CZĘŚĆ I
SPRZYMIERZEŃCY
Nie sposób osiągnąć tyle poprzez odpowiednie ruchy, co dzięki
sprzymierzeńcom.
Filozofia biznesu Kiliaena van Rensselaera, założyciela i dyrektora
Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej
Piszą tutaj, że niejaki Cornelius-Son Huygens sprawił Holendrom niewidzialnego
węgorza metalowych ludzi, co popłynął najechali na przystań dunkierskiego
estuarium i pozatapiali flotę.
Pennyboy jr: Lecz jak tego dokonali?
Cymbal: Pokażę panu. Oto i Automa…
Ben Jonson, Garść informacji, pierwsze wydanie 1631 r.; wersja po Aneksji
została wystawiona ok. 1693 r. (autor nieznany)
P: Dlaczego mój mechaniczny musi przejść konserwację, zanim zostanie
postawiony żagiel? Wszak przestrzegałem warunków wynajmu
i utrzymywałem swoich klakierów w nienagannym stanie!
O: Wielu dzierżawców jest zdziwionych i zmieszanych tym wymogiem,
kiedy po raz pierwszy podróżują przez ocean w towarzystwie mechanicznej
służby. Przepisu tego absolutnie nie należy traktować w kategoriach przygany
czy reprymendy. Pochodzi z prawa morskiego ustanowionego królewskim
dekretem z 1831 roku. Ma na celu jedynie zapewnienie Państwu i pozostałym
pasażerom bezpieczeństwa oraz sprawnego funkcjonowania okrętu. Znane
są niezwykle rzadkie przypadki, kiedy podczas wykonywania standardowych
poleceń mechaniczny może zostać postawiony w sytuacji nieprzewidzianej
przez zwykłe hierarchiczne metageas wtłoczone mu podczas procesu
produkcyjnego. Morskie metageas są dodawane tymczasowo, aby się
upewnić, że wszyscy znajdujący się na pokładzie klakierzy będą
funkcjonować bez zarzutu w każdych warunkach, bez względu na to, jak mało
prawdopodobne lub niespotykane by one nie były.
P: Wybywam na krótko i nie chcę, żeby mój klakier został przygnieciony
zbytecznymi metageas, a przez to stracił na wydajności lub zwolnił obroty.
O: Tak się nie stanie. Metageas dla wszystkich mechanicznych
nienależących do załogi zostaną natychmiastowo i automatycznie
przywrócone do stanu sprzed rejsu, gdy tylko opuszczą oni pokład w porcie
docelowym.
P: Dzierżawię służbę za własne pieniądze. Powinni być lojalni wobec mnie!
O: Są i zawsze będą. Morskie metageas nie zmieniają warunków umowy
wynajmu. Jednakże jeśli względy bezpieczeństwa będą wymagały od
pasażerów zastosowania się do poleceń kapitana i załogi, na znajdujących
się na pokładzie służących nałożone zostaną geas nakazujące wykonywanie
owych zaleceń, co może w określonym zakresie opóźnić wypełnienie
Państwa poleceń.
Wyimek ze Wstępu do morskich metageas dla nowych dzierżawców, ulotki dla
pasażerów opracowanej przez linię północnoatlantycką Błękitna Gwiazda,
wydrukowanej przez
Czcigodną Kompanię Ciesielską w Rotterdamie (1919)
ROZDZIAŁ 1
Hugo Longchamp, kapitan straży Zachodniej Marsylii, wyszedł, jak miał to ostatnio
w zwyczaju każdego ranka, na najwyższą wieżę w Nowej Francji wyglądać końca
świata.
Zagłada kroczyła nieśpiesznie. Kapitan robił się cokolwiek niecierpliwy.
Obłoczki zamarzniętego oddechu osadziły mu się na brodzie srebrzystym szronem,
postarzając go o rok z każdym wykonanym krokiem. Lodowe paciorki dyndające na
rzęsach mężczyzny nadały przykrytej śnieżnym puchem wstędze schodów
kalejdoskopowe piękno. Przez noc wiatr nieco zelżał, ale zrobiło się jeszcze chłodniej.
Dlatego też, nawet kiedy Longchampowi przymarzły nozdrza, gdy tylko wyszedł na
zewnątrz, co zmusiło go do oddychania przez usta i upodobniło do przeciekającego
imbryka, nie musiał przynajmniej się opierać wichrom smagającym trzęsącą się wieżę.
Czyżby było zbyt zimno, aby polimery utrzymały swoją elastyczność? Należałoby zadać
podobne pytanie chemikom i inżynierom, zaś Longchamp nie był ani jednym, ani
drugim. Był żołnierzem.
Migotanie nocnego nieba powoli zlewało się ze stalową szarością świtu. Zza
horyzontu wyłaniała się różowawa opaska. Im bardziej jaśniała, tym słabiej świeciły
gwiazdy, co Longchamp zauważał przy każdym okrążeniu wykonanym na spiralnych
schodach. Tylko jedno ciało niebieskie nie mrugało do niego, jedynie błyszczało
niczym granat zawierzony w Pasie Wenus. Mars.
Przystanął, aby podziwiać światła Zachodniej Marsylii rozciągające się przed nim
niczym świece wotywne w przedsionku bazyliki katedralnej Świętego Jana
Chrzciciela. Płomienie oblewały światłem miejskie bulwary, muskały cieniutkie alejki
i uliczki dostawcze, migotały w kuchennych oknach i witrynach piekarni, błyszczały
w lodowych lustrach uśpionych fontann i tańczyły na brzegach Rzeki Świętego
Wawrzyńca. Tam, gdzie miasto spotykało się z morzem, na lśniący arras opadała
zasłona grubego cienia. Ciemność rozciągała się przez wody barwy tuszu i otaczała
granicę z Nowymi Niderlandami i znajdującymi się za nią ziemiami, gdzie nawet o tej
porze przeciwnik czuwał.
Pomarańczowa łuna rozświetliła niebo nad rzeką. Ogień z gazowego palnika
wtłoczył ciepłe powietrze do pęczniejącej tkaniny balona obserwacyjnego, który wzbił
się do góry. Płomienie podświetliły jego powłokę kształtu żarówki niczym papierowy
lampion. Chwilę później mrok przeszyła kolejna łuna, niecałe dwa kilometry dalej od
poprzedniej. Zimny poranek. Sterujący balonami szybko wyczerpią paliwo. Longchamp
wyobraził sobie tych popapranych drani drżących pod grubymi warstwami skór
i wdzięcznych za możliwość ogrzania zdrętwiałych dłoni przy płomieniu.
Nie był osamotniony w tym porannym czuwaniu. Jak wiedział, poza obserwatorami
w balonach gdzieś daleko w dole, pod daszkami skleconych na brzegu rzeki szałasów,
trzęśli się z zimna strażnicy, ich przywykłe do ciemności oczy wodziły po wodach za
jakimkolwiek tulipaniarskim podstępem. Jakaś jego część spodziewała się, że lada
chwila gdzieś w ciemności rozbrzmi alarmowy gwizdek. Poczuł przeszywający ból,
który rozlał mu się pomiędzy łopatkami. I choć po części był to bezpośredni skutek
uboczny bezcelowych prób opanowania drgawek, stał się on jego nieustannym
kompanem. Nawet w najcieplejszych barakach Longchamp siedział przygarbiony,
podświadomie czegoś wyczekując. Potrzeba było niemałej siły woli i dyscypliny (do
której jako weteran niejednej kampanii zdążył przywyknąć), aby się odprężyć. Tylko
głupiec tracił energię na coś, czego i tak nie mógł kontrolować.
Wróg nadejdzie dopiero wtedy, kiedy sam będzie tego chciał.
Ani wcześniej, ani później. Niczym dzień Pański: jak złodziej nocą, a ich nadejścia
nie spodziewają się najwięksi nawet mędrcy.
Żałując tej myśli, Longchamp przeżegnał się. Tylko jakiś inherentny zły impuls
potrafiłby nakłonić człowieka do porównania zmartwychwstałego Chrystusa do
heretyckich Holendrów i ich świętokradczej pogardy dla nieśmiertelnej duszy. Sam nie
był świętym. Jak wszyscy ludzie miał tyle na sumieniu co recydywista. Zapisał sobie
w pamięci, aby wspomnieć o tych transgresywnych myślach podczas cotygodniowej
spowiedzi. Wymacał palcami koraliki przymocowanego do paska różańca i odmówił
prędką modlitwę do Panienki, prosząc o wstawiennictwo.
Gdy się podniósł, kolana zaskrzypiały mu jak potrzebująca smaru furtka cmentarna,
czego nigdy nie robiły. Być może starzenie się to nie tylko iluzja. Zanim zrobił kolejne
kółko krużgankową, spiralną klatką schodową, niebo pojaśniało na tyle, że mógł zgasić
pochodnię, którą niósł. Nie powinien był jej w ogóle ze sobą zabierać, bo niedługo
cytadela może zostać oblężona i wszyscy będą musieli na nowo przywyknąć do pracy
po ciemku, ale schody zwane Modlitwą Portiera czasem potrafiły być zdradliwe, nie
mówiąc już nawet o pokrywającym je szronie. Nie mógł służyć Tronowi i Kościołowi
z połamanymi nogami.
Stopnie biegły przez szkieletową ramę niedokończonego portalu i przy trasie
niedawno odbudowanej kolejki. Oddech Longchampa osadzał się zarówno na
metalowych szynach, jak i na ciemnej otulinie izolującej rury, którymi pomiędzy
górnym i dolnym wagonikiem płynęła służąca za balast woda. Nie po raz pierwszy
kapitan straży zastanawiał się, czemu nie zamarza. Cóż, chemicy z Nowej Francji mieli
w rękawie tysiąc sztuczek, które od stuleci trzymały tulipaniarzy i ich mechaniczne
demony na dystans, co samo w sobie było cudem. Ale nie mogą przecież polegać na tej
przewadze przez całą wieczność i było to coś iście przerażającego, coś, co starał się
zachować dla siebie. Albo długie pasmo sukcesów innowacyjnej francuskiej myśli
chemicznej w końcu napotka trudności nie do pokonania, albo ta gałąź nauki przestanie
się rozwijać, przez co niepewna równowaga trwającego od setek lat wyścigu zbrojeń
niedługo zostanie zachwiana. Któregoś dnia tykająca fala raz jeszcze zaleje mury
zewnętrznej twierdzy Zachodniej Marsylii. I może tym razem ją zmiecie.
Za pokonanie ostatnich stopni Longchamp został nagrodzony piękną panoramą
leżącej odłogiem ziemi uprawnej rozciągającej się od zachodu na północ, otoczonej
kilometrami ogołoconej przez zimę żółtej brzozy. Rzeka Świętego Wawrzyńca od
wschodu i południa otaczała Mont Royal, wokół której zboczy Zachodnia Marsylia
rozłożyła się niczym leniwy kocur. Stojąc na szczycie Iglicy, dowódca straży zawsze
czuł się, jakby patrzył przez cały świat, daleko za Nową Francję, za ocean, aż do
Europy i Starej Francji. Oczywiście nigdy nie dane mu było ujrzeć Paryża, jedynie
słyszał o nim rodzinne opowieści przekazane przez pradziadka wujecznego, który
walczył za Ludwika XIV, jeszcze przed Wygnaniem. Zrobiło się już na tyle jasno, że
mógł dojrzeć maszerujących setki metrów niżej strażników patrolujących wyznaczony
perymetr wokół fortyfikacji opartych na planie gwiazdy, zaprojektowanych przez
Vaubana. Jego żołnierze, czyli niepokojąco niewielka liczba mężczyzn i kobiet, którzy
przetrwali ostatnie oblężenie i późniejszą masakrę za murami, obstawili zewnętrzną
i wewnętrzną twierdzę. Wyglądali jak garść ziaren pieprzu rozrzuconych na pokrytym
lodem obszarze Ostatniej Reduty Króla Francji na Wygnaniu. Było ich tak mało, a teren
wydawał się tak rozległy. Nawet przymusowy pobór nie był rozwiązaniem, gdyż nowi
rekruci nie przybędą dostatecznie szybko. Longchamp zanotował sobie w pamięci, aby
porozmawiać o tym z hrabią du Turenne, który dzierżył laskę marszałkowską.
Podmuch wiatru przeczesał brodę kapitana, wycisnął mu z oczu łzy, wpełzł przez
otwory na guziki i pomiędzy szwy. Lecz sam wysiłek związany z wejściem na szczyt
wieży zahartował Longchampa na tyle, że lodowate powiewy nie przyprawiały go
o gęsią skórkę. A później, kiedy założy zbroję i pójdzie bić się o życie swoje, ludu
i króla, będzie mu zbyt gorąco, żeby czuć zimno, zresztą zmęczenie mu na to nie
pozwoli. Chłód przyjdzie, dopiero gdy jego kruche ludzkie ciało podda się
niezmordowanemu marszowi tykającej mechanicznej hordy. Naciągnął na głowę
dzierganą czapkę, zakrył uszy i otarł oczy. Przymknął powieki i jak zwykle spojrzał na
południowy wschód, wypatrując blasku wypolerowanego metalu, sygnału rozpoczęcia
wojny lub, jeśli akurat dopadł go wyjątkowo fatalistyczny nastrój, początku końca.
Końca? Być może. Lecz długiego, powolnego. I okupionego niemałym trudem.
Tulipaniarze i ich nakręcani słudzy będą musieli sobie zapracować na zwycięstwo.
Jego gniazdo na szczycie Iglicy omiotły wymieszane zapachy: nikły aromat błotnistej
rzeki, drzewny dym z palenisk, wilgotny ciężar zbliżającego się opadu śniegu. Zimno
musnęło jego twarz niczym miękka dłoń damy, z którą zawiązał w dokach przelotną
znajomość. Zastanawiał się, czy uda mu się ją jeszcze zobaczyć, zanim poleje się jucha.
Nie, nie jucha – przecież mechaniczni nie krwawią. Można ich tylko dezaktywować.
I modlić się do Jezusa i Panienki, aby kolejny nie zajął miejsca poprzedniego. A także
by fortyfikacje wytrzymały szturm metalowych ludzi.
Ostatnio się powiodło, choć ledwie. Lecz było to, zanim jakiś głupiec zrównał
tulipaniarzom z ziemią nowiutką kuźnię w Nowym Amsterdamie. Pierwszą zbudowaną
w Nowym Świecie. Nikt nie miał pojęcia, kto jest za to odpowiedzialny, ale obie
strony podejrzewały, że za sabotażem stali francuscy agenci. Czemu jednak król lub
papież mieliby sankcjonować podobnie nierozważny akt wypowiedzenia wojny, tego
nie wiedział nikt. Francuzi pocieszali się, że jeśli za zniszczeniem kuźni stali ich
ziomkowie, to z pewnością porwał się na to na poły mityczny Talleyrand. Sprytny,
przebiegły, odważny Talleyrand, bohater dziesiątków opowieści ludowych i tyluż
pieśni, o którego wyczynach podróżnicy niestrudzenie wyli przez długie mile chansons
de geste.
Talleyrand, pomysłowy heros ludu Nowej Francji.
Zapewniano się nawzajem, że on na pewno ma jakiś plan.
Ale nie obecny Talleyrand. Kapitan wiedział, że ten nie jest w stanie zaplanować
wyjścia z garderoby bez mapy i paru beczek smaru. Nie pławiliby się w wyssanych
z palucha historyjkach, gdyby poznali tego wypierdka z chowu wsobnego.
Mimo że Longchamp nie wiedział o wysadzeniu kuźni niczego więcej niż inni,
przysiągłby, że akcja ta nosiła ślady charakterystyczne dla wygnanej i zdeterminowanej
jak nikt byłej wicehrabiny, zresztą jego znajomej. Osoby raczej upartej, o potrafiącej
doprowadzić człowieka do białej gorączki tendencji do przeceniania swojego
intelektu, kobiety, której pycha sprowadziła na ludzi z jej otoczenia liczne kłopoty. Cóż
za szaleństwo kazało jej nadepnąć tygrysowi na ogon? O jakiej to intrydze myślała?
Czy faktycznie miała plan?
