prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony564 172
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 548

P.C. Kristin Cast - Dom nocy - Slubowanie Lenobii

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :651.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

P.C. Kristin Cast - Dom nocy - Slubowanie Lenobii.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy P.C. Cast P.C. Cast,Kristin Cast Dom Nocy 1-11
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 135 stron)

P.C Cast + Kristin Cast Ślubowanie Lenobii Opowieść z cyklu Dom nocy Przełożyła Donata Olejnik

Mojej kochanej Danielle Cast, ekspertce od francuskiego

PODZIĘKOWANIA Dziękuję Kim Doner za wspaniałe rysunki oraz przyjaźń. Ogromne wyrazy wdzięczności kieruję także do mojej bratowej za uratowanie mojej żałosnej znajomo- ści francuskiego. Wszelkie błędy, które pojawią się w ostatecznym tekście (niniejszym przepraszam wszystkich francuskich czytelników!), to wyłącznie mo- ja wina. Christine – dziękuję! Jak zwykle chciałabym podziękować idealnej eki- pie z St. Martin Press oraz mojej agentce i przyjaciółce, Meredith Bernstein, bez której Dom Nocy nigdy by nie powstał.

ROZDZIAŁ 1 Francja, luty 1788 r. – Elle est morte! – rozległ się krzyk. – Nie żyje? – Jeanne, pomoc kuchenna, przestała na chwilę wyrabiać pulchne pachnące ciasto na chleb. – Oui. Niech Najświętsza Panienka zlituje się nad duszą biednej Cécile. Lenobia podniosła wzrok i ujrzała matkę stojącą w sklepionym wejściu do kuchni. Piękną twarz miała te- raz niezwykle bladą, w palcach ściskała wytarte pacior- ki różańca zazwyczaj zawieszonego na szyi. – Przecież ledwo kilka dni temu śmiała się i śpiewała! – Dziewczyna potrząsnęła głową z niedowierzaniem. – Słyszałam ją. Widziałam! – Była śliczna, ale biedulka zawsze słabowała. – Jeanne nie kryła smutku. – Taka bledziuchna. Połowa chateau legła na tę samą febrę, nawet mój brat z siostrą, na szczęście szybko wydobrzeli. – Śmierć uderza szybko i znienacka – odparła mat- ka Lenobii. – I nie rozróżnia między panem a sługą, po każdego w końcu przyjdzie. Już zawsze od tej pory zapach świeżych drożdżo- wych bochnów będzie przypominał Lenobii o śmierci i wzbudzał w niej lęk. Jeanne zadrżała i przeżegnała się omączoną ręką,

zostawiając na środku czoła ślad w kształcie białego półksiężyca. – Niech Panienka Przenajświętsza ma nas w swojej opiece. Lenobia przyklęknęła automatycznie, nie spuszcza- jąc jednak wzroku z twarzy matki. – Chodź ze mną, córko. Twoja pomoc przyda się bardziej mnie niż Jeanne. Lenobia nigdy nie zapomni przerażenia, które ogar- nęło ją na dźwięk tych słów. – Ale przecież przyjdą goście... żałobnicy. Potrzeb- ny jest chleb – wymamrotała. Szare oczy matki, tak podobne do jej oczu, przybra- ły barwę burzowych chmur. – To nie była prośba, Lenobio. – Matka przeszła gładko z francuskiego na angielski. – Kiedy twoja mère odzywa się w barbarzyńskiej angielszczyźnie, wiadomo, że trzeba jej posłuchać. Jeanne wzruszyła okrągłymi ramionami i wróciła do wyrabiania ciasta. Lenobia wytarła ręce w lnianą ściereczkę i podbiegła do matki. Elizabeth Whitehall skinęła gło- wą, odwróciła się i gestem nakazała córce podążać swo- im śladem. Szły szybko przez szerokie ładne korytarze chateau de Navarre. Owszem, niejeden możnowładca mógł po- szczycić się większym bogactwem niżeli baron de

