak zjawy był nieskoordynowany i niezbyt groźny. Jeszcze nie przestała wrzeszczeć po pierwszych ciosach athame, kiedy udało mi się drugą ręką chwycić za różdżkę z kryształem. Teraz, gdy odzyskałam panowanie nad sytuacją, wypędzenie takiego ducha to była łatwizna. Wypowiedziałam słowa zaklęcia, sięgnęłam po wewnętrzną moc i przesłałam własną
duszę na granice ziemskiego świata. Gdy dotknęłam bram Zaświatów pojmałam zjawę i wygnałam ją na tamtą stronę. Ilekroć walczyłam z potworami i ze szlachtą, starałam się wypędzać drani do Tamtego Świata. Taki duch musiał iść prosto do krainy śmierci. Zjawa wyparowała bez śladu. Pani Hall i Polly wbiły we mnie wzrok. Nagle, po raz pierwszy okazując jakiekolwiek emocje, dziewczyna zerwała się z kanapy i zmierzyła mnie pełnym furii spojrzeniem. - Właśnie zabiłaś moją najlepszą przyjaciółkę. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale chyba zabrakło mi odpowiednich słów. - Wielkie nieba, co ty opowiadasz? ! - wykrzyknęła matka Polly. Twarz dziewczyny wykrzywiła się w złości, a w oczach zabłysły łzy. - Ona zabiła Trixie. Moją najlepszą przyjaciółkę. Wszystko sobie mówiłyśmy. - Trixie? - spytałyśmy jednocześnie ja i pani Hall. - Nie wierzę, że to zrobiłaś. Była taka fajna... - żaliła się Polly. - Żałuję tylko, że nie mogłyśmy chodzić razem na zakupy, ale Trixie nie wolno było opuszczać domu. Musiałam jej przynosić „Vogue" i „Glamour"... Odwróciłam się do pani Hall. - Pozwolę sobie przypomnieć moją pierwszą radę. Psychoterapia. Intensywna...
Ruszyłam do domu, zastanawiając się po raz setny, dlaczego wybrałam sobie zawód najemnej szamanki... Z pewnością musiały istnieć jakieś zawody niewymagające tylu kontaktów z demonami nie z tego świata. Na przykład księgowa. Copywriterka. Prawniczka... no nie, to ostatnie już nie. Po jakiejś godzinie dotarłam na miejsce i idąc do drzwi, musiałam odeprzeć atak dwóch średniej wielkości psów. Kundle, jeden całkiem czarny, a drugi całkiem biały, nazywały się Yin i Yang, ale nigdy nie pamiętałam, który jest który. - Z drogi - warknęłam ostrzegawczo, kiedy zaczęły mnie obwąchiwać, merdając szaleńczo ogonami. Ten biały usiłował polizać mnie po ręce. Z trudem przepchnęłam się do kuchni, gdzie omal nie nadepnęłam na szarawego kota, który wylegiwał się na podłodze w plamie słońca. Wymamrotałam coś pod nosem i cisnęłam torebkę na stół. - Tim, jesteś tu? Mój współlokator, Tim Warkoski, wetknął głowę przez drzwi. Miał na sobie koszulkę z postaciami Indian i napisem „Służby bezpieczeństwa. Walczymy z terroryzmem od 1492 roku" Doceniałam sarkazm, ale dowcip byłby jeszcze lepszy, gdyby Tim naprawdę miał w sobie indiańską krew. W rzeczywistości zagrał tylko kiedyś Indianina w telewizji i regularnie odgrywał tę rolę w pobliskich barach na użytek turystek. Opalona skóra i czarne włosy dobrze maskowały jego polskie pochodzenie, ale spotykało go sporo nieprzyjemności ze strony miejscowych plemion.