Podobne spekulacje były pozbawione sensu. Przeszłość na zawsze pozostaje
przeszłością. Longchamp mógł jedynie spojrzeć w przyszłość i przygotować się na to,
co miało nadejść.
Słońce wyjrzało zza horyzontu. Jego promienie zalśniły na postrzępionej lodowej
pokrywie otulającej brzegi rzeki. Kapitan straży przypatrywał się świetlnym refleksom
po drugiej stronie granicy, by się upewnić, czy przypadkiem nie zdradzą one ruchu
wypolerowanych mechanicznych. Jeśli zdecydują się na atak, pójdą prosto ku
brzegowi, wejdą do wody, zanurzą się i przemaszerują po dnie, po czym wyłonią się
po francuskiej stronie i przebiją przez zwały lodu. Nie spoczną, póki nie dotrą pod
marsylskie mury.
Przeleją się przez Świętego Wawrzyńca, będą zajmować albo palić nadrzeczne
wioski i gospodarstwa, przewalą się przez osady rybackie Akadii, pójdą wzdłuż
atlantyckiego wybrzeża i rozprzestrzenią się nad Wielkimi Jeziorami niczym zaraza.
Udadzą się na północ i skażą brzegi Zatoki Hudsona.
Ale nie dzisiaj. Jeszcze nie.
Podnoszące się słońce powitała feeria kolorów. Plastikowe poręcze krużganka
płonęły niczym rubinowe łańcuchy. Opalizujące lakiery, którymi pokryto przestronną
komnatę na szczycie Iglicy, lśniły błękitami, zieleniami i żółciami niczym olej
w kałuży. Longchamp naciągnął czapkę aż na brwi, chcąc osłonić oczy przed blaskiem.
Na czubku Iglicy, gdzie docierały metalowe szyny, znajdowała się komnata spotkań
rady królewskiej, a jeszcze wyżej – monarsze apartamenty.
Zimowe wschody słońca przychodziły niezapowiedziane ptasim trelem, który
towarzyszył budzącym się dniom przez resztę roku, bowiem większość ptaków
poleciała na południe. Nie wybrzmiały serenady na cześć jasnej gwiazdy, słychać było
jedynie szept wiatru, skrzypienie śniegu pod buciorami, szuranie brody o szal. Kapitan
wyjrzał przez barierkę i popatrzył na odległą zewnętrzną twierdzę, gdzie drżał z zimna
tuzin świeżych poborowych. Ich szkolenie przebiegało w dziwacznej ciszy, gdyż bluzgi
i hałasy niknęły w mroźnym powietrzu, zanim docierały do uszu Longchampa.
Nawet charakterystyczne – i budzące grozę – łupanie sprężarek armat epoksydowych
było na tej wysokości niesłyszalne. Z zaworów ciśnieniowych dobywały się smużki
pary.
Rozkaz użycia dział oznaczał zły dzień. Brak jakiegokolwiek personelu w razie
konieczności oddania strzału byłby katastrofalny w skutkach, stąd poborowi. Przez
setki lat każdy sprawny mężczyzna w Nowej Francji po osiągnięciu pełnoletniości
odbywał przymusową trzyletnią służbę wojskową. Król nie zyskał zwolenników, kiedy
wydał edykt rozciągający ten obowiązek na kobiety oraz jednego na pięciu obywateli
poniżej pięćdziesiątego roku życia. Dzięki Bogu obecny monarcha był mądrzejszy niż
jego ojciec, poprzedni Król Upadłej Francji na Wygnaniu.
Trzęsący się rekruci stali wokół armaty. Promienie słońca omiatające Iglicę sięgnęły
już ścian zewnętrznej twierdzy. Oświetlone przezeń oddechy żołnierzy uformowały
srebrzyste proporce. Poborowi są miękcy jak bezy. Longchamp stwierdził, że uzna to
za błogosławieństwo, jeśli choć ćwierć z nich będzie się do czegokolwiek nadawać.
Najgorsi byli kupcy. Za to rybacy znali trudy ciężkiej pracy i wykonywali polecenia
bez szemrania, coureurs de bois też. Gońcom leśnym, twardym niczym suszone mięso
łosia, nieobcy był wysiłek. Ba, może nawet go lubili. Longchamp miał nadzieję, że
królewskie wezwanie do broni poleci na anielskich skrzydłach przez mokradła i dzicz
Nowej Francji i dotrze do uszu każdego łowczego, tropiciela i trapera w kraju.
Niektórzy je zignorują albo będą udawać, że go nie słyszeli, ale Longchamp znał tych
ludzi – przez jakiś czas był jednym z nich. Nie będą chcieli powrócić do cywilizacji po
to, żeby zastać anulowane kontrakty i udziały zgniecione mosiężną łapą mechanicznego
demona oraz by odkryć, że pieniądze nie są warte nawet haustu holenderskich szczyn.
Stojące jeszcze nisko słońce nie zdradzało żadnego blasku między drzewami czy na
polach rozciągających się na południe od Świętego Wawrzyńca. Żadnego złego znaku.
Cóż, niech i tak będzie. Najwyraźniej królowa Margreet i ten jej dupoliz gubernator
Nowych Niderlandów tego dnia nie mieli zamiaru powybijać dobrego ludu Nowej
Francji. Longchamp mógł ten dany mu dodatkowy czas wykorzystać na kręcenie bicza
z gówna. Odwrócił się plecami do słońca i rozpoczął długi marsz na dół, ku
wewnętrznej twierdzy.
*
Dziesięć minut później był u stóp Iglicy. Kolejnych dziesięć zajęło mu nawigowanie
pomiędzy labiryntem wojskowych baraków i okopów, aż nareszcie udało mu się
dotrzeć na szczyt muru wewnętrznej twierdzy. Klakier pewnie i tak z łatwością
przeskoczyłby nad większością tych przeszkód, ale sęk w tym, żeby spowolnić go na
tyle, aby dać obsłudze działa okazję na unieruchomienie delikwenta albo, co
efektywniejsze, zebranie paru z nich razem i opryskanie ich żywicą. Niektóre fosy
i doły były wypełnione substancjami korozyjnymi zdolnymi zniszczyć delikatniejsze
mechanizmy. Do innych wlano chemiczne odczynniki – wystarczyło dodać do nich parę
kropli katalizatora, by natychmiast utwardzić masę. Mechaniczni kończyli niczym
rodzynki w bożonarodzeniowym cieście. Longchamp nienawidził rodzynek z całego,
kurwa, serca.
Nienawidził też samej myśli, że kiedykolwiek będą potrzebować owych fortyfikacji,
bo jeśli klakierzy zajdą tak daleko, to i tak będzie już po zawodach. Pułapki i podchody
mogą jedynie spowolnić ich atak i może, ale tylko może, dać królowi szansę ucieczki.
Choć w zasadzie dokąd miałby umknąć, skoro Holendrzy rządzili światem? Może na
północ, gdzie władałby niedźwiedziami polarnymi.
Gdy nareszcie dotarł do zewnętrznego muru, przemknął za plecami poborowych,
uważając, żeby nie zdradziło go skrzypienie śniegu pod podeszwami. Nawet cywile
zwykli czuć się nieswojo, kiedy na nich spoglądał. Słyszeli bowiem opowieści.
Sierżant Chrétien dojrzał skradającego się za rekrutami kapitana, lecz nie przerwał
swojego kazania, nie dając po sobie poznać, że zauważył pojawienie się dowódcy.
Poborowi drżeli jak porażeni zimnem, wycierali nosy rękawami, przestępowali z nogi
na nogę i mamrotali coś do siebie, zbytnio nie słuchając sierżanta. Połowa z nich
wyglądała, jakby ledwie miała siłę unieść kielich, a co dopiero kilof i młot. Chryste!
Ich przedramiona miały obwód mniejszy niż jego nadgarstki! Co, u diabła, mieli zrobić
z tą garstką wymoczków? Tylko dwóch mężczyzn z tej zbieraniny wyglądało na mniej
niż czterdzieści lat.
Kapitan zastanawiał się, czy byliby w stanie spowolnić mechanicznych, gdyby
rzucili im pod nogi zwłoki tych kmiotków. Obraz podpowiedziany przez wyobraźnię
dał mu niejaką satysfakcję, choć nawet tego rodzaju karkołomna taktyka zdałaby się na
nic. Wojskowi klakierzy byli jak chodzące kosy. Nie zostawiali po sobie nic poza
krzykami, poodcinanymi kończynami, wyprutymi flakami i kałużami krwi. Gnaty
obleczone mięsem nie były dla tykaczy żadną przeszkodą.
Przekonał się o tym na własne oczy. Nieraz patrzył, jak jego przyjaciele giną
rozpruwani alchemicznie wykutymi ostrzami. Stał tuż przy tryskającej juchą fontannie,
kiedy wewnętrzna twierdza spłynęła krwią po masakrze, jakiej dokonał jeden tylko
klakier. Pokręcił głową. Nieważne jak bardzo próbował odepchnąć od siebie tamte
wydarzenia, zdawały się przyklejone do jego pamięci niczym uporczywa, uginająca się
pod naporem zebranego na niej kurzu pajęczyna.
– Dobra – powiedział Chrétien. – Zobaczmy no, czy wy, żółtodzioby,
zapamiętaliście choćby jedno słowo z tego, co właśnie powiedziałem. Ty, ty i ty. –
Wybrał trzech przypadkowych mężczyzn. – Gratulacje, jesteście teraz artylerzystami.
Do działa! Dwóch wystąpiło z szeregu z entuzjazmem kryminalistów idących na szafot.
Trzeci dalej stał nieruchomo, zapewne mając nadzieję, że sierżantowi chodziło o kogoś
obok. Siwizna na skroniach, futrzany kołnierz i początki podwójnego podbródka
zdradzały, że był to kupiec albo jakiś inny handlarz. Sukces go zmiękczył. Longchamp
chwycił go za kożuch.
– Sierżant chyba kazał ci się ruszyć – syknął. – I zastanawiam się, czemu nie kwapisz
się do wykonania polecenia. Taki porządny dżentelmen jak ty i nie rozumie, co się do
niego mówi? Jaki masz problem, przyjacielu? Złamana noga? A może jakiś skrzat
przybił ci stopy do kamieni?
Kupiec trząsł się pod obszernym kożuchem, zerkając z niepokojem na Longchampa.
Jednak kapitan nie poluzował chwytu.
– Zauważyłem także – mówi dalej – żeś stracił głos. I oczka coś ci z orbit
wyskakują. Nie udław się przypadkiem własnym strachem. Nie bój nic, już to
przerabiałem. Zdarza się czasem na froncie. Szybciutko cię naprostujemy. – Klasnął
dwukrotnie, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę, choć dobrze wiedział, że wszyscy
i tak na niego patrzą. – Szczęściarze z nas! Mam teraz okazję nauczyć żołnierzy paru
chirurgicznych sztuczek na wypadek nieszczęścia. Sierżancie, proszę mi podać swój
nóż. Ty i ty – wskazał dwóch stojących najbliżej poborowych – na czworaki. Ale się,
kurwa, przyłóżcie, ani drgnijcie, bo zwykle wiją się jak pstrągi na dnie łódki, kiedy nóż
wejdzie w bebechy.
Longchamp zwolnił uścisk na tyle, że leniwy handlarz zdołał się wyswobodzić.
Mężczyzna szybkim krokiem podbiegł do żołnierzy stojących przy armacie
epoksydowej.
– Dzięki niech będą świętej Panience! – powiedział kapitan, przeżegnawszy się. –
Uleczyła go, to pieprzony cud. – Uderzył lekko stojącego najbliżej rekruta w potylicę. –
Okaż trochę szacunku Matce Boskiej, kretynie. Reszta też. Debile.
Poborowi przeżegnali się równocześnie jak na dobrych katolików przystało. Sierżant
Chrétien jednego z nich wyznaczył na obserwatora i posłał na krenel, żeby przykucnął
przy beczkach. Dwaj pozostali, łącznie z niekwapiącym się do wojaczki handlarzem,
mieli obsługiwać chemiczny kompresor oraz mechanizm spustowy działa. Na polecenie
dowódcy mężczyźni przekręcili korbę, uruchamiając sprężarkę. System hydrauliczny
zaczął perkotać, z każdą sekundą coraz głośniej, aż z początku stłumiony warkot nabrał
tempa znanego każdemu, kto przetrwał oblężenie: budzący lęk rytm działa
epoksydowego mającego powstrzymać najeźdźcę. Sierżant przeszedł na umocnienia
i pomachał żółtą flagą niemal dorównującą mu ciężarem. Odpowiedział mu tym samym
człowiek stojący na skraju lasu, a spomiędzy drzew wychynął jeszcze inny żołnierz.
Przeciął pole, biegnąc zygzakiem i zataczając serpentyny na mrozie. Longchamp
zastanawiał się, jakiż to pechowy rekrut wyciągnął krótką słomkę, aby uczestniczyć
w tej demonstracji.
– Mamy biegacza! – wykrzyknął sierżant. – Powtarzam! NADCHODZĄ
MECHANICZNI!
Obserwator wymamrotał namiary.
– Północ, północny wschód… nie, czekajcie, skręca na wschód. Znaczy biegnie ze
wschodu. Teraz będzie wschód na północny… Nie, znowu kluczy…
– Nic, kurwa, nie słychać! – zaklął Longchamp. – A nie będzie tak cicho, o nie!
Kiedy na mury naprą szczękający mordercy, a każde działo w tej twierdzy będzie się
krztusić tak głośno, że zbudziłoby samego diabła po sążnistej przepicie, lepiej, żeby
BYŁO CIĘ SŁYCHAĆ!
Tymczasem biegacz pokonał już jedną trzecią odległości do muru. O wiele, wiele
wolniej niż prawdziwy mechaniczny, ale nadal zbyt szybko, aby początkujący
artylerzyści z łatwością go zdjęli.
– Zbliża się! – krzyknął spanikowany obserwator, a strach przydał jego głosowi siły
i nagłości, choć kosztem zdrowego osądu sytuacji. – Strzelajcie! Na miłość boską,
strzelajcie!
Drugi z poborowych chwycił za wajchę otwierającą komory dwulufowego działa
i rozległ się mlaszczący dźwięk, zakłócając rytmiczną pracę kompresora; wystrzelił
strumień żywicy i utrwalacza. Poborowy odczekał jeszcze chwilę, żeby w komorach
wytworzyło się odpowiednie ciśnienie hydrauliczne, po czym na powrót je zamknął.
Ten chociaż słuchał instrukcji i, cud nad cuda, czegoś się nawet nauczył.
– Facet jest w połowie drogi! – relacjonował obserwator.
Chrétien zapytał:
– Kto? Jaki facet? Ja widzę tylko pałającego żądzą śmierci tykacza, który za dziesięć
sekund naskoczy na ten mur, pomknie po nim jak pająk i nas wszystkich pozabija.
– Jezu Chryste! – rozdarł się będący o krok od paniki obserwator. – Strzelajcie!
– Uproszcza pan sprawę, sierżancie, to niewybaczalne – powiedział Longchamp,
grzebiąc paznokciem między zębami. – Nie pozabija nas tak od razu. Zacznie od
artylerzystów. Przetnie ich na pół i dopiero wtedy zajmie się nami. Będziemy mogli się
cieszyć paroma dodatkowymi sekundami, które pozwolą nam na rozliczenie się
z Panem, zanim i my zostaniemy zarżnięci.
Stojący za działem przygarbiony kupiec na ślepo kierował lufę to tu, to tam.
– Nie widzę! Gdzie on jest?
– Wszędzie! Północny wschód! Tam! Tu!
Handlarz nacisnął podwójny spust tak mocno, że aż mu knykcie zbielały, świeżo
spadły śnieg nie miał tak czystej barwy. Z działa chlusnęły strugi błękitu i żółci,
mieszając się nad fortyfikacjami i tworząc pojedynczy strumień koloru wiosny.
Donośny wystrzał uwolnił ciśnienie z komór i działem zarzuciło, a początkujący
artylerzysta odskoczył, jakby miał pod sobą rozszalałego ogiera. Lufa skierowała się
ku górze, a reszta armaty mało nie przygniotła kupca, uderzając go tak mocno, że aż
jęknął. Stracił panowanie nad działem. Biegacz uskoczył na bok, a strugi kolorowej
mazi chlusnęły po całym murze, z dostateczną siłą, żeby odłupać kawałki granitu.