Bouillon, który nie należał do zauszników króla Ludwi- ka ani nie był królewskim dworzaninem, ale historia je- go rodu sięgała wielu stuleci wstecz, a posiadłości za- zdrościli mu arystokraci znacznie zamożniejsi, chociaż pochodzący z rodzin o mniej imponujących tradycjach. Teraz na korytarzach zamkowych panowała cisza, a półokrągłe okna, zwykle wpuszczające mnóstwo pro- mieni słonecznych, które rozświetlały marmurowe po- sadzki, były właśnie zasłaniane przez milczącą służbę ciężkimi aksamitnymi kotarami. Lenobia pomyślała, że cały dom jest przytłumiony szokiem i żałobą. Po chwili zdała sobie sprawę, że oddalają się od centralnej części zamku i zmierzają w kierunku jednego z wyjść prowadzących na tereny obok stajni. – Maman, ou allons-nous? – Używaj angielskiego! Dobrze wiesz, jaką niechęć budzi we mnie samo brzmienie francuszczyzny! – usły- szała w odpowiedzi. – Dokąd idziemy? – powtórzyła w ojczystym języ- ku matki, powstrzymując westchnienie irytacji. Kobieta rozejrzała się, a potem chwyciła córkę za rękę i odezwała się cichym spiętym głosem: – Musisz mi zaufać i robić dokładnie to, co ci po- wiem. – Oczywiście, że ci ufam, matko. – Lenobia była przerażona rozemocjonowanym spojrzeniem rodziciel- ki. – Dobre z ciebie dziecko. – Rysy kobiety złagod-

niały. Dotknęła dłonią policzka córki. – Zawsze taka by- łaś. Warunki, w jakich przyszło ci żyć, to wyłącznie moja wina. Mój grzech. – Matko, to nie twój grzech! Baron sam sobie wy- biera kochanki. Byłaś zbyt piękna, żeby nie zwrócił na ciebie uwagi. To nie twoja wina. Elizabeth się uśmiechnęła, a wtedy na jej twarzy pojawiły się ślady dawnej urody. – Jednak nie okazałam się wystarczająco urodziwa, żeby utrzymać tę uwagę, a zresztą odsunął mnie od sie- bie, gdyż jestem tylko córką angielskiego chłopa. Za- pewne powinnam być mu dozgonnie wdzięczna, że zna- lazł w swojej posiadłości miejsce i dla mnie, i dla cie- bie. Lenobia wyczuwała rozgoryczenie w jej głosie. – Zabrał cię z Anglii, wykradł rodzinie, a ja jestem jego córką. Oczywiście, że powinien znaleźć dla nas miejsce. – Jesteś bękartem – poprawiła ją matka. – I to jed- nym z wielu, choć górujesz urodą nad pozostałymi. Je- steś równie ładna jak jego córka z prawego łoża, biedna Cécile, która wyzionęła ducha. Lenobia odwróciła wzrok. Czy jej się podobało, czy nie, była tak łudząco podobna do swojej przyrodniej siostry, że ledwo zaczęły się przeradzać w młode kobie- ty, a już pojawiły się szepty i plotki. W ciągu ostatnich dwóch lat Lenobia się przekonała, że najlepiej unikać siostry oraz całej reszty rodziny barona, w której nikt

nie mógł znieść jej widoku. Najłatwiej było uciekać do stajni, bo tam Cécile, jej trzej bracia oraz baronowa bar- dzo rzadko chodzili. Przemknęło jej przez myśl, że te- raz, kiedy zmarła ta niemal identyczna siostra, życie al- bo stanie się przyjemniejsze, albo niestety nasilą się złe spojrzenia i okrutne słowa rzucane przez baronową i jej synów. – Przykro mi, że Cécile nie żyje – odezwała się, próbując przekrzyczeć kotłowaninę myśli. – Nigdy nie życzyłabym źle żadnemu dziecku, ale jeśli los chciał, żeby umarła, cieszę się, że nastąpiło to akurat teraz. – Elizabeth ujęła córkę za podbródek i zmusiła, by na nią spojrzała. – Śmierć Cécile to dla ciebie początek życia. – Matko, przecież ja mam swoje życie! – Owszem, ale to życie bękarta w domu, w którym wszyscy gardzą tym, że gospodarz rozrzuca nasienie na prawo i lewo, a potem popisuje się owocami grzechu, jakby chciał w ten sposób potwierdzić swą męskość. Nie takiego życia pragnę dla mego jedynego dziecka. – Matko, nie rozu... – Chodź, a zrozumiesz – przerwała jej Elizabeth. Chwyciła ją znów za rękę i pociągnęła za sobą. Chwilę później znalazły się przed niewielkim pomiesz- czeniem na tyłach zamku. Elizabeth otworzyła drzwi, wprowadziła córkę do słabo oświetlonej sali i od razu ruszyła w stronę dużego kosza podobnego do tych, w których praczki noszą bieliznę do prania. Zerwała