Tim popatrzył na mnie ponuro, ściskając w jednej ręce worek ze śmieciami, a w drugiej kuwetę. - Wiesz, ile tych cholernych kuwet musiałem dzisiaj oczyścić? Nalałam sobie szklankę mleka i usiadłam przy stole. - Kiyo twierdzi, że potrzeba po jednej na każdego kota i jeszcze jednej w zapasie. - Wiesz, ja umiem liczyć, Eugenie. To razem sześć kuwet. W domu o powierzchni stu czterdziestu metrów kwadratowych. Czy sądzisz, że twój chłopak raczy się jeszcze tu pojawić i pomóc? Przesunęłam się nerwowo na siedzeniu. Niezłe pytanie. Po trzech miesiącach związku na odległość i randkowania między Tucson i Phoenix mój chłopak Kiyo postanowił zaoszczędzić półtorej godziny dojeżdżania i znaleźć sobie pracę bliżej mnie. Długo o tym dyskutowaliśmy i wpadliśmy na pomysł, że Kiyo po prostu zamieszka tutaj. Niestety, sprowadził się z całą menażerią: pięcioma kotami i dwoma psami. Taki los dziewczyny weterynarza. Kiyo musiał przygarnąć każdego zwierzaka, który stanął mu na drodze. A ja imion kotów nie byłam w stanie zapamiętać. Cztery z nich nazywały się jak jeźdźcy Apokalipsy, ale naprawdę kojarzyłam tylko fakt, że Głód, jak na ironię, ważył chyba z piętnaście kilogramów. Kolejny problem to fakt, że Kiyo jest lisem - dosłownie i w przenośni. Jego matką była kitsune, czyli japoński lisi demon. Kiyo odziedziczył po niej wszystkie nadprzyrodzone cechy, w tym zadziwiającą siłę i prędkość, a także zdolność do przyjmowania kształtu lisa. W rezultacie od czasu do czasu
słyszał zew natury i czuł potrzebę hasania po okolicy w swojej zwierzęcej postaci. Ponieważ miał akurat krótką przerwę między jedną pracą a drugą, wybrał się na coś w rodzaju wakacji w dziczy. Pogodziłam się z tym, ale po tygodniu zaczynałam się już trochę niepokoić. - Niedługo wróci - rzuciłam niezobowiązująco, nie patrząc Timowi w oczy. - Poza tym możesz w każdej chwili zrezygno- wać z wykonywania prac domowych, tylko zacznij płacić mi czynsz. Na tym właśnie polegał nasz układ. Darmowy dach nad głową w zamian za jedzenie i sprzątanie. Tim nie dawał się łatwo zbyć. - Twoje upodobania co do mężczyzn są dość kontrowersyjne, zdajesz sobie z tego sprawę? Nie miałam specjalnej ochoty zastanawiać się nad tym zbyt głęboko. Poszłam się schronić w pokoju i znaleźć ukojenie w puzzlach przedstawiających Zurych. Układanka leżała na biurku, podobnie jak jeden z kotów. To chyba był Pan Wąsik, jedyny spoza apokaliptycznej czwórki. Zeskakując, zrzucił połowę puzzli. - Głupi kot - mruknęłam. Miłość jednak boli, uznałam. Zdawałam sobie sprawę, że jestem w marudnym nastroju. Niepokój o Kiyo wynikał częściowo z faktu, że część urlopu spędzał w Tamtym Świecie, w towarzystwie swojej eks, która przypadkiem była obezwładniająco piękną królową magicznego kraju...