Niekontrolowana przez artylerzystę struga ochlapała zaskoczonego obserwatora, czemu
towarzyszył charakterystyczny odgłos łamanych kości, przywodzący na myśl
przełamywanie łodyżek selera. Poborowy gruchnął o ścianę. Kilka sekund później do
muru dobiegł sprinter. Bez ani jednej kropli zieleni na ubraniu. Sierżant wydarł się na
spektakularnie nieudolną grupę artyleryjską. Przekrzykując zawodzącącego
obserwatora, rzucił:
– Co to, u diabła, miało być?
Longchamp zauważył jakiś ruch przy linii morza: niezbyt wyraźną plamę szarości
i bieli na tle bladoniebieskiego nieba. Gołąb. Ptasi posłaniec leciał nisko nad
budynkami Zachodniej Marsylii i murami twierdzy, dwukrotnie okrążył Iglicę.
Gołębniki mieściły się w połowie wysokości wieży.
Znowu – wieści z dołu rzeki. Kapitan straży westchnął. Może choć raz będą dobre.
Może tulipaniarze złapali sabotażystę i nie miał on żadnych powiązań z Nową Francją,
stąd nie będzie powodu, aby mścić się za nadwątloną dumę. Podobna informacja
sankcjonowałaby skorzystanie z gołębiej poczty, bo była ona szybsza i pewniejsza niż
rozstawione po kraju skrzypiące wieże semaforowe.
Longchamp wysmarkał nos na tyle mocno, że aż oczyścił sobie zatoki, po czym
splunął słonawą flegmą za mur. Tylko nieopierzony głupiec robiłby sobie podobne
nadzieje. Kapitan na powrót zawiązał szal, tupnął, aby rozruszać zdrętwiałe stopy,
i udał się na Modlitwę Portiera, aby rozpocząć kolejny długi marsz schodami na górę.
*
Że wieści nie były dobre, to mało powiedziane. Szykowała się pierdolona apokalipsa.
Dziesiątki gołębi pocztowych zajmowały rzędy klatek ustawionych we wnęce
w połowie wysokości Iglicy. Było tam głośniej niż w burdelu w dniu wypłaty, choć ani
trochę nie tak radośnie. Przynajmniej czyściej, bo każdy gram guana zabierali chemicy.
Akurat kiedy przez drzwi Modlitwy Portiera przelazł zdyszany i spocony Longchamp,
zajmował się tym czeladnik terminujący u opiekuna gołębnika. Aż podskoczył i tacka,
którą czyścił, wypadła mu na ziemię, ochlapując jego spodnie plamami bieli i brązu.
– Przyleciał ptak – wydyszał kapitan. – Gdzie ten mały skurwiel?
Młodzik wskazał ciągnący się pomiędzy klatkami korytarz prowadzący do wnętrza
Iglicy. Drżała mu dłoń, nadal dzierżąca miotełkę.
Longchamp pokręcił głową i się skrzywił, bo gest ten wydawał mu się bardziej
przyjacielski niż mruknięcie czegoś pod nosem. Zachowywał się tak od czasu masakry
w wewnętrznej twierdzy, kiedy to dezaktywował szalejącego wojskowego klakiera
w starym, dobrym stylu, przy użyciu młotka i kilofu, wykorzystując przy tym resztkę
szczęścia, która mu została. Teraz każdy mijany na ulicy dureń gapił się na niego jak na
jakiegoś cholernego bohatera, a nie fartownego sukinsyna, który zacisnął zęby i zrobił
to, co do niego należało, choć spodziewał się raczej, że zostanie wypatroszony jak
świniak. Kapitan straży zostawił wpatrzonego weń z nabożną czcią chłopaka
i poczłapał dalej pośród ustawionych w rzędy klatek.
– Zapraszam tutaj, kapitanie.
Rozpoznał ten głos. Gołębiarka. Chodzili razem do szkoły – dopóki nie został z niej
wyrzucony – i zdarzało im się poświntuszyć za kaplicą, bawiąc się w męża i żonę.
Brigit Lafayette miała na sobie satynową bluzkę i spódniczkę w kolorze nagietka
i nocnego nieba oraz nieprzemakalną kurtkę z foczej skóry. Longchampowi skojarzyła
się z klaunem. Mijające lata były łaskawsze dla jej lica niż gustu.
– Musisz sypiać na szczycie Iglicy, skoro zauważasz gołębie prędzej niż mu –
ponownie się odezwała.
Znajdowali się w pracowni, którą Brigit dzieliła z innymi gołębiarzami. Kobieta
trzymała gruchoczącego posłańca w dłoni, drugą ręką zaś delikatnie odrywała od jego
łapki pudełeczko z liścikiem. Spojrzała na Longchampa, podczas gdy inny jej
czeladnik – umazany nieco mniejszą ilością guana niż jej kolega – zamykał ptaka
w klatce.
– Chyba przydałoby ci się nieco snu – powiedziała. – Masz przekrwione oczy.
Pochyliła się, skupiając swoją uwagę na blacie biurka.
– Kiedy jadłeś coś porządnego? – zapytała półgłosem. – Chodzi mi o taki
prawdziwy posiłek. Prawdziwe jedzenie, z deserem, z kimś siedzącym po drugiej
stronie stołu.
– Chuj – burknął.
Zauważył, że ptak miał przymocowane tylko jedno pudełeczko. Zły znak. Ekonomia
nakazywała przywiązywanie tym pierzastym szczurom tylu kapsułek, ile uniosą.
Pojedyncza oznaczała coś niecierpiącego zwłoki.
– Zastanawiające, że nigdy się nie ożeniłeś, Hugo – tym razem odezwała się głosem
chłodniejszym niż przed chwilą. Obróciła kapsułkę między palcami. – Żadnych
oznakowań. Nie jest zaszyfrowana.
Rozejrzawszy się, czy przy pobliskich klatkach nie kręcą się jacyś czeladnicy,
podała pudełeczko kapitanowi. Marszałek upoważnił Longchampa do odczytywania
niezaszyfrowanych informacji przychodzących – był to jeden z warunków, które obecny
dowódca straży postawił, kiedy zaoferowano mu awans. Spodziewał się, że wybuchnie
między nimi kłótnia, lecz marszałek wydawał się raczej zadowolony, że może
scedować na niego tyle roboty, ile tylko się da.
– Równie dobrze możesz przeczytać to ze mną – powiedział. – Czy to coś dobrego,
czy złego, nie ma znaczenia, bo i tak wszyscy w twierdzy poznają treść tego liściku,
zanim zadzwonią na sekstę, a nawet i jeszcze wcześniej, jeśli okaże się, że wieści są
faktycznie koszmarne.
Brigit rozwinęła papierową tutkę, której nie mogła jednak odczytać bez lupy.
Odszukała ją na zabałaganionym biurku. Longchamp posmutniał, kiedy uświadomił
sobie przykrą prawdę, że są rówieśnikami. Jego oczy nie były wcale młodsze,
w dodatku widziały więcej okropieństw. Zaburczało mu w brzuchu. Był tak głodny, że
zjadłby nawet gołębia, nie zawracając sobie głowy odzieraniem go z piór. Czy Brigit
aby nie wspominała o jedzeniu? Może by tak…
Kobieta powstrzymała szloch. Przeżegnała się, a upuszczony przez nią zwitek
poleciał na ławę. Longchamp go podniósł. Kobieta odzyskała panowanie nad swoim
głosem i zawołała czeladnika.
Papież Klemens został uduszony. Nikogo nie zatrzymano. Gwardia
Szwajcarska milczy.
Longchamp przeżegnał się już po raz trzeci tego ranka. Spojrzał na niebo. Nie mógł
ujrzeć siły wyższej, do której się teraz zwracał, ale miał pewność, że został
wysłuchany. Jeśli Panienka nie była skłonna położyć mu dłoni na ramieniu, kiedy
myślami zbaczał ze ścieżki pobożności, mogłaby chociaż, do cholery, posłuchać, gdy
wyrażał swoje uczucia szczerze i żarliwie:
– Czy to jakiś, kurwa, dowcip? Może jeszcze nasrasz nam do owsianki, co?
Chłopak od gołębi załapał się akurat na tyradę Longchampa i aż mu twarz zbielała
do koloru złamanej kości. Brigit rozwarła palce kapitana, wyciągnęła pomięty liścik
i podała go czeladnikowi z poleceniem:
– Biegnij do komnat rady. Jeśli nie będzie tam nikogo, kto mógłby tę wiadomość
odebrać, zanieś ją któremuś z sekretarzy króla.
– Nie – rzekł Longchamp, a młodzik mało się nie zsikał, kiedy kapitan wyrwał mu
z ręki karteczkę. – Tamci mają zwyczaj wyżywać się na posłańcu. Nie ty powinieneś
im to dostarczyć.
Longchamp owinął się mocniej szalem, nie mając ochoty na kolejny marsz schodami
na górę Iglicy, szczególnie że wiało niemiłosiernie.
– Pamiętaj, co ci powiedziałam – szepnęła Brigit, muskając dłonią jego łokieć. –
O spaniu i jedzeniu. Nie jesteś już tak młody, jak ci się zdaje. Dbaj o siebie. To
miejsce cię potrzebuje. – Jej oczy powędrowały ku liścikowi i z powrotem. – Każdego
dnia coraz bardziej.
Kapitan udał się na Modlitwę Portiera. Brigit podążyła za nim.
– Chociaż pojedź kolejką, Hugo.
– Moja siła to moje życie – odparł, kręcąc głową. – Bez niej jestem bezużyteczny.
Kiedy pewnego dnia nie dam rady dojść na szczyt Iglicy, pochowaj mnie.
Stanął po zawietrznej stronie wieży, ale kiedy obszedł ćwierć okręgu, podmuch
uderzył go po twarzy, chłoszcząc kawałeczkami lodu, przez co musiał przymknąć
powieki. Niskie, ciemne chmury mknęły nad polami po zachodniej stronie Île de
Vilmenon. Longchamp przyśpieszył kroku i zaczął zbiegać po dwa stopnie naraz.
Niemal od razu zlał się potem.
O ile nie myliła go pamięć, tulipaniarze nie wykonali ruchu przeciwko Watykanowi
od czasu tak zwanej Migracji Kardynalskiej. Niech go chuj upali, jeśli nie był to odwet
za wysadzenie kuźni. Ta królowa lodu zasiadająca na Mosiężnym Tronie nie potrafiła
usiedzieć na dupie.
Nie zauważył oblodzonego stopnia. Poślizgnął się i kolejnych kilka schodów
pokonał, boleśnie uderzając w nie pośladkami, a ramieniem obijając się
o krwistoczerwoną barierkę. Udało mu się chwycić poręcz i zatrzymać; jeszcze chwila,
a przekoziołkowałby aż na sam dół do wewnętrznej twierdzy. Gdy dźwigał się z ziemi,
płatki śniegu, forpoczta nadchodzącej burzy, pokryły go niczym biały płaszcz. Był
poobijany od kolana do biodra.
Co za chujnia. Ciekawe, co by o tym pomyślał poprzedni Talleyrand.
ROZDZIAŁ 2
Berenice Charlotte de Mornay-Périgord – znana niegdyś jako wicehrabina de Laval
(przed wygnaniem), Talleyrand (kiedy jeszcze piastowała stanowisko szpiegmistrzyni,
zanim król przekazał posadę jej rywalowi), Maëlle Cuijper (gdy podróżowała
incognito przez terytorium wroga) i, obecnie, jako osadzona – uniosła głowę. Opadł na
nią cień mechanicznego centaura. Nakręcacz szczęknął wszystkimi czterema
szczypcami, co brzmiało jak kłapnięcie zębisk wyczuwającego dochodzący z bliska
zapach lisa, zamkniętego w klatce ogara. Stukając miarowo kopytami, podszedł na tyle
blisko, że Berenice słyszała podzwanianie jego serca. Nawet gdyby stanęła przed nim,
zamiast siedzieć, czułaby się jak dziecko w obecności monstrum.
Trzymała nożyk o ostrzu długości jej palca wskazującego, do tego tępy. Ale nie
miała zamiaru niczego próbować, bo Nakręcacz potrafił wygiąć swoje ramiona
w harpuny zdolne przebić krakena w czasie krótszym niż mgnienie oka. Istniał tylko po
to, żeby służyć Nadleśnictwu Świętej Gildii Horologów i Alchemików, czyli tajnej
policji. Nakręcacze byli niemymi świadkami i narzędziami każdego mordu, tortur,
sabotażu i wymuszenia, które wydawały się konieczne, aby zachować w tajemnicy
zegarmistrzowskie sekrety. Plotki głosiły, że nawet pozostali klakierzy nie chcieli mieć
z nimi do czynienia, choć wykonano ich przecież z tego samego alchemicznego stopu.
Centaur, to świadome połączenie magii i mechanizmu zegarowego, górował nad nią.
Jego składane ramiona były namacalnym dowodem horologicznego geniuszu
i nadawały się zarówno do zadań wymagających nadzwyczajnej delikatności, jak
i śmiertelnie niebezpiecznych. Berenice pewniej chwyciła nóż i chrząknęła.
– Granaty są wyśmienite – powiedziała. – Czy mogłabym prosić o jeszcze jeden?
Nakręcacz złapał tacę dolnymi rękoma. Odwracał się akurat zamaszystym piruetem
w stronę kuchni, kiedy dodała:
– I kawę, poproszę. Tym razem nie oszczędzaj na śmietance. Twoi panowie rządzą
światem, na rany Chrystusa. Mogą sobie pozwolić na wydojenie jeszcze jednej krowy.
Mechaniczny służący otworzył drzwi, wyszedł i zamknął je za sobą tylnym kopytem.
Jak zwykle nie dał po sobie poznać, że zrozumiał lub usłyszał, co do niego
powiedziała, ale była pewna, że za moment zjawi się tutaj ze świeżym granatem,
filiżanką kawy i śmietanką nalaną do porcelanowego dzbanuszka z Delft. Nakręcacze
byli znakomitymi służącymi.
Dopiła letnią już resztkę kawy i spojrzała na widok rozciągający się za ogromną
taflą cienkiego jak papier alchemicznego szkła. Przez okno salonu mogła podziwiać
zaśnieżone wzgórza i skarpy tworzące dolinę Rzeki Północnej. Kontury pól były
osobliwie płaskie, co kontrastowało z posiadaną przez Berenice wiedzą na temat tego
regionu. Z drugiej strony jej perspektywa głębi została zaburzona po utracie oka, które
wyłupił jej wojskowy klakier szalejący za murami Zachodniej Marsylii, znajdującej się
teraz w odległości dobrych setek kilometrów na północ. Szklana proteza, wymyślny
podarek, jaki otrzymała od swojego przyjaciela Hugona Longchampa, doskonale
pasowała do ocalałego narządu, lecz była jedynie ozdobą. Berenice nie zakładała jej,
choć Nakręcacze zwrócili ją dzień czy dwa po pojmaniu.
Cały świat stracił dla niej fakturę w dniu, kiedy zmarł Louis. Brak oka było jedynie
szczegółem, jeśli porównać doświadczone przez nią nieszczęście ze spustoszeniem,
jakiego dokonała w jej sercu śmierć męża. Poczucie winy raniło głębiej niż
jakiekolwiek ostrze.
Berenice wydmuchała nos w obrus i zmusiła się, żeby skoncentrować myśli na
czymś zupełnie innym. Sądząc po długości podróży, jaką odbyła tej nocy, kiedy została
aresztowana, oceniała, że znajduje się jakieś sto, może sto dziesięć kilometrów w górę
rzeki od Nowego Amsterdamu. Tą samą doliną jechała w drodze do stolicy Nowych
Niderlandów niedługo przed dotarciem do kuźni i krajobraz wyglądał podobnie.
Rozumny okręt powietrzny rozbił się dalej na północ, przy rzece, niedaleko Fortu
Oranż. Został zestrzelony przez innych mechanicznych. Lecz ktoś przeżył. Zastanawiała
się, co stało się z Jaxem i czy udało mu się zbiec z kuźni.
Nie robiła sobie jednak zbytnich nadziei. Było to mało prawdopodobne. Na krótko
przed zawaleniem się budynku słyszała rozdzierający uszy alarm ostrzegający przed
zbuntowanym klakierem, co znaczy, że go zdemaskowano. Była ciekawa, czy kiedy
gasło w nim życie, Jax żałował tego ciągu szczęśliwych zbiegów okoliczności,
w wyniku których został obdarowany wolną wolą.
Świt wstał bezchmurny, oferując Berenice pierwsze spojrzenie na błękit nieba od
chwili, kiedy została pojmana. Ogołocone z liści gałęzie klonów cukrowych,
czerwonych dębów i orzeszników przysłaniały jej widok na wzgórza niczym trzęsące
się sękate paluchy czarownicy. W ciągu ostatnich tygodni padał śnieg i pola wciąż
wyglądały niczym przyrzucone grubym i nieskazitelnie czystym kocem. Kożuch
połyskującej bieli otulił smagane wiatrem pniaki, co wskazywałoby na mocne
podmuchy z północnego zachodu. Berenice starała się zapamiętać wszystko, co
udawało jej się wyłapać, gdy patrzyła na ten senny krajobraz. Zbieranie informacji
było jej specjalnością. Miała to we krwi do tego stopnia, że nie potrafiła się wyzbyć
swoich przyzwyczajeń tylko dlatego, że została wygnana, a obecnie znajdowała się
w niewoli u swoich wrogów.
Zimowy krajobraz był tak samo jałowy jak przyszłość Nowej Francji po
nadchodzącej wojnie, którą na dodatek to ona rozpętała. Ona i Jax. Musiała założyć, że
to on odpowiadał za zniszczenie kuźni, bo ona była w tym czasie zajęta wycinaniem
oka zdrajcy – człowieka, którego tropiła od Zachodniej Marsylii aż do Nowego
Amsterdamu. Zobaczyła, że na ciągnącej się przez długi odcinek żwirowej drodze
pojawił się powóz zaprzężony w dwóch rytmicznie galopujących, perfekcyjnie
zsynchronizowanych Nakręcaczy. Zauważyła wymalowany na polakierowanym
drewnie różokrzyż, symbol Gildii Zegarmistrzowskiej.
Pociągnęła kolejny łyk kawy, patrząc już nie na krajobraz, ale na kalendarz. Nie
myliła się. Była trzymana w odosobnieniu na jakimś odludziu od przeszło dwóch
tygodni, kiedy to Nakręcacze nakryli ją na zatapianiu ostrza w oczodole księcia
Montmorency’ego. Ujawniła tulipaniarzom swoją tożsamość, zdradziła im, że jest
Talleyrandem. Powiedzmy, że dostarczenie informacji niezwykłej wagi przez Atlantyk
do Prowincji Centralnych zajęłoby tydzień. Parę dni później władcy Imperium
Holenderskiego podjęliby decyzję, co zrobić z tym fantem. Kolejny tydzień zabrałaby
komuś ważnemu podróż do Nowego Świata. Czyli wszystko by się zgadzało – pod
warunkiem że tulipaniarze uruchomili najbardziej zaawansowane technicznie okręty
powietrzne. Na co niewątpliwie by się zdecydowali, gdyby mogli zasiąść w tym
samym pomieszczeniu z Talleyrandem.
Berenice zastanawiała się, zresztą nie po raz pierwszy, co dla niej szykują. Kilka dni
niewoli spędziła, bojąc się, że lada chwila pojawią się noże, haki, rozgrzane węgle
i inne narzędzia diabelskiej maszynerii. Sama myśl o tym wywoływała u niej nudności.
Ale ci, którzy ją pojmali, traktowali francuskiego szpiega nie gorzej niż księżniczkę
skazaną na areszt domowy za jakąś błahostkę. Karmili ją, ubierali, kąpali, robili
wszystko, żeby ani przez chwilę nie czuła się niekomfortowo. Ba, Nakręcacze mieli na
tym punkcie obsesję i zawsze przygotowywano dla niej pierwszorzędne posiłki. Skoro
więc tulipaniarze chcieli zyskać jej przychylność miodem, nie octem… cóż, nie miała
nic przeciwko. Czemu go marnować?
Lecz wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Berenice domyślała się, że pojawienie
się czarnego powozu oznacza kres tej przymusowej sielanki. Jej gospodarze
prawdopodobnie szykowali dla niej marny koniec, uwzględniający zastosowanie
rozgrzanych do białości ostrzy i łamanie kości.
Berenice westchnęła i odstawiła filiżankę. Ból zagnieździł się w jej oczodole
niczym wyjący duch zagrażający integralności ciała. Ze skórzanej torebeczki, którą
trzymała pomiędzy piersiami, delikatnie wyciągnęła szklaną kulkę. Przemyła ją śliną,
kilkakrotnie obracając w ustach, i krzywiąc się, z mlaśnięciem umieściła na miejscu.
Proteza nie pasowała idealnie i jeśli zbyt długo jej nie wyjmowała, miewała przez nią
okropne bóle zatok, a także swędział ją język. Czarny powóz potoczył się przez porte
cochère i zatrzymał się bezpośrednio pod jej oknem, tuż przed, jak podejrzewała,
frontowymi drzwiami, choć ze swojego miejsca nie mogła tego stwierdzić. Dudnienie
kół na podjeździe wywołało drgania na tyle silne, że z gzymsu nad portykiem spadła
czapa śniegu, czemu towarzyszyły ciężkie, mokre łupnięcie i jęk jakiegoś mężczyzny.
Berenice obróciła krzesło, żeby siedzieć twarzą do drzwi, a nie okna. Jej kwatera
była mniejsza niż apartamenty, które zajmowała z Louisem w Zachodniej Marsylii,
jeszcze jako członkini dworu króla Sébastiena III. Składały się na nią zaledwie jeden
pokój, do którego wyjścia broniły grube, każdorazowo zamykane na klucz drzwi
i pancerne szkło, oraz prywatna łazienka. Przynajmniej materac był miękki, pierzyna
cieplejsza, niż pewnie powinna być na wdowim łożu, a meble cieszyły oko.
Chwilę później zjawił się Nakręcacz. Nie zapukał. Za nim podążali kobieta,
mężczyzna i jeszcze jeden centaur. Ludzi się spodziewała, lecz obecność drugiego
Nakręcacza ją zaniepokoiła. Jej pewność siebie stopniała niczym czapa śnieżna
w słońcu. Nie miała pojęcia, co o tym myśleć.
„Chryste na wysmarowanym krwią krzyżu, czy wy, tulipaniarskie ścierwa, nie
mogliście sobie datować sypnięcia kolejną garścią piachu w trybiki mojego umysłu?”
Drugi Nakręcacz niósł obite chintzem wygodne krzesło, identyczne jak to, na którym
siedziała Berenice. Mężczyzna miał na sobie szare palto z tkaniny diagonalnej. Ściskał
mokry i pognieciony cylinder i miał kwaśną minę człowieka, który sporo przeszedł.
Strząsnął śnieg z nakrycia głowy i wymamrotał coś pod nosem. Nie zdjął płaszcza.
Kobieta była ubrana, jakby ją zaproszono na kulig podczas przyjęcia powitania zimy.
Rondo jej kapelusza było niewiele węższe niż drzwi, przez które weszła. Pawie pióro
zatknięte za jego krawędź pofarbowano na pasujący do jej rękawiczek kolor bladej
lawendy. Na głowie miała zawiązaną chustkę w kropki. Światło dnia odbijało się od
puszystej futrzanej narzutki, która wyglądała tak, jakby zaraz miała połknąć nieznajomą.
To dopiero byłby widok – drobna kobieta pożerana przez gronostaje czy norki.
Nakręcacz postawił krzesło po przeciwnej stronie stołu, po czym wydłużył ramiona,
oferując je nowo przybyłym jako wieszak. Ci zarzucili na nie swoje płaszcze,
kapelusze i narzutki. Maszyna wycofała się na tył pomieszczenia, podczas gdy jej
mechaniczny towarzysz wciąż stał bez ruchu przy drzwiach. Mężczyzna podszedł do
okna, przymykając oczy, kiedy oślepiło go odbite od śniegu światło. Kobieta usiadła
i spojrzała na Berenice i resztki śniadania, na które składały się owoce, tosty, pieczone
ziemniaczki i kiełbaski drobiowe. Z jej skórzanego obuwia spływał śnieg, zostawiając
na dywanie mokrą plamę, ale to na kącikach ust nieznajomej osadziło się coś znacznie
zimniejszego. Promienie słońca odbijały się od zawieszonego na jej szyi srebrnego
naszyjnika z różokrzyżem. Jedno z jego ramion było ozdobione drobną inkrustacją
przedstawiającą literę n – znak przynależności do Nadleśnictwa.
Jak nic była to osoba, na którą Berenice czekała. A więc tak wygląda bura suka
z Gildii Zegarmistrzowskiej – ktoś, kto ma dostatecznie wysoką pozycję, aby wydawać
polecenia okrętom na morzu i na niebie, ale niedostatecznie mocną, żeby zasłużyć sobie
na świtę Królewskiej Gwardii. To oznaczało, że nie należy do arystokracji, jedynie
piastuje istotne stanowisko.
Berenice doszła do konkluzji, że prawdopodobnie jest to tuinier Anastazja Bell. To
ona sprawowała władzę nad Nakręcaczami. Jeśli przybyła tutaj, żeby ją przesłuchać,
na pewno miała swoje sposoby, a na dodatek Nakręcaczy pod ręką. Cała reszta była
nieistotna. O ile chodziło im o przesłuchanie. Mogli przecież złamać ją już niejeden raz
i z łatwością wycisnąć odpowiedzi z jej zmaltretowanego ciała. Skoro jeszcze tego nie
zrobili, mogło to oznaczać, że sprowadzili tu Berenice w jakimś innym celu.
Do głowy przyszło jej pewne nazwisko – przyleciało do niej niczym karteluszek
porwany przez kapryśny podmuch wiatru i zaplątało się pomiędzy jedną a drugą myślą.
Visser.
Pastor z Hagi, który, umyślnie lub przypadkowo, przydzielił Jaxowi zadanie, które
doprowadziło do jego uwolnienia się od geas. Mężczyzna ten dysponował
informacjami, do których dostępu nie miał nikt poza francuskimi agentami. Lecz,
przynajmniej według mechanicznego, podczas ich powtórnego spotkania w Nowym
Amsterdamie wyglądał mu na zupełnie innego człowieka. Niegdyś pobożny i serdeczny
człowiek przemienił się w mordercę. Jakby został pojmany i… odmieniony.
Berenice próbowała, lecz z marnym skutkiem, przeciąć więzy strachu, które
zaciskały się na jej żołądku i kręgosłupie. Nie chcąc, żeby nieprzyjaciel dostrzegł jej
zdenerwowanie i mając nadzieję na wytrącenie przybyłej kobiety z równowagi,
powiedziała:
– Zgaduję, że chcecie zrobić ze mną to, co z pastorem.
Od razu spostrzegła, że oddany na oślep cios dotarł do celu, bo udało jej się zmazać
zarozumiały uśmieszek z twarzy nieznajomej. Kobieta mrugnęła i przekrzywiła głowę,
jakby próbowała ocenić Berenice. Przypomniała jej wtedy Jaxa.
– Tak.
Na dnie żołądka Berenice zagnieździł się przyprawiający o mdłości lęk. Nie
pocieszało ją, że miała rację. Niedługo trafi pod opiekę Nadleśnictwa. Zmusiła się do
zachowania spokoju.
– Jak?
Kobieta ściągnęła rękawiczki i odzyskała dawny spokój.
– Och, nie potrafiłabym tego wytłumaczyć, nawet gdybym się postarała. Ale za to
obecny tu mój kolega, doktor Vega, jest ekspertem w tej dziedzinie. Ba, pionierem!
Zgodzi się pan ze mną?
Mężczyzna burknął coś pod nosem. Jego oddech osadził się na szklance.
Doktor. Zły znak.
– Jest pan lekarzem? – zapytała Berenice; teraz oboje skupili na niej wzrok. – Może
mógłby pan potem spojrzeć na moją ranę – dodała, dotykając swojego oka. – Trochę
mi dokucza.
– Oj, tego nie chcemy – odparła kobieta. – To dla mnie, dla nas, bardzo ważne, żeby
czuła się pani tak komfortowo, jak to tylko możliwe.
– Zauważyłam. Pani musi być Anastazją Bell.
– Owszem – przyznała z usłużnym uśmiechem. – Książę się co do pani nie mylił.
– Przeżył? Cóż za szkoda.
– Tak, bez szwanku. Muszę przyznać, że doceniam ideę poetyckiej sprawiedliwości
bardziej niż on – powiedziała Bell, dotykając swojej powieki. – Skoro już przyznała
pani, że zna Henriego, to pewnie nie będzie pani miała nic przeciwko przedstawieniu
się jako Talleyrand.
– Ze smutkiem zmuszona jestem oświadczyć, że informacje, jakie przekazał pani nasz
przyjaciel, są nieaktualne. Już nie piastuję tego stanowiska.
– Nie pierwszy raz Henri się myli. Powiedział nam, że pani nie żyje.
– Mało brakowało – odparła Berenice, pocierając oko. – Lecz niech go pani nie
karci za brak chęci, bo naprawdę nieźle nas wydymał.
Bell roześmiała się niczym arystokratka rozbawiona prymitywnym żarciem rzuconym
przez dokera.
– Cóż, jak mniemam, nawet i pohańbiona szpiegmistrzyni nadal posiada niemało
fascynujących informacji. – Bell zauważyła, że Berenice zesztywniała. – Ale niech się
pani nie obawia. Nie musimy być obcesowi, aby je z pani wydobyć.
Berenice mruknęła, pocierając oko.
– Czemu moja wygoda jest dla pani aż tak istotna? Nie to, żebym była niewdzięczna,
ale pozwolę sobie zauważyć, że jest to cokolwiek niespodziewane.
Szefowa tajnej policji Gildii zbyła to pytanie machnięciem dłoni, jakby odganiała
muchę.
– Ach, to kolejne pytanie do Vegi, a nie do mnie.
– Rozumiem – odparła Berenice, wyłuskując protezę z oczodołu. – Cholerne
gówno – wymamrotała i chuchnęła na szklaną kulkę, jakby chciała oczyścić ją z kurzu.
– Hmmm, słyszałam o pani oku – powiedziała Bell. – Szkoda, że nie znalazła pani
niczego lepiej pasującego. Ale myślę, że kiedy już zacznie pani z nami pracować…
Berenice prychnęła.
– A to mnie ludzie zarzucają zbytnią pewność siebie.
– …nie będziemy mieli kłopotu ze znalezieniem dla pani czegoś odpowiedniejszego.
Nie ma potrzeby narażania pani na nieprzyjemności związane z eksponowaniem pani
rany. Jestem pewna, że damy radę coś na to poradzić.
Berenice znów poczuła, że jej flaki zawiązują się na supeł. Zapewne przemienienie
człowieka było długim, ciężkim i delikatnym procesem. Poza tym jak nic bolesnym
i wymagającym rzemieślniczej… cierpliwości. A Bell mówiła o tym tonem tak
pewnym, jakby nie przewidywała żadnych trudności… Berenice kusiło, żeby uznać ją
za obłąkaną, i pewnie tak by zrobiła, gdyby nie to, co usłyszała od Jaxa na temat
pastora Vissera.
– Nieźle sobie radzicie ze szkłem, co? – zapytała.
– Jak i z wieloma innymi rzeczami – odparła Bell. – Nie mamy sobie równych.
– Chińczycy robią lepszą porcelanę. Założę się, że ich wyroby szklane też
przewyższają holenderskie.
Bell pokręciła głową.
– Nikt nie robi tego tak jak my – odparła z uśmieszkiem.
Berenice doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jax pokazał jej przecież ten
dziwny paciorek, soczewkę lub pryzmat, który przerwał więzi łączące go z pilącym
poczuciem obowiązku i obdarował wolną wolą – to przez niego stał się zbiegiem i,
przynajmniej pośrednio, przyczynił się do pojmania jej przez nieprzyjaciela.
Przyglądając się protezie, na której szukała zadrapań i kurzu, powiedziała:
– Będzie mnie drapała w czaszkę, jeśli nie wyczyszczę jej jak sumienia na
spowiedzi.
Położyła sobie szklaną kulkę na języku i poczuła lekko metaliczny smak krwi. Doktor
wydał z siebie cichy pomruk niezadowolenia. Bell ani drgnęła. Z pewnością tuinier
była świadkiem gorszych rzeczy. Ale jednak się lekko skrzywiła.
– Jeśli próbuje się pani zadławić – rzekła – to nic z tego. Nawet nie zdąży pani
zemdleć, Nakręcacze do spółki z naszym doktorem prędko odetkają pani gardło.
Berenice possała przez chwilę szklaną protezę, jakby chciała dobrze ją wyszorować
językiem, po czym umieściła kulkę w policzku. Było jej trudno mówić bez ryzyka
zadławienia się, ale udało jej się odezwać:
– Gdybym chciała się zabić, to już byłabym martwa.
Sztuczne oko przemieściło się po języku na drugą stronę ust.
Tuinier z zimną krwią kontynuowała przyjacielską rozmowę.
– Może będzie lepiej, jeśli damy tę protezę do specjalistycznego czyszczenia? Pani
sposób nie jest przesadnie higieniczny.
– Och, nie jest tak źle, jak wygląda – odparła Berenice z siorbnięciem. Wytarła
zalegającą w kącikach ust ślinę rąbkiem obrusa, co dało jej okazję do obrócenia głowy
bez zwracania na siebie uwagi, dlatego mogła ocenić dystans pomiędzy sobą
a mechanicznymi strażnikami. Byli zbyt daleko. Nie wyjmując protezy z ust, odezwała
się ponownie:
– Skoro mamy się boksować na słowa, czy mogę prosić chociaż o odrobinę kawy?
Jest lepsza niż ta lura, którą pijemy w Marsylii.
– Ha, wyczuwam, że jest pani kobietą wysokiej kultury osobistej – powiedziała
Bell.
Berenice wyczuła sarkazm – jak by nie było, właśnie siedziała ze szklanym okiem
w ustach i próbowała się zbytnio nie ślinić, co przychodziło jej z niejakim trudem.
– Przeczuwam, że z czasem zacznę odczuwać pewien smutek, że miałyśmy pecha
urodzić się po przeciwnych stronach ideologicznej barykady. Może gdybyśmy były
siostrami, historia miałaby inny przebieg.
Berenice obróciła szklaną protezę w ustach. Kulka zadzwoniła jej o zęby.
– Nie podzielam tego poglądu.
Bell zwróciła się do nieobwieszonego ubraniami Nakręcacza:
– Przynieś kawę. Ale już.
Berenice oczyma wyobraźni widziała, jak mechanizm centaura uruchamia nowe
geas, które z początku jarzy się niczym rozgrzany węgielek, po czym płonie piekącym
ogniem, jakiego nie sposób ugasić inaczej niż tylko bezwzględnym posłuszeństwem.
Nakręcacz nie miał wyjścia, musiał posłuchać Bell, bo w przeciwieństwie do
obecnych w pokoju ludzi nie miał wolnej woli.
Zwalista maszyna dwoma krokami pokonała długość dzielącą ją od serwisu
kawowego. Górowała nad obiema kobietami. Bell nie wydawała się zaniepokojona
obecnością zabójczych ramion tuż obok swojego gardła. Berenice wzięła głęboki,
spokojny oddech.
I z całej siły wypluła alchemiczną kulkę na drugi koniec stołu.
Bell uchyliła się przed spodziewanym rozpryskiem szkła i śliny, zasłaniając twarz
dłonią. Przez krótką bolesną chwilę Berenice zdawało się, że chybiła, ale otrzymany od
Jaxa paciorek z cichym pyknięciem odbił się od wyciągniętego ramienia Nakręcacza.
Alchemiczne szkło upadło na srebrną zastawę z głośniejszym brzęknięciem i potoczyło
się kawałek, po czym zatrzymało się na rozmazanej ślinie. Nie licząc skrzypienia
krzesła, na którym siedziała Bell, całe pomieszczenie zamarło. Nawet Nakręcacz stał
z wyciągniętym nieruchomo ramieniem.
Bell otarła kropelki śliny z rękawa. Porzuciła pozory cywilizowanej dyskusji.
– Chyba się pośpieszyłam. Jesteś, tak jak twoi ziomkowie, tylko kolejną dzikuską.
Jak śmiesz na mnie pluć?
Berenice ją zignorowała i zwróciła się do nadal znieruchomiałego Nakręcacza.
Napotkała jego nienaturalne bierne spojrzenie. Powstrzymując drżenie, powiedziała:
– Nie ma za co. Miłej zabawy.
Bell skrzywiła się paskudnie. Spojrzała na leżący na tacce paciorek i wybałuszyła
oczy, nagle rozumiejąc, co zaszło. Oburzenie zastąpił czysty strach.
Berenice obdarowała Nakręcacza wolną wolą.
– Co ty…
Cokolwiek chciała powiedzieć, zostało zagłuszone głośnym wyciem maszynerii.
Tors uwolnionego Nakręcacza okręcił się niczym derwisz. Jego końskie kończyny
pozostały nieruchome, ale głowa obróciła się ku mechanicznemu towarzyszowi.
Uderzył Bell tak mocno, że kobieta gruchnęła o podłogę. Drugi Nakręcacz, nietknięty
czarem Berenice, zrzucił z siebie kapelusze i okrycie, po czym niezwłocznie popędził
na ratunek swojej pani.
Ramiona zbuntowanego Nakręcacza wydłużyły się szybciej, niż oko Berenice mogło
za nimi nadążyć. Ogłuszający zgrzyt wyginanego metalu towarzyszył eksplozji
jaskrawych iskier i jedna z kończyn pędzącej ocalić Bell maszyny spadła z brzękiem na
ziemię w deszczu trybików i odłamków.
Tylko kilka sekund zajęła doktorowi ocena sytuacji. Mężczyzna rzucił się biegiem do
drzwi, ale udało mu się zrobić jedynie dwa kroki, nim uwolniony przez Berenice
Nakręcacz wyciągnął kolejne ramię i przebił mu gardło, przyszpilając do ściany. Z szyi
doktora trysnęła fontanna czerwonej krwi tętniczej. Padł, trzęsąc się, na ziemię.
„Co ja narobiłam?”
Ostatni raz, kiedy była świadkiem masakry dokonanej przez klakiera, człowiekiem,
CZĘŚĆ I SPRZYMIERZEŃCY Nie sposób osiągnąć tyle poprzez odpowiednie ruchy, co dzięki sprzymierzeńcom. Filozofia biznesu Kiliaena van Rensselaera, założyciela i dyrektora Holenderskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej Piszą tutaj, że niejaki Cornelius-Son Huygens sprawił Holendrom niewidzialnego węgorza metalowych ludzi, co popłynął najechali na przystań dunkierskiego estuarium i pozatapiali flotę. Pennyboy jr: Lecz jak tego dokonali? Cymbal: Pokażę panu. Oto i Automa… Ben Jonson, Garść informacji, pierwsze wydanie 1631 r.; wersja po Aneksji została wystawiona ok. 1693 r. (autor nieznany) P: Dlaczego mój mechaniczny musi przejść konserwację, zanim zostanie postawiony żagiel? Wszak przestrzegałem warunków wynajmu i utrzymywałem swoich klakierów w nienagannym stanie! O: Wielu dzierżawców jest zdziwionych i zmieszanych tym wymogiem, kiedy po raz pierwszy podróżują przez ocean w towarzystwie mechanicznej służby. Przepisu tego absolutnie nie należy traktować w kategoriach przygany czy reprymendy. Pochodzi z prawa morskiego ustanowionego królewskim dekretem z 1831 roku. Ma na celu jedynie zapewnienie Państwu i pozostałym pasażerom bezpieczeństwa oraz sprawnego funkcjonowania okrętu. Znane są niezwykle rzadkie przypadki, kiedy podczas wykonywania standardowych poleceń mechaniczny może zostać postawiony w sytuacji nieprzewidzianej przez zwykłe hierarchiczne metageas wtłoczone mu podczas procesu produkcyjnego. Morskie metageas są dodawane tymczasowo, aby się upewnić, że wszyscy znajdujący się na pokładzie klakierzy będą funkcjonować bez zarzutu w każdych warunkach, bez względu na to, jak mało prawdopodobne lub niespotykane by one nie były. P: Wybywam na krótko i nie chcę, żeby mój klakier został przygnieciony zbytecznymi metageas, a przez to stracił na wydajności lub zwolnił obroty.
O: Tak się nie stanie. Metageas dla wszystkich mechanicznych nienależących do załogi zostaną natychmiastowo i automatycznie przywrócone do stanu sprzed rejsu, gdy tylko opuszczą oni pokład w porcie docelowym. P: Dzierżawię służbę za własne pieniądze. Powinni być lojalni wobec mnie! O: Są i zawsze będą. Morskie metageas nie zmieniają warunków umowy wynajmu. Jednakże jeśli względy bezpieczeństwa będą wymagały od pasażerów zastosowania się do poleceń kapitana i załogi, na znajdujących się na pokładzie służących nałożone zostaną geas nakazujące wykonywanie owych zaleceń, co może w określonym zakresie opóźnić wypełnienie Państwa poleceń. Wyimek ze Wstępu do morskich metageas dla nowych dzierżawców, ulotki dla pasażerów opracowanej przez linię północnoatlantycką Błękitna Gwiazda, wydrukowanej przez Czcigodną Kompanię Ciesielską w Rotterdamie (1919)
ROZDZIAŁ 1 Hugo Longchamp, kapitan straży Zachodniej Marsylii, wyszedł, jak miał to ostatnio w zwyczaju każdego ranka, na najwyższą wieżę w Nowej Francji wyglądać końca świata. Zagłada kroczyła nieśpiesznie. Kapitan robił się cokolwiek niecierpliwy. Obłoczki zamarzniętego oddechu osadziły mu się na brodzie srebrzystym szronem, postarzając go o rok z każdym wykonanym krokiem. Lodowe paciorki dyndające na rzęsach mężczyzny nadały przykrytej śnieżnym puchem wstędze schodów kalejdoskopowe piękno. Przez noc wiatr nieco zelżał, ale zrobiło się jeszcze chłodniej. Dlatego też, nawet kiedy Longchampowi przymarzły nozdrza, gdy tylko wyszedł na zewnątrz, co zmusiło go do oddychania przez usta i upodobniło do przeciekającego imbryka, nie musiał przynajmniej się opierać wichrom smagającym trzęsącą się wieżę. Czyżby było zbyt zimno, aby polimery utrzymały swoją elastyczność? Należałoby zadać podobne pytanie chemikom i inżynierom, zaś Longchamp nie był ani jednym, ani drugim. Był żołnierzem. Migotanie nocnego nieba powoli zlewało się ze stalową szarością świtu. Zza horyzontu wyłaniała się różowawa opaska. Im bardziej jaśniała, tym słabiej świeciły gwiazdy, co Longchamp zauważał przy każdym okrążeniu wykonanym na spiralnych schodach. Tylko jedno ciało niebieskie nie mrugało do niego, jedynie błyszczało niczym granat zawierzony w Pasie Wenus. Mars. Przystanął, aby podziwiać światła Zachodniej Marsylii rozciągające się przed nim niczym świece wotywne w przedsionku bazyliki katedralnej Świętego Jana Chrzciciela. Płomienie oblewały światłem miejskie bulwary, muskały cieniutkie alejki i uliczki dostawcze, migotały w kuchennych oknach i witrynach piekarni, błyszczały w lodowych lustrach uśpionych fontann i tańczyły na brzegach Rzeki Świętego Wawrzyńca. Tam, gdzie miasto spotykało się z morzem, na lśniący arras opadała zasłona grubego cienia. Ciemność rozciągała się przez wody barwy tuszu i otaczała granicę z Nowymi Niderlandami i znajdującymi się za nią ziemiami, gdzie nawet o tej porze przeciwnik czuwał. Pomarańczowa łuna rozświetliła niebo nad rzeką. Ogień z gazowego palnika wtłoczył ciepłe powietrze do pęczniejącej tkaniny balona obserwacyjnego, który wzbił się do góry. Płomienie podświetliły jego powłokę kształtu żarówki niczym papierowy lampion. Chwilę później mrok przeszyła kolejna łuna, niecałe dwa kilometry dalej od poprzedniej. Zimny poranek. Sterujący balonami szybko wyczerpią paliwo. Longchamp
wyobraził sobie tych popapranych drani drżących pod grubymi warstwami skór i wdzięcznych za możliwość ogrzania zdrętwiałych dłoni przy płomieniu. Nie był osamotniony w tym porannym czuwaniu. Jak wiedział, poza obserwatorami w balonach gdzieś daleko w dole, pod daszkami skleconych na brzegu rzeki szałasów, trzęśli się z zimna strażnicy, ich przywykłe do ciemności oczy wodziły po wodach za jakimkolwiek tulipaniarskim podstępem. Jakaś jego część spodziewała się, że lada chwila gdzieś w ciemności rozbrzmi alarmowy gwizdek. Poczuł przeszywający ból, który rozlał mu się pomiędzy łopatkami. I choć po części był to bezpośredni skutek uboczny bezcelowych prób opanowania drgawek, stał się on jego nieustannym kompanem. Nawet w najcieplejszych barakach Longchamp siedział przygarbiony, podświadomie czegoś wyczekując. Potrzeba było niemałej siły woli i dyscypliny (do której jako weteran niejednej kampanii zdążył przywyknąć), aby się odprężyć. Tylko głupiec tracił energię na coś, czego i tak nie mógł kontrolować. Wróg nadejdzie dopiero wtedy, kiedy sam będzie tego chciał. Ani wcześniej, ani później. Niczym dzień Pański: jak złodziej nocą, a ich nadejścia nie spodziewają się najwięksi nawet mędrcy. Żałując tej myśli, Longchamp przeżegnał się. Tylko jakiś inherentny zły impuls potrafiłby nakłonić człowieka do porównania zmartwychwstałego Chrystusa do heretyckich Holendrów i ich świętokradczej pogardy dla nieśmiertelnej duszy. Sam nie był świętym. Jak wszyscy ludzie miał tyle na sumieniu co recydywista. Zapisał sobie w pamięci, aby wspomnieć o tych transgresywnych myślach podczas cotygodniowej spowiedzi. Wymacał palcami koraliki przymocowanego do paska różańca i odmówił prędką modlitwę do Panienki, prosząc o wstawiennictwo. Gdy się podniósł, kolana zaskrzypiały mu jak potrzebująca smaru furtka cmentarna, czego nigdy nie robiły. Być może starzenie się to nie tylko iluzja. Zanim zrobił kolejne kółko krużgankową, spiralną klatką schodową, niebo pojaśniało na tyle, że mógł zgasić pochodnię, którą niósł. Nie powinien był jej w ogóle ze sobą zabierać, bo niedługo cytadela może zostać oblężona i wszyscy będą musieli na nowo przywyknąć do pracy po ciemku, ale schody zwane Modlitwą Portiera czasem potrafiły być zdradliwe, nie mówiąc już nawet o pokrywającym je szronie. Nie mógł służyć Tronowi i Kościołowi z połamanymi nogami. Stopnie biegły przez szkieletową ramę niedokończonego portalu i przy trasie niedawno odbudowanej kolejki. Oddech Longchampa osadzał się zarówno na metalowych szynach, jak i na ciemnej otulinie izolującej rury, którymi pomiędzy górnym i dolnym wagonikiem płynęła służąca za balast woda. Nie po raz pierwszy kapitan straży zastanawiał się, czemu nie zamarza. Cóż, chemicy z Nowej Francji mieli w rękawie tysiąc sztuczek, które od stuleci trzymały tulipaniarzy i ich mechaniczne demony na dystans, co samo w sobie było cudem. Ale nie mogą przecież polegać na tej przewadze przez całą wieczność i było to coś iście przerażającego, coś, co starał się zachować dla siebie. Albo długie pasmo sukcesów innowacyjnej francuskiej myśli
chemicznej w końcu napotka trudności nie do pokonania, albo ta gałąź nauki przestanie się rozwijać, przez co niepewna równowaga trwającego od setek lat wyścigu zbrojeń niedługo zostanie zachwiana. Któregoś dnia tykająca fala raz jeszcze zaleje mury zewnętrznej twierdzy Zachodniej Marsylii. I może tym razem ją zmiecie. Za pokonanie ostatnich stopni Longchamp został nagrodzony piękną panoramą leżącej odłogiem ziemi uprawnej rozciągającej się od zachodu na północ, otoczonej kilometrami ogołoconej przez zimę żółtej brzozy. Rzeka Świętego Wawrzyńca od wschodu i południa otaczała Mont Royal, wokół której zboczy Zachodnia Marsylia rozłożyła się niczym leniwy kocur. Stojąc na szczycie Iglicy, dowódca straży zawsze czuł się, jakby patrzył przez cały świat, daleko za Nową Francję, za ocean, aż do Europy i Starej Francji. Oczywiście nigdy nie dane mu było ujrzeć Paryża, jedynie słyszał o nim rodzinne opowieści przekazane przez pradziadka wujecznego, który walczył za Ludwika XIV, jeszcze przed Wygnaniem. Zrobiło się już na tyle jasno, że mógł dojrzeć maszerujących setki metrów niżej strażników patrolujących wyznaczony perymetr wokół fortyfikacji opartych na planie gwiazdy, zaprojektowanych przez Vaubana. Jego żołnierze, czyli niepokojąco niewielka liczba mężczyzn i kobiet, którzy przetrwali ostatnie oblężenie i późniejszą masakrę za murami, obstawili zewnętrzną i wewnętrzną twierdzę. Wyglądali jak garść ziaren pieprzu rozrzuconych na pokrytym lodem obszarze Ostatniej Reduty Króla Francji na Wygnaniu. Było ich tak mało, a teren wydawał się tak rozległy. Nawet przymusowy pobór nie był rozwiązaniem, gdyż nowi rekruci nie przybędą dostatecznie szybko. Longchamp zanotował sobie w pamięci, aby porozmawiać o tym z hrabią du Turenne, który dzierżył laskę marszałkowską. Podmuch wiatru przeczesał brodę kapitana, wycisnął mu z oczu łzy, wpełzł przez otwory na guziki i pomiędzy szwy. Lecz sam wysiłek związany z wejściem na szczyt wieży zahartował Longchampa na tyle, że lodowate powiewy nie przyprawiały go o gęsią skórkę. A później, kiedy założy zbroję i pójdzie bić się o życie swoje, ludu i króla, będzie mu zbyt gorąco, żeby czuć zimno, zresztą zmęczenie mu na to nie pozwoli. Chłód przyjdzie, dopiero gdy jego kruche ludzkie ciało podda się niezmordowanemu marszowi tykającej mechanicznej hordy. Naciągnął na głowę dzierganą czapkę, zakrył uszy i otarł oczy. Przymknął powieki i jak zwykle spojrzał na południowy wschód, wypatrując blasku wypolerowanego metalu, sygnału rozpoczęcia wojny lub, jeśli akurat dopadł go wyjątkowo fatalistyczny nastrój, początku końca. Końca? Być może. Lecz długiego, powolnego. I okupionego niemałym trudem. Tulipaniarze i ich nakręcani słudzy będą musieli sobie zapracować na zwycięstwo. Jego gniazdo na szczycie Iglicy omiotły wymieszane zapachy: nikły aromat błotnistej rzeki, drzewny dym z palenisk, wilgotny ciężar zbliżającego się opadu śniegu. Zimno musnęło jego twarz niczym miękka dłoń damy, z którą zawiązał w dokach przelotną znajomość. Zastanawiał się, czy uda mu się ją jeszcze zobaczyć, zanim poleje się jucha. Nie, nie jucha – przecież mechaniczni nie krwawią. Można ich tylko dezaktywować. I modlić się do Jezusa i Panienki, aby kolejny nie zajął miejsca poprzedniego. A także
by fortyfikacje wytrzymały szturm metalowych ludzi. Ostatnio się powiodło, choć ledwie. Lecz było to, zanim jakiś głupiec zrównał tulipaniarzom z ziemią nowiutką kuźnię w Nowym Amsterdamie. Pierwszą zbudowaną w Nowym Świecie. Nikt nie miał pojęcia, kto jest za to odpowiedzialny, ale obie strony podejrzewały, że za sabotażem stali francuscy agenci. Czemu jednak król lub papież mieliby sankcjonować podobnie nierozważny akt wypowiedzenia wojny, tego nie wiedział nikt. Francuzi pocieszali się, że jeśli za zniszczeniem kuźni stali ich ziomkowie, to z pewnością porwał się na to na poły mityczny Talleyrand. Sprytny, przebiegły, odważny Talleyrand, bohater dziesiątków opowieści ludowych i tyluż pieśni, o którego wyczynach podróżnicy niestrudzenie wyli przez długie mile chansons de geste. Talleyrand, pomysłowy heros ludu Nowej Francji. Zapewniano się nawzajem, że on na pewno ma jakiś plan. Ale nie obecny Talleyrand. Kapitan wiedział, że ten nie jest w stanie zaplanować wyjścia z garderoby bez mapy i paru beczek smaru. Nie pławiliby się w wyssanych z palucha historyjkach, gdyby poznali tego wypierdka z chowu wsobnego. Mimo że Longchamp nie wiedział o wysadzeniu kuźni niczego więcej niż inni, przysiągłby, że akcja ta nosiła ślady charakterystyczne dla wygnanej i zdeterminowanej jak nikt byłej wicehrabiny, zresztą jego znajomej. Osoby raczej upartej, o potrafiącej doprowadzić człowieka do białej gorączki tendencji do przeceniania swojego intelektu, kobiety, której pycha sprowadziła na ludzi z jej otoczenia liczne kłopoty. Cóż za szaleństwo kazało jej nadepnąć tygrysowi na ogon? O jakiej to intrydze myślała? Czy faktycznie miała plan? Podobne spekulacje były pozbawione sensu. Przeszłość na zawsze pozostaje przeszłością. Longchamp mógł jedynie spojrzeć w przyszłość i przygotować się na to, co miało nadejść. Słońce wyjrzało zza horyzontu. Jego promienie zalśniły na postrzępionej lodowej pokrywie otulającej brzegi rzeki. Kapitan straży przypatrywał się świetlnym refleksom po drugiej stronie granicy, by się upewnić, czy przypadkiem nie zdradzą one ruchu wypolerowanych mechanicznych. Jeśli zdecydują się na atak, pójdą prosto ku brzegowi, wejdą do wody, zanurzą się i przemaszerują po dnie, po czym wyłonią się po francuskiej stronie i przebiją przez zwały lodu. Nie spoczną, póki nie dotrą pod marsylskie mury. Przeleją się przez Świętego Wawrzyńca, będą zajmować albo palić nadrzeczne wioski i gospodarstwa, przewalą się przez osady rybackie Akadii, pójdą wzdłuż atlantyckiego wybrzeża i rozprzestrzenią się nad Wielkimi Jeziorami niczym zaraza. Udadzą się na północ i skażą brzegi Zatoki Hudsona. Ale nie dzisiaj. Jeszcze nie. Podnoszące się słońce powitała feeria kolorów. Plastikowe poręcze krużganka płonęły niczym rubinowe łańcuchy. Opalizujące lakiery, którymi pokryto przestronną
komnatę na szczycie Iglicy, lśniły błękitami, zieleniami i żółciami niczym olej w kałuży. Longchamp naciągnął czapkę aż na brwi, chcąc osłonić oczy przed blaskiem. Na czubku Iglicy, gdzie docierały metalowe szyny, znajdowała się komnata spotkań rady królewskiej, a jeszcze wyżej – monarsze apartamenty. Zimowe wschody słońca przychodziły niezapowiedziane ptasim trelem, który towarzyszył budzącym się dniom przez resztę roku, bowiem większość ptaków poleciała na południe. Nie wybrzmiały serenady na cześć jasnej gwiazdy, słychać było jedynie szept wiatru, skrzypienie śniegu pod buciorami, szuranie brody o szal. Kapitan wyjrzał przez barierkę i popatrzył na odległą zewnętrzną twierdzę, gdzie drżał z zimna tuzin świeżych poborowych. Ich szkolenie przebiegało w dziwacznej ciszy, gdyż bluzgi i hałasy niknęły w mroźnym powietrzu, zanim docierały do uszu Longchampa. Nawet charakterystyczne – i budzące grozę – łupanie sprężarek armat epoksydowych było na tej wysokości niesłyszalne. Z zaworów ciśnieniowych dobywały się smużki pary. Rozkaz użycia dział oznaczał zły dzień. Brak jakiegokolwiek personelu w razie konieczności oddania strzału byłby katastrofalny w skutkach, stąd poborowi. Przez setki lat każdy sprawny mężczyzna w Nowej Francji po osiągnięciu pełnoletniości odbywał przymusową trzyletnią służbę wojskową. Król nie zyskał zwolenników, kiedy wydał edykt rozciągający ten obowiązek na kobiety oraz jednego na pięciu obywateli poniżej pięćdziesiątego roku życia. Dzięki Bogu obecny monarcha był mądrzejszy niż jego ojciec, poprzedni Król Upadłej Francji na Wygnaniu. Trzęsący się rekruci stali wokół armaty. Promienie słońca omiatające Iglicę sięgnęły już ścian zewnętrznej twierdzy. Oświetlone przezeń oddechy żołnierzy uformowały srebrzyste proporce. Poborowi są miękcy jak bezy. Longchamp stwierdził, że uzna to za błogosławieństwo, jeśli choć ćwierć z nich będzie się do czegokolwiek nadawać. Najgorsi byli kupcy. Za to rybacy znali trudy ciężkiej pracy i wykonywali polecenia bez szemrania, coureurs de bois też. Gońcom leśnym, twardym niczym suszone mięso łosia, nieobcy był wysiłek. Ba, może nawet go lubili. Longchamp miał nadzieję, że królewskie wezwanie do broni poleci na anielskich skrzydłach przez mokradła i dzicz Nowej Francji i dotrze do uszu każdego łowczego, tropiciela i trapera w kraju. Niektórzy je zignorują albo będą udawać, że go nie słyszeli, ale Longchamp znał tych ludzi – przez jakiś czas był jednym z nich. Nie będą chcieli powrócić do cywilizacji po to, żeby zastać anulowane kontrakty i udziały zgniecione mosiężną łapą mechanicznego demona oraz by odkryć, że pieniądze nie są warte nawet haustu holenderskich szczyn. Stojące jeszcze nisko słońce nie zdradzało żadnego blasku między drzewami czy na polach rozciągających się na południe od Świętego Wawrzyńca. Żadnego złego znaku. Cóż, niech i tak będzie. Najwyraźniej królowa Margreet i ten jej dupoliz gubernator Nowych Niderlandów tego dnia nie mieli zamiaru powybijać dobrego ludu Nowej Francji. Longchamp mógł ten dany mu dodatkowy czas wykorzystać na kręcenie bicza z gówna. Odwrócił się plecami do słońca i rozpoczął długi marsz na dół, ku
wewnętrznej twierdzy. * Dziesięć minut później był u stóp Iglicy. Kolejnych dziesięć zajęło mu nawigowanie pomiędzy labiryntem wojskowych baraków i okopów, aż nareszcie udało mu się dotrzeć na szczyt muru wewnętrznej twierdzy. Klakier pewnie i tak z łatwością przeskoczyłby nad większością tych przeszkód, ale sęk w tym, żeby spowolnić go na tyle, aby dać obsłudze działa okazję na unieruchomienie delikwenta albo, co efektywniejsze, zebranie paru z nich razem i opryskanie ich żywicą. Niektóre fosy i doły były wypełnione substancjami korozyjnymi zdolnymi zniszczyć delikatniejsze mechanizmy. Do innych wlano chemiczne odczynniki – wystarczyło dodać do nich parę kropli katalizatora, by natychmiast utwardzić masę. Mechaniczni kończyli niczym rodzynki w bożonarodzeniowym cieście. Longchamp nienawidził rodzynek z całego, kurwa, serca. Nienawidził też samej myśli, że kiedykolwiek będą potrzebować owych fortyfikacji, bo jeśli klakierzy zajdą tak daleko, to i tak będzie już po zawodach. Pułapki i podchody mogą jedynie spowolnić ich atak i może, ale tylko może, dać królowi szansę ucieczki. Choć w zasadzie dokąd miałby umknąć, skoro Holendrzy rządzili światem? Może na północ, gdzie władałby niedźwiedziami polarnymi. Gdy nareszcie dotarł do zewnętrznego muru, przemknął za plecami poborowych, uważając, żeby nie zdradziło go skrzypienie śniegu pod podeszwami. Nawet cywile zwykli czuć się nieswojo, kiedy na nich spoglądał. Słyszeli bowiem opowieści. Sierżant Chrétien dojrzał skradającego się za rekrutami kapitana, lecz nie przerwał swojego kazania, nie dając po sobie poznać, że zauważył pojawienie się dowódcy. Poborowi drżeli jak porażeni zimnem, wycierali nosy rękawami, przestępowali z nogi na nogę i mamrotali coś do siebie, zbytnio nie słuchając sierżanta. Połowa z nich wyglądała, jakby ledwie miała siłę unieść kielich, a co dopiero kilof i młot. Chryste! Ich przedramiona miały obwód mniejszy niż jego nadgarstki! Co, u diabła, mieli zrobić z tą garstką wymoczków? Tylko dwóch mężczyzn z tej zbieraniny wyglądało na mniej niż czterdzieści lat. Kapitan zastanawiał się, czy byliby w stanie spowolnić mechanicznych, gdyby rzucili im pod nogi zwłoki tych kmiotków. Obraz podpowiedziany przez wyobraźnię dał mu niejaką satysfakcję, choć nawet tego rodzaju karkołomna taktyka zdałaby się na nic. Wojskowi klakierzy byli jak chodzące kosy. Nie zostawiali po sobie nic poza krzykami, poodcinanymi kończynami, wyprutymi flakami i kałużami krwi. Gnaty obleczone mięsem nie były dla tykaczy żadną przeszkodą. Przekonał się o tym na własne oczy. Nieraz patrzył, jak jego przyjaciele giną rozpruwani alchemicznie wykutymi ostrzami. Stał tuż przy tryskającej juchą fontannie, kiedy wewnętrzna twierdza spłynęła krwią po masakrze, jakiej dokonał jeden tylko klakier. Pokręcił głową. Nieważne jak bardzo próbował odepchnąć od siebie tamte
wydarzenia, zdawały się przyklejone do jego pamięci niczym uporczywa, uginająca się pod naporem zebranego na niej kurzu pajęczyna. – Dobra – powiedział Chrétien. – Zobaczmy no, czy wy, żółtodzioby, zapamiętaliście choćby jedno słowo z tego, co właśnie powiedziałem. Ty, ty i ty. – Wybrał trzech przypadkowych mężczyzn. – Gratulacje, jesteście teraz artylerzystami. Do działa! Dwóch wystąpiło z szeregu z entuzjazmem kryminalistów idących na szafot. Trzeci dalej stał nieruchomo, zapewne mając nadzieję, że sierżantowi chodziło o kogoś obok. Siwizna na skroniach, futrzany kołnierz i początki podwójnego podbródka zdradzały, że był to kupiec albo jakiś inny handlarz. Sukces go zmiękczył. Longchamp chwycił go za kożuch. – Sierżant chyba kazał ci się ruszyć – syknął. – I zastanawiam się, czemu nie kwapisz się do wykonania polecenia. Taki porządny dżentelmen jak ty i nie rozumie, co się do niego mówi? Jaki masz problem, przyjacielu? Złamana noga? A może jakiś skrzat przybił ci stopy do kamieni? Kupiec trząsł się pod obszernym kożuchem, zerkając z niepokojem na Longchampa. Jednak kapitan nie poluzował chwytu. – Zauważyłem także – mówi dalej – żeś stracił głos. I oczka coś ci z orbit wyskakują. Nie udław się przypadkiem własnym strachem. Nie bój nic, już to przerabiałem. Zdarza się czasem na froncie. Szybciutko cię naprostujemy. – Klasnął dwukrotnie, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę, choć dobrze wiedział, że wszyscy i tak na niego patrzą. – Szczęściarze z nas! Mam teraz okazję nauczyć żołnierzy paru chirurgicznych sztuczek na wypadek nieszczęścia. Sierżancie, proszę mi podać swój nóż. Ty i ty – wskazał dwóch stojących najbliżej poborowych – na czworaki. Ale się, kurwa, przyłóżcie, ani drgnijcie, bo zwykle wiją się jak pstrągi na dnie łódki, kiedy nóż wejdzie w bebechy. Longchamp zwolnił uścisk na tyle, że leniwy handlarz zdołał się wyswobodzić. Mężczyzna szybkim krokiem podbiegł do żołnierzy stojących przy armacie epoksydowej. – Dzięki niech będą świętej Panience! – powiedział kapitan, przeżegnawszy się. – Uleczyła go, to pieprzony cud. – Uderzył lekko stojącego najbliżej rekruta w potylicę. – Okaż trochę szacunku Matce Boskiej, kretynie. Reszta też. Debile. Poborowi przeżegnali się równocześnie jak na dobrych katolików przystało. Sierżant Chrétien jednego z nich wyznaczył na obserwatora i posłał na krenel, żeby przykucnął przy beczkach. Dwaj pozostali, łącznie z niekwapiącym się do wojaczki handlarzem, mieli obsługiwać chemiczny kompresor oraz mechanizm spustowy działa. Na polecenie dowódcy mężczyźni przekręcili korbę, uruchamiając sprężarkę. System hydrauliczny zaczął perkotać, z każdą sekundą coraz głośniej, aż z początku stłumiony warkot nabrał tempa znanego każdemu, kto przetrwał oblężenie: budzący lęk rytm działa epoksydowego mającego powstrzymać najeźdźcę. Sierżant przeszedł na umocnienia i pomachał żółtą flagą niemal dorównującą mu ciężarem. Odpowiedział mu tym samym
człowiek stojący na skraju lasu, a spomiędzy drzew wychynął jeszcze inny żołnierz. Przeciął pole, biegnąc zygzakiem i zataczając serpentyny na mrozie. Longchamp zastanawiał się, jakiż to pechowy rekrut wyciągnął krótką słomkę, aby uczestniczyć w tej demonstracji. – Mamy biegacza! – wykrzyknął sierżant. – Powtarzam! NADCHODZĄ MECHANICZNI! Obserwator wymamrotał namiary. – Północ, północny wschód… nie, czekajcie, skręca na wschód. Znaczy biegnie ze wschodu. Teraz będzie wschód na północny… Nie, znowu kluczy… – Nic, kurwa, nie słychać! – zaklął Longchamp. – A nie będzie tak cicho, o nie! Kiedy na mury naprą szczękający mordercy, a każde działo w tej twierdzy będzie się krztusić tak głośno, że zbudziłoby samego diabła po sążnistej przepicie, lepiej, żeby BYŁO CIĘ SŁYCHAĆ! Tymczasem biegacz pokonał już jedną trzecią odległości do muru. O wiele, wiele wolniej niż prawdziwy mechaniczny, ale nadal zbyt szybko, aby początkujący artylerzyści z łatwością go zdjęli. – Zbliża się! – krzyknął spanikowany obserwator, a strach przydał jego głosowi siły i nagłości, choć kosztem zdrowego osądu sytuacji. – Strzelajcie! Na miłość boską, strzelajcie! Drugi z poborowych chwycił za wajchę otwierającą komory dwulufowego działa i rozległ się mlaszczący dźwięk, zakłócając rytmiczną pracę kompresora; wystrzelił strumień żywicy i utrwalacza. Poborowy odczekał jeszcze chwilę, żeby w komorach wytworzyło się odpowiednie ciśnienie hydrauliczne, po czym na powrót je zamknął. Ten chociaż słuchał instrukcji i, cud nad cuda, czegoś się nawet nauczył. – Facet jest w połowie drogi! – relacjonował obserwator. Chrétien zapytał: – Kto? Jaki facet? Ja widzę tylko pałającego żądzą śmierci tykacza, który za dziesięć sekund naskoczy na ten mur, pomknie po nim jak pająk i nas wszystkich pozabija. – Jezu Chryste! – rozdarł się będący o krok od paniki obserwator. – Strzelajcie! – Uproszcza pan sprawę, sierżancie, to niewybaczalne – powiedział Longchamp, grzebiąc paznokciem między zębami. – Nie pozabija nas tak od razu. Zacznie od artylerzystów. Przetnie ich na pół i dopiero wtedy zajmie się nami. Będziemy mogli się cieszyć paroma dodatkowymi sekundami, które pozwolą nam na rozliczenie się z Panem, zanim i my zostaniemy zarżnięci. Stojący za działem przygarbiony kupiec na ślepo kierował lufę to tu, to tam. – Nie widzę! Gdzie on jest? – Wszędzie! Północny wschód! Tam! Tu! Handlarz nacisnął podwójny spust tak mocno, że aż mu knykcie zbielały, świeżo spadły śnieg nie miał tak czystej barwy. Z działa chlusnęły strugi błękitu i żółci, mieszając się nad fortyfikacjami i tworząc pojedynczy strumień koloru wiosny.
Donośny wystrzał uwolnił ciśnienie z komór i działem zarzuciło, a początkujący artylerzysta odskoczył, jakby miał pod sobą rozszalałego ogiera. Lufa skierowała się ku górze, a reszta armaty mało nie przygniotła kupca, uderzając go tak mocno, że aż jęknął. Stracił panowanie nad działem. Biegacz uskoczył na bok, a strugi kolorowej mazi chlusnęły po całym murze, z dostateczną siłą, żeby odłupać kawałki granitu. Niekontrolowana przez artylerzystę struga ochlapała zaskoczonego obserwatora, czemu towarzyszył charakterystyczny odgłos łamanych kości, przywodzący na myśl przełamywanie łodyżek selera. Poborowy gruchnął o ścianę. Kilka sekund później do muru dobiegł sprinter. Bez ani jednej kropli zieleni na ubraniu. Sierżant wydarł się na spektakularnie nieudolną grupę artyleryjską. Przekrzykując zawodzącącego obserwatora, rzucił: – Co to, u diabła, miało być? Longchamp zauważył jakiś ruch przy linii morza: niezbyt wyraźną plamę szarości i bieli na tle bladoniebieskiego nieba. Gołąb. Ptasi posłaniec leciał nisko nad budynkami Zachodniej Marsylii i murami twierdzy, dwukrotnie okrążył Iglicę. Gołębniki mieściły się w połowie wysokości wieży. Znowu – wieści z dołu rzeki. Kapitan straży westchnął. Może choć raz będą dobre. Może tulipaniarze złapali sabotażystę i nie miał on żadnych powiązań z Nową Francją, stąd nie będzie powodu, aby mścić się za nadwątloną dumę. Podobna informacja sankcjonowałaby skorzystanie z gołębiej poczty, bo była ona szybsza i pewniejsza niż rozstawione po kraju skrzypiące wieże semaforowe. Longchamp wysmarkał nos na tyle mocno, że aż oczyścił sobie zatoki, po czym splunął słonawą flegmą za mur. Tylko nieopierzony głupiec robiłby sobie podobne nadzieje. Kapitan na powrót zawiązał szal, tupnął, aby rozruszać zdrętwiałe stopy, i udał się na Modlitwę Portiera, aby rozpocząć kolejny długi marsz schodami na górę. * Że wieści nie były dobre, to mało powiedziane. Szykowała się pierdolona apokalipsa. Dziesiątki gołębi pocztowych zajmowały rzędy klatek ustawionych we wnęce w połowie wysokości Iglicy. Było tam głośniej niż w burdelu w dniu wypłaty, choć ani trochę nie tak radośnie. Przynajmniej czyściej, bo każdy gram guana zabierali chemicy. Akurat kiedy przez drzwi Modlitwy Portiera przelazł zdyszany i spocony Longchamp, zajmował się tym czeladnik terminujący u opiekuna gołębnika. Aż podskoczył i tacka, którą czyścił, wypadła mu na ziemię, ochlapując jego spodnie plamami bieli i brązu. – Przyleciał ptak – wydyszał kapitan. – Gdzie ten mały skurwiel? Młodzik wskazał ciągnący się pomiędzy klatkami korytarz prowadzący do wnętrza Iglicy. Drżała mu dłoń, nadal dzierżąca miotełkę. Longchamp pokręcił głową i się skrzywił, bo gest ten wydawał mu się bardziej przyjacielski niż mruknięcie czegoś pod nosem. Zachowywał się tak od czasu masakry w wewnętrznej twierdzy, kiedy to dezaktywował szalejącego wojskowego klakiera
w starym, dobrym stylu, przy użyciu młotka i kilofu, wykorzystując przy tym resztkę szczęścia, która mu została. Teraz każdy mijany na ulicy dureń gapił się na niego jak na jakiegoś cholernego bohatera, a nie fartownego sukinsyna, który zacisnął zęby i zrobił to, co do niego należało, choć spodziewał się raczej, że zostanie wypatroszony jak świniak. Kapitan straży zostawił wpatrzonego weń z nabożną czcią chłopaka i poczłapał dalej pośród ustawionych w rzędy klatek. – Zapraszam tutaj, kapitanie. Rozpoznał ten głos. Gołębiarka. Chodzili razem do szkoły – dopóki nie został z niej wyrzucony – i zdarzało im się poświntuszyć za kaplicą, bawiąc się w męża i żonę. Brigit Lafayette miała na sobie satynową bluzkę i spódniczkę w kolorze nagietka i nocnego nieba oraz nieprzemakalną kurtkę z foczej skóry. Longchampowi skojarzyła się z klaunem. Mijające lata były łaskawsze dla jej lica niż gustu. – Musisz sypiać na szczycie Iglicy, skoro zauważasz gołębie prędzej niż mu – ponownie się odezwała. Znajdowali się w pracowni, którą Brigit dzieliła z innymi gołębiarzami. Kobieta trzymała gruchoczącego posłańca w dłoni, drugą ręką zaś delikatnie odrywała od jego łapki pudełeczko z liścikiem. Spojrzała na Longchampa, podczas gdy inny jej czeladnik – umazany nieco mniejszą ilością guana niż jej kolega – zamykał ptaka w klatce. – Chyba przydałoby ci się nieco snu – powiedziała. – Masz przekrwione oczy. Pochyliła się, skupiając swoją uwagę na blacie biurka. – Kiedy jadłeś coś porządnego? – zapytała półgłosem. – Chodzi mi o taki prawdziwy posiłek. Prawdziwe jedzenie, z deserem, z kimś siedzącym po drugiej stronie stołu. – Chuj – burknął. Zauważył, że ptak miał przymocowane tylko jedno pudełeczko. Zły znak. Ekonomia nakazywała przywiązywanie tym pierzastym szczurom tylu kapsułek, ile uniosą. Pojedyncza oznaczała coś niecierpiącego zwłoki. – Zastanawiające, że nigdy się nie ożeniłeś, Hugo – tym razem odezwała się głosem chłodniejszym niż przed chwilą. Obróciła kapsułkę między palcami. – Żadnych oznakowań. Nie jest zaszyfrowana. Rozejrzawszy się, czy przy pobliskich klatkach nie kręcą się jacyś czeladnicy, podała pudełeczko kapitanowi. Marszałek upoważnił Longchampa do odczytywania niezaszyfrowanych informacji przychodzących – był to jeden z warunków, które obecny dowódca straży postawił, kiedy zaoferowano mu awans. Spodziewał się, że wybuchnie między nimi kłótnia, lecz marszałek wydawał się raczej zadowolony, że może scedować na niego tyle roboty, ile tylko się da. – Równie dobrze możesz przeczytać to ze mną – powiedział. – Czy to coś dobrego, czy złego, nie ma znaczenia, bo i tak wszyscy w twierdzy poznają treść tego liściku, zanim zadzwonią na sekstę, a nawet i jeszcze wcześniej, jeśli okaże się, że wieści są
faktycznie koszmarne. Brigit rozwinęła papierową tutkę, której nie mogła jednak odczytać bez lupy. Odszukała ją na zabałaganionym biurku. Longchamp posmutniał, kiedy uświadomił sobie przykrą prawdę, że są rówieśnikami. Jego oczy nie były wcale młodsze, w dodatku widziały więcej okropieństw. Zaburczało mu w brzuchu. Był tak głodny, że zjadłby nawet gołębia, nie zawracając sobie głowy odzieraniem go z piór. Czy Brigit aby nie wspominała o jedzeniu? Może by tak… Kobieta powstrzymała szloch. Przeżegnała się, a upuszczony przez nią zwitek poleciał na ławę. Longchamp go podniósł. Kobieta odzyskała panowanie nad swoim głosem i zawołała czeladnika. Papież Klemens został uduszony. Nikogo nie zatrzymano. Gwardia Szwajcarska milczy. Longchamp przeżegnał się już po raz trzeci tego ranka. Spojrzał na niebo. Nie mógł ujrzeć siły wyższej, do której się teraz zwracał, ale miał pewność, że został wysłuchany. Jeśli Panienka nie była skłonna położyć mu dłoni na ramieniu, kiedy myślami zbaczał ze ścieżki pobożności, mogłaby chociaż, do cholery, posłuchać, gdy wyrażał swoje uczucia szczerze i żarliwie: – Czy to jakiś, kurwa, dowcip? Może jeszcze nasrasz nam do owsianki, co? Chłopak od gołębi załapał się akurat na tyradę Longchampa i aż mu twarz zbielała do koloru złamanej kości. Brigit rozwarła palce kapitana, wyciągnęła pomięty liścik i podała go czeladnikowi z poleceniem: – Biegnij do komnat rady. Jeśli nie będzie tam nikogo, kto mógłby tę wiadomość odebrać, zanieś ją któremuś z sekretarzy króla. – Nie – rzekł Longchamp, a młodzik mało się nie zsikał, kiedy kapitan wyrwał mu z ręki karteczkę. – Tamci mają zwyczaj wyżywać się na posłańcu. Nie ty powinieneś im to dostarczyć. Longchamp owinął się mocniej szalem, nie mając ochoty na kolejny marsz schodami na górę Iglicy, szczególnie że wiało niemiłosiernie. – Pamiętaj, co ci powiedziałam – szepnęła Brigit, muskając dłonią jego łokieć. – O spaniu i jedzeniu. Nie jesteś już tak młody, jak ci się zdaje. Dbaj o siebie. To miejsce cię potrzebuje. – Jej oczy powędrowały ku liścikowi i z powrotem. – Każdego dnia coraz bardziej. Kapitan udał się na Modlitwę Portiera. Brigit podążyła za nim. – Chociaż pojedź kolejką, Hugo. – Moja siła to moje życie – odparł, kręcąc głową. – Bez niej jestem bezużyteczny. Kiedy pewnego dnia nie dam rady dojść na szczyt Iglicy, pochowaj mnie. Stanął po zawietrznej stronie wieży, ale kiedy obszedł ćwierć okręgu, podmuch
uderzył go po twarzy, chłoszcząc kawałeczkami lodu, przez co musiał przymknąć powieki. Niskie, ciemne chmury mknęły nad polami po zachodniej stronie Île de Vilmenon. Longchamp przyśpieszył kroku i zaczął zbiegać po dwa stopnie naraz. Niemal od razu zlał się potem. O ile nie myliła go pamięć, tulipaniarze nie wykonali ruchu przeciwko Watykanowi od czasu tak zwanej Migracji Kardynalskiej. Niech go chuj upali, jeśli nie był to odwet za wysadzenie kuźni. Ta królowa lodu zasiadająca na Mosiężnym Tronie nie potrafiła usiedzieć na dupie. Nie zauważył oblodzonego stopnia. Poślizgnął się i kolejnych kilka schodów pokonał, boleśnie uderzając w nie pośladkami, a ramieniem obijając się o krwistoczerwoną barierkę. Udało mu się chwycić poręcz i zatrzymać; jeszcze chwila, a przekoziołkowałby aż na sam dół do wewnętrznej twierdzy. Gdy dźwigał się z ziemi, płatki śniegu, forpoczta nadchodzącej burzy, pokryły go niczym biały płaszcz. Był poobijany od kolana do biodra. Co za chujnia. Ciekawe, co by o tym pomyślał poprzedni Talleyrand.
ROZDZIAŁ 2 Berenice Charlotte de Mornay-Périgord – znana niegdyś jako wicehrabina de Laval (przed wygnaniem), Talleyrand (kiedy jeszcze piastowała stanowisko szpiegmistrzyni, zanim król przekazał posadę jej rywalowi), Maëlle Cuijper (gdy podróżowała incognito przez terytorium wroga) i, obecnie, jako osadzona – uniosła głowę. Opadł na nią cień mechanicznego centaura. Nakręcacz szczęknął wszystkimi czterema szczypcami, co brzmiało jak kłapnięcie zębisk wyczuwającego dochodzący z bliska zapach lisa, zamkniętego w klatce ogara. Stukając miarowo kopytami, podszedł na tyle blisko, że Berenice słyszała podzwanianie jego serca. Nawet gdyby stanęła przed nim, zamiast siedzieć, czułaby się jak dziecko w obecności monstrum. Trzymała nożyk o ostrzu długości jej palca wskazującego, do tego tępy. Ale nie miała zamiaru niczego próbować, bo Nakręcacz potrafił wygiąć swoje ramiona w harpuny zdolne przebić krakena w czasie krótszym niż mgnienie oka. Istniał tylko po to, żeby służyć Nadleśnictwu Świętej Gildii Horologów i Alchemików, czyli tajnej policji. Nakręcacze byli niemymi świadkami i narzędziami każdego mordu, tortur, sabotażu i wymuszenia, które wydawały się konieczne, aby zachować w tajemnicy zegarmistrzowskie sekrety. Plotki głosiły, że nawet pozostali klakierzy nie chcieli mieć z nimi do czynienia, choć wykonano ich przecież z tego samego alchemicznego stopu. Centaur, to świadome połączenie magii i mechanizmu zegarowego, górował nad nią. Jego składane ramiona były namacalnym dowodem horologicznego geniuszu i nadawały się zarówno do zadań wymagających nadzwyczajnej delikatności, jak i śmiertelnie niebezpiecznych. Berenice pewniej chwyciła nóż i chrząknęła. – Granaty są wyśmienite – powiedziała. – Czy mogłabym prosić o jeszcze jeden? Nakręcacz złapał tacę dolnymi rękoma. Odwracał się akurat zamaszystym piruetem w stronę kuchni, kiedy dodała: – I kawę, poproszę. Tym razem nie oszczędzaj na śmietance. Twoi panowie rządzą światem, na rany Chrystusa. Mogą sobie pozwolić na wydojenie jeszcze jednej krowy. Mechaniczny służący otworzył drzwi, wyszedł i zamknął je za sobą tylnym kopytem. Jak zwykle nie dał po sobie poznać, że zrozumiał lub usłyszał, co do niego powiedziała, ale była pewna, że za moment zjawi się tutaj ze świeżym granatem, filiżanką kawy i śmietanką nalaną do porcelanowego dzbanuszka z Delft. Nakręcacze byli znakomitymi służącymi. Dopiła letnią już resztkę kawy i spojrzała na widok rozciągający się za ogromną taflą cienkiego jak papier alchemicznego szkła. Przez okno salonu mogła podziwiać
zaśnieżone wzgórza i skarpy tworzące dolinę Rzeki Północnej. Kontury pól były osobliwie płaskie, co kontrastowało z posiadaną przez Berenice wiedzą na temat tego regionu. Z drugiej strony jej perspektywa głębi została zaburzona po utracie oka, które wyłupił jej wojskowy klakier szalejący za murami Zachodniej Marsylii, znajdującej się teraz w odległości dobrych setek kilometrów na północ. Szklana proteza, wymyślny podarek, jaki otrzymała od swojego przyjaciela Hugona Longchampa, doskonale pasowała do ocalałego narządu, lecz była jedynie ozdobą. Berenice nie zakładała jej, choć Nakręcacze zwrócili ją dzień czy dwa po pojmaniu. Cały świat stracił dla niej fakturę w dniu, kiedy zmarł Louis. Brak oka było jedynie szczegółem, jeśli porównać doświadczone przez nią nieszczęście ze spustoszeniem, jakiego dokonała w jej sercu śmierć męża. Poczucie winy raniło głębiej niż jakiekolwiek ostrze. Berenice wydmuchała nos w obrus i zmusiła się, żeby skoncentrować myśli na czymś zupełnie innym. Sądząc po długości podróży, jaką odbyła tej nocy, kiedy została aresztowana, oceniała, że znajduje się jakieś sto, może sto dziesięć kilometrów w górę rzeki od Nowego Amsterdamu. Tą samą doliną jechała w drodze do stolicy Nowych Niderlandów niedługo przed dotarciem do kuźni i krajobraz wyglądał podobnie. Rozumny okręt powietrzny rozbił się dalej na północ, przy rzece, niedaleko Fortu Oranż. Został zestrzelony przez innych mechanicznych. Lecz ktoś przeżył. Zastanawiała się, co stało się z Jaxem i czy udało mu się zbiec z kuźni. Nie robiła sobie jednak zbytnich nadziei. Było to mało prawdopodobne. Na krótko przed zawaleniem się budynku słyszała rozdzierający uszy alarm ostrzegający przed zbuntowanym klakierem, co znaczy, że go zdemaskowano. Była ciekawa, czy kiedy gasło w nim życie, Jax żałował tego ciągu szczęśliwych zbiegów okoliczności, w wyniku których został obdarowany wolną wolą. Świt wstał bezchmurny, oferując Berenice pierwsze spojrzenie na błękit nieba od chwili, kiedy została pojmana. Ogołocone z liści gałęzie klonów cukrowych, czerwonych dębów i orzeszników przysłaniały jej widok na wzgórza niczym trzęsące się sękate paluchy czarownicy. W ciągu ostatnich tygodni padał śnieg i pola wciąż wyglądały niczym przyrzucone grubym i nieskazitelnie czystym kocem. Kożuch połyskującej bieli otulił smagane wiatrem pniaki, co wskazywałoby na mocne podmuchy z północnego zachodu. Berenice starała się zapamiętać wszystko, co udawało jej się wyłapać, gdy patrzyła na ten senny krajobraz. Zbieranie informacji było jej specjalnością. Miała to we krwi do tego stopnia, że nie potrafiła się wyzbyć swoich przyzwyczajeń tylko dlatego, że została wygnana, a obecnie znajdowała się w niewoli u swoich wrogów. Zimowy krajobraz był tak samo jałowy jak przyszłość Nowej Francji po nadchodzącej wojnie, którą na dodatek to ona rozpętała. Ona i Jax. Musiała założyć, że to on odpowiadał za zniszczenie kuźni, bo ona była w tym czasie zajęta wycinaniem oka zdrajcy – człowieka, którego tropiła od Zachodniej Marsylii aż do Nowego
Amsterdamu. Zobaczyła, że na ciągnącej się przez długi odcinek żwirowej drodze pojawił się powóz zaprzężony w dwóch rytmicznie galopujących, perfekcyjnie zsynchronizowanych Nakręcaczy. Zauważyła wymalowany na polakierowanym drewnie różokrzyż, symbol Gildii Zegarmistrzowskiej. Pociągnęła kolejny łyk kawy, patrząc już nie na krajobraz, ale na kalendarz. Nie myliła się. Była trzymana w odosobnieniu na jakimś odludziu od przeszło dwóch tygodni, kiedy to Nakręcacze nakryli ją na zatapianiu ostrza w oczodole księcia Montmorency’ego. Ujawniła tulipaniarzom swoją tożsamość, zdradziła im, że jest Talleyrandem. Powiedzmy, że dostarczenie informacji niezwykłej wagi przez Atlantyk do Prowincji Centralnych zajęłoby tydzień. Parę dni później władcy Imperium Holenderskiego podjęliby decyzję, co zrobić z tym fantem. Kolejny tydzień zabrałaby komuś ważnemu podróż do Nowego Świata. Czyli wszystko by się zgadzało – pod warunkiem że tulipaniarze uruchomili najbardziej zaawansowane technicznie okręty powietrzne. Na co niewątpliwie by się zdecydowali, gdyby mogli zasiąść w tym samym pomieszczeniu z Talleyrandem. Berenice zastanawiała się, zresztą nie po raz pierwszy, co dla niej szykują. Kilka dni niewoli spędziła, bojąc się, że lada chwila pojawią się noże, haki, rozgrzane węgle i inne narzędzia diabelskiej maszynerii. Sama myśl o tym wywoływała u niej nudności. Ale ci, którzy ją pojmali, traktowali francuskiego szpiega nie gorzej niż księżniczkę skazaną na areszt domowy za jakąś błahostkę. Karmili ją, ubierali, kąpali, robili wszystko, żeby ani przez chwilę nie czuła się niekomfortowo. Ba, Nakręcacze mieli na tym punkcie obsesję i zawsze przygotowywano dla niej pierwszorzędne posiłki. Skoro więc tulipaniarze chcieli zyskać jej przychylność miodem, nie octem… cóż, nie miała nic przeciwko. Czemu go marnować? Lecz wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Berenice domyślała się, że pojawienie się czarnego powozu oznacza kres tej przymusowej sielanki. Jej gospodarze prawdopodobnie szykowali dla niej marny koniec, uwzględniający zastosowanie rozgrzanych do białości ostrzy i łamanie kości. Berenice westchnęła i odstawiła filiżankę. Ból zagnieździł się w jej oczodole niczym wyjący duch zagrażający integralności ciała. Ze skórzanej torebeczki, którą trzymała pomiędzy piersiami, delikatnie wyciągnęła szklaną kulkę. Przemyła ją śliną, kilkakrotnie obracając w ustach, i krzywiąc się, z mlaśnięciem umieściła na miejscu. Proteza nie pasowała idealnie i jeśli zbyt długo jej nie wyjmowała, miewała przez nią okropne bóle zatok, a także swędział ją język. Czarny powóz potoczył się przez porte cochère i zatrzymał się bezpośrednio pod jej oknem, tuż przed, jak podejrzewała, frontowymi drzwiami, choć ze swojego miejsca nie mogła tego stwierdzić. Dudnienie kół na podjeździe wywołało drgania na tyle silne, że z gzymsu nad portykiem spadła czapa śniegu, czemu towarzyszyły ciężkie, mokre łupnięcie i jęk jakiegoś mężczyzny. Berenice obróciła krzesło, żeby siedzieć twarzą do drzwi, a nie okna. Jej kwatera była mniejsza niż apartamenty, które zajmowała z Louisem w Zachodniej Marsylii,
jeszcze jako członkini dworu króla Sébastiena III. Składały się na nią zaledwie jeden pokój, do którego wyjścia broniły grube, każdorazowo zamykane na klucz drzwi i pancerne szkło, oraz prywatna łazienka. Przynajmniej materac był miękki, pierzyna cieplejsza, niż pewnie powinna być na wdowim łożu, a meble cieszyły oko. Chwilę później zjawił się Nakręcacz. Nie zapukał. Za nim podążali kobieta, mężczyzna i jeszcze jeden centaur. Ludzi się spodziewała, lecz obecność drugiego Nakręcacza ją zaniepokoiła. Jej pewność siebie stopniała niczym czapa śnieżna w słońcu. Nie miała pojęcia, co o tym myśleć. „Chryste na wysmarowanym krwią krzyżu, czy wy, tulipaniarskie ścierwa, nie mogliście sobie datować sypnięcia kolejną garścią piachu w trybiki mojego umysłu?” Drugi Nakręcacz niósł obite chintzem wygodne krzesło, identyczne jak to, na którym siedziała Berenice. Mężczyzna miał na sobie szare palto z tkaniny diagonalnej. Ściskał mokry i pognieciony cylinder i miał kwaśną minę człowieka, który sporo przeszedł. Strząsnął śnieg z nakrycia głowy i wymamrotał coś pod nosem. Nie zdjął płaszcza. Kobieta była ubrana, jakby ją zaproszono na kulig podczas przyjęcia powitania zimy. Rondo jej kapelusza było niewiele węższe niż drzwi, przez które weszła. Pawie pióro zatknięte za jego krawędź pofarbowano na pasujący do jej rękawiczek kolor bladej lawendy. Na głowie miała zawiązaną chustkę w kropki. Światło dnia odbijało się od puszystej futrzanej narzutki, która wyglądała tak, jakby zaraz miała połknąć nieznajomą. To dopiero byłby widok – drobna kobieta pożerana przez gronostaje czy norki. Nakręcacz postawił krzesło po przeciwnej stronie stołu, po czym wydłużył ramiona, oferując je nowo przybyłym jako wieszak. Ci zarzucili na nie swoje płaszcze, kapelusze i narzutki. Maszyna wycofała się na tył pomieszczenia, podczas gdy jej mechaniczny towarzysz wciąż stał bez ruchu przy drzwiach. Mężczyzna podszedł do okna, przymykając oczy, kiedy oślepiło go odbite od śniegu światło. Kobieta usiadła i spojrzała na Berenice i resztki śniadania, na które składały się owoce, tosty, pieczone ziemniaczki i kiełbaski drobiowe. Z jej skórzanego obuwia spływał śnieg, zostawiając na dywanie mokrą plamę, ale to na kącikach ust nieznajomej osadziło się coś znacznie zimniejszego. Promienie słońca odbijały się od zawieszonego na jej szyi srebrnego naszyjnika z różokrzyżem. Jedno z jego ramion było ozdobione drobną inkrustacją przedstawiającą literę n – znak przynależności do Nadleśnictwa. Jak nic była to osoba, na którą Berenice czekała. A więc tak wygląda bura suka z Gildii Zegarmistrzowskiej – ktoś, kto ma dostatecznie wysoką pozycję, aby wydawać polecenia okrętom na morzu i na niebie, ale niedostatecznie mocną, żeby zasłużyć sobie na świtę Królewskiej Gwardii. To oznaczało, że nie należy do arystokracji, jedynie piastuje istotne stanowisko. Berenice doszła do konkluzji, że prawdopodobnie jest to tuinier Anastazja Bell. To ona sprawowała władzę nad Nakręcaczami. Jeśli przybyła tutaj, żeby ją przesłuchać, na pewno miała swoje sposoby, a na dodatek Nakręcaczy pod ręką. Cała reszta była nieistotna. O ile chodziło im o przesłuchanie. Mogli przecież złamać ją już niejeden raz
i z łatwością wycisnąć odpowiedzi z jej zmaltretowanego ciała. Skoro jeszcze tego nie zrobili, mogło to oznaczać, że sprowadzili tu Berenice w jakimś innym celu. Do głowy przyszło jej pewne nazwisko – przyleciało do niej niczym karteluszek porwany przez kapryśny podmuch wiatru i zaplątało się pomiędzy jedną a drugą myślą. Visser. Pastor z Hagi, który, umyślnie lub przypadkowo, przydzielił Jaxowi zadanie, które doprowadziło do jego uwolnienia się od geas. Mężczyzna ten dysponował informacjami, do których dostępu nie miał nikt poza francuskimi agentami. Lecz, przynajmniej według mechanicznego, podczas ich powtórnego spotkania w Nowym Amsterdamie wyglądał mu na zupełnie innego człowieka. Niegdyś pobożny i serdeczny człowiek przemienił się w mordercę. Jakby został pojmany i… odmieniony. Berenice próbowała, lecz z marnym skutkiem, przeciąć więzy strachu, które zaciskały się na jej żołądku i kręgosłupie. Nie chcąc, żeby nieprzyjaciel dostrzegł jej zdenerwowanie i mając nadzieję na wytrącenie przybyłej kobiety z równowagi, powiedziała: – Zgaduję, że chcecie zrobić ze mną to, co z pastorem. Od razu spostrzegła, że oddany na oślep cios dotarł do celu, bo udało jej się zmazać zarozumiały uśmieszek z twarzy nieznajomej. Kobieta mrugnęła i przekrzywiła głowę, jakby próbowała ocenić