przykrywające go prześcieradło i oczom Lenobii ukaza- ła się błękitno-szaro-kremowa suknia, która nawet w tym kiepskim świetle połyskiwała i błyszczała. Dziewczyna patrzyła zdumiona, gdy matka wyjęła z kosza suknię oraz kosztowne halki, wstrząsnęła nimi, wygładziła marszczenia, po czym sięgnęła po delikatne aksamitne pantofle. – Musisz się pospieszyć – powiedziała, patrząc na nią. – Mamy bardzo mało czasu. – Matko? Ja... – Włożysz ten strój, a wraz z nim przybierzesz no- wą tożsamość. Od tej chwili będziesz Cécile Marson de La Tour d’Auvergne, ślubną córką barona de Bouillon. Czy jej matka kompletnie oszalała? – Przecież wszyscy wiedzą, że Cécile umarła. – Nie, moje dziecko. O tym wiedzą wszyscy w tym zamku, ale nikt nie wie w dyliżansie, który przyjedzie tu za godzinę, by przewieźć Cécile do portu w Hawrze. I nikt nie będzie wiedział na pokładzie statku, który tam na nią czeka. I nikt się nie dowie, ponieważ Cécile wsiądzie do powozu, a potem popłynie do Nowego Świata, ku nowemu mężowi i nowemu życiu, jakie w Nowym Orleanie czeka na prawowitą córkę francu- skiego barona. – Nie zrobię tego! Elizabeth upuściła suknię i złapała córkę za obie dłonie, ściskając je tak mocno, że Lenobia wzdrygnęła- by się, gdyby nie była otumaniona Szokiem.

– Ależ musisz! Czy wiesz, co cię tutaj czeka? Masz prawie szesnaście lat. Od dwóch wiosen jesteś już ko- bietą. Kryjesz się w stajni, chowasz w kuchni, ale prze- cież nie możesz robić tego wiecznie. Widziałam w zeszłym miesiącu, jak markiz na ciebie zerka. To sa- mo powtórzyło się w ubiegłym tygodniu. – Matka po- kręciła głową i Lenobia zrozumiała, że próbuje po- wstrzymać łzy. – Nie rozmawiałyśmy o tym, musisz jednak wiedzieć, że prawdziwą przyczyną naszej nieo- becności na mszy wÉvreux w ostatnich tygodniach nie było wcale moje wyczerpanie obowiązkami. – Zastanawiałam się... ale wolałam nie wiedzieć! – Lenobia zacisnęła drżące wargi w obawie przed tym, co jeszcze mogłoby jej się wymknąć. – Musisz spojrzeć prawdzie w oczy. – Ten biskup Évreux... – Dziewczyna wzięła głębo- ki wdech i poczuła, jak jej ciałem wstrząsa dreszcz. – Niemal czułam żar jego spojrzenia, kiedy wbijał we mnie wzrok. – Doszły mnie słuchy, że nie ogranicza się tylko do spojrzeń na młode dziewczęta. Ma w sobie coś bezboż- nego, coś więcej niż tylko grzech cielesnych pokus. Le- nobio, córko moja, nie jestem w stanie ochronić cię przed nim ani przed jemu podobnymi, a baron umywa od tego ręce. Jedynym ratunkiem dla ciebie jest wciele- nie się w kogoś innego i ucieczka przed wyrokiem, ja- kim jest piętno bękarta. Lenobia chwyciła się rąk matki, jakby były jej ko-

łem ratunkowym, i popatrzyła jej prosto w oczy. „Ona ma rację. Wiem, że ma rację”. – Potrzebna mi do tego odwaga – wypowiedziała na głos swoje obawy. – Jesteś wystarczająco odważna, by tego dokonać. W twoich żyłach płynie krew mężnych Anglików. Pa- miętaj o tym, to doda ci sił. – Będę pamiętać. – Bardzo dobrze. – Elizabeth skinęła głową. – Zdejmij te łachmany służącej, ubierzemy cię jak trzeba. – To powiedziawszy, ścisnęła dłonie córki, po czym pu- ściła je i odwróciła się do leżącej na ziemi pięknej suk- ni. Lenobii ręce tak się trzęsły, że matka musiała prze- jąć zadanie. Wprawnymi ruchami pozbawiła ją skrom- nego, ale jakże swojskiego stroju, nie zostawiając nawet ręcznie utkanej koszuli. Dziewczyna miała przez mo- ment wrażenie, że zdejmie z niej nawet skórę i zamieni na nową. W każdym razie Elizabeth nie przestawała, dopóki jej córka nie została zupełnie naga, a wtedy w całkowitym milczeniu nałożyła jej kolejne warstwy odzienia: koszule, paniery, spódnice spodnie i wierzchnie, gorset, bawet, a na końcu cudowną je- dwabną poloneskę. Potem pomogła jej nałożyć pantofle, uczesała ją, zarzuciła jej na ramiona obszytą futrem pe- lisę z kapturem, po czym odsunęła się i dygnąwszy ni- sko, powiedziała: – Bonjour, mademoiselle Cécile, votre carrosse at-

tend. – Maman, no! Ten plan... rozumiem, dlaczego mu- sisz mnie odesłać, ale jak ty to zniesiesz? – Lenobia za- słoniła usta ręką, próbując powstrzymać wzbierający szloch. Elizabeth Whitehall podniosła się i chwyciła córkę za ramiona. – Zniosę to dzięki ogromnej miłości, jaką do ciebie żywię – odparła i odwróciła powoli Lenobię tak, żeby mogła ujrzeć swoje odbicie w wielkim spękanym lu- strze stojącym przed nimi na podłodze i czekającym na wymianę tafli. – Popatrz, moje dziecko. Lenobii zaparło dech. Wyciągnęła rękę w stronę zwierciadła zbyt zdumiona, żeby cokolwiek z siebie wydusić. – Nie licząc oczu i jasnego odcienia włosów, jesteś identyczna jak ona. Uwierz w to. Bądź o tym przekona- na. Zostań nią. – Nie! – Lenobia przeniosła wzrok na matkę. – Nie będę nią. Niech Pan ma w opiece jej duszę, ale Cécile nie była dobrym człowiekiem. Wiesz sama, jak mi zło- rzeczyła przy każdym spotkaniu, chociaż w naszych ży- łach płynie ta sama krew. Proszę, maman, nie każ mi tego robić! Nie każ mi nią zostawać! – Moja słodka silna córeczko. – Elizabeth dotknęła policzka córki. – Nigdy nie będziesz kimś takim jak Cécile i z pewnością o nic podobnego bym cię nie prosi- ła. Weź tylko jej imię. Tu, w środku – przeniosła dłoń

na serce dziewczyny, które trzepotało nerwowo w piersiach – zawsze będziesz Lenobią Whitehall. Nie wątp w to, a wtedy staniesz się kimś więcej. Lenobia przełknęła ślinę, by pozbyć się suchości w gardle, i spróbowała poskromić łomoczące serce. – Rozumiem. Wierzę ci, matko. Przybiorę jej imię, ale nie stanę się taka jak ona. – Dobrze. W takim razie wszystko ustalone. – Ko- bieta sięgnęła do kosza i wyjęła niewielką skrzyneczkę. – Weź to. Kufry wysłano do portu kilka dni temu. – La cassette de Cécile. – Lenobia z wahaniem wy- ciągnęła rękę. – Nie używaj tego okropnego francuskiego słowa. Brzmi zupełnie jak angielski caske1 . To kuferek po- dróżny i tyle. Ma symbolizować początek nowego ży- cia, a nie koniec starego. – W środku są klejnoty, słyszałam, jak Nicole i Anne o tym rozmawiały. – Służba plotkowała nieu- stannie na temat tego, jak to baron ignorował Cécile przez szesnaście lat, a teraz, kiedy miała zostać wysłana za ocean, obsypał ją klejnotami i uwagą, bo baronowa płakała, że traci jedyną córkę. – Dlaczego baron zgodził się wysłać ją do Nowego Świata? – Ostatnia kochanka, ta śpiewaczka operowa, nie- mal doprowadziła go do ruiny. – Elizabeth prychnęła z pogardą. – Król sypnął groszem, żeby utytułowana cnotliwa dziewczyna wyszła za mąż za jakiegoś arysto- kratę z Nowego Orleanu.

– Czyli baron sprzedał własną córkę? – A jakże. A jego hojność kupiła ci nowe życie. Chodźmy, żebyś mogła z niego skorzystać. – Elizabeth uchyliła ostrożnie drzwi i wyjrzała na korytarz. – Pusto. Nakryj głowę kapturem i podążaj za mną. Szybko. – Ale przecież służba zatrzyma dyliżans. Woźnice dowiedzą się o Cécile. – Owszem, jeśli pozwolimy, by wjechali na teren posiadłości barona. Dlatego właśnie musimy wyjść im naprzeciw. Wsiądziesz przed główną bramą. Nie było czasu, żeby sprzeczać się z matką. Docho- dziła dziewiąta, o tej porze wszędzie kręciła się służba i handlarze, tyle że tego dnia wszystko spowiło się ża- łobnym kirem. Nawet słońce wydawało się przesłonięte całunem, bo nad zamkiem zawisła mgła oraz niskie ciemne chmury. Lenobia była pewna, że ktoś ją zatrzyma, ktoś od- kryje mistyfikację, ale szybciej, niż się spodziewała, z mgły wyłoniła się potężna żelazna brama. Matka otworzyła małą furtkę i wyszły pospiesznie na gości- niec. – Powiesz woźnicy, że w zamku panuje febra i baron cię wyprawił, by nikt z dyliżansu nie mógł się zarazić. Pamiętaj, że jesteś córką arystokraty. Oczeku- jesz posłuszeństwa. – Tak, matko. – To dobrze. Zawsze wydawałaś się starsza, niż wskazuje twoja metryka, teraz rozumiem dlaczego. Mo-

ja śliczna odważna córko, nie możesz już dłużej być dzieckiem. Czas stać się kobietą. – Ale, maman, ja... – zaczęła Lenobia. Matka uciszyła ją dalszymi słowami: – Posłuchaj mnie i wiedz, że mówię prawdę. Wie- rzę w ciebie. Wierzę w twoją siłę i dobroć. – Zamilkła na chwilę, po czym zdjęła z szyi stary różaniec, przeło- żyła go przez głowę córki i upchnęła pod koronkowym bawetem, tak by pozostawał niewidoczny. – Weź to. Pamiętaj, że w ciebie wierzę i chociaż musimy się roz- dzielić, zawsze będę z tobą. Dopiero wtedy do Lenobii dotarła straszna prawda: już nigdy nie zobaczy swojej matki. – Nie. – Jej głos zabrzmiał dziwnie, był zbyt wyso- ki, z trudem łapała oddech. – Maman! Musisz jechać ze mną! Elizabeth Whitehall chwyciła córkę w objęcia. – To niemożliwe. Filie du roi2 nie może zabierać służących. Na statku jest zbyt mało miejsca. – Przytuliła mocno Lenobię i mówiła szybko, bo we mgle słychać już było nadjeżdżający dyliżans. – Wiem, że byłam dla ciebie surowa, ale to dlatego, że chciałam, byś wyrosła na odważną i silną kobietę. Zawsze cię kochałam, Le- nobio. Jesteś najlepszym, co spotkało mnie w życiu. Do końca moich dni będę o tobie myśleć i tęsknić za tobą. – Nie, maman – szlochała dziewczyna. – Nie jestem w stanie się z tobą pożegnać. Nie potrafię! – Zrobisz to dla mnie. Zyskasz życie, którego ja nie

mogłam ci zapewnić. Bądź dzielna, moja córko. Pamię- taj, kim jesteś. – Jak mam o tym pamiętać, skoro będę udawać ko- goś zupełnie innego? – płakała. Elizabeth odsunęła się i delikatnie starła jej łzy z policzków. – Będziesz pamiętać tutaj. – Ponownie przyłożyła rękę do serca córki. – W tym miejscu pozostaniesz prawdziwa. W głębi duszy zawsze będziesz wiedziała, kim jesteś. Tak samo jak i ja. Nigdy ciebie nie zapomnę. – Prrr! – Woźnica zatrzymał konie. – Co wy tu ro- bicie, kobiety? – zawołał. – Chcecie zginąć pod koń- skimi kopytami? – Proszę nie odzywać się takim tonem do mademoi- selle Cécile Marson de La Tour d’Auvergne! – wy- krzyknęła Elizabeth i zerknęła na Lenobię. Ta wytarła mokre policzki, uniosła brodę i rzuciła wściekłe spoj- rzenie na mężczyznę. – Mademoiselle de La Tour d’Auvergne? Dlaczego panienka tu stoi? – W zamku panuje choroba. Baron, mój ojciec, trzymał mnie w odosobnieniu, żebym się nie zaraziła. – Dziewczyna sięgnęła ręką do piersi i przycisnęła koron- kę tak, by wyczuć pod palcami paciorki różańca, za- czerpnąć z nich siły. Ale i tak nie była w stanie się po- wstrzymać i dla bezpieczeństwa chwyciła matkę za rę- kę. – Przygłupiś, człowieku? Nie widzisz, że mademoi-

selle już za długo tu na was czeka? Pomóż jej wsiąść do dyliżansu i odjechać z tej parszywej wilgoci, zanim sa- ma zapadnie na febrę! – warknęła Elizabeth. Woźnica natychmiast zgramolił się z kozła, otwo- rzył drzwi karety i podał Lenobii rękę. Dziewczyna czu- ła się, jakby ktoś pozbawił ją zupełnie tchu. Przerażona spojrzała na matkę. Po twarzy kobiety spływały łzy, lecz tylko dygnęła i powiedziała: – Bon voyage, drogie dziecko. Ignorując gapiącego się woźnicę, Lenobia chwyciła matkę za ręce i przytuliła tak mocno, że paciorki różań- ca wbiły jej się boleśnie w skórę. – Przekaż mojej matce, że ją kocham, będę o niej pamiętać i tęsknić za nią do końca życia – odezwała się drżącym głosem. – A ja będę się modlić do Najświętszej Panienki, żeby ten grzech był tylko mnie przypisany. Niech prze- kleństwo spadnie na moją głowę, a nie twoją – szepnęła Elizabeth, przyciskając usta do policzka córki. Chwilę później wyswobodziła się z jej objęć, złoży- ła ukłon, odwróciła się i odeszła bez wahania tam, skąd przyszła. – Mademoiselle? – Lenobia spojrzała na woźnicę. – Mam zabrać panienki cassette? – Nie – odparła odrętwiała, zdziwiona, że jest w stanie wydobyć z siebie głos. – Cassette wezmę ze sobą.

Popatrzył na nią dziwnie, ale wyciągnął rękę. Poda- ła mu swoją, nogi zaniosły ją do powozu. Mężczyzna skłonił się i wrócił na kozioł. Po chwili powóz ruszył przed siebie, a Lenobia odwróciła się, by spojrzeć na bramę prowadzącą do zamku. Jej matka upadła na zie- mię i szlochała, zakrywając usta dłońmi, by uciszyć ża- łosny skowyt. Dziewczyna przycisnęła dłonie do kosz- townego szkła w oknie dyliżansu i płakała, patrząc, jak matka i całe jej dawne życie znikają we mgle.

ROZDZIAŁ 2 Laetitia zaszeleściła suknią, wydała z siebie niski gardłowy śmiech i zniknęła za marmurową ścianą po- krytą rzeźbionymi wizerunkami świętych. Pozostał po niej tylko zapach perfum i resztki niezaspokojonego po- żądania. – Ah, ventrebleu! – zaklął Charles, poprawiając ak- samitną szatę. – Ekscelencjo? – zawołał ponownie ministrant z wewnętrznego korytarza biegnącego za prezbiterium katedry. – Słyszycie mnie? Przyjechał arcybiskup i prosi was do siebie! – Słyszałem! – Biskup spojrzał gniewnie na chłop- ca. Podchodząc bliżej, uniósł rękę i machnął, jakby się opędzał. Jego uwadze nie umknęło, że dziecko wzdry- gnęło się niczym przestraszony źrebak. Uśmiechnął się na ten widok. Nie był to przyjemny uśmiech, więc chłopiec wyco- fał się pospiesznie i ruszył schodami w dół, w stronę prezbiterium. – Gdzie de Juigné? – zapytał ksiądz. – Niedaleko stąd, ekscelencjo. Przed głównym wej- ściem do katedry. – Ufam, że nie czeka zbyt długo? – Niezbyt długo. Ale byliście... eee... – chłopiec przerwał wyraźnie skonsternowany.

– Byłem zatopiony w modlitwie, a ty nie chciałeś mi przeszkadzać – zakończył Charles, wbijając wzrok w ministranta. – T-tak, ekscelencjo. Chłopiec nie był w stanie odwrócić spojrzenia. Za- czął się pocić, jego twarz pokryła się czerwienią. Char- les nie miał pojęcia, czy dzieciak za chwilę się rozpła- cze czy raczej eksploduje. I jedno, i drugie z pewnością by go rozbawiło. – Jednakowoż nie mamy czasu na rozrywkę – mruknął do siebie, oderwał wzrok od chłopca i wyminął go. – Mamy niespodziewanego gościa. Ministrant przywarł do ściany, żeby szata księdza nawet go nie musnęła, co znacznie poprawiło humor Charles’owi. Nie może się przejmować błahostkami. Po prostu wezwie Laetitię, kiedy tylko uwolni się od obec- ności arcybiskupa, i wróci do tego, co mu przerwano – to znaczy zmusi ją, by się przed nim ochoczo rozłożyła. Rozmyślał właśnie o kształtnych nagich pośladkach dziewczyny, gdy ujrzał starego kapłana. – To ogromna przyjemność gościć was, ojcze An- toine. Przypadł mi w udziale zaszczyt powitania was w katedrze Notre Dame w Évreux – skłamał Charles de Beaumont biskup Évreux. – Merci beaucoup, ojcze. – Arcybiskup Paryża, An- toine Le Clerc de Juigné, pocałował księdza niewinnie w jeden policzek, a potem w drugi. Charles wyobraził sobie, jak wargi tego starego

głupca usychają i odpadają. – Czym moja katedra zasłużyła sobie na zaszczyt waszej wizyty? – Wasza katedra, ojcze? Chyba właściwiej jest rzec, że to dom Boży. Charles poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Długimi palcami zaczął odruchowo gładzić olbrzymi rubinowy krzyż zawieszony na szyi na grubym łańcuchu. Płomie- nie świec wotywnych, ustawionych obok figury święte- go Dionizego ze ściętą głową, zamigotały gwałtownie. – Stwierdzenie, że to moja katedra, było jedynie wyrazem czułości, a nie zaborczości – odparł. – Udajmy się może do moich komnat, by podzielić się chlebem i napić wina. – W rzeczy samej, to była długa podróż i chociaż powinienem być wdzięczny, że w lutym na ziemię spadł ledwie deszcz, a nie śnieg, to jednak ta wilgotna pogoda działa męcząco. – Proszę natychmiast dostarczyć do mojego gabine- tu wino i porządny posiłek. – Charles skinął niecierpli- wie na jednego z ministrantów. Chłopiec podskoczył nerwowo i pomknął, by wypełnić polecenie. Kapłan przeniósł wzrok z powrotem na arcybiskupa i zauważył, że stary duchowny patrzy w ślad za znikającym chłop- cem, a jego spojrzenie kryje pierwsze ostrzeżenie, że ta niezapowiedziana wizyta ma głębsze dno. – Zapraszam, Antoine, wyglądasz na wyczerpanego. Moje komnaty są ciepłe i przytulne. Będzie ci wygodnie.

Charles poprowadził arcybiskupa przez nawę głów- ną na tyły katedry, dalej przez niewielki, ale uroczy ogród i do luksusowej części gabinetowej sąsiadującej z przestronnymi prywatnymi komnatami. Przez całą drogę starszy ksiądz rozglądał się dookoła, milczący i zamyślony. Dopiero gdy znaleźli się przed marmurowym ko- minkiem Charles’a, z pucharami wspaniałego czerwo- nego wina w ręku i wyśmienitą ucztą przed nosem, de Juigné zdecydował się odezwać. – Klimat się zmienia, ojcze – powiedział. Charles uniósł brew i zaczął się zastanawiać, czy stary ksiądz rzeczywiście jest takim głupcem, na jakiego wygląda. Przejechał taki szmat drogi z Paryża, żeby omawiać pogodę? – W rzeczy samej, zima wydaje się cieplejsza i bardziej wilgotna, niż sięgam pamięcią – przyznał, ma- rząc o tym, by ta jałowa dyskusja szybko się zakończy- ła. Zamglone i jeszcze przed chwilą szkliste oczy An- toine’a Le Clerca de Juigné nagle się wyostrzyły. – Kretynie! – Przeszył wzrokiem Charles’a. – Po cóż miałbym omawiać pogodę? Niepokoi mnie klimat panujący wśród ludu. – Ach, oczywiście. – Przez chwilę Charles był zbyt zaskoczony ostrym tonem głosu arcybiskupa, by czuć gniew. – Wśród ludu. – Ludzie mówią o rewolucji. – Ludzie wiecznie mówią o rewolucji – odparł

młodszy kapłan i wybrał soczysty kawał wieprzowiny do kompletu z gładkim kozim serem, który wcześniej ukroił sobie do chleba. – To coś więcej niż czcza gadanina – powiedział arcybiskup. – Być może. – Charles miał usta pełne jedzenia. – Świat się zmienia wokół nas. Zbliżamy się do przełomu wieków, chociaż ja znajdę się przed obliczem Pana, zanim nadejdzie nowe stulecie. To młodsi księża, tacy jak ty, poprowadzą Kościół przez zbliżające się niespokojne czasy. Charles żałował z całego serca, że stary ksiądz nie dokończył żywota, zanim jeszcze wpadł na pomysł od- bycia tej wizyty. Oczywiście ukrył prawdziwe uczucia, przeżuł mięso i pokiwał poważnie głową. – Będę się modlił, bym okazał się godny przyjęcia tak wielkiej odpowiedzialności – powiedział tylko. – Cieszę się, że zgadzamy się co do tego, że musisz przejąć odpowiedzialność za własne poczynania – po- wiedział de Juigné. – Własne poczynania? – Charles zmrużył oczy. – Rozmawialiśmy o ludziach i o tym, jak się zmieniają. – Owszem. Właśnie dlatego twoje poczynania zwróciły uwagę Jego Świątobliwości. Charles poczuł, że nagle zaschło mu w gardle, i musiał napić się wina. Próbował coś powiedzieć, ale de Juigné ciągnął swój wywód, nie dając mu szansy na zabranie głosu:

– W tak niespokojnych czasach, zwłaszcza gdy lud przychyla się ku poglądom bogatych mieszczan, nie- zwykle ważne jest, by Kościół nie poddawał się zmia- nom. – Arcybiskup przerwał i upił łyk wina. – Wybacz, ojcze, ale nie rozumiem. – Och, w to akurat wątpię. Nie sądziłeś chyba, że twoje postępowanie będzie wiecznie ignorowane? Osła- biasz Kościół, a na to nie można patrzeć przez palce. – Moje postępowanie? Osłabiam Kościół? – Char- les był zbyt zdumiony, żeby wpaść w złość. Machnął wypielęgnowaną dłonią. – Czy moja diecezja wydaje ci się słaba? Wierni mnie uwielbiają. Okazują swoje odda- nie, płacąc dziesięcinę z taką hojnością, by mój stół nie pozostawał pusty. – Wierni się ciebie boją. Twój stół jest pełen, tak samo jak i skarbiec, bo bardziej obawiają się twojej wściekłości niż palącego głodu. Skąd ten staruch to wie? Charles poczuł uścisk w żołądku. I czy papież też już się o tym dowiedział? Zmusił się do zachowania spokoju, a nawet zdobył się na szyderczy śmiech. – Cóż za absurdalne stwierdzenie! Jeśli boją się gniewu, wynika to z wagi ich grzechów i wizji wiecz- nego potępienia. Hojnie mnie wynagradzają, żebym złagodził ich lęk, a ja daję im rozgrzeszenie. – Powinieneś był ograniczać się do dziwek – cią- gnął arcybiskup, jakby Charles w ogóle się nie odezwał. – Nikt nie zwraca uwagi na to, co się z nimi dzieje. Isa-