Czarownictwo, sidhe, oświeceni... wysocy i długowieczni władcy Tamtego Świata byli określani różnymi nazwami. Większość szamanów, w tym ja, nazywa ich po staremu szlachtą. Maiwenn, niegdyś dziewczyna Kiyo, była w dziewiątym miesiącu ciąży i chociaż ich związek się skończył, Kiyo nadal stanowił część jej życia. Westchnęłam. Może Tim miał rację co do moich upodobań. Zapadła noc. Skończyłam układankę, słuchając głośno Def Leppard, co od razu poprawiło mi humor. Właśnie ściszałam muzykę, gdy usłyszałam wrzask Tima: - Ej tam! Przyszedł ten twój Kiju! Bez tchu pobiegłam do sypialni i otworzyłam drzwi. W moją stronę potruchtał rudy lis wielkości wilka. Ogarnęła mnie paląca niemal ulga i z bólem serca popatrzyłam, jak lis zatacza niespokojne kręgi. - Najwyższa pora! - powiedziałam. Miał lśniące pomarańczowe futro i puchaty ogon o białym koniuszku. W złocistych lisich oczach Kiyo zwykle pojawiały się bardzo ludzkie błyski, ale tej nocy niczego podobnego nie widziałam. Przede mną stało spłoszone zwierzę i wiedziałam, że musi minąć sporo czasu, zanim mój chłopak powróci do zwykłej postaci. Potrafił przemieniać się w różne rodzaje lisów, od najpospolitszego małego rudzielca po potężne stwory - takie jak ten, na którego właśnie patrzyłam. Kiedy zbyt długo tkwił
w postaci dużego lisa, przyjęcie ludzkiej formy przysparzało mu więcej trudności. W nadziei że mimo wszystko wkrótce wróci do siebie, rozłożyłam sobie drugą układankę, by się nie nudzić, czekając. Jednak dwie godziny później nic się nie zmieniło. Kiyo zwinął się w kącie w mocno ściśnięty kłębek. Wciąż jednak mnie obserwował. Poczułam się wyczerpana. Poddałam się i włożyłam czerwoną koszulkę nocną, po czym zgasiłam światło i wślizgnęłam się do łóżka. Przynajmniej wyjątkowo udało mi się usnąć bez problemów. Śnił mi się Tamten Świat, a zwłaszcza ten jego rejon, który zadziwiająco przypominał Tucson i otaczającą nas pustynię Sonora. Tyle że tamtoświatowa wersja była jeszcze lepsza. W rajskim Tucson wiecznie świeciło słońce i kwitły kaktusy. Często widziałam to w snach i rano budziłam się pełna tęsknoty za tamtym krajem. Zawsze jednak usiłowałam zignorować to uczucie. Kilka godzin później obudziłam się, czując na plecach dotyk ciepłego, umięśnionego ciała. Silne ręce Kiyo oplotły mnie w pasie. Utonęłam w jego zapachu, mrocznym i piżmowym, a każdy dotyk rozpalał mnie od środka. Kiyo gwałtownie przyciągnął mnie do siebie. Zmiażdżył mi usta pocałunkiem, w którym płonęły namiętność i pożądanie. - Eugenie - jęknął, gdy zdołał w końcu na chwilę oderwać ode mnie wargi choć na parę centymetrów. - Tęskniłem za tobą. O Boże, jak strasznie tęskniłem. Brakowało mi ciebie.
Znów mnie pocałował, chciwie pieszcząc moje ciało, jak gdyby w ten sposób chciał wyrazić swoją tęsknotę. Pogłaskałam dłońmi doskonale jedwabistą skórę, która obudziła we mnie pragnienie. Tej nocy nie było między nami miejsca na delikatność - istniała tylko dzika, pierwotna pasja. Kiyo naparł na mnie z gwałtownością, która płynęła w równej mierze z miłości, co ze zwierzęcej żądzy. Uświadomiłam sobie, że nie odzyskał jeszcze w pełni ludzkiej postaci. Gdy rano się obudziłam, byłam sama w łóżku. Kiyo stał po drugiej stronie sypialni, wciągając dżinsy. Jakiś szósty zmysł podpowiedział mu, że się obudziłam, skierował na mnie wzrok. Przetoczyłam się na bok, czując dotyk pościeli na nagiej skórze. Leniwie i z satysfakcją podziwiałam piękną budowę ciała i seksowne rysy twarzy, jego latynosko- japońskie dziedzictwo. Opalenizna i czarna czupryna Kiyo mocno kontrastowały z jasną karnacją i rudawymi włosami, które ja dostałam po przodkach z północnej Europy. - Wychodzisz? - spytałam. Wczoraj na jego widok moje serce zaczęło tańczyć. Teraz znowu zamarło. - Muszę wracać - powiedział, wygładzając ciemnozieloną koszulkę. Odruchowo przeciągnął dłonią po włosach, które sięgały mu do podbródka. - Przecież wiesz. - Jasne. Oczywiście, że musisz - odparłam o wiele ostrzejszym tonem, niż chciałam. Zmrużył oczy. - Proszę, nie zaczynaj znowu. Nie mogę postąpić inaczej.
- Przykro mi. Jakoś nie potrafię szaleć z radości na myśl o tym, że inna kobieta urodzi ci dziecko. No właśnie. Ta sprawa wiecznie wisiała w powietrzu między nami. Kiyo usiadł przy mnie na łóżku. Miał poważny wzrok. - Ja jednak się cieszę. I chciałbym, żebyś ty także potrafiła cieszyć się razem ze mną. Odwróciłam głowę, by nie okazać zakłopotania. - Cieszę się twoim szczęściem. Chcę, żebyś ty się cieszył... ale... no wiesz, to trudne. - Wiem. - Nachylił się, kładąc mi rękę na karku i wplatając palce we włosy. - W ostatnim tygodniu spędziłeś z nią więcej czasu niż ze mną. - To była konieczność. Już prawie nadszedł czas. - Wiem - powtórzyłam. Wiedziałam, że nie mam powodów do zazdrości. Zachowywałam się małostkowo. Chciałam dzielić z Kiyo radość z narodzin dziecka, ale coś mi to uniemożliwiało. - Eugenie, ja cię kocham. Po prostu cię kocham. Nie ma w tym nic skomplikowanego. - Ale ją także kochasz. - Owszem, jednak nie w taki sposób jak ciebie. Pocałował mnie bardzo delikatnie, zupełnie inaczej niż poprzedniej nocy. Wtuliłam się w niego, a nasz pocałunek
stopniowo nabierał mocy i smaku. W końcu Kiyo bardzo niechętnie oderwał usta. Widziałam pragnienie w jego oczach. Chciał znowu się kochać. To pewnie jakoś świadczyło o moich wdziękach, uznałam. Wygrała jednak odpowiedzialność. Kiyo wyprostował się i wstał. Ja zostałam na łóżku. - Czy zobaczę cię na przyjęciu? - zagadnął neutralnym tonem. - Dobrze, będę - odparłam z westchnieniem. - Dziękuję. - Uśmiechnął się. - To wiele dla mnie znaczy. Pokiwałam głową. Kiyo podszedł do drzwi i odwrócił się do mnie. - Kocham cię. - Ja też cię kocham. Wyszedł, a ja owinęłam się ciaśniej prześcieradłem. Nie czułam żadnej potrzeby, żeby wstać. Niestety, nie mogłam spędzić w łóżku całego dnia. Miałam różne zobowiązania, także obietnicę daną Kiyo. Czekała mnie wycieczka do Tamtego Świata, która wiązała się z odwiedzinami w moim własnym królestwie. Odziedziczyłam je zupełnie niechcący. Widzicie, Maiwenn nie była jedyną królową w życiu Kiyo. A jednak tego dnia miałam na głowie większy kłopot. W porównaniu z nim wizyta w moim kraju wydawała się łatwizną. Musiałam się pokazać na pępkowym przyjęciu u szlachty.
Rozdział 2 Przedostawanie się do Tamtego Świata przychodzi mi łatwiej niż większości ludzi, ale wymaga jednak trochę wysiłku. Spakowałam wszystko, czego potrzebowałam, po czym musiałam pojechać do Parku Narodowego Saguaro i ukryć się w jakimś odległym zakątku. Znalazłam ledwie widoczne krzyżujące się ślady - skrzyżowania to zwykle znak, że w pobliżu znajduje się przejście do Tamtego Świata. Leży on bardzo blisko świata ludzkiego, a w niektórych miejscach granica jest bardzo wąska. Oczywiście takie przepierzenia nie zawsze pozwalają na podróżowanie w obie strony we własnym ciele - ludzie i szlachta czasem muszą przybierać postaci duchów albo żywiołów. Ale ja? W końcu mam w sobie nie tylko ludzką, ale i magiczną krew. Z łatwością pokonywałam więc przejścia w obie strony, chociaż nie pogodziłam się jeszcze z własnym pochodzeniem. Dopiero niedawno odkryłam, że mój ojciec należał do szlachty, i nie zdążyłam tego przetrawić. Stanęłam na rozstaju dróg, przymknęłam oczy, po czym wpadłam w trans podobny do tego, który ogarnął mnie poprzedniego dnia w czasie wypędzania ducha. Wokół mojego ramienia wił się zielonkawy tatuaż przedstawiający węża - hołd dla bogini Hekate, która strzegła bram międzyświatowych i chtonicznej magii. Przywołałam Hekate i czerpiąc z jej mocy, rozciągnęłam ciało poza granice naszego świata. Chwilę później stałam już po drugiej stronie, w pałacu. W dodatku ten pałac należał do mnie.
Szybko otrząsnęłam się po podróży, bo prawie nie odczuwałam już skutków ubocznych takich transferów. Wylądowałam w niewielkim, oszczędnie umeblowanym pokoju. W samym jego środku znajdował się ciężarek do papieru w kształcie królika, z białego kamienia w małe niebieskie kwiatuszki. Wyglądał idio-tycznie, ale w tym króliku kryła się odrobina mojej istoty, dzięki której moje ciało po wyruszeniu z Saguaro - czy z jakiegokolwiek innego punktu startowego - kierowało się do tego miejsca, a nie na drugi koniec Tamtego Świata. Na zewnątrz, w kamiennym korytarzu, rozbrzmiały czyjeś kroki. Chwilę później do komnaty zajrzała jasnooka, młoda kobieta o długich blond włosach. Na mój widok jej usta rozchyliły się w szerokim uśmiechu. - Wasza Wysokość! - wyszeptała w zachwycie, po czym odwróciła się w stronę korytarza. - To królowa! - krzyknęła. - Przybyła nasza królowa! Skrzywiłam się. O rany, czy naprawdę za każdym razem musiałam znosić całe to zamieszanie? Już i tak byłam wściekła, że w ogóle musiałam się tu pojawiać. Obwieściwszy moje przybycie, Nia podbiegła, by uścisnąć mi dłoń. Była jedną z moich służących - chyba powinnam ją nazywać „garderobianą", bo bezustannie troszczyła się o mój wygląd. - Wszystko gotowe do wyprawy do Kraju Wierzb - oznajmiła. - Wybrałam dla pani wspaniałą suknię.
Pokręciłam głową, sięgając do plecaka, który zawsze brałam ze sobą. Szlachta chętnie stroiła się w ciężkie brokatowe kreacje i inne wymyślne szaty. Akurat tego dnia wyjątkowo nie miałam ochoty na nic podobnego. - Wzięłam strój ze sobą. Nia wbiła wzrok w kieckę, którą wyciągnęłam z plecaka, po czym przeniosła spojrzenie na mnie, unosząc wysoko brwi. - Wasza Wysokość raczy żartować, czyż nie? - W jej błękitnych oczach zabłysło błaganie. - Prawda? Zapowiadało się na dłuższą dyskusję, ale do komnaty właśnie wkroczył mały pochód, i to mnie uratowało. Nia nadal spoglądała ponuro na suknię, ale cofnęła się, bym mogła porozmawiać z moim personelem z wyższych szczebli. Szlachta w roli służby, podzielonej na szczeble - trzy miesiące zupełnie nie wystarczyły mi, żeby się do tego przyzwyczaić. Na środek komnaty wyszła wysoka prześliczna kobieta o lśniących czarnych warkoczach. Każdy jej ruch był zarazem atletyczny i pełen wdzięku. Nazywała się Shaya i mogłam na niej polegać bardziej niż na kimkolwiek innym w tym towarzystwie. Była moją regentką, co oznaczało, że odwalała za mnie całą czarną robotę, którą nie chciałam się zajmować. Naprawdę cieszyłam się, że mam kogoś takiego. Przyszedł z nią Rurik, kapitan mojej straży przybocznej. Straż przyboczna pragnęła mi bezustannie towarzyszyć - a ja miałam duży problem, żeby się do niej przyzwyczaić. Moja znajomość z Rurikiem nie zaczęła się najlepiej, po części dlatego, że gdy tylko się poznaliśmy, usiłował mnie zgwałcić.
Miał imponującą budowę ciała i jasnozłote włosy, poza tym znakomicie sprawdził się jako sługa. Często jednak przyłapywałam go na figlach z różnymi kobietami zatrudnionymi w pałacu. Nie omieszkałam bardzo uprzejmie poinformować Rurika, że jeśli któraś z tych pań nie wyraziła pełnej zgody na jego awanse i ja się o tym dowiem, to rozszarpię go na strzępy. Za służbą wkroczyło parę innych osób, urzędników, których odziedziczyłam razem z całym pałacem po zabiciu poprzedniego urzędującego w tym kraju króla. Połowy ich imion nawet sobie nie przypominałam. - Witaj z powrotem - odezwała się Shaya z uśmiechem. Nie zachowywała się tak histerycznie jak Nia, ale ona też wydawała się szczerze uradowana moim widokiem. - Wasza Wysokość - zamruczeli pozostali, zginając się w ukłonie. Zaczekali, aż usiądę na krześle, po czym sami zajęli miejsca. - Nia powiedziała, że jesteśmy gotowi do drogi? - spytałam, nie potrafiąc ukryć obrzydzenia na myśl o czekającej mnie wycieczce. - Owszem - potwierdziła Shaya. - Czekamy tylko na twoje rozkazy. Możemy tam dotrzeć w spokojnym tempie w jakieś trzy godziny. Jęknęłam.
- Trzy godziny? Przecież to obłęd. Gdybym wybrała inną bramę we własnym świecie, zajęłoby mi to połowę mniej czasu. Regentka popatrzyła na mnie z pobłażaniem, bo już kilka razy odbyłyśmy tę dyskusję. - Nie możesz zjawić się na dworze królowej Maiwenn bez swojej świty. Rurik usadowił się wygodnie na krześle i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To część twojego image'u, Wasza Wysokość. Potarłam oczy. - No dobra. Jak tam chcecie. Są jakieś wieści o Jasmine? Uśmiech Rurika przygasł. - Nie. Nasi wysłannicy wciąż przeszukują kraj, ale niczego nie znaleźli. - Niewiarygodne. Potraficie ożywiać drzewa i unosić kamienie w powietrze, ale nie daliście rady znaleźć jednej rozkapryszonej nastolatki? - Znajdziemy twoją siostrę, pani - odparł ponuro Rurik. Chyba była to dla niego kwestia honoru. - To może trochę potrwać, ale w końcu ją znajdziemy. Przytaknęłam, bo co mogłam innego zrobić. To czekanie doprowadzało mnie do szału. Każda mijająca minuta oznaczała, że Jasmine, która miała tylko piętnaście lat, mogła zyskać kolejną szansę na zajście w ciążę i wypełnienie proroctwa, zgodnie z którym jej potomkowi przeznaczone
było podbić ludzki świat. Mnie też dotyczyła ta przepowiednia, ale byłam na tyle mądra, żeby stosować antykoncepcję. - Coś jeszcze? Co słychać poza tym? Shaya zmusiła się do przybrania obojętnego wyrazu twarzy. - Radzimy sobie, pani. Jej głos był równie bezbarwny jak mina, ale na twarzach pozostałych widziałam wyraźnie źle skrywaną dezaprobatę. Nie podobało im się, że zaniedbuję swoje obowiązki jako królowa. Podejrzewałam, że Shaya także mnie potępia, ale jednak oszczędziła mi szczegółów wszystkich codziennych zmartwień Kraju Cierni. Wiedziała, że naprawdę nie chcę o nich słyszeć, a moje pytanie ma charakter kurtuazyjny. Dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo upał daje się wszystkim we znaki. Moja służba spływała potem. - O rany, ale gorąco - powiedziałam. Wszyscy popatrzyli na mnie tak wymownie, że poczułam się jak idiotka. Czego się spodziewałam? Kiedy podbiłam ten kraj, ukształtował się zgodnie z moją wolą, przybierając taką postać, jaką ja uważałam za najwspanialszą - czyli postać pustyni Sonora. Pałac się nie zmienił, pozostał twierdzą z grubych bloków kamieni. Czarnych kamieni. Takie kamienie pochłaniały gorące powietrze jak gąbki i nie zapewniały odpowiedniej wentylacji. Podobne budowle bardziej pasowałyby do chłodnych i zamglonych klimatów.
Ten kraj był zieleńszy i bardziej nadający się do życia za panowania poprzedniego władcy, Ezona. Między Ezonem a mną doszło do sporych tarć, bo on usiłował zapłodnić Jasmine i przy okazji spróbować też szczęścia ze mną w nadziei, że zostanie ojcem księcia, który podbije ludzi. W dodatku był po prostu dupkiem. Zabiłam go w uczciwej walce, a gdy umiera władca jakiegoś kraju kraj ten szuka sobie kogoś potężnego, by nad nim panował. Tym kimś okazałam się ja. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, przejęłam królestwo pod swoją pieczę i w tej samej chwili właśnie przemieniło się ono w replikę Tucson. Dopiero teraz zrozumiałam, jak strasznie żyło się tu moim poddanym. Szlachta nie znała większości wynalazków mojego świata Na przykład klimatyzacji i elektrycznych wiatraków. W tym kraju prawdopodobnie wszyscy piekli się żywcem, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak gwałtowna przemiana klimatu nastąpiła po objęciu przeze mnie rządów. Czując wyrzuty sumienia, sięgnęłam umysłem po otaczające mnie powietrze. Przez chwilę nic się nie działo, po czym udało mi się uchwycić cząstki wilgoci wiszące w przestrzeni. Nie było ich wiele, ale jakieś znalazłam. Zassałam do komnaty wilgoć z sąsiednich pomieszczeń - które pewnie zamieniły się w piece. W naszym pomieszczeniu zrobiło się jednak bardziej parno, a temperatura trochę opadła. Przeszył mnie dreszcz, jak zwykle gdy korzystałam z mocy odziedziczonej po szlacheckich przodkach.
Ostrożnie spróbowałam poruszyć powietrzem, by wywołać coś w rodzaju wietrzyku. Nic z tego. Ta sztuczka udała mi się wcześniej tylko raz i nigdy nie zdołałam jej powtórzyć. Shaya domyśliła się, co zrobiłam, i uśmiechnęła do mnie krzywo. - Dziękuję, Wasza Królewska Mość. Uśmiechnęłam się także, po czym wstałam. Cały dwór skwapliwie zerwał się na nogi, więc pokazałam im gestem, zeby usiedli z powrotem. - Zaczekajcie tutaj, jeśli chcecie. Powinno byc trochę chłodniej jeszcze przez jakiś czas. Ja idę załatwić... sprawy... Potem ruszamy. Wyszłam na jeden z dziedzińców - szeroki taras, który szczerze uwielbiałam. Na jego skraju rosły kaktusy saguaro i kwitnące kolczaste grusze. Na straży stały cierniowe drzewa o fioletowych kwiatach - to od nich wzięła się nazwa kraju. Pomiędzy nimi kwitły meskity, wypełniając powietrze słodkim aromatem. Tu i ówdzie przelatywały jak fruwające klejnoty małe kolibry. Przycupnęłam na jednym ze stopni prowadzących do ogrodów i przymknęłam oczy. Właśnie po to tu wróciłam. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy więcej bym się tu nie pojawiła. Jednak Kraj Cierni przywiązał się do mnie i teraz był mój. To ode mnie zależało jego przetrwanie. Nie do końca rozumiałam, na czym polega mój związek z tą ziemią, ale
wiedziałam, że nie da się go rozerwać. Właśnie z tego powodu pojawiała się w moich snach. Nie mogłam przed tym uciec. Słońce chłostało mnie promieniami, przypominając o tym, że w końcu zawsze stajemy bezbronni wobec natury. Rozluźniłam się i wkrótce poczułam, jak wkrada się we mnie duch tej ziemi. Zawsze początkowo dziwiło mnie to uczucie, ale szybko się do niego przyzwyczajałam, jak gdyby było to coś zupełnie normalnego. Kraj stawał się mną, a ja stawałam się krajem. Byliśmy jednym i żadne z nas nie mogło istnieć bez drugiego. Przytomność odzyskałam chyba prawie po godzinie. Wstałam, otrząsając się z transu, po czym przerwałam tę więź z ziemią - chociaż czułam, że i tak zawsze noszę ją w sobie. Wystarczyła godzina zjednoczenia, by królestwo odzyskało siły. Spełniłam swój obowiązek. Wkrótce potem całą drużyną wyruszyliśmy do Kraju Wierzb. Jazda konna należała do sztuk, które musiałam opanować błyskawicznie, bo w tym świecie nie bardzo można było sobie poradzić bez niej. Szlachta nie uznawała samochodów ani samolotów. Towarzyszyli mi Shaya, Rurik i Nia, a także około dwunastu oficerów straży. Żołnierze jechali spokojnie, czujnie rozglądając się na boki i osłaniając nas ze wszystkich stron. Rurik od czasu do czasu szczekliwie wydawał jakiś rozkaz, ale głównie zajmował się pogaduszkami z Shayą i flirtowaniem z Nią. Ja nigdy nie byłam orłem w tej dziedzinie,
więc przysłuchiwałam się tylko ich rozmowom, które bawiły mnie bardziej, niż chciałam to przyznać. Był późny poranek, więc słońce nie miało dla nas litości. Radziłam sobie lepiej niż inni dzięki szortom i okularom. Kobiety nosiły lekkie sukienki, ale mężczyźni w pełnych skórzanych zbrojach musieli bardzo cierpieć. Nikt się jednak nie skarżył, nawet Rurik, chociaż pot spływał im po twarzach. W tej sytuacji pierwsze przekroczenie granicy kraju przyniosło nam ulgę. Jedną z niezwykłych cech Tamtego Świata jest to, że ma pofałdowaną strukturę. Kiedy wyruszałam z mojego królestwa i wędrowałam prosto przed siebie, mogłam, nie schodząc z kursu, wielokrotnie odwiedzać te same kraje, w tym swój własny. Przybyliśmy do Kraju Dębów - i w tej samej chwili zapomnieliśmy, że Kraj Cierni w ogóle istnieje. Nawet przestało go być widać. Jeden ze strażników na moment stracił surową samokontrolę i wydał z siebie głośny wiwat - który wszystkich roz-śmieszył. Owiała nas chłodna, niemal przenikliwie zimna bryza. W Kraju Dębów panowała dojrzała jesień, która rozpalała liście drzew, nadając im jaskrawe barwy. Było pięknie i klimat o wiele mniej dawał nam się we znaki, ale miałam cichą nadzieję, że prędko opuścimy to królestwo. Miałam z nim zbyt wiele kłopotliwych wspomnień. I faktycznie, nie minęło wiele czasu, nim znów znaleźliśmy się w Kraju Cierni i zderzyliśmy się ze ścianą bezlitosnego upału. Miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko, ale moi towarzysze zapewniali mnie, że trzymamy się wyznaczonego