GARTH NIX
Mister Monday
Klucze do Królestwa
Tom 1
Przełożyła Małgorzata Hesko
Kłodzińska
Dla Anny i Thomasa
i całej mojej rodziny oraz przyjaciół
Prolog
Próbowali unicestwić Ostatnią Wolę, lecz zabrakło im mocy. Zniszczyli ją zatem na dwa
sposoby. Została podarta, a strzępy grubego pergaminu rozproszyły się w czasie i
przestrzeni. Zniszczyli ją także duchowo, gdyż nie zostało wypełnione ani jedno jej
postanowienie.
Gdyby zdradzieccy Wykonawcy zdołali postawić na swoim, postanowień Woli nigdy by
nie zrealizowano. Na wszelki wypadek komplet siedmiu jej fragmentów został starannie
ukryty.
Pierwszy, a zarazem najmniejszy fragment zatopiono w przejrzystym monokrysztale,
twardszym od diamentu. Kryształ znalazł się w szkatule z hartowanego szkła, szkatułę
zamknięto w klatce ze srebra i malachitu, a klatka trafiła na wygasłe słońce na krańcu
Czasu.
Wartę wokół niej pełniło dwunastu Strażników ze stali. Każdy z nich stał na jednej z cyfr
zegara wyżłobionego stałym światłem w ciemnej masie martwej gwiazdy.
Strażników stworzono wyłącznie do pilnowania fragmentu. Z grubsza przypominali
ludzi, lecz byli od nich dwukrotnie wyżsi, a ich skóra wykonana była z lśniącej stali.
Szybcy i gibcy niczym koty, nie mieli dłoni, zastąpiły je sterczące z nadgarstków ostrza.
Każdy Strażnik nadzorował obszar pomiędzy własną godziną a następną; dowódca
czuwał nad rejonem między dwunastą a pierwszą.
Nadzór nad metalowymi Strażnikami sprawował doborowy oddział Inspektorów, istot
niższych, które nie ośmieliłyby się kwestionować poczynań niszczycieli Woli. Raz na sto
lat na gwieździe stawiał się jeden z Inspektorów, aby sprawdzić, czy wszystko jest w
porządku i czy cząstka dokumentu spoczywa bezpiecznie w kryjówce.
W ostatnich wiekach Inspektorzy popadli w rutynę. Zazwyczaj ograniczali się do
przybycia, zerknięcia na klatkę, szkatułę i kryształ, po czym pozdrawiali Strażników i już
ich nie było. Strażnicy, którzy od dziesięciu tysiącleci posłusznie maszerowali między
pełnymi godzinami na tarczy zegara, nie pochwalali tak lekceważącego stosunku do
służby. Składanie skarg nie leżało jednak w ich naturze, zresztą nie mieliby jak się do
tego zabrać. W razie konieczności mogli jedynie bić na alarm, lecz na tym koniec.
Strażnicy widzieli wielu Inspektorów, którzy pojawiali się i znikali. Nikt inny ich nie
odwiedzał. Nikt nie próbował wykraść ani odzyskać cząstki Woli. Innymi słowy, przez
dziesięć tysięcy lat nie wydarzyło się zupełnie nic.
Wreszcie pewnego dnia, który niczym się nie różnił od trzech i pół miliona przeszłych
dni, zjawił się Inspektor poważniej traktujący swe obowiązki. Przybył całkiem zwyczajnie,
po prostu zmaterializował się obok tarczy zegara. W trakcie teleportacji przekrzywił mu
się cylinder, w dłoni kurczowo ściskał upoważnienie, tak by wyraźnie widać było złotą
pieczęć. Na widok nieznajomego Strażnicy drgnęli, a ich ostrza zadrżały niecierpliwie.
Upoważnienie i pieczęć tylko połowicznie uwiarygodniały przybysza. Zawsze istniała
możliwość, że nieznajomy nie wyrecytuj hasła ustalonego przez poprzedniego
Inspektora. Wówczas Strażnicy nareszcie mogliby puścić broń w ruch.
Rzecz jasna, mieli obowiązek zapewnić Inspektorowi chwilę wytchnienia. Podróż w
czasie i przestrzeni mogła bowiem zmęczyć wędrowców, nawet nieśmiertelnych.
Ten Inspektor wyglądał dość marnie. Miał typowe ludzkie kształty, charakterystyczne
dla szybko tyjącego mężczyzny w średnim wieku. Odziany był w granatowy surdut,
wyświecony na łokciach i poplamiony atramentem na prawym mankiecie. Biała koszula
nie porażała śnieżną bielą, niedbale zawiązany krawat nie maskował odprutego
kołnierzyka, a cylinder był wiekowy i pognieciony. Gdy Inspektor go uchylił, by
pozdrowić Strażników, ze środka wypadła owinięta w gazetę kanapka. Inspektor chwycił
ją i wcisnął do wewnętrznej kieszeni surduta, a potem wypowiedział hasło.
–Siarka, kadzidło i dwa selery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery – wyrecytował
ostrożnie i ponownie uniósł upoważnienie, by zaprezentować pieczęć.
W odpowiedzi Strażnik Dwunastej Godziny obrócił się w miejscu. Skrzyżował broń ze
zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy ostrzeniu noży. Inspektor wzdrygnął się i zasalutował.
–Podejdź, Inspektorze – wezwał go Strażnik. Była to dokładnie połowa słów, które
wypowiadał przy każdej takiej wizycie.
Przybysz skinął głową i ostrożnie zszedł z podróżnego talerza na zmrożoną ciemność
wygasłej gwiazdy. Na wszelki wypadek nosił Obuwie Niematerialne (dla niepoznaki
wyglądające jak bambosze), które niwelowało zniekształcające działanie ciemnej masy
ostygłej gwiazdy, choć jego przełożony zaklinał się, że upoważnienie i pieczęć stanowią
dostateczną ochronę. Przystanął, by podnieść podróżny talerz, gdyż był to jego
ulubiony duży półmisek z kruchej porcelany kostnej, zdobiony motywami owoców, a nie
typowy, wątpliwej urody dysk z polerowanego elektrum. Korzystanie z porcelanowego
półmiska wiązało się z niebezpieczeństwem, gdyż łatwo się tłukł, ale za to ładnie
wyglądał, co miało duże znaczenie dla Inspektora.
Nawet Inspektorzy nie mogli przekraczać granicy wewnętrznego kręgu tarczy zegara,
gdzie cyfry podkreślono złotą linią. Także i ten Inspektor ostrożnie minął Strażnika
Dwunastej Godziny i znieruchomiał tuż przed granicą. Srebrna klatka wyglądała solidnie,
a szkatuła ze szkła była nienaruszona i idealnie przezroczysta. Inspektor wyraźnie
dostrzegał kryształ w jej wnętrzu, tam gdzie być powinien.
–Zdaje się, że wszystko jest w porządku – mruknął. Z ulgą wyciągnął puzderko ukryte w
kieszeni surduta, otworzył je pstryknięciem palca i wprawnym ruchem przeniósł
szczyptę tabaki do prawego nozdrza. Tabaka była świeża, otrzymał ją w upominku od
przełożonego.
–Wszystko, aaa, aaa, w porządku – powtórzył i kichnął potężnie. Zachwiał się cały –
przez chwilę wydawało się, że straci równowagę i przekroczy złotą linię. Strażnicy
błyskawicznie rzucili się w kierunku Inspektora. Ostrza Strażnika Dwunastej Godziny
zatrzymały się o centymetr od twarzy nieszczęśnika, który rozpaczliwie wymachiwał
ramionami, próbując odzyskać równowagę.
W końcu mu się udało i znieruchomiał po właściwej stronie.
–Najmocniej przepraszam, paskudny nałóg! – pisnął i odrzucił tabakierę na bezpieczną
odległość. – jestem Inspektorem, pamiętajcie! Oto upoważnienie! Patrzcie na pieczęć!
Strażnicy powrócili do patrolowania swoich rewirów. Strażnik Dwunastej Godziny
opuścił ramiona, jego ostrza nie zagrażały już przybyszowi.
Inspektor wydobył z rękawa wielką pocerowaną chustkę i osuszył twarz. Kiedy ocierał
pot, wydało mu się, że coś mignęło na cyferblacie. Owo coś było małe, drobne i ciemne.
Inspektor zamrugał oczyma i schował chustkę, nic już jednak nie dostrzegł.
–Chyba nie ma tu niczego, co należałoby uwzględnić w raporcie? – spytał nerwowo.
Inspektorem został niedawno. Przez tysiąclecie bez czterech wieków był tylko
Inspektorem Czwartego Stopnia. Wcześniej, niemal od Zarania Dziejów, piastował
stanowisko Trzeciego Odźwiernego Portalu. A jeszcze wcześniej…
–Sytuacja bez zmian – oznajmił Strażnik Dwunastej Godziny, tym samym wykorzystując
resztę zasobu słów.
Inspektor uprzejmie uchylił cylindra, ale przez cały czas bił się z myślami. Coś
wyczuwał. Coś odbiegało od normy, jednak kara za wszczęcie fałszywego alarmu była
zbyt straszna, aby ryzykować. Mógł zostać zdegradowany do rangi Odźwiernego albo,
co gorsza, przejść transformację w cielesnego. Straciłby moc oraz pamięć i trafiłby
gdzieś na Poślednie Królestwa jako śmiertelne, zwyczajne niemowlę.
Naturalnie, za przeoczenie czegoś istotnego groziła o wiele poważniejsza kara. Mógł
zostać cielesnym, lecz nawet nie przypominać istoty ludzkiej, albo trafić do świata, w
którym brak inteligentnych form życia. To i tak nie byłoby najgorsze. Istniały znacznie
dotkliwsze kary, o tych jednak bał się nawet myśleć.
Inspektor ponownie zerknął na klatkę, szklaną szkatułę i kryształ, wydobył z kieszeni
teatralną lornetkę i przyłożył ją do oczu. Wciąż nie dostrzegał nic niepokojącego.
Pomyślał, że przecież Strażnicy z pewnością zauważyliby, gdyby coś się stało.
Zszedł z cyferblatu i odchrząknął.
–Wszystko w porządku, dobra robota, Strażnicy – oświadczył. – Hasło dla następnego
Inspektora brzmi: „Oset, palma, dębów szpalery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery",
jasne? Doskonale. Na mnie pora.
Strażnik Dwunastej Godziny zasalutował. Inspektor ponownie uchylił cylindra, obrócił
się na pięcie i położył na ziemi podróżny talerz, po czym wypowiedział słowa, które miały
przenieść go do Domu. Zgodnie z przepisami miał obowiązek stawić się w Urzędzie
Zjawisk Niezwykłych na cztery tysiące piętnastym piętrze i złożyć sprawozdanie, lecz był
roztrzęsiony i chciał wrócić jak najszybciej na dwa tysiące dziesiąte, do swojego
przytulnego gabinetu, by wypić gorącą herbatę.
–Z ponurej gwiazdy mroku do jasnej lampy mocy, do moich komnat i z dala od nocy! –
zakomenderował.
Zanim zdążył wejść na półmisek, coś małego, cienkiego i czarnego jak smoła przedarło
się przez złotą linię, pomknęło między nogami Strażnika Dwunastej Godziny, po lewym
Niematerialnym Bucie Inspektora i wpadło na talerz. Glazurowane niebieskie i zielone
rysunki owoców zabłysły, a naczynie wraz z czarną plamką zniknęło w kłębach gęstego,
cuchnącego dymu.
–Alarm! Alarm! – krzyknęli Strażnicy. Opuścili tarczę zegara i zaczęli kłębić się wokół
zdematerializowanego talerza. Ostrzami cięli powietrze na wszystkie strony, a dzwonki
dwunastu nieprawdopodobnie głośnych budzików rozlegały się z głębi ich metalowych
ciał. Inspektor odsunął się od Strażników, nerwowo żując rąbek chusteczki i łkając.
Wiedział, czym była ta czarna plamka. Ze zgrozą rozpoznał ją, kiedy mignęła mu przed
oczami.
Był to odręcznie napisany werset. Tekst z fragmentu, który powinien spoczywać
zatopiony w krysztale, zamknięty w niezniszczalnej szkatule ze srebra i malachitu,
przylepionej do powierzchni wygasłego słońca i strzeżonej przez metalowych
Strażników.
Tyle że powyższe nie było już prawdą.
Jeden z fragmentów Woli umknął, tylko i wyłącznie z winy Inspektora.
Na domiar złego dotknął go, przeniknął jego ciało przez Niematerialny But. Teraz
Inspektor wiedział, choć nie powinien, co zawiera tekst. Co gorsza, Wola nakazała mu
wypełnić jego prawdziwe obowiązki. Po raz pierwszy od tysiącleci Inspektor miał
świadomość, jak fatalny obrót przybrały sprawy.
–Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi – wyszeptał
Inspektor. – Do czasu kiedy Dziedzic lub jego przedstawiciele nakażą Poniedziałkowi
przekazanie powierzonych Mu wszelkich urzędów, własności, praw i wyposażenia.
Strażnicy nie zrozumieli jego słów, a może nawet ich nie słyszeli w jazgocie
wewnętrznych alarmów. Rozproszyli się, bezowocnie przetrząsając powierzchnię
wygasłej gwiazdy. Ich oczy emitowały strumienie jaskrawego światła, które przenikało
mrok. Gwiazda nie była duża, liczyła sobie nie więcej niż tysiąc metrów średnicy, lecz
zaginiony fragment już dawno z niej zniknął. Inspektor wiedział, że zguba opuściła jego
komnaty i przedostała się prosto do Domu.
–Muszę wracać – powiedział do siebie. – Wola będzie potrzebowała pomocy. Podróżny
talerz przepadł, więc czeka mnie długa droga.
Sięgnął do surduta i wyciągnął z niego parę zabrudzonych skrzydeł, niemal równie
dużych jak on sam. Inspektor nie korzystał z nich od bardzo dawna, więc zaskoczył go
ich kiepski stan. Pióra powyginały się i pożółkły, a lotki wyglądały wyjątkowo niesolidnie.
Inspektor przypiął skrzydła i kilka razy machnął nimi na próbę, żeby sprawdzić, czy
jeszcze działają. Nie zauważył nagłego błysku światła na cyferblacie ani też dwóch
postaci, które pojawiły się wraz z błyskiem. Miały ludzkie kształty, zgodnie z modą
obowiązującą w Domu. Przybysze byli jednak wyżsi, szczuplejsi i przystojniejsi niż
Inspektor. Ubrani byli w eleganckie czarne surduty i śnieżnobiałe koszule z wysokimi
kołnierzykami, a do tego wyjątkowo gustowne krawaty ciemnoczerwonej barwy, o
odcień jaśniejsze od ciemnych jedwabnych kamizelek. Ich cylindry połyskiwały czernią, a
w dłoniach trzymali bogato zdobione laski z kości słoniowej, zwieńczone srebrnymi
gałkami.
–Dokąd to, Inspektorze? – spytał wyższy z przybyszów.
Wstrząśnięty Inspektor odwrócił się raptownie, a jego skrzydła opadły.
–Pragnę się stawić do raportu – wyjaśnił słabym głosem. – Jak widać. Do… do moich
bezpośrednich przełożonych… i do… do Poniedziałkowej Jutrzenki, a nawet do Pana
Poniedziałka, jeśli sobie zażyczy…
–Pan Poniedziałek wkrótce o wszystkim się dowie – zapewnił go wyższy dżentelmen. –
Wie pan, kim jesteśmy?
Inspektor pokręcił głową. Nieznajomi zajmowali bardzo wysoką pozycję w Domu, co
jasno wynikało z ich strojów oraz mocy, którą emanowali. Nie znał jednak ani ich
nazwisk, ani stanowisk.
–Czy panowie są z sześciotysięcznego piętra? Z biura zarządu Pana Poniedziałka?
Wyższy jegomość uśmiechnął się i wyciągnął papier z kieszeni kamizelki. Trzymany
przez niego dokument rozłożył się samoczynnie, a pieczęć na nim zalśniła tak jaskrawym
światłem, że Inspektor musiał zasłonić twarz ramieniem i pochylić głowę.
–Jak pan widzi, służymy znaczniejszemu panu niż Poniedziałek – powiedział
dżentelmen. – Proszę z nami.
Inspektor przełknął ślinę i niepewnie ruszył przed siebie. Jeden z mężczyzn płynnym
ruchem wciągnął na dłonie śnieżnobiałe rękawiczki i strzepnął skrzydła Inspektora, które
skurczyły się do rozmiarów skrzydeł gołębia. Wtedy schował je do beżowej koperty,
która pojawiła się znikąd. Przygniótł ją kciukiem, czemu towarzyszył odgłos
skwierczenia, a potem wręczył kopertę Inspektorowi. Gdy ten przyciskał ją do piersi i
nerwowo spoglądał na nieznajomych, pojawił się na niej napis: DOWÓD RZECZOWY.
Obaj dżentelmeni jednocześnie narysowali laskami drzwi w powietrzu. Gdy skończyli,
przestrzeń na moment zamigotała, a następnie zastygła w formie wejścia do windy, z
przesuwaną metalową kratą i przyciskiem z brązu. Jeden z mężczyzn wcisnął guzik i za
kratą nagle pojawiła się winda.
–Nie jestem upoważniony do korzystania z windy dla kierownictwa, z pewnością nie
powyżej Archiwum, dotyczy to także schodów, wyciągu i dziwodrogi – wydukał
Inspektor. – Zdecydowanie nie wolno mi… zjeżdżać poniżej Atramentowych Piwnic.
Dżentelmeni odciągnęli kratę i gestem nakazali Inspektorowi wejść do środka. Kabina
była wyłożona ciemnozielonym aksamitem, jedną ścianę w całości pokrywały niewielkie
przyciski z brązu.
–Nie wybieramy się na dół, prawda? – spytał Inspektor ledwie słyszalnym głosem.
Wyższy jegomość uśmiechnął się zimno, lecz jego oczy pozostały nieruchome. Uniósł
rękę, która z potwornym szczęknięciem rozciągnęła się o parę metrów, aby dosięgnąć
przycisku na samej górze z prawej strony.
–Tam? – spytał Inspektor z podziwem, którego nie stłumił nawet strach. Wyczuwał
wpływ Woli na siebie, lecz wiedział, że teraz nie ma szansy Jej pomóc. Słowa, które
zbiegły, musiały sobie radzić same.
–Na samą górę?
–Tak – potwierdzili dżentelmeni jednogłośnie i wspólnymi siłami zaciągnęli kratę.
Rozdział 1
Był to pierwszy dzień Arthura Penhaligona w nowej szkole i nic nie szło tak, jak
powinno. Nie dość, że zaczynał dwa tygodnie później niż wszyscy, to na dodatek był w
tej szkole zupełnie nowy. Jego rodzina dopiero sprowadziła się do miasta, nikogo więc
nie znał i nie miał pojęcia o miejscowych zwyczajach, które mogłyby ułatwić mu życie.
Nie wiedział na przykład, że w każdy poniedziałek tuż przed lunchem siódma klasa
wyrusza na bieg przełajowy. Tak jak dzisiaj. Bieg był obowiązkowy, chyba że rodzice
ucznia ustalili inaczej – z odpowiednim wyprzedzeniem.
Arthur usiłował wyjaśnić panu od WF-u, że dopiero co wydobrzał po serii wyjątkowo
poważnych ataków astmy i że zaledwie kilka tygodni temu leżał w szpitalu. Poza tym miał
na sobie kretyński szkolny mundurek, czyli szare spodnie i białą koszulę z krawatem, a
do tego skórzane buty. Nie mógł biegać w takim stroju.
Może dlatego że pozostała czterdziestka dzieciaków darła się i uganiała za sobą, tylko
druga część skargi Arthura dotarła do uszu nauczyciela, pana Weightmana.
–Posłuchaj, mały, tutaj obowiązuje zasada, że wszyscy biegną, bez względu na strój! –
warknął pedagog. – Chyba że jesteś chory.
–Jestem chory! – zapewnił go Arthur, ale jego słowa zagłuszył wrzask. Dwie
dziewczyny zaczęty szarpać się za włosy i próbowały kopać się nawzajem po nogach.
Weightman wydarł się na nie i dmuchnął w gwizdek.
–Spokój! Susan, natychmiast puść Tanię! Dobra, znacie trasę. Prawą prostą bieżni
boiska, przez park, dookoła pomnika, z powrotem przez park i lewą prostą bieżni.
Pierwsza trójka wcześniej idzie na lunch, ostatnia zamiata salę gimnastyczną. Zbiórka w
szeregu. Powiedziałem, że zbiórka w szeregu, koniec krzyków! Rick, cofnij się. Gotowi?
Biegniecie na gwizdek.
Nie, nie jestem gotowy pomyślał Arthur. Nie chciał jednak jeszcze bardziej zwracać na
siebie uwagi następnymi skargami ani też odmową udziału w biegu. I tak był tu obcy,
zapowiadało się, że niezbyt szybko znajdzie przyjaciół, chociaż tego pragnął. Ale był
optymistą, jakoś sobie poradzi.
Spojrzał na drugą stronę boiska, za którym rozpościerał się gęsty las, niewątpliwie
nazywany parkiem, choć bardziej przypominał dżunglę. Wszystko się tam mogło
zdarzyć. Na przykład mógł odpocząć. Pocieszał się, że dystans do parku pokona bez
problemu.
Na wszelki wypadek wymacał w kieszeni inhalator i zacisnął palce na chłodnej, kojącej
tulei z metalu i plastiku. Nie chciał z niej korzystać, nie chciał uzależnić się od leku.
Ostatnim razem jednak trafił do szpitala, bo zbyt późno użył inhalatora. Obiecał
rodzicom, że taka sytuacja nigdy się nie powtórzy.
Weightman zagwizdał przeciągle, co spowodowało skrajnie różne reakcje uczniów.
Grupa najroślejszych, najbardziej osiłkowatych chłopców wystrzeliła przed siebie niczym
z procy, wrzeszcząc i popychając się nawzajem. Gromada atletycznych dziewczyn,
wyższych i bardziej długonogich niż chłopcy w ich wieku, wystartowała z
kilkusekundowym opóźnieniem. Wszystkie zgodnie zadzierały nosy ignorując wulgarne
zaczepki małp, z którymi były zmuszone chodzić na lekcje.
Niezbyt liczne grupki chłopców oraz dziewczyn – podzielone według płci – z mniejszym
lub większym entuzjazmem podążyły za atletkami. Za nimi powlokła się młodzież
niewysportowana, zobojętniała i za bardzo wyluzowana, aby dokądkolwiek biegnąć.
Arthur nie był pewien, do której kategorii zalicza się każda z osób zamykających wyścig.
Zaskoczył samego siebie, bo puścił się biegiem, gdyż zabrakło mu odwagi, aby iść.
Poza tym pan Weightman truchtał już tyłem, aby widzieć spacerowiczów i drzeć się na
nich.
–Mam świadomość, że leserujecie! – ryknął. – Nie zaliczycie zajęć, jeśli się nie
pospieszycie!
Arthur obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić, czy ostrzeżenie poskutkowało. Jeden
dzieciak ruszył niezdarnym biegiem, lecz pozostali zignorowali groźbę nauczyciela.
Weightman odwrócił się z obrzydzeniem i przyspieszył. Wyprzedził Arthura, środkową
grupę biegaczy i szybko dogonił lekkoatletów na przodzie. Arthur zdążył się już
zorientować, że nowy pan od WF-u lubi się ścigać z dziećmi i wygrywać. Pewnie dlatego
że nie ma szansy na zwycięstwo z dorosłymi, pomyślał zgryźliwie.
Przez trzy, może nawet cztery minuty po sprincie Weightmana Arthur dotrzymywał
kroku ostatniej grupce biegaczy i znacznie wyprzedzał piechurów. Doszło jednak do
tego, czego się obawiał: oddychanie sprawiało mu coraz więcej trudności. Płuca się nie
rozszerzały, jakby coś je wypełniło i uniemożliwiało dostęp powietrza. Pozbawiony
niezbędnego tlenu, Arthur coraz wyraźniej zwalniał, zostawał z tyłu, aż wreszcie ledwie
wyprzedzał spacerowiczów. Gorzej widział, jego oddech stawał się coraz płytszy, aż
wreszcie mógł myśleć tylko o następnym wdechu i o tym, żeby stawiać stopy mniej
więcej jedna przed drugą.
W następnej chwili zorientował się, że jego nogi wcale się nie poruszają, a on sam
wpatruje się w niebo. Leżał na plecach w trawie. Z trudem dotarło do niego, że
najwyraźniej stracił przytomność i upadł.
–Ej, odpoczywasz, czy masz problem? – spytał ktoś. Arthur zamierzał wyjaśnić, że
wszystko w porządku, chociaż część jego umysłu alarmowała niczym syrena straży
pożarnej, że zdecydowanie nic nie jest w porządku. Z jego ust nie wydobyło się ani jedno
słowo, tylko świszczące rzężenie.
Inhalator! Inhalator! Inhalator! – ryknęła syrena w jego głowie. Arthur posłusznie
wepchnął rękę do kieszeni w poszukiwaniu metalowej tulejki z plastikowym ustnikiem.
Usiłował podnieść lekarstwo do ust, lecz gdy zbliżył dłoń do warg, okazało się, że jest
pusta. Inhalator przepadł.
Nagle chłopak poczuł, że ktoś wpycha mu ustnik między wargi. Chłodna mgiełka
wypełniła usta i gardło.
–Ile razy? – zapytał głos.
Trzy, pomyślał Arthur. Dzięki temu odzyska oddech i przynajmniej przeżyje. Zapewne i
tak ponownie wyląduje w szpitalu, a potem przez tydzień, może dwa, będzie dochodził
do siebie w domu.
–Ile razy?
Uświadomił sobie, że nie odpowiedział. Z trudem wyciągnął trzy palce i w nagrodę
dostał jeszcze dwie chmurki lekarstwa. Specyfik zaczynał działać. Płytkimi, syczącymi
oddechami Arthur wprowadzał do płuc powietrze, a wraz z nim tlen, który przenikał do
krwi i mózgu.
Ograniczony, nieznany świat zaczął się odsłaniać niczym krajobraz na scenie za
podnoszoną kurtyną. Zamiast błękitnego nieba otoczonego mrokiem Arthur ujrzał
dwójkę dzieciaków, dziewczynę i chłopaka, z grupki spacerowiczów. Żadne nie miało na
sobie mundurka ani stroju do gimnastyki, tylko czarne dżinsy, koszulki z nazwami
nieznanych mu zespołów muzycznych oraz okulary przeciwsłoneczne. Albo byli
supertrendy i na czasie, albo wręcz przeciwnie. Arthur był zbyt nowy w tej szkole i w
mieście, aby się tego domyślić.
Dziewczyna miała krótką, farbowaną czuprynę, tak jasną, że niemal białą. Chłopak
natomiast nosił włosy długie, ufarbowane na czarno. Mimo tej różnicy wyglądali
zaskakująco podobnie. Skołowany umysł Arthura potrzebował chwili, aby rozwikłać tę
zagadkę: musieli być bliźniakami, a przynajmniej rodzeństwem. Może jedno z nich
zostało na drugi rok w tej samej klasie.
–Ed, dzwoń po pogotowie – rzuciła dziewczyna. To ona podała Arthurowi lekarstwo.
–Ośmiornica zarekwirował mi telefon – odparł chłopak.
–Dobra, biegnij z powrotem do sali – powiedziała dziewczyna. – Ja lecę po Weightmana.
–Niby po co? – zdziwił się Ed. – Nie powinnaś zostać?
–Nie, musimy sprowadzić pomoc – wyjaśniła. – Weightman ma komórkę i pewnie już
wraca. Ty leż i oddychaj.
Ostatnie słowa skierowała do Arthura, który z trudem skinął głową i machnął ręką, aby
biegli. Teraz, gdy jego umysł częściowo odzyskał normalną sprawność, Arthur był
potwornie zażenowany. Pierwszy dzień w nowej szkole, a on nawet nie dotrwał do
lunchu. Kiedy wróci ze szpitala, będzie jeszcze gorzej. Wszyscy uznają go za
beznadziejnego palanta i po miesiącu od rozpoczęcia semestru nie będzie miał szansy
na dogonienie innych w nauce ani na znalezienie kolegów.
Przynajmniej żyję, powiedział sobie. Powinien się z tego cieszyć. Nadal nie potrafił
odetchnąć jak należy i był bardzo osłabiony, lecz zdołał się podeprzeć na łokciu i
rozejrzeć.
Dziewczyna i chłopak w czerni właśnie udowadniali, że potrafią biegać, jeśli im się chce.
Arthur patrzył, jak dziewczyna mija sprintem gromadkę piechurów, niczym wrona
nurkująca w stado wróbli, i wpada między parkowe drzewa. Gdy spojrzał w drugą
stronę, zobaczył Eda znikającego za wysokim ceglanym murem sali gimnastycznej, który
zasłaniał resztę szkolnego budynku.
Wkrótce powinna nadejść pomoc. Arthur próbował zachować spokój. Z trudem usiadł i
skoncentrował się na oddychaniu, powolnym i jak najgłębszym. Przy odrobinie
szczęścia miał szansę nie stracić przytomności. Przede wszystkim nie wolno mu było
wpadać w panikę. Wcześniej doświadczał podobnych sytuacji i dawał sobie radę. W
dłoni ściskał inhalator. Musiał siedzieć cicho i nieruchomo, przezwyciężyć strach.
Błysk światła nieoczekiwanie odwrócił uwagę Arthura od powolnego rachowania
oddechów. Kątem oka dostrzegł jasność i odwrócił się, by sprawdzić, skąd dobiega.
Przez moment sądził, że ponownie traci świadomość, przewraca się i widzi słońce.
Potem zmrużył oczy i stwierdził, że nieznane źródło oślepiającego światła znajduje się na
ziemi, bardzo blisko niego.
Na dodatek poruszało się płynnie po trawie i zbliżało ku niemu, z każdą chwilą
ciemniejąc. Arthur obserwował ze zdumieniem i osłupieniem, jak w świetle pojawia się
ciemna sylwetka. Wreszcie blask zupełnie zanikł i oczom chłopca ukazał się dziwnie
ubrany mężczyzna na osobliwym wózku inwalidzkim, popychanym przez służącego o
równie niezwykłym wyglądzie.
Wózek inwalidzki był podłużny i wąski niczym wanna, z plecionej wikliny. Z przodu
pojazdu doczepiono małe kółko, z tyłu dwa duże. Wszystkie trzy otoczone były
metalowymi obręczami bez gumowych opon ani żadnego innego zabezpieczenia. W
rezultacie wózek – a może wanna albo fotel na kółkach, jakkolwiek by ten pojazd nazwać
– grzązł w trawie.
Mężczyzna na wózku był chudy i blady, jego skóra przypominała bibułę. Wyglądał przy
tym młodo, na nie więcej niż dwadzieścia lat, i był bardzo przystojny, miał symetryczne
rysy twarzy i błękitne oczy, przysłonięte powiekami. Wydawał się bardzo zmęczony.
Jego blond włosy zdobił nietypowy, okrągły kapelusz z frędzlem. Ubranie mężczyzny
skojarzyło się Arthurowi ze strojem do kung-fu, gdyż uszyto je z czerwonego jedwabiu
zdobionego licznymi smokami w kolorze niebieskim. Nogi nieznajomego okrywał pled w
szkocką kratę, a spod niego wystawała para kapci, również z jedwabiu o czerwonej
barwie. Lśniły w słońcu wzorem, na którym Arthur nie potrafił skoncentrować
spojrzenia.
Człowiek popychający wózek wydawał się jeszcze bardziej osobliwy, jakby nie z tego
świata. Trochę przypominał kamerdynera ze starego filmu, a może Nestora z komiksów
o Tintinie, chód zupełnie nie dorównywał mu elegancją. Nosił zbyt obszerny czarny frak
o absurdalnie długich połach, które niemal dotykały ziemi, a przód jego białej koszuli był
sztywny i bardzo twardy, jak z plastiku. Do tego przywdział zrobione na drutach
rękawiczki bez dłoni, częściowo sprute, przez co luźne wełniane nici zwisały mu z
palców. Arthur zauważył z niesmakiem, że obcy ma bardzo długie i żółte paznokcie,
podobnie jak zęby. Był znacznie starszy niż mężczyzna na wózku, jego wiekową twarz
pokrywały zmarszczki i dzioby, a siwe, bardzo długie włosy rosły mu tylko na potylicy.
Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, jednak bez trudu dopchał wózek prosto do
Arthura.
Obaj mężczyźni gawędzili ze sobą, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy z obecności
chłopca lub po prostu go ignorowali.
–Nie mam pojęcia, czemu trzymam cię na górze, Kicholu – burknął mężczyzna na
wózku. – I dlaczego przystaję na twoje niedorzeczne plany.
–Chwileczkę, proszę pana – obruszył się domniemany kamerdyner, najwyraźniej zwany
Kicholem. Gdy mężczyźni się zbliżyli, Arthur zauważył, że nos Kichola jest czerwonawy i
pokryty lśniącą siateczką popękanych naczyń krwionośnych. – To nie plan, to
przezorność. Nie chcemy, by Wola nas niepokoiła, prawda?
–Chyba nie – wymamrotał młody człowiek, ziewnął szeroko i zamknął oczy. – jesteś
pewien, że znajdziemy tutaj kogoś odpowiedniego?
–To jasne jak słońce – zapewnił go Kichol. – Nawet jaśniejsze, bo ze słońcami różnie
bywa. Osobiście nastawiałem zegary, aby znaleźć kogoś odpowiedniego na skraju
nieskończoności. Przekaże mu pan Klucz, on umrze, pan dostanie Klucz z powrotem.
Następne dziesięć tysięcy lat bez kłopotów, a Wola nie będzie miała zastrzeżeń, bo
przekaże pan Klucz jednemu z potencjalnych dziedziców.
–To niesłychanie irytujące. – Młody mężczyzna ponownie szeroko ziewnął. – Brak mi
energii. Bieganina mnie wyczerpała, podobnie jak absurdalne pytania tych na górze.
Skąd mogę wiedzieć, który fragment Woli uciekł? Nie zamierzam spisywać raportu.
Opadłem z sił. Powiem ci, że najchętniej uciąłbym sobie drzemkę…
–Nie teraz, nie teraz – zaprotestował gwałtownie Kichol. Osłonił oczy brudną dłonią i
rozejrzał się dookoła. O dziwo, najwyraźniej nie dostrzegał Arthura, chociaż ten siedział
tuż przed nim. – Jesteśmy prawie na miejscu.
–Jesteśmy całkiem na miejscu – poprawił go młody człowiek chłodno i wskazał palcem
Arthura, zupełnie jakby chłopak nagle pojawił się znikąd. – O to chodzi?
Kichol puścił wózek i podszedł do Arthura. Przy próbie uśmiechu jeszcze bardziej
obnażył żółte zęby. Niektóre były wyszczerbione, a wszystkie – wyglądały na ostre i
przypominały psie kły.
–Witaj, chłopcze – powiedział. – Ukłoń się Panu Poniedziałkowi.
Arthur nie odrywał od niego oczu. To z pewnością nieznane skutki uboczne, pomyślał.
Niedobór tlenu. Halucynacje.
W następnej chwili poczuł, jak twarda, koścista dłoń chwyta go za głowę i kilkakrotnie
zgina mu szyję. W ten sposób Kichol zmusił go do ukłonu przed mężczyzną na wózku
inwalidzkim. Wstrząs towarzyszący nieprzyjemnemu dotykowi sprawił, że Arthur się
rozkaszlał i stracił całą z trudem odzyskaną kontrolę nad oddechem. Teraz naprawdę
spanikował i wcale nie mógł oddychać.
–Przyprowadź go – polecił Pan Poniedziałek. Westchnął ze znużeniem i wychylił się za
boczną poręcz wózka, podczas gdy Kichol bez najmniejszego wysiłku chwycił Arthura
dwoma palcami za kark i zawlókł do młodego mężczyzny.
–Masz pewność, że ten tutaj umrze natychmiast? – spytał Pan Poniedziałek i wyciągnął
rękę, aby ująć Arthura pod brodę i spojrzeć mu w twarz. W przeciwieństwie do Kichola,
Pan Poniedziałek miał czyste dłonie i obcięte paznokcie. Dotknął Arthura bardzo lekko,
lecz chłopiec poczuł, że nie może się poruszyć, zupełnie jakby nieznajomy przycisnął
nerw odpowiedzialny za paraliż całego ciała.
Nie puszczając karku chłopca, Kichol jedną ręką pogmerał w kieszeni. Wydobył z niej
kilka pomiętych skrawków papieru, które zawisły w powietrzu, zupełnie jakby rozłożył je
na niewidzialnym biurku. Pospiesznie poukładał fragmenty, wygładził i zbliżył do policzka
Arthura. Papier zalśnił jasnoniebieskim światłem i pojawiły się na nim wypisane złotymi
literami imię i nazwisko chłopca.
–To on, bez wątpienia – oświadczył Kichol. Wepchnął skrawek papieru do kieszeni, a
pozostałe same do niej powędrowały, jak połączone sznurkiem. – Arthur Penhaligon.
Lada moment powinien kopnąć w kalendarz. Niech mu pan lepiej przekaże Klucz.
Pan Poniedziałek ponownie ziewnął i puścił brodę Arthura. Niespiesznie sięgnął do
lewego rękawa jedwabnej szaty i wydobył zeń cienki metalowy szpikulec, który
przypominał wąski nóż bez rękojeści. Chłopak gapił się na przedmiot, rozum i wzrok
ponownie zaczęły mu szwankować od niedoboru tlenu. Gdzieś w głębi jego umysłu, za
watą zapychającą głowę, rozległ się spanikowany głos, który wcześniej nakazał mu
zastosować inhalator.
Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj!
Chociaż ustąpił dziwny paraliż, spowodowany dotykiem Pana Poniedziałka, uścisk
Kichola nie zelżał ani na chwilę, Arthurowi zaś najzwyczajniej brakowało siły, aby się
uwolnić, – Mocą mi powierzoną, zgodnie z ustaleniami przekazanymi do bla, bla, bla… –
mamrotał Pan Poniedziałek. Mówił zbyt szybko, aby Arthur zrozumiał sens jego
wypowiedzi, i nie zwolnił tempa aż do ostatnich kilku słów. – Niech więc się wypełni
Wola.
Gdy skończył, wyciągnął ostrze przed siebie. Jednocześnie Kichol puścił Arthura, który
osunął się na trawę. Poniedziałek zaśmiał się z wysiłkiem i upuścił ostrze na otwartą
dłoń chłopca. Służący natychmiast zmusił Arthura, by ten zacisnął palce wokół noża,
zgniatając je tak mocno, że metal wbił się w skórę. Chłopak poczuł ból, a towarzyszył mu
nieoczekiwany szok: ponownie mógł oddychać, zupełnie jakby ktoś odkręcił zawór nad
płucami i wpuścił powietrze do środka.
–Jeszcze to drugie – powiedział Kichol niecierpliwie. – Musi mieć komplet.
Poniedziałek spojrzał na sługę i zmarszczył brwi. Z trudem stłumił ziewnięcie i przybrał
gniewny wyraz twarzy.
–Nie możesz się doczekać chwili, w której stracę kontrolę nad Kluczem! Choćby na
parę minut! – zauważył. Już miał wyciągnąć z drugiego rękawa inny przedmiot, lecz się
zawahał. – I za bardzo lubisz wlewać we mnie gorącą brandy z wodą. Zbyt dużo gorącej
brandy z wodą. Może w swoim obecnym stanie wyczerpania nie poświęciłem tej sprawie
dość uwagi…
–Jeśli Wola pana odnajdzie, a pan nie przekaże Klucza stosownemu Dziedzicowi…
–Jeśli Wola mnie odnajdzie… – zadumał się Poniedziałek. – To co z tego wyniknie?
Jeżeli wierzyć raportom, umknęło zaledwie kilka wersów. Ciekawe, jaka moc się w nich
skrywa…
–Bezpieczniej będzie nie sprawdzać – oświadczył Kichol i wytarł nos w rękaw Strach
najwyraźniej wywoływał u niego katar.
–Dysponując całym Kluczem, chłopiec może przeżyć – zauważył Poniedziałek. Po raz
pierwszy wyprostował się na wózku, a z jego oczu zniknęła senność. – Poza tym wydaje
mi się dziwne, że spośród wszystkich moich służących właśnie ty obmyśliłeś ten plan.
–Co w tym dziwnego, sir? – spytał Kichol. Próbował uśmiechnąć się przymilnie, lecz
wyszedł mu jedynie brzydki grymas.
–A to, że ogólnie biorąc, jesteś idiotą! – krzyknął Poniedziałek z wściekłością. Pstryknął
palcem, a wówczas jakaś tajemnicza siła gwałtownie posłała na trawę Kichola i Arthura.
– Po czyjej stronie jesteś, Kicholu? Sprzymierzyłeś się z Potomnymi Dniami, co? Ty i ten
Inspektor, co? I Wola, bezpieczna jak zawsze? Zamierzasz zająć moje miejsce?
–Nie. – Kichol powoli wstał i ruszył ku wózkowi. Z każdym krokiem jego głos się
zmieniał, stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy, grzmiał w oddali. Marszowi
towarzyszył dźwięk trąb, a na skórze Kichola Arthur ujrzał wypisane czarnym
atramentem litery. Tańczyły i układały się w wersy, które przesuwały się po twarzy
służącego niczym żywe, lśniące tatuaże.
–Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi – głosił zarówno
tekst, jak i grzmiący głos dobywający się z gardła Kichola, lecz należący do kogoś
innego. – Do czasu…
Arthur nie mógł uwierzyć, że ociężały Poniedziałek potrafi się tak szybko poruszać.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni coś błyszczącego, co wycelował w Kichola, i
jednocześnie wykrzykiwał jakieś słowa, podobne do grzmotów piorunów. Ich wibracje
przetoczyły się w powietrzu i zatrzęsły ziemią, na której leżał chłopiec.
Rozbłysło światło, ziemią wstrząsnęło, rozległ się stłumiony okrzyk. Arthur nie wiedział,
kto krzyknął: Kichol czy Pan Poniedziałek.
Zamknął oczy. Gdy otworzył je ponownie, Poniedziałek, wózek inwalidzki oraz Kichol
zniknęli. Pozostał jedynie czarny napis, płynący w powietrzu zbyt szybko, aby go
odczytać. Lśniące litery zawirowały spiralnie nad Arthurem, między liniami tekstu
zmaterializowało się coś i spadło, boleśnie uderzając go w głowę.
Była to książeczka, a właściwie cienki notatnik oprawiony w zieloną tkaninę, nie
większy niż dłoń Arthura. Chłopak machinalnie podniósł go i wsunął do kieszeni koszuli.
Potem uniósł głowę i się rozejrzał, lecz drukowane wersety znikły. Pozostały tylko trzy
słowa, które zwolniły, dzięki czemu udało mu się je odczytać: Dziedzic, Poniedziałek,
Wola.
Arthur dostrzegł pana Weightmana pędzącego ku niemu z telefonem przy uchu, a także
szkolną pielęgniarkę, która, znacznie wolniej, biegła od strony sali gimnastycznej. W
dłoni ściskała zestaw pierwszej pomocy. Za Weightmanem pędziła cała grupa uczniów, z
którymi Arthur rozpoczynał zajęcia WF. Nawet piechurzy truchtali.
Arthur popatrzył na nich. Jęknąłby, gdyby potrafił wycisnąć z płuc dostatecznie dużo
powietrza. Zanosiło się na to, że umrze, i na dodatek na oczach wszystkich. Potem
przyjedzie telewizja i każdy będzie miał okazję publicznie powiedzieć o nim coś niby
miłego, lecz w gruncie rzeczy świadczącego o jego beznadziejnej głupocie.
Nagle uświadomił sobie, że może oddychać. Jego mózg przez pewien czas szwankował
ze względu na brak tlenu, nachodziły go wizje, ale inhalator zrobił swoje i pomógł mu
przetrwać najgorsze. Teraz Arthur ostrożnie oddychał, warto było znosić ból dłoni…
Popatrzył na rękę. Nadal zaciskał ją w pięść, spod małego palca wypływała strużka
krwi. Sądził, że trzyma inhalator, ale to było coś innego. Miał w dłoni dziwny, podłużny
skrawek metalu, ostro zakończony z jednej strony, z drugiej ozdobiony okrągłą pętlą.
Przedmiot był ciężki, wykonany ze srebra i inkrustowany fantazyjnymi wzorami ze złota,
zawijasami i esami-floresami.
Arthur przez chwilę przyglądał mu się, zanim zrozumiał, co to takiego. Trzymał
minutową wskazówkę jakiegoś staroświeckiego zegara. Rzecz była prawdziwa, podobnie
jak notatnik w jego kieszeni. Pan Poniedziałek oraz Kichol zjawili się naprawdę. Nie byli
sennymi majakami, wywołanymi brakiem tlenu.
Weightman i pielęgniarka niemal już do niego dobiegali. Arthur rozejrzał się w
popłochu, szukając miejsca, w którym mógłby ukryć wskazówkę. Wiedział, że jeśli
natychmiast się jej nie pozbędzie, ktoś mu ją odbierze.
W odległości kilku kroków dostrzegł kępę zeschniętej trawy. Podczołgał się bliżej i
wepchnął wskazówkę w ziemię tak głęboko, że wystawała tylko pętla na jej końcu,
ukrytym wśród źdźbeł żółtej murawy.
Gdy tylko pozbył się wskazówki, poczuł gwałtowny ucisk w piersi. Zawór nad płucami
ponownie się zakręcił i uniemożliwił swobodny przepływ powietrza. Arthur się
przetoczył, aby znaleźć się jak najdalej od wskazówki. Nie chciał, aby ktoś ją zobaczył.
Postanowił wrócić po nią jak najszybciej.
Jeśli przeżyje.
Rozdział 2
Dobę po wypadku i dziwnych zdarzeniach poniedziałkowego ranka Arthur nadal leżał w
szpitalu. Przez większość czasu pozostawał nieprzytomny, nawet teraz kręciło mu się w
głowie i nie potrafił zebrać myśli. Chociaż oddech chłopca zasadniczo wrócił do normy,
lekarze wzięli pod uwagę jego wcześniejsze problemy i postanowili zatrzymać go jeszcze
na kilka dni.
Szczęśliwym trafem mama Arthura była cenionym lekarzem i wybitnym naukowcem na
usługach rządu, dzięki czemu rodzina otrzymywała najlepsze świadczenia medyczne, a
specjaliści z całego kraju doskonale znali doktor Emily Penhaligon oraz jej dokonania.
Arthur zawsze korzystał ze świetnej, fachowej opieki i pozostawał pod obserwacją,
podczas gdy osoby w znacznie gorszym stanie wracały do domu. Później miewał z tego
powodu wyrzuty sumienia, lecz w szpitalu czuł się tak fatalnie, że brakowało mu sił na
refleksje.
Ojciec Arthura był muzykiem. Bardzo dobrym muzykiem, choć niekoniecznie
zainteresowanym zarabianiem pieniędzy. Komponował genialne przeboje, a następnie
zapominał, że powinien coś z nimi zrobić. Trzydzieści pięć lat temu grał na gitarze w
słynnym zespole The Ratz i niektórzy wciąż go rozpoznawali. Kiedyś nazywano go
Szczurem Dżumowym, ale już dawno temu powrócił do prawdziwego imienia i nazwiska,
Robert „Bob" Penhaligon. Za swoje dokonania w The Ratz nadal otrzymywał mnóstwo
pieniędzy z tantiem, bo skomponował większość utworów grupy, a niektóre z nich
wielokrotnie nagradzano platynowymi płytami. Rozgłośnie radiowe często emitowały
jego piosenki, a młodzi wykonawcy chętnie korzystali z dorobku Boba, szczególnie
ochoczo czerpiąc z jego popisów gitarowych.
Obecnie Bob Penhaligon opiekował się rodziną i improwizował na jednym ze swoich
trzech pianin lub jednej z dwunastu gitar, podczas gdy Emily Penhaligon spędzała w
laboratorium więcej czasu, niż chciała, badając komputerowo DNA, co przysparzało
niesłychanych korzyści całej ludzkości, ale ograniczało jej kontakt z własną rodziną.
Arthur miał sześcioro rodzeństwa. Najstarsza trójka, dwóch chłopców i dziewczyna,
pochodziła z romansów Boba z trzema różnymi kobietami, które poznał podczas trasy
koncertowej The Ratz. Czwarte dziecko było potomkiem Emily i jej pierwszego męża.
Rodzicami następnej dwójki byli Bob i Emily.
Ostatni pojawił się Arthur, który został adoptowany. Jego biologiczni rodzice byli
lekarzami i pracowali razem z Emily. Zmarli podczas poważnej epidemii grypy,
opanowanej dzięki nowemu lekarstwu, do którego powstania przyczynili się jako
członkowie zespołu badawczego Emily. Arthur miał zaledwie tydzień, kiedy został
sierotą. Przeżył epidemię, ale zapewne po chorobie pozostała mu astma. Oprócz
rodziców nie miał żadnych bliskich krewnych, więc Emily i Bob bez trudu uzyskali zgodę
na adopcję.
Arthurowi nie przeszkadzało, że jest przybranym dzieckiem, czasami jednak wertował
album fotograficzny, jedną z dwóch pamiątek po rodzicach. Drugą była kaseta wideo z
krótkim nagraniem z ich ślubu. Oglądanie go przychodziło mu z olbrzymim trudem.
Epidemia grypy zabrała rodziców Arthura zaledwie półtora roku później i nawet z jego
perspektywy wyglądali absurdalnie młodo. Cieszył się, że w miarę dorastania pod
wieloma względami coraz bardziej ich przypomina. Dzięki temu żyli w nim.
Od wczesnego dzieciństwa wiedział, że został adoptowany. Bob i Emily jednakowo
traktowali wszystkich potomków, którzy uważali się za rodzeństwo. Dzieci nigdy nie
przedstawiały się jako „przyrodni brat" czy „przyrodnia siostra" i nie tłumaczyły, że
najstarszego Erazmuza (urodzonego w czasach rockowej świetności Boba) i
najmłodszego Arthura dzieli dwadzieścia lat. Nie wyjaśniały też, skąd się wzięły różnice
między nimi, na przykład w wyglądzie czy odcieniu skóry. Wszystkie należały do jednej
rodziny, choć tylko najmłodsza trójka jeszcze mieszkała w domu.
Najstarszy z czwórki pozostałych, Erazmuz, służył w wojsku w randze majora i miał
własne dzieci. Staria była cenioną aktorką teatralną, Eminor został muzykiem i zmienił
imię na Patrick, Suzanne uczyła się na uniwersytecie. W domu pozostali: Michaeli,
studentka miejscowego college'u, Eric, uczeń ostatniej klasy liceum, oraz Arthur.
Bob, Michaeli oraz Eric odwiedzili chorego jeszcze poprzedniego wieczoru, a jego
mama wpadła z samego rana, aby sprawdzić, czy nic mu nie jest. Gdy się upewniła, że
wszystko gra, wygłosiła pogadankę o tym, iż lepiej zrobić z siebie kompletną ofermę na
oczach wszystkich, niż umrzeć.
Arthur zawsze wiedział, kiedy nadchodzi mama, bo lekarze i pielęgniarki ściągali do niej
ze wszystkich stron. W rezultacie Emily docierała na miejsce na czele korowodu ośmiu
albo dziewięciu osób w białych kitlach. Chłopiec oswoił się ze świadomością, że jego
matka jest Legendą Medycyny, podobnie jak przywykł do tego, iż jego tata to Legenda
Muzyki.
Ponieważ bliscy Arthura, którzy mieszkali w tym samym mieście, zdążyli go już raz
odwiedzić, nie krył zaskoczenia, kiedy wczesnym popołudniem we wtorek do sali weszły
jeszcze dwie osoby, i to w jego wieku. Z początku ich nie rozpoznał, bo nie nosiły
czarnych ubrań. Potem jednak przypomniał sobie Eda oraz dziewczynę, która pomogła
mu użyć inhalatora. Tym razem oboje ubrani byli w tradycyjne szkolne mundurki, białe
koszule, szare spodnie i niebieskie krawaty.
–Cześć – przywitała się dziewczyna. – Możemy wejść? – spytała od progu.
–Eee, pewnie – wymamrotał Arthur. Czego tych dwoje od niego chciało?
–Wczoraj nie mieliśmy okazji się poznać – wyjaśniła dziewczyna. – Jestem Liść.
–Liz? – spytał Arthur. Dziewczyna dziwnie wymówiła swoje imię.
–Nie, Liść, jak liść z drzewa – powiedziała niechętnie. – Nasi rodzice zmienili imiona,
aby dać wyraz zaangażowaniu w ochronę środowiska.
–Tata każe na siebie mówić Drzewo – dodał chłopiec. – Mnie nazwali Konar, ale nie
używam tego imienia. Mów mi Ed.
–Jasne – odparł Arthur. – Liść i Ed. Mój tata kiedyś nazywał się Szczur Dżumowy.
–Poważnie? – wykrzyknęli Liść i Ed. – Ten z The Ratz?
–Tak. – Arthur był zaskoczony. Zazwyczaj tylko starcy znali ksywy członków The Ratz.
–Interesujemy się muzyką – wyjaśniła Liść na widok jego zdumienia. Popatrzyła na swój
szkolny mundurek. – Dlatego wczoraj nosiliśmy normalne ubrania. W centrum
handlowym w porze lunchu występował Zeus Suit i nie chcieliśmy wyjść na debili.
–I tak nie zdążyliśmy na koncert – westchnął Ed. – Przez ciebie.
–Jak to? – spytał Arthur ostrożnie. – Słuchajcie, naprawdę jestem wam wdzięczny…
–Nie ma sprawy – przerwała mu Liść. – Ed chciał powiedzieć, że nie byliśmy na
koncercie, bo mieliśmy coś ważniejszego do zrobienia po tym, jak oboje… Właściwie jak
ja sama… Zobaczyłam tych dwóch dziwacznych facetów i coś jakby wózek inwalidzki.
–Wózek inwalidzki? Dziwaczni faceci? – powtórzył osłupiały Arthur. Wcześniej
utwierdził się w przekonaniu, że stracił świadomość i wszystko sobie wyobraził, ale nie
chciał weryfikować tego wniosku, sięgając do kieszeni koszuli po notatnik. Koszula
wisiała w szafie.
–Tak, to naprawdę dziwna sprawa – potwierdziła Liść. – Ujrzałam ich, kiedy się pojawili
wraz z błyskiem światła. Zniknęli w taki sam sposób, chwilę przed tym, jak do ciebie
wróciliśmy. To było bardzo dziwne, ale nikt nic nie zauważył, tylko ja. Pewnie dlatego, że
odziedziczyłam dar jasnowidzenia po praprababci. Była irlandzką czarownicą.
–W każdym razie była Irlandką – odezwał się Ed. – Ja tam nie widziałem tego, co ponoć
widziała Liść. Potem wróciliśmy się rozejrzeć i spędziliśmy na miejscu może pięć minut,
kiedy z parku wyszli jacyś faceci i zaczęli powtarzać: „Odejdźcie. Odejdźcie". Dziwni
jacyś, poważnie.
–Mieli twarze jak psie pyski, obwisłe policzki i wredne oczka jak ogary – wtrąciła się
Liść. – Poza tym ohydnie cuchnęło im z ust i nie potrafili powiedzieć nic innego poza:
„Odejdźcie".
–Tak, i bezustannie węszyli. Gdy odchodziliśmy, widziałem, jak jeden padł na kolana i
wąchał. Przyszło ich mnóstwo, co najmniej kilkunastu, a wszyscy nosili meloniki i takie
stroje jak Charlie Chaplin. Okropnie wyglądali, więc wzięliśmy nogi za pas i zgłosiliśmy w
sekretariacie, że na terenie szkoły kręcą się obcy. Przyszedł Ośmiornica, żeby to
sprawdzić, ale ich nie widział, chociaż my przez cały czas mieliśmy ich przed oczami, i w
efekcie zawiesili mnie na tydzień za „marnowanie cennego czasu".
–Mnie tylko na trzy dni – powiedziała Liść.
–Ośmiornica? – spytał Arthur słabym głosem.
–Wicedyrektor Doyle. Nazywamy go Ośmiornicą, bo konfiskuje wszystko, co mu
wpadnie w łapy.
–O co chodzi, Arthur? – zapytała Liść. – Kim byli ci dwaj faceci?
–Nie mam pojęcia – westchnął chłopiec i z zadumą pokręcił głową. – Uznałem, że… że
to halucynacje.
–Może i słusznie – mruknął Ed. – Tyle że oboje je mieliście.
Liść rąbnęła go pięścią w ramię, aż się skrzywił. Widać, że to rodzeństwo, pomyślał
Arthur.
–Chociaż to nie tłumaczy, dlaczego Ośmiornica nie widział facetów w melonikach –
dodał Ed pospiesznie, rozcierając ramię. – Chyba że wszyscy troje doświadczyliśmy
działania jakiegoś gazu albo pyłku kwiatowego.
–Jeśli nie mieliśmy zwidów, to w kieszeni mojej koszuli powinien być mały notatnik –
oświadczył Arthur. – Zajrzyjcie do szafy.
Liść pospiesznie uchyliła drzwi szafy, ale się zawahała.
–Śmiało – zachęcił ją Arthur. – Nosiłem tę koszulę tylko przez parę godzin i prawie
wcale w niej nie biegałem.
–Nie chodzi o smród – mruknęła Liść i wyciągnęła rękę, aby pomacać kieszeń. – Jeśli
tam naprawdę jest notatnik, to znaczy, że faktycznie coś widziałam. Ci faceci o psich
pyskach nieźle mnie wystraszyli, chociaż był dzień, a obok stał Ed…
Zamilkła i cofnęła zaciśniętą na notatniku dłoń. Arthur zwrócił uwagę na jej
polakierowane na czarno paznokcie z czerwonymi smużkami. Przed laty, kiedy jego
ojciec grał w The Ratz, miał takie same paznokcie.
–Dziwny w dotyku – szepnęła Liść i przekazała notatnik Arthurowi. – Elektryzuje.
Drapie.
–Co jest napisane na okładce? – chciał wiedzieć Ed.
–Nie wiem – odparła Liść. Widniały na niej jakieś symbole, ale nie sposób było się w
nich połapać. Z niezrozumiałych przyczyn dziewczyna nie potrafiła skupić na nich uwagi.
Jednocześnie poczuła, że natychmiast musi podać notatnik Arthurowi. – Weź, jest twój.
–Szczerze mówiąc, spadł z nieba – zauważył Arthur i wziął przedmiot. – A raczej wypadł
z wiru utworzonego przez litery… obracające się w powietrzu.
Zerknął na notatnik. Miał twardą okładkę, oklejoną zielonym materiałem, zupełnie jak
stare książki z biblioteki. Na przodzie widniały wypukłe, drukowane litery o złotej barwie,
które z wolna nabierały ostrości i zmieniały kolejność. Arthur kilka razy zamrugał
oczami, kiedy litery wspinały się jedna na drugą i spychały, aby zrobić miejsce i
prawidłowo ułożyć się w słowa.
–Tu jest napisane Kompletny Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości – przeczytał
Arthur na głos. – Litery się poprzestawiały.
–Zaawansowana technika – podsumował Ed, ale nie wydawał się ani przekonujący, ani
przekonany.
–Magia – oznajmiła Liść rzeczowo. – Otwórz.
Arthur spróbował otworzyć książeczkę, ale nie dał rady.
Kartki z pewnością nie były jednak sklejone, bo widział, jak się nieznacznie rozchylają.
Najzwyczajniej nie potrafił jej rozłożyć, chociaż robił to tak gorliwie, że podarłby okładkę
każdej zwykłej książki.
Nagły wysiłek sprawił, że Arthur się rozkaszlał, a potem nie mógł złapać tchu. Czuł
zbliżający się nowy atak astmy i gwałtowny ucisk w płucach. Urządzenie kontrolujące
poziom tlenu we krwi zaczęło piszczeć, a z korytarza dobiegł nerwowy stukot chodaków
pielęgniarki.
–Oho, no to chyba koniec wizyty – mruknęła Liść.
–Czy ci faceci o psich pyskach coś znaleźli? – wyrzęził Arthur pospiesznie. – Metalowy
przedmiot?
–Niby jaki?
–Coś jakby minutowa wskazówka zegara – wykrztusił chłopiec. – Srebrna,
inkrustowana złotem.
Ed i Liść zgodnie pokręcili głowami.
–Dobra, koniec wizyty – oświadczyła pielęgniarka, która weszła do sali. – Mistrz
Penhaligon musi się oszczędzać.
Arthur wykrzywił usta, usłyszawszy ten zwrot. Ed i Liść również się skrzywili, a
dziewczyna zachichotała.
–W porządku, Arthurze. – Pielęgniarka dobrze wiedziała, co się święci. – Wybacz. Cały
ranek spędziłam na pediatrii. A teraz oboje zmykajcie.
–Nie widzieliśmy nic takiego, co opisałeś – powiedział Ed. – A dzisiaj rano po psich…
po psach nie było śladu. Cała bieżnia została przekopana, a trawa ułożona z powrotem.
Nieźle im wyszło, z pewnej odległości nie sposób dostrzec różnicy. Trudno uwierzyć, jak
szybko się uwinęli.
–Cała bieżnia? – powtórzył Arthur. To nie miało sensu. Ukrył wskazówkę zegara gdzieś
w połowie. Gdyby ją znaleźli, z pewnością zaprzestaliby dalszych poszukiwań. A jeśli
maskowali swoje prawdziwe zamiary?
–Żegnam! – oświadczyła pielęgniarka. – Arthurze, pora na zastrzyk.
–Cała! – zapewniła go Liść od progu. – Jeszcze cię odwiedzimy, później.
–Jutro – powiedziała pielęgniarka stanowczo.
Arthur machnął ręką na pożegnanie. Myśli, jedna za drugą, przelatywały mu przez
głowę. Ledwie zwracał uwagę na pielęgniarkę, która kazała mu położyć się na brzuchu,
uniosła idiotyczną szpitalną koszulę i przemyła miejsce, gdzie zamierzała zrobić
zastrzyk.
Pan Poniedziałek i Kichol. Kim byli? Z ich słów wynikało, że wskazówka jest
fragmentem jakiegoś Klucza, który Pan Poniedziałek przekazał Arthurowi w przekonaniu,
że chłopiec umrze. Wówczas Poniedziałek zabrałby Klucz. Cały plan został uknuty przez
Kichola, ale krył się w tym jakiś podstęp. Kicholem sterował ktoś inny. Te gorejące
słowa. Takie same jak na notatniku, Kompletny Atlas, którego i tak nie mógł otworzyć,
więc nie miało znaczenia, jak bardzo jest „kompletny".
Arthur wziął wskazówkę, którą postanowił nazywać Kluczem, ale nie umarł.
Czymkolwiek była, czuł, że nadal do niego należy. Sądził tak, chociaż psiogłowi
mężczyźni w melonikach zapewne wykonywali polecenia Pana Poniedziałka. Jeśli
przekopali całą bieżnię, z pewnością znaleźli Klucz i przekazali go swojemu mocodawcy.
Być może tak wyglądał koniec całej tajemnicy, ale Arthur wcale w to nie wierzył. Nabrał
głębokiej pewności, że to dopiero początek. Nie bez powodu otrzymał Klucz oraz Atlas i
zamierzał zbadać, co się za tym wszystkim kryje. Jego bliscy nie bez powodu twierdzili,
że jest niesłychanie ciekawski. Do tej pory jednak nic nigdy go aż tak nie zainteresowało.
Postanowił, że na początek odzyska Klucz, i wepchnął dłonie pod poduszkę. Nagłe
ukłucie igły sprowadziło go z powrotem na ziemię.
W trakcie zastrzyku rozprostował palce i dotknął jakiegoś zimnego, metalowego
przedmiotu. Przez moment sądził, że to rama łóżka, ale kształt tej rzeczy i materiał, z
którego ją wykonano, świadczyły o czymś innym. Wówczas Arthur zrozumiał, co to
takiego.
NIX GARTH Klucze do krolestwa #1 Pan Poniedziałek
GARTH NIX Mister Monday Klucze do Królestwa Tom 1 Przełożyła Małgorzata Hesko Kłodzińska Dla Anny i Thomasa i całej mojej rodziny oraz przyjaciół Prolog Próbowali unicestwić Ostatnią Wolę, lecz zabrakło im mocy. Zniszczyli ją zatem na dwa sposoby. Została podarta, a strzępy grubego pergaminu rozproszyły się w czasie i przestrzeni. Zniszczyli ją także duchowo, gdyż nie zostało wypełnione ani jedno jej postanowienie. Gdyby zdradzieccy Wykonawcy zdołali postawić na swoim, postanowień Woli nigdy by nie zrealizowano. Na wszelki wypadek komplet siedmiu jej fragmentów został starannie ukryty. Pierwszy, a zarazem najmniejszy fragment zatopiono w przejrzystym monokrysztale, twardszym od diamentu. Kryształ znalazł się w szkatule z hartowanego szkła, szkatułę zamknięto w klatce ze srebra i malachitu, a klatka trafiła na wygasłe słońce na krańcu Czasu. Wartę wokół niej pełniło dwunastu Strażników ze stali. Każdy z nich stał na jednej z cyfr zegara wyżłobionego stałym światłem w ciemnej masie martwej gwiazdy. Strażników stworzono wyłącznie do pilnowania fragmentu. Z grubsza przypominali ludzi, lecz byli od nich dwukrotnie wyżsi, a ich skóra wykonana była z lśniącej stali. Szybcy i gibcy niczym koty, nie mieli dłoni, zastąpiły je sterczące z nadgarstków ostrza. Każdy Strażnik nadzorował obszar pomiędzy własną godziną a następną; dowódca czuwał nad rejonem między dwunastą a pierwszą.
Nadzór nad metalowymi Strażnikami sprawował doborowy oddział Inspektorów, istot niższych, które nie ośmieliłyby się kwestionować poczynań niszczycieli Woli. Raz na sto lat na gwieździe stawiał się jeden z Inspektorów, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i czy cząstka dokumentu spoczywa bezpiecznie w kryjówce. W ostatnich wiekach Inspektorzy popadli w rutynę. Zazwyczaj ograniczali się do przybycia, zerknięcia na klatkę, szkatułę i kryształ, po czym pozdrawiali Strażników i już ich nie było. Strażnicy, którzy od dziesięciu tysiącleci posłusznie maszerowali między pełnymi godzinami na tarczy zegara, nie pochwalali tak lekceważącego stosunku do służby. Składanie skarg nie leżało jednak w ich naturze, zresztą nie mieliby jak się do tego zabrać. W razie konieczności mogli jedynie bić na alarm, lecz na tym koniec. Strażnicy widzieli wielu Inspektorów, którzy pojawiali się i znikali. Nikt inny ich nie odwiedzał. Nikt nie próbował wykraść ani odzyskać cząstki Woli. Innymi słowy, przez dziesięć tysięcy lat nie wydarzyło się zupełnie nic. Wreszcie pewnego dnia, który niczym się nie różnił od trzech i pół miliona przeszłych dni, zjawił się Inspektor poważniej traktujący swe obowiązki. Przybył całkiem zwyczajnie, po prostu zmaterializował się obok tarczy zegara. W trakcie teleportacji przekrzywił mu się cylinder, w dłoni kurczowo ściskał upoważnienie, tak by wyraźnie widać było złotą pieczęć. Na widok nieznajomego Strażnicy drgnęli, a ich ostrza zadrżały niecierpliwie. Upoważnienie i pieczęć tylko połowicznie uwiarygodniały przybysza. Zawsze istniała możliwość, że nieznajomy nie wyrecytuj hasła ustalonego przez poprzedniego Inspektora. Wówczas Strażnicy nareszcie mogliby puścić broń w ruch. Rzecz jasna, mieli obowiązek zapewnić Inspektorowi chwilę wytchnienia. Podróż w czasie i przestrzeni mogła bowiem zmęczyć wędrowców, nawet nieśmiertelnych. Ten Inspektor wyglądał dość marnie. Miał typowe ludzkie kształty, charakterystyczne dla szybko tyjącego mężczyzny w średnim wieku. Odziany był w granatowy surdut, wyświecony na łokciach i poplamiony atramentem na prawym mankiecie. Biała koszula nie porażała śnieżną bielą, niedbale zawiązany krawat nie maskował odprutego kołnierzyka, a cylinder był wiekowy i pognieciony. Gdy Inspektor go uchylił, by pozdrowić Strażników, ze środka wypadła owinięta w gazetę kanapka. Inspektor chwycił ją i wcisnął do wewnętrznej kieszeni surduta, a potem wypowiedział hasło. –Siarka, kadzidło i dwa selery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery – wyrecytował ostrożnie i ponownie uniósł upoważnienie, by zaprezentować pieczęć. W odpowiedzi Strażnik Dwunastej Godziny obrócił się w miejscu. Skrzyżował broń ze zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy ostrzeniu noży. Inspektor wzdrygnął się i zasalutował. –Podejdź, Inspektorze – wezwał go Strażnik. Była to dokładnie połowa słów, które wypowiadał przy każdej takiej wizycie. Przybysz skinął głową i ostrożnie zszedł z podróżnego talerza na zmrożoną ciemność
wygasłej gwiazdy. Na wszelki wypadek nosił Obuwie Niematerialne (dla niepoznaki wyglądające jak bambosze), które niwelowało zniekształcające działanie ciemnej masy ostygłej gwiazdy, choć jego przełożony zaklinał się, że upoważnienie i pieczęć stanowią dostateczną ochronę. Przystanął, by podnieść podróżny talerz, gdyż był to jego ulubiony duży półmisek z kruchej porcelany kostnej, zdobiony motywami owoców, a nie typowy, wątpliwej urody dysk z polerowanego elektrum. Korzystanie z porcelanowego półmiska wiązało się z niebezpieczeństwem, gdyż łatwo się tłukł, ale za to ładnie wyglądał, co miało duże znaczenie dla Inspektora. Nawet Inspektorzy nie mogli przekraczać granicy wewnętrznego kręgu tarczy zegara, gdzie cyfry podkreślono złotą linią. Także i ten Inspektor ostrożnie minął Strażnika Dwunastej Godziny i znieruchomiał tuż przed granicą. Srebrna klatka wyglądała solidnie, a szkatuła ze szkła była nienaruszona i idealnie przezroczysta. Inspektor wyraźnie dostrzegał kryształ w jej wnętrzu, tam gdzie być powinien. –Zdaje się, że wszystko jest w porządku – mruknął. Z ulgą wyciągnął puzderko ukryte w kieszeni surduta, otworzył je pstryknięciem palca i wprawnym ruchem przeniósł szczyptę tabaki do prawego nozdrza. Tabaka była świeża, otrzymał ją w upominku od przełożonego. –Wszystko, aaa, aaa, w porządku – powtórzył i kichnął potężnie. Zachwiał się cały – przez chwilę wydawało się, że straci równowagę i przekroczy złotą linię. Strażnicy błyskawicznie rzucili się w kierunku Inspektora. Ostrza Strażnika Dwunastej Godziny zatrzymały się o centymetr od twarzy nieszczęśnika, który rozpaczliwie wymachiwał ramionami, próbując odzyskać równowagę. W końcu mu się udało i znieruchomiał po właściwej stronie. –Najmocniej przepraszam, paskudny nałóg! – pisnął i odrzucił tabakierę na bezpieczną odległość. – jestem Inspektorem, pamiętajcie! Oto upoważnienie! Patrzcie na pieczęć! Strażnicy powrócili do patrolowania swoich rewirów. Strażnik Dwunastej Godziny opuścił ramiona, jego ostrza nie zagrażały już przybyszowi. Inspektor wydobył z rękawa wielką pocerowaną chustkę i osuszył twarz. Kiedy ocierał pot, wydało mu się, że coś mignęło na cyferblacie. Owo coś było małe, drobne i ciemne. Inspektor zamrugał oczyma i schował chustkę, nic już jednak nie dostrzegł. –Chyba nie ma tu niczego, co należałoby uwzględnić w raporcie? – spytał nerwowo. Inspektorem został niedawno. Przez tysiąclecie bez czterech wieków był tylko Inspektorem Czwartego Stopnia. Wcześniej, niemal od Zarania Dziejów, piastował stanowisko Trzeciego Odźwiernego Portalu. A jeszcze wcześniej… –Sytuacja bez zmian – oznajmił Strażnik Dwunastej Godziny, tym samym wykorzystując resztę zasobu słów. Inspektor uprzejmie uchylił cylindra, ale przez cały czas bił się z myślami. Coś
wyczuwał. Coś odbiegało od normy, jednak kara za wszczęcie fałszywego alarmu była zbyt straszna, aby ryzykować. Mógł zostać zdegradowany do rangi Odźwiernego albo, co gorsza, przejść transformację w cielesnego. Straciłby moc oraz pamięć i trafiłby gdzieś na Poślednie Królestwa jako śmiertelne, zwyczajne niemowlę. Naturalnie, za przeoczenie czegoś istotnego groziła o wiele poważniejsza kara. Mógł zostać cielesnym, lecz nawet nie przypominać istoty ludzkiej, albo trafić do świata, w którym brak inteligentnych form życia. To i tak nie byłoby najgorsze. Istniały znacznie dotkliwsze kary, o tych jednak bał się nawet myśleć. Inspektor ponownie zerknął na klatkę, szklaną szkatułę i kryształ, wydobył z kieszeni teatralną lornetkę i przyłożył ją do oczu. Wciąż nie dostrzegał nic niepokojącego. Pomyślał, że przecież Strażnicy z pewnością zauważyliby, gdyby coś się stało. Zszedł z cyferblatu i odchrząknął. –Wszystko w porządku, dobra robota, Strażnicy – oświadczył. – Hasło dla następnego Inspektora brzmi: „Oset, palma, dębów szpalery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery", jasne? Doskonale. Na mnie pora. Strażnik Dwunastej Godziny zasalutował. Inspektor ponownie uchylił cylindra, obrócił się na pięcie i położył na ziemi podróżny talerz, po czym wypowiedział słowa, które miały przenieść go do Domu. Zgodnie z przepisami miał obowiązek stawić się w Urzędzie Zjawisk Niezwykłych na cztery tysiące piętnastym piętrze i złożyć sprawozdanie, lecz był roztrzęsiony i chciał wrócić jak najszybciej na dwa tysiące dziesiąte, do swojego przytulnego gabinetu, by wypić gorącą herbatę. –Z ponurej gwiazdy mroku do jasnej lampy mocy, do moich komnat i z dala od nocy! – zakomenderował. Zanim zdążył wejść na półmisek, coś małego, cienkiego i czarnego jak smoła przedarło się przez złotą linię, pomknęło między nogami Strażnika Dwunastej Godziny, po lewym Niematerialnym Bucie Inspektora i wpadło na talerz. Glazurowane niebieskie i zielone rysunki owoców zabłysły, a naczynie wraz z czarną plamką zniknęło w kłębach gęstego, cuchnącego dymu. –Alarm! Alarm! – krzyknęli Strażnicy. Opuścili tarczę zegara i zaczęli kłębić się wokół zdematerializowanego talerza. Ostrzami cięli powietrze na wszystkie strony, a dzwonki dwunastu nieprawdopodobnie głośnych budzików rozlegały się z głębi ich metalowych ciał. Inspektor odsunął się od Strażników, nerwowo żując rąbek chusteczki i łkając. Wiedział, czym była ta czarna plamka. Ze zgrozą rozpoznał ją, kiedy mignęła mu przed oczami. Był to odręcznie napisany werset. Tekst z fragmentu, który powinien spoczywać zatopiony w krysztale, zamknięty w niezniszczalnej szkatule ze srebra i malachitu, przylepionej do powierzchni wygasłego słońca i strzeżonej przez metalowych
Strażników. Tyle że powyższe nie było już prawdą. Jeden z fragmentów Woli umknął, tylko i wyłącznie z winy Inspektora. Na domiar złego dotknął go, przeniknął jego ciało przez Niematerialny But. Teraz Inspektor wiedział, choć nie powinien, co zawiera tekst. Co gorsza, Wola nakazała mu wypełnić jego prawdziwe obowiązki. Po raz pierwszy od tysiącleci Inspektor miał świadomość, jak fatalny obrót przybrały sprawy. –Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi – wyszeptał Inspektor. – Do czasu kiedy Dziedzic lub jego przedstawiciele nakażą Poniedziałkowi przekazanie powierzonych Mu wszelkich urzędów, własności, praw i wyposażenia. Strażnicy nie zrozumieli jego słów, a może nawet ich nie słyszeli w jazgocie wewnętrznych alarmów. Rozproszyli się, bezowocnie przetrząsając powierzchnię wygasłej gwiazdy. Ich oczy emitowały strumienie jaskrawego światła, które przenikało mrok. Gwiazda nie była duża, liczyła sobie nie więcej niż tysiąc metrów średnicy, lecz zaginiony fragment już dawno z niej zniknął. Inspektor wiedział, że zguba opuściła jego komnaty i przedostała się prosto do Domu. –Muszę wracać – powiedział do siebie. – Wola będzie potrzebowała pomocy. Podróżny talerz przepadł, więc czeka mnie długa droga. Sięgnął do surduta i wyciągnął z niego parę zabrudzonych skrzydeł, niemal równie dużych jak on sam. Inspektor nie korzystał z nich od bardzo dawna, więc zaskoczył go ich kiepski stan. Pióra powyginały się i pożółkły, a lotki wyglądały wyjątkowo niesolidnie. Inspektor przypiął skrzydła i kilka razy machnął nimi na próbę, żeby sprawdzić, czy jeszcze działają. Nie zauważył nagłego błysku światła na cyferblacie ani też dwóch postaci, które pojawiły się wraz z błyskiem. Miały ludzkie kształty, zgodnie z modą obowiązującą w Domu. Przybysze byli jednak wyżsi, szczuplejsi i przystojniejsi niż Inspektor. Ubrani byli w eleganckie czarne surduty i śnieżnobiałe koszule z wysokimi kołnierzykami, a do tego wyjątkowo gustowne krawaty ciemnoczerwonej barwy, o odcień jaśniejsze od ciemnych jedwabnych kamizelek. Ich cylindry połyskiwały czernią, a w dłoniach trzymali bogato zdobione laski z kości słoniowej, zwieńczone srebrnymi gałkami. –Dokąd to, Inspektorze? – spytał wyższy z przybyszów. Wstrząśnięty Inspektor odwrócił się raptownie, a jego skrzydła opadły. –Pragnę się stawić do raportu – wyjaśnił słabym głosem. – Jak widać. Do… do moich bezpośrednich przełożonych… i do… do Poniedziałkowej Jutrzenki, a nawet do Pana Poniedziałka, jeśli sobie zażyczy… –Pan Poniedziałek wkrótce o wszystkim się dowie – zapewnił go wyższy dżentelmen. –
Wie pan, kim jesteśmy? Inspektor pokręcił głową. Nieznajomi zajmowali bardzo wysoką pozycję w Domu, co jasno wynikało z ich strojów oraz mocy, którą emanowali. Nie znał jednak ani ich nazwisk, ani stanowisk. –Czy panowie są z sześciotysięcznego piętra? Z biura zarządu Pana Poniedziałka? Wyższy jegomość uśmiechnął się i wyciągnął papier z kieszeni kamizelki. Trzymany przez niego dokument rozłożył się samoczynnie, a pieczęć na nim zalśniła tak jaskrawym światłem, że Inspektor musiał zasłonić twarz ramieniem i pochylić głowę. –Jak pan widzi, służymy znaczniejszemu panu niż Poniedziałek – powiedział dżentelmen. – Proszę z nami. Inspektor przełknął ślinę i niepewnie ruszył przed siebie. Jeden z mężczyzn płynnym ruchem wciągnął na dłonie śnieżnobiałe rękawiczki i strzepnął skrzydła Inspektora, które skurczyły się do rozmiarów skrzydeł gołębia. Wtedy schował je do beżowej koperty, która pojawiła się znikąd. Przygniótł ją kciukiem, czemu towarzyszył odgłos skwierczenia, a potem wręczył kopertę Inspektorowi. Gdy ten przyciskał ją do piersi i nerwowo spoglądał na nieznajomych, pojawił się na niej napis: DOWÓD RZECZOWY. Obaj dżentelmeni jednocześnie narysowali laskami drzwi w powietrzu. Gdy skończyli, przestrzeń na moment zamigotała, a następnie zastygła w formie wejścia do windy, z przesuwaną metalową kratą i przyciskiem z brązu. Jeden z mężczyzn wcisnął guzik i za kratą nagle pojawiła się winda. –Nie jestem upoważniony do korzystania z windy dla kierownictwa, z pewnością nie powyżej Archiwum, dotyczy to także schodów, wyciągu i dziwodrogi – wydukał Inspektor. – Zdecydowanie nie wolno mi… zjeżdżać poniżej Atramentowych Piwnic. Dżentelmeni odciągnęli kratę i gestem nakazali Inspektorowi wejść do środka. Kabina była wyłożona ciemnozielonym aksamitem, jedną ścianę w całości pokrywały niewielkie przyciski z brązu. –Nie wybieramy się na dół, prawda? – spytał Inspektor ledwie słyszalnym głosem. Wyższy jegomość uśmiechnął się zimno, lecz jego oczy pozostały nieruchome. Uniósł rękę, która z potwornym szczęknięciem rozciągnęła się o parę metrów, aby dosięgnąć przycisku na samej górze z prawej strony. –Tam? – spytał Inspektor z podziwem, którego nie stłumił nawet strach. Wyczuwał wpływ Woli na siebie, lecz wiedział, że teraz nie ma szansy Jej pomóc. Słowa, które zbiegły, musiały sobie radzić same. –Na samą górę?
–Tak – potwierdzili dżentelmeni jednogłośnie i wspólnymi siłami zaciągnęli kratę.
Rozdział 1 Był to pierwszy dzień Arthura Penhaligona w nowej szkole i nic nie szło tak, jak powinno. Nie dość, że zaczynał dwa tygodnie później niż wszyscy, to na dodatek był w tej szkole zupełnie nowy. Jego rodzina dopiero sprowadziła się do miasta, nikogo więc nie znał i nie miał pojęcia o miejscowych zwyczajach, które mogłyby ułatwić mu życie. Nie wiedział na przykład, że w każdy poniedziałek tuż przed lunchem siódma klasa wyrusza na bieg przełajowy. Tak jak dzisiaj. Bieg był obowiązkowy, chyba że rodzice ucznia ustalili inaczej – z odpowiednim wyprzedzeniem. Arthur usiłował wyjaśnić panu od WF-u, że dopiero co wydobrzał po serii wyjątkowo poważnych ataków astmy i że zaledwie kilka tygodni temu leżał w szpitalu. Poza tym miał na sobie kretyński szkolny mundurek, czyli szare spodnie i białą koszulę z krawatem, a do tego skórzane buty. Nie mógł biegać w takim stroju. Może dlatego że pozostała czterdziestka dzieciaków darła się i uganiała za sobą, tylko druga część skargi Arthura dotarła do uszu nauczyciela, pana Weightmana. –Posłuchaj, mały, tutaj obowiązuje zasada, że wszyscy biegną, bez względu na strój! – warknął pedagog. – Chyba że jesteś chory. –Jestem chory! – zapewnił go Arthur, ale jego słowa zagłuszył wrzask. Dwie dziewczyny zaczęty szarpać się za włosy i próbowały kopać się nawzajem po nogach. Weightman wydarł się na nie i dmuchnął w gwizdek. –Spokój! Susan, natychmiast puść Tanię! Dobra, znacie trasę. Prawą prostą bieżni boiska, przez park, dookoła pomnika, z powrotem przez park i lewą prostą bieżni. Pierwsza trójka wcześniej idzie na lunch, ostatnia zamiata salę gimnastyczną. Zbiórka w szeregu. Powiedziałem, że zbiórka w szeregu, koniec krzyków! Rick, cofnij się. Gotowi? Biegniecie na gwizdek. Nie, nie jestem gotowy pomyślał Arthur. Nie chciał jednak jeszcze bardziej zwracać na siebie uwagi następnymi skargami ani też odmową udziału w biegu. I tak był tu obcy, zapowiadało się, że niezbyt szybko znajdzie przyjaciół, chociaż tego pragnął. Ale był optymistą, jakoś sobie poradzi. Spojrzał na drugą stronę boiska, za którym rozpościerał się gęsty las, niewątpliwie nazywany parkiem, choć bardziej przypominał dżunglę. Wszystko się tam mogło zdarzyć. Na przykład mógł odpocząć. Pocieszał się, że dystans do parku pokona bez problemu. Na wszelki wypadek wymacał w kieszeni inhalator i zacisnął palce na chłodnej, kojącej tulei z metalu i plastiku. Nie chciał z niej korzystać, nie chciał uzależnić się od leku. Ostatnim razem jednak trafił do szpitala, bo zbyt późno użył inhalatora. Obiecał rodzicom, że taka sytuacja nigdy się nie powtórzy.
Weightman zagwizdał przeciągle, co spowodowało skrajnie różne reakcje uczniów. Grupa najroślejszych, najbardziej osiłkowatych chłopców wystrzeliła przed siebie niczym z procy, wrzeszcząc i popychając się nawzajem. Gromada atletycznych dziewczyn, wyższych i bardziej długonogich niż chłopcy w ich wieku, wystartowała z kilkusekundowym opóźnieniem. Wszystkie zgodnie zadzierały nosy ignorując wulgarne zaczepki małp, z którymi były zmuszone chodzić na lekcje. Niezbyt liczne grupki chłopców oraz dziewczyn – podzielone według płci – z mniejszym lub większym entuzjazmem podążyły za atletkami. Za nimi powlokła się młodzież niewysportowana, zobojętniała i za bardzo wyluzowana, aby dokądkolwiek biegnąć. Arthur nie był pewien, do której kategorii zalicza się każda z osób zamykających wyścig. Zaskoczył samego siebie, bo puścił się biegiem, gdyż zabrakło mu odwagi, aby iść. Poza tym pan Weightman truchtał już tyłem, aby widzieć spacerowiczów i drzeć się na nich. –Mam świadomość, że leserujecie! – ryknął. – Nie zaliczycie zajęć, jeśli się nie pospieszycie! Arthur obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić, czy ostrzeżenie poskutkowało. Jeden dzieciak ruszył niezdarnym biegiem, lecz pozostali zignorowali groźbę nauczyciela. Weightman odwrócił się z obrzydzeniem i przyspieszył. Wyprzedził Arthura, środkową grupę biegaczy i szybko dogonił lekkoatletów na przodzie. Arthur zdążył się już zorientować, że nowy pan od WF-u lubi się ścigać z dziećmi i wygrywać. Pewnie dlatego że nie ma szansy na zwycięstwo z dorosłymi, pomyślał zgryźliwie. Przez trzy, może nawet cztery minuty po sprincie Weightmana Arthur dotrzymywał kroku ostatniej grupce biegaczy i znacznie wyprzedzał piechurów. Doszło jednak do tego, czego się obawiał: oddychanie sprawiało mu coraz więcej trudności. Płuca się nie rozszerzały, jakby coś je wypełniło i uniemożliwiało dostęp powietrza. Pozbawiony niezbędnego tlenu, Arthur coraz wyraźniej zwalniał, zostawał z tyłu, aż wreszcie ledwie wyprzedzał spacerowiczów. Gorzej widział, jego oddech stawał się coraz płytszy, aż wreszcie mógł myśleć tylko o następnym wdechu i o tym, żeby stawiać stopy mniej więcej jedna przed drugą. W następnej chwili zorientował się, że jego nogi wcale się nie poruszają, a on sam wpatruje się w niebo. Leżał na plecach w trawie. Z trudem dotarło do niego, że najwyraźniej stracił przytomność i upadł. –Ej, odpoczywasz, czy masz problem? – spytał ktoś. Arthur zamierzał wyjaśnić, że wszystko w porządku, chociaż część jego umysłu alarmowała niczym syrena straży pożarnej, że zdecydowanie nic nie jest w porządku. Z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo, tylko świszczące rzężenie. Inhalator! Inhalator! Inhalator! – ryknęła syrena w jego głowie. Arthur posłusznie wepchnął rękę do kieszeni w poszukiwaniu metalowej tulejki z plastikowym ustnikiem.
Usiłował podnieść lekarstwo do ust, lecz gdy zbliżył dłoń do warg, okazało się, że jest pusta. Inhalator przepadł. Nagle chłopak poczuł, że ktoś wpycha mu ustnik między wargi. Chłodna mgiełka wypełniła usta i gardło. –Ile razy? – zapytał głos. Trzy, pomyślał Arthur. Dzięki temu odzyska oddech i przynajmniej przeżyje. Zapewne i tak ponownie wyląduje w szpitalu, a potem przez tydzień, może dwa, będzie dochodził do siebie w domu. –Ile razy? Uświadomił sobie, że nie odpowiedział. Z trudem wyciągnął trzy palce i w nagrodę dostał jeszcze dwie chmurki lekarstwa. Specyfik zaczynał działać. Płytkimi, syczącymi oddechami Arthur wprowadzał do płuc powietrze, a wraz z nim tlen, który przenikał do krwi i mózgu. Ograniczony, nieznany świat zaczął się odsłaniać niczym krajobraz na scenie za podnoszoną kurtyną. Zamiast błękitnego nieba otoczonego mrokiem Arthur ujrzał dwójkę dzieciaków, dziewczynę i chłopaka, z grupki spacerowiczów. Żadne nie miało na sobie mundurka ani stroju do gimnastyki, tylko czarne dżinsy, koszulki z nazwami nieznanych mu zespołów muzycznych oraz okulary przeciwsłoneczne. Albo byli supertrendy i na czasie, albo wręcz przeciwnie. Arthur był zbyt nowy w tej szkole i w mieście, aby się tego domyślić. Dziewczyna miała krótką, farbowaną czuprynę, tak jasną, że niemal białą. Chłopak natomiast nosił włosy długie, ufarbowane na czarno. Mimo tej różnicy wyglądali zaskakująco podobnie. Skołowany umysł Arthura potrzebował chwili, aby rozwikłać tę zagadkę: musieli być bliźniakami, a przynajmniej rodzeństwem. Może jedno z nich zostało na drugi rok w tej samej klasie. –Ed, dzwoń po pogotowie – rzuciła dziewczyna. To ona podała Arthurowi lekarstwo. –Ośmiornica zarekwirował mi telefon – odparł chłopak. –Dobra, biegnij z powrotem do sali – powiedziała dziewczyna. – Ja lecę po Weightmana. –Niby po co? – zdziwił się Ed. – Nie powinnaś zostać? –Nie, musimy sprowadzić pomoc – wyjaśniła. – Weightman ma komórkę i pewnie już wraca. Ty leż i oddychaj. Ostatnie słowa skierowała do Arthura, który z trudem skinął głową i machnął ręką, aby biegli. Teraz, gdy jego umysł częściowo odzyskał normalną sprawność, Arthur był potwornie zażenowany. Pierwszy dzień w nowej szkole, a on nawet nie dotrwał do
lunchu. Kiedy wróci ze szpitala, będzie jeszcze gorzej. Wszyscy uznają go za beznadziejnego palanta i po miesiącu od rozpoczęcia semestru nie będzie miał szansy na dogonienie innych w nauce ani na znalezienie kolegów. Przynajmniej żyję, powiedział sobie. Powinien się z tego cieszyć. Nadal nie potrafił odetchnąć jak należy i był bardzo osłabiony, lecz zdołał się podeprzeć na łokciu i rozejrzeć. Dziewczyna i chłopak w czerni właśnie udowadniali, że potrafią biegać, jeśli im się chce. Arthur patrzył, jak dziewczyna mija sprintem gromadkę piechurów, niczym wrona nurkująca w stado wróbli, i wpada między parkowe drzewa. Gdy spojrzał w drugą stronę, zobaczył Eda znikającego za wysokim ceglanym murem sali gimnastycznej, który zasłaniał resztę szkolnego budynku. Wkrótce powinna nadejść pomoc. Arthur próbował zachować spokój. Z trudem usiadł i skoncentrował się na oddychaniu, powolnym i jak najgłębszym. Przy odrobinie szczęścia miał szansę nie stracić przytomności. Przede wszystkim nie wolno mu było wpadać w panikę. Wcześniej doświadczał podobnych sytuacji i dawał sobie radę. W dłoni ściskał inhalator. Musiał siedzieć cicho i nieruchomo, przezwyciężyć strach. Błysk światła nieoczekiwanie odwrócił uwagę Arthura od powolnego rachowania oddechów. Kątem oka dostrzegł jasność i odwrócił się, by sprawdzić, skąd dobiega. Przez moment sądził, że ponownie traci świadomość, przewraca się i widzi słońce. Potem zmrużył oczy i stwierdził, że nieznane źródło oślepiającego światła znajduje się na ziemi, bardzo blisko niego. Na dodatek poruszało się płynnie po trawie i zbliżało ku niemu, z każdą chwilą ciemniejąc. Arthur obserwował ze zdumieniem i osłupieniem, jak w świetle pojawia się ciemna sylwetka. Wreszcie blask zupełnie zanikł i oczom chłopca ukazał się dziwnie ubrany mężczyzna na osobliwym wózku inwalidzkim, popychanym przez służącego o równie niezwykłym wyglądzie. Wózek inwalidzki był podłużny i wąski niczym wanna, z plecionej wikliny. Z przodu pojazdu doczepiono małe kółko, z tyłu dwa duże. Wszystkie trzy otoczone były metalowymi obręczami bez gumowych opon ani żadnego innego zabezpieczenia. W rezultacie wózek – a może wanna albo fotel na kółkach, jakkolwiek by ten pojazd nazwać – grzązł w trawie. Mężczyzna na wózku był chudy i blady, jego skóra przypominała bibułę. Wyglądał przy tym młodo, na nie więcej niż dwadzieścia lat, i był bardzo przystojny, miał symetryczne rysy twarzy i błękitne oczy, przysłonięte powiekami. Wydawał się bardzo zmęczony. Jego blond włosy zdobił nietypowy, okrągły kapelusz z frędzlem. Ubranie mężczyzny skojarzyło się Arthurowi ze strojem do kung-fu, gdyż uszyto je z czerwonego jedwabiu zdobionego licznymi smokami w kolorze niebieskim. Nogi nieznajomego okrywał pled w szkocką kratę, a spod niego wystawała para kapci, również z jedwabiu o czerwonej barwie. Lśniły w słońcu wzorem, na którym Arthur nie potrafił skoncentrować
spojrzenia. Człowiek popychający wózek wydawał się jeszcze bardziej osobliwy, jakby nie z tego świata. Trochę przypominał kamerdynera ze starego filmu, a może Nestora z komiksów o Tintinie, chód zupełnie nie dorównywał mu elegancją. Nosił zbyt obszerny czarny frak o absurdalnie długich połach, które niemal dotykały ziemi, a przód jego białej koszuli był sztywny i bardzo twardy, jak z plastiku. Do tego przywdział zrobione na drutach rękawiczki bez dłoni, częściowo sprute, przez co luźne wełniane nici zwisały mu z palców. Arthur zauważył z niesmakiem, że obcy ma bardzo długie i żółte paznokcie, podobnie jak zęby. Był znacznie starszy niż mężczyzna na wózku, jego wiekową twarz pokrywały zmarszczki i dzioby, a siwe, bardzo długie włosy rosły mu tylko na potylicy. Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, jednak bez trudu dopchał wózek prosto do Arthura. Obaj mężczyźni gawędzili ze sobą, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy z obecności chłopca lub po prostu go ignorowali. –Nie mam pojęcia, czemu trzymam cię na górze, Kicholu – burknął mężczyzna na wózku. – I dlaczego przystaję na twoje niedorzeczne plany. –Chwileczkę, proszę pana – obruszył się domniemany kamerdyner, najwyraźniej zwany Kicholem. Gdy mężczyźni się zbliżyli, Arthur zauważył, że nos Kichola jest czerwonawy i pokryty lśniącą siateczką popękanych naczyń krwionośnych. – To nie plan, to przezorność. Nie chcemy, by Wola nas niepokoiła, prawda? –Chyba nie – wymamrotał młody człowiek, ziewnął szeroko i zamknął oczy. – jesteś pewien, że znajdziemy tutaj kogoś odpowiedniego? –To jasne jak słońce – zapewnił go Kichol. – Nawet jaśniejsze, bo ze słońcami różnie bywa. Osobiście nastawiałem zegary, aby znaleźć kogoś odpowiedniego na skraju nieskończoności. Przekaże mu pan Klucz, on umrze, pan dostanie Klucz z powrotem. Następne dziesięć tysięcy lat bez kłopotów, a Wola nie będzie miała zastrzeżeń, bo przekaże pan Klucz jednemu z potencjalnych dziedziców. –To niesłychanie irytujące. – Młody mężczyzna ponownie szeroko ziewnął. – Brak mi energii. Bieganina mnie wyczerpała, podobnie jak absurdalne pytania tych na górze. Skąd mogę wiedzieć, który fragment Woli uciekł? Nie zamierzam spisywać raportu. Opadłem z sił. Powiem ci, że najchętniej uciąłbym sobie drzemkę… –Nie teraz, nie teraz – zaprotestował gwałtownie Kichol. Osłonił oczy brudną dłonią i rozejrzał się dookoła. O dziwo, najwyraźniej nie dostrzegał Arthura, chociaż ten siedział tuż przed nim. – Jesteśmy prawie na miejscu. –Jesteśmy całkiem na miejscu – poprawił go młody człowiek chłodno i wskazał palcem Arthura, zupełnie jakby chłopak nagle pojawił się znikąd. – O to chodzi? Kichol puścił wózek i podszedł do Arthura. Przy próbie uśmiechu jeszcze bardziej
obnażył żółte zęby. Niektóre były wyszczerbione, a wszystkie – wyglądały na ostre i przypominały psie kły. –Witaj, chłopcze – powiedział. – Ukłoń się Panu Poniedziałkowi. Arthur nie odrywał od niego oczu. To z pewnością nieznane skutki uboczne, pomyślał. Niedobór tlenu. Halucynacje. W następnej chwili poczuł, jak twarda, koścista dłoń chwyta go za głowę i kilkakrotnie zgina mu szyję. W ten sposób Kichol zmusił go do ukłonu przed mężczyzną na wózku inwalidzkim. Wstrząs towarzyszący nieprzyjemnemu dotykowi sprawił, że Arthur się rozkaszlał i stracił całą z trudem odzyskaną kontrolę nad oddechem. Teraz naprawdę spanikował i wcale nie mógł oddychać. –Przyprowadź go – polecił Pan Poniedziałek. Westchnął ze znużeniem i wychylił się za boczną poręcz wózka, podczas gdy Kichol bez najmniejszego wysiłku chwycił Arthura dwoma palcami za kark i zawlókł do młodego mężczyzny. –Masz pewność, że ten tutaj umrze natychmiast? – spytał Pan Poniedziałek i wyciągnął rękę, aby ująć Arthura pod brodę i spojrzeć mu w twarz. W przeciwieństwie do Kichola, Pan Poniedziałek miał czyste dłonie i obcięte paznokcie. Dotknął Arthura bardzo lekko, lecz chłopiec poczuł, że nie może się poruszyć, zupełnie jakby nieznajomy przycisnął nerw odpowiedzialny za paraliż całego ciała. Nie puszczając karku chłopca, Kichol jedną ręką pogmerał w kieszeni. Wydobył z niej kilka pomiętych skrawków papieru, które zawisły w powietrzu, zupełnie jakby rozłożył je na niewidzialnym biurku. Pospiesznie poukładał fragmenty, wygładził i zbliżył do policzka Arthura. Papier zalśnił jasnoniebieskim światłem i pojawiły się na nim wypisane złotymi literami imię i nazwisko chłopca. –To on, bez wątpienia – oświadczył Kichol. Wepchnął skrawek papieru do kieszeni, a pozostałe same do niej powędrowały, jak połączone sznurkiem. – Arthur Penhaligon. Lada moment powinien kopnąć w kalendarz. Niech mu pan lepiej przekaże Klucz. Pan Poniedziałek ponownie ziewnął i puścił brodę Arthura. Niespiesznie sięgnął do lewego rękawa jedwabnej szaty i wydobył zeń cienki metalowy szpikulec, który przypominał wąski nóż bez rękojeści. Chłopak gapił się na przedmiot, rozum i wzrok ponownie zaczęły mu szwankować od niedoboru tlenu. Gdzieś w głębi jego umysłu, za watą zapychającą głowę, rozległ się spanikowany głos, który wcześniej nakazał mu zastosować inhalator. Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj! Chociaż ustąpił dziwny paraliż, spowodowany dotykiem Pana Poniedziałka, uścisk Kichola nie zelżał ani na chwilę, Arthurowi zaś najzwyczajniej brakowało siły, aby się uwolnić, – Mocą mi powierzoną, zgodnie z ustaleniami przekazanymi do bla, bla, bla… –
mamrotał Pan Poniedziałek. Mówił zbyt szybko, aby Arthur zrozumiał sens jego wypowiedzi, i nie zwolnił tempa aż do ostatnich kilku słów. – Niech więc się wypełni Wola. Gdy skończył, wyciągnął ostrze przed siebie. Jednocześnie Kichol puścił Arthura, który osunął się na trawę. Poniedziałek zaśmiał się z wysiłkiem i upuścił ostrze na otwartą dłoń chłopca. Służący natychmiast zmusił Arthura, by ten zacisnął palce wokół noża, zgniatając je tak mocno, że metal wbił się w skórę. Chłopak poczuł ból, a towarzyszył mu nieoczekiwany szok: ponownie mógł oddychać, zupełnie jakby ktoś odkręcił zawór nad płucami i wpuścił powietrze do środka. –Jeszcze to drugie – powiedział Kichol niecierpliwie. – Musi mieć komplet. Poniedziałek spojrzał na sługę i zmarszczył brwi. Z trudem stłumił ziewnięcie i przybrał gniewny wyraz twarzy. –Nie możesz się doczekać chwili, w której stracę kontrolę nad Kluczem! Choćby na parę minut! – zauważył. Już miał wyciągnąć z drugiego rękawa inny przedmiot, lecz się zawahał. – I za bardzo lubisz wlewać we mnie gorącą brandy z wodą. Zbyt dużo gorącej brandy z wodą. Może w swoim obecnym stanie wyczerpania nie poświęciłem tej sprawie dość uwagi… –Jeśli Wola pana odnajdzie, a pan nie przekaże Klucza stosownemu Dziedzicowi… –Jeśli Wola mnie odnajdzie… – zadumał się Poniedziałek. – To co z tego wyniknie? Jeżeli wierzyć raportom, umknęło zaledwie kilka wersów. Ciekawe, jaka moc się w nich skrywa… –Bezpieczniej będzie nie sprawdzać – oświadczył Kichol i wytarł nos w rękaw Strach najwyraźniej wywoływał u niego katar. –Dysponując całym Kluczem, chłopiec może przeżyć – zauważył Poniedziałek. Po raz pierwszy wyprostował się na wózku, a z jego oczu zniknęła senność. – Poza tym wydaje mi się dziwne, że spośród wszystkich moich służących właśnie ty obmyśliłeś ten plan. –Co w tym dziwnego, sir? – spytał Kichol. Próbował uśmiechnąć się przymilnie, lecz wyszedł mu jedynie brzydki grymas. –A to, że ogólnie biorąc, jesteś idiotą! – krzyknął Poniedziałek z wściekłością. Pstryknął palcem, a wówczas jakaś tajemnicza siła gwałtownie posłała na trawę Kichola i Arthura. – Po czyjej stronie jesteś, Kicholu? Sprzymierzyłeś się z Potomnymi Dniami, co? Ty i ten Inspektor, co? I Wola, bezpieczna jak zawsze? Zamierzasz zająć moje miejsce? –Nie. – Kichol powoli wstał i ruszył ku wózkowi. Z każdym krokiem jego głos się zmieniał, stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy, grzmiał w oddali. Marszowi towarzyszył dźwięk trąb, a na skórze Kichola Arthur ujrzał wypisane czarnym atramentem litery. Tańczyły i układały się w wersy, które przesuwały się po twarzy
służącego niczym żywe, lśniące tatuaże. –Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi – głosił zarówno tekst, jak i grzmiący głos dobywający się z gardła Kichola, lecz należący do kogoś innego. – Do czasu… Arthur nie mógł uwierzyć, że ociężały Poniedziałek potrafi się tak szybko poruszać. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni coś błyszczącego, co wycelował w Kichola, i jednocześnie wykrzykiwał jakieś słowa, podobne do grzmotów piorunów. Ich wibracje przetoczyły się w powietrzu i zatrzęsły ziemią, na której leżał chłopiec. Rozbłysło światło, ziemią wstrząsnęło, rozległ się stłumiony okrzyk. Arthur nie wiedział, kto krzyknął: Kichol czy Pan Poniedziałek. Zamknął oczy. Gdy otworzył je ponownie, Poniedziałek, wózek inwalidzki oraz Kichol zniknęli. Pozostał jedynie czarny napis, płynący w powietrzu zbyt szybko, aby go odczytać. Lśniące litery zawirowały spiralnie nad Arthurem, między liniami tekstu zmaterializowało się coś i spadło, boleśnie uderzając go w głowę. Była to książeczka, a właściwie cienki notatnik oprawiony w zieloną tkaninę, nie większy niż dłoń Arthura. Chłopak machinalnie podniósł go i wsunął do kieszeni koszuli. Potem uniósł głowę i się rozejrzał, lecz drukowane wersety znikły. Pozostały tylko trzy słowa, które zwolniły, dzięki czemu udało mu się je odczytać: Dziedzic, Poniedziałek, Wola. Arthur dostrzegł pana Weightmana pędzącego ku niemu z telefonem przy uchu, a także szkolną pielęgniarkę, która, znacznie wolniej, biegła od strony sali gimnastycznej. W dłoni ściskała zestaw pierwszej pomocy. Za Weightmanem pędziła cała grupa uczniów, z którymi Arthur rozpoczynał zajęcia WF. Nawet piechurzy truchtali. Arthur popatrzył na nich. Jęknąłby, gdyby potrafił wycisnąć z płuc dostatecznie dużo powietrza. Zanosiło się na to, że umrze, i na dodatek na oczach wszystkich. Potem przyjedzie telewizja i każdy będzie miał okazję publicznie powiedzieć o nim coś niby miłego, lecz w gruncie rzeczy świadczącego o jego beznadziejnej głupocie. Nagle uświadomił sobie, że może oddychać. Jego mózg przez pewien czas szwankował ze względu na brak tlenu, nachodziły go wizje, ale inhalator zrobił swoje i pomógł mu przetrwać najgorsze. Teraz Arthur ostrożnie oddychał, warto było znosić ból dłoni… Popatrzył na rękę. Nadal zaciskał ją w pięść, spod małego palca wypływała strużka krwi. Sądził, że trzyma inhalator, ale to było coś innego. Miał w dłoni dziwny, podłużny skrawek metalu, ostro zakończony z jednej strony, z drugiej ozdobiony okrągłą pętlą. Przedmiot był ciężki, wykonany ze srebra i inkrustowany fantazyjnymi wzorami ze złota, zawijasami i esami-floresami. Arthur przez chwilę przyglądał mu się, zanim zrozumiał, co to takiego. Trzymał minutową wskazówkę jakiegoś staroświeckiego zegara. Rzecz była prawdziwa, podobnie
jak notatnik w jego kieszeni. Pan Poniedziałek oraz Kichol zjawili się naprawdę. Nie byli sennymi majakami, wywołanymi brakiem tlenu. Weightman i pielęgniarka niemal już do niego dobiegali. Arthur rozejrzał się w popłochu, szukając miejsca, w którym mógłby ukryć wskazówkę. Wiedział, że jeśli natychmiast się jej nie pozbędzie, ktoś mu ją odbierze. W odległości kilku kroków dostrzegł kępę zeschniętej trawy. Podczołgał się bliżej i wepchnął wskazówkę w ziemię tak głęboko, że wystawała tylko pętla na jej końcu, ukrytym wśród źdźbeł żółtej murawy. Gdy tylko pozbył się wskazówki, poczuł gwałtowny ucisk w piersi. Zawór nad płucami ponownie się zakręcił i uniemożliwił swobodny przepływ powietrza. Arthur się przetoczył, aby znaleźć się jak najdalej od wskazówki. Nie chciał, aby ktoś ją zobaczył. Postanowił wrócić po nią jak najszybciej. Jeśli przeżyje.
Rozdział 2 Dobę po wypadku i dziwnych zdarzeniach poniedziałkowego ranka Arthur nadal leżał w szpitalu. Przez większość czasu pozostawał nieprzytomny, nawet teraz kręciło mu się w głowie i nie potrafił zebrać myśli. Chociaż oddech chłopca zasadniczo wrócił do normy, lekarze wzięli pod uwagę jego wcześniejsze problemy i postanowili zatrzymać go jeszcze na kilka dni. Szczęśliwym trafem mama Arthura była cenionym lekarzem i wybitnym naukowcem na usługach rządu, dzięki czemu rodzina otrzymywała najlepsze świadczenia medyczne, a specjaliści z całego kraju doskonale znali doktor Emily Penhaligon oraz jej dokonania. Arthur zawsze korzystał ze świetnej, fachowej opieki i pozostawał pod obserwacją, podczas gdy osoby w znacznie gorszym stanie wracały do domu. Później miewał z tego powodu wyrzuty sumienia, lecz w szpitalu czuł się tak fatalnie, że brakowało mu sił na refleksje. Ojciec Arthura był muzykiem. Bardzo dobrym muzykiem, choć niekoniecznie zainteresowanym zarabianiem pieniędzy. Komponował genialne przeboje, a następnie zapominał, że powinien coś z nimi zrobić. Trzydzieści pięć lat temu grał na gitarze w słynnym zespole The Ratz i niektórzy wciąż go rozpoznawali. Kiedyś nazywano go Szczurem Dżumowym, ale już dawno temu powrócił do prawdziwego imienia i nazwiska, Robert „Bob" Penhaligon. Za swoje dokonania w The Ratz nadal otrzymywał mnóstwo pieniędzy z tantiem, bo skomponował większość utworów grupy, a niektóre z nich wielokrotnie nagradzano platynowymi płytami. Rozgłośnie radiowe często emitowały jego piosenki, a młodzi wykonawcy chętnie korzystali z dorobku Boba, szczególnie ochoczo czerpiąc z jego popisów gitarowych. Obecnie Bob Penhaligon opiekował się rodziną i improwizował na jednym ze swoich trzech pianin lub jednej z dwunastu gitar, podczas gdy Emily Penhaligon spędzała w laboratorium więcej czasu, niż chciała, badając komputerowo DNA, co przysparzało niesłychanych korzyści całej ludzkości, ale ograniczało jej kontakt z własną rodziną. Arthur miał sześcioro rodzeństwa. Najstarsza trójka, dwóch chłopców i dziewczyna, pochodziła z romansów Boba z trzema różnymi kobietami, które poznał podczas trasy koncertowej The Ratz. Czwarte dziecko było potomkiem Emily i jej pierwszego męża. Rodzicami następnej dwójki byli Bob i Emily. Ostatni pojawił się Arthur, który został adoptowany. Jego biologiczni rodzice byli lekarzami i pracowali razem z Emily. Zmarli podczas poważnej epidemii grypy, opanowanej dzięki nowemu lekarstwu, do którego powstania przyczynili się jako członkowie zespołu badawczego Emily. Arthur miał zaledwie tydzień, kiedy został sierotą. Przeżył epidemię, ale zapewne po chorobie pozostała mu astma. Oprócz rodziców nie miał żadnych bliskich krewnych, więc Emily i Bob bez trudu uzyskali zgodę na adopcję.
Arthurowi nie przeszkadzało, że jest przybranym dzieckiem, czasami jednak wertował album fotograficzny, jedną z dwóch pamiątek po rodzicach. Drugą była kaseta wideo z krótkim nagraniem z ich ślubu. Oglądanie go przychodziło mu z olbrzymim trudem. Epidemia grypy zabrała rodziców Arthura zaledwie półtora roku później i nawet z jego perspektywy wyglądali absurdalnie młodo. Cieszył się, że w miarę dorastania pod wieloma względami coraz bardziej ich przypomina. Dzięki temu żyli w nim. Od wczesnego dzieciństwa wiedział, że został adoptowany. Bob i Emily jednakowo traktowali wszystkich potomków, którzy uważali się za rodzeństwo. Dzieci nigdy nie przedstawiały się jako „przyrodni brat" czy „przyrodnia siostra" i nie tłumaczyły, że najstarszego Erazmuza (urodzonego w czasach rockowej świetności Boba) i najmłodszego Arthura dzieli dwadzieścia lat. Nie wyjaśniały też, skąd się wzięły różnice między nimi, na przykład w wyglądzie czy odcieniu skóry. Wszystkie należały do jednej rodziny, choć tylko najmłodsza trójka jeszcze mieszkała w domu. Najstarszy z czwórki pozostałych, Erazmuz, służył w wojsku w randze majora i miał własne dzieci. Staria była cenioną aktorką teatralną, Eminor został muzykiem i zmienił imię na Patrick, Suzanne uczyła się na uniwersytecie. W domu pozostali: Michaeli, studentka miejscowego college'u, Eric, uczeń ostatniej klasy liceum, oraz Arthur. Bob, Michaeli oraz Eric odwiedzili chorego jeszcze poprzedniego wieczoru, a jego mama wpadła z samego rana, aby sprawdzić, czy nic mu nie jest. Gdy się upewniła, że wszystko gra, wygłosiła pogadankę o tym, iż lepiej zrobić z siebie kompletną ofermę na oczach wszystkich, niż umrzeć. Arthur zawsze wiedział, kiedy nadchodzi mama, bo lekarze i pielęgniarki ściągali do niej ze wszystkich stron. W rezultacie Emily docierała na miejsce na czele korowodu ośmiu albo dziewięciu osób w białych kitlach. Chłopiec oswoił się ze świadomością, że jego matka jest Legendą Medycyny, podobnie jak przywykł do tego, iż jego tata to Legenda Muzyki. Ponieważ bliscy Arthura, którzy mieszkali w tym samym mieście, zdążyli go już raz odwiedzić, nie krył zaskoczenia, kiedy wczesnym popołudniem we wtorek do sali weszły jeszcze dwie osoby, i to w jego wieku. Z początku ich nie rozpoznał, bo nie nosiły czarnych ubrań. Potem jednak przypomniał sobie Eda oraz dziewczynę, która pomogła mu użyć inhalatora. Tym razem oboje ubrani byli w tradycyjne szkolne mundurki, białe koszule, szare spodnie i niebieskie krawaty. –Cześć – przywitała się dziewczyna. – Możemy wejść? – spytała od progu. –Eee, pewnie – wymamrotał Arthur. Czego tych dwoje od niego chciało? –Wczoraj nie mieliśmy okazji się poznać – wyjaśniła dziewczyna. – Jestem Liść. –Liz? – spytał Arthur. Dziewczyna dziwnie wymówiła swoje imię.
–Nie, Liść, jak liść z drzewa – powiedziała niechętnie. – Nasi rodzice zmienili imiona, aby dać wyraz zaangażowaniu w ochronę środowiska. –Tata każe na siebie mówić Drzewo – dodał chłopiec. – Mnie nazwali Konar, ale nie używam tego imienia. Mów mi Ed. –Jasne – odparł Arthur. – Liść i Ed. Mój tata kiedyś nazywał się Szczur Dżumowy. –Poważnie? – wykrzyknęli Liść i Ed. – Ten z The Ratz? –Tak. – Arthur był zaskoczony. Zazwyczaj tylko starcy znali ksywy członków The Ratz. –Interesujemy się muzyką – wyjaśniła Liść na widok jego zdumienia. Popatrzyła na swój szkolny mundurek. – Dlatego wczoraj nosiliśmy normalne ubrania. W centrum handlowym w porze lunchu występował Zeus Suit i nie chcieliśmy wyjść na debili. –I tak nie zdążyliśmy na koncert – westchnął Ed. – Przez ciebie. –Jak to? – spytał Arthur ostrożnie. – Słuchajcie, naprawdę jestem wam wdzięczny… –Nie ma sprawy – przerwała mu Liść. – Ed chciał powiedzieć, że nie byliśmy na koncercie, bo mieliśmy coś ważniejszego do zrobienia po tym, jak oboje… Właściwie jak ja sama… Zobaczyłam tych dwóch dziwacznych facetów i coś jakby wózek inwalidzki. –Wózek inwalidzki? Dziwaczni faceci? – powtórzył osłupiały Arthur. Wcześniej utwierdził się w przekonaniu, że stracił świadomość i wszystko sobie wyobraził, ale nie chciał weryfikować tego wniosku, sięgając do kieszeni koszuli po notatnik. Koszula wisiała w szafie. –Tak, to naprawdę dziwna sprawa – potwierdziła Liść. – Ujrzałam ich, kiedy się pojawili wraz z błyskiem światła. Zniknęli w taki sam sposób, chwilę przed tym, jak do ciebie wróciliśmy. To było bardzo dziwne, ale nikt nic nie zauważył, tylko ja. Pewnie dlatego, że odziedziczyłam dar jasnowidzenia po praprababci. Była irlandzką czarownicą. –W każdym razie była Irlandką – odezwał się Ed. – Ja tam nie widziałem tego, co ponoć widziała Liść. Potem wróciliśmy się rozejrzeć i spędziliśmy na miejscu może pięć minut, kiedy z parku wyszli jacyś faceci i zaczęli powtarzać: „Odejdźcie. Odejdźcie". Dziwni jacyś, poważnie. –Mieli twarze jak psie pyski, obwisłe policzki i wredne oczka jak ogary – wtrąciła się Liść. – Poza tym ohydnie cuchnęło im z ust i nie potrafili powiedzieć nic innego poza: „Odejdźcie". –Tak, i bezustannie węszyli. Gdy odchodziliśmy, widziałem, jak jeden padł na kolana i wąchał. Przyszło ich mnóstwo, co najmniej kilkunastu, a wszyscy nosili meloniki i takie stroje jak Charlie Chaplin. Okropnie wyglądali, więc wzięliśmy nogi za pas i zgłosiliśmy w sekretariacie, że na terenie szkoły kręcą się obcy. Przyszedł Ośmiornica, żeby to
sprawdzić, ale ich nie widział, chociaż my przez cały czas mieliśmy ich przed oczami, i w efekcie zawiesili mnie na tydzień za „marnowanie cennego czasu". –Mnie tylko na trzy dni – powiedziała Liść. –Ośmiornica? – spytał Arthur słabym głosem. –Wicedyrektor Doyle. Nazywamy go Ośmiornicą, bo konfiskuje wszystko, co mu wpadnie w łapy. –O co chodzi, Arthur? – zapytała Liść. – Kim byli ci dwaj faceci? –Nie mam pojęcia – westchnął chłopiec i z zadumą pokręcił głową. – Uznałem, że… że to halucynacje. –Może i słusznie – mruknął Ed. – Tyle że oboje je mieliście. Liść rąbnęła go pięścią w ramię, aż się skrzywił. Widać, że to rodzeństwo, pomyślał Arthur. –Chociaż to nie tłumaczy, dlaczego Ośmiornica nie widział facetów w melonikach – dodał Ed pospiesznie, rozcierając ramię. – Chyba że wszyscy troje doświadczyliśmy działania jakiegoś gazu albo pyłku kwiatowego. –Jeśli nie mieliśmy zwidów, to w kieszeni mojej koszuli powinien być mały notatnik – oświadczył Arthur. – Zajrzyjcie do szafy. Liść pospiesznie uchyliła drzwi szafy, ale się zawahała. –Śmiało – zachęcił ją Arthur. – Nosiłem tę koszulę tylko przez parę godzin i prawie wcale w niej nie biegałem. –Nie chodzi o smród – mruknęła Liść i wyciągnęła rękę, aby pomacać kieszeń. – Jeśli tam naprawdę jest notatnik, to znaczy, że faktycznie coś widziałam. Ci faceci o psich pyskach nieźle mnie wystraszyli, chociaż był dzień, a obok stał Ed… Zamilkła i cofnęła zaciśniętą na notatniku dłoń. Arthur zwrócił uwagę na jej polakierowane na czarno paznokcie z czerwonymi smużkami. Przed laty, kiedy jego ojciec grał w The Ratz, miał takie same paznokcie. –Dziwny w dotyku – szepnęła Liść i przekazała notatnik Arthurowi. – Elektryzuje. Drapie. –Co jest napisane na okładce? – chciał wiedzieć Ed. –Nie wiem – odparła Liść. Widniały na niej jakieś symbole, ale nie sposób było się w nich połapać. Z niezrozumiałych przyczyn dziewczyna nie potrafiła skupić na nich uwagi. Jednocześnie poczuła, że natychmiast musi podać notatnik Arthurowi. – Weź, jest twój.
–Szczerze mówiąc, spadł z nieba – zauważył Arthur i wziął przedmiot. – A raczej wypadł z wiru utworzonego przez litery… obracające się w powietrzu. Zerknął na notatnik. Miał twardą okładkę, oklejoną zielonym materiałem, zupełnie jak stare książki z biblioteki. Na przodzie widniały wypukłe, drukowane litery o złotej barwie, które z wolna nabierały ostrości i zmieniały kolejność. Arthur kilka razy zamrugał oczami, kiedy litery wspinały się jedna na drugą i spychały, aby zrobić miejsce i prawidłowo ułożyć się w słowa. –Tu jest napisane Kompletny Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości – przeczytał Arthur na głos. – Litery się poprzestawiały. –Zaawansowana technika – podsumował Ed, ale nie wydawał się ani przekonujący, ani przekonany. –Magia – oznajmiła Liść rzeczowo. – Otwórz. Arthur spróbował otworzyć książeczkę, ale nie dał rady. Kartki z pewnością nie były jednak sklejone, bo widział, jak się nieznacznie rozchylają. Najzwyczajniej nie potrafił jej rozłożyć, chociaż robił to tak gorliwie, że podarłby okładkę każdej zwykłej książki. Nagły wysiłek sprawił, że Arthur się rozkaszlał, a potem nie mógł złapać tchu. Czuł zbliżający się nowy atak astmy i gwałtowny ucisk w płucach. Urządzenie kontrolujące poziom tlenu we krwi zaczęło piszczeć, a z korytarza dobiegł nerwowy stukot chodaków pielęgniarki. –Oho, no to chyba koniec wizyty – mruknęła Liść. –Czy ci faceci o psich pyskach coś znaleźli? – wyrzęził Arthur pospiesznie. – Metalowy przedmiot? –Niby jaki? –Coś jakby minutowa wskazówka zegara – wykrztusił chłopiec. – Srebrna, inkrustowana złotem. Ed i Liść zgodnie pokręcili głowami. –Dobra, koniec wizyty – oświadczyła pielęgniarka, która weszła do sali. – Mistrz Penhaligon musi się oszczędzać. Arthur wykrzywił usta, usłyszawszy ten zwrot. Ed i Liść również się skrzywili, a dziewczyna zachichotała.
–W porządku, Arthurze. – Pielęgniarka dobrze wiedziała, co się święci. – Wybacz. Cały ranek spędziłam na pediatrii. A teraz oboje zmykajcie. –Nie widzieliśmy nic takiego, co opisałeś – powiedział Ed. – A dzisiaj rano po psich… po psach nie było śladu. Cała bieżnia została przekopana, a trawa ułożona z powrotem. Nieźle im wyszło, z pewnej odległości nie sposób dostrzec różnicy. Trudno uwierzyć, jak szybko się uwinęli. –Cała bieżnia? – powtórzył Arthur. To nie miało sensu. Ukrył wskazówkę zegara gdzieś w połowie. Gdyby ją znaleźli, z pewnością zaprzestaliby dalszych poszukiwań. A jeśli maskowali swoje prawdziwe zamiary? –Żegnam! – oświadczyła pielęgniarka. – Arthurze, pora na zastrzyk. –Cała! – zapewniła go Liść od progu. – Jeszcze cię odwiedzimy, później. –Jutro – powiedziała pielęgniarka stanowczo. Arthur machnął ręką na pożegnanie. Myśli, jedna za drugą, przelatywały mu przez głowę. Ledwie zwracał uwagę na pielęgniarkę, która kazała mu położyć się na brzuchu, uniosła idiotyczną szpitalną koszulę i przemyła miejsce, gdzie zamierzała zrobić zastrzyk. Pan Poniedziałek i Kichol. Kim byli? Z ich słów wynikało, że wskazówka jest fragmentem jakiegoś Klucza, który Pan Poniedziałek przekazał Arthurowi w przekonaniu, że chłopiec umrze. Wówczas Poniedziałek zabrałby Klucz. Cały plan został uknuty przez Kichola, ale krył się w tym jakiś podstęp. Kicholem sterował ktoś inny. Te gorejące słowa. Takie same jak na notatniku, Kompletny Atlas, którego i tak nie mógł otworzyć, więc nie miało znaczenia, jak bardzo jest „kompletny". Arthur wziął wskazówkę, którą postanowił nazywać Kluczem, ale nie umarł. Czymkolwiek była, czuł, że nadal do niego należy. Sądził tak, chociaż psiogłowi mężczyźni w melonikach zapewne wykonywali polecenia Pana Poniedziałka. Jeśli przekopali całą bieżnię, z pewnością znaleźli Klucz i przekazali go swojemu mocodawcy. Być może tak wyglądał koniec całej tajemnicy, ale Arthur wcale w to nie wierzył. Nabrał głębokiej pewności, że to dopiero początek. Nie bez powodu otrzymał Klucz oraz Atlas i zamierzał zbadać, co się za tym wszystkim kryje. Jego bliscy nie bez powodu twierdzili, że jest niesłychanie ciekawski. Do tej pory jednak nic nigdy go aż tak nie zainteresowało. Postanowił, że na początek odzyska Klucz, i wepchnął dłonie pod poduszkę. Nagłe ukłucie igły sprowadziło go z powrotem na ziemię. W trakcie zastrzyku rozprostował palce i dotknął jakiegoś zimnego, metalowego przedmiotu. Przez moment sądził, że to rama łóżka, ale kształt tej rzeczy i materiał, z którego ją wykonano, świadczyły o czymś innym. Wówczas Arthur zrozumiał, co to takiego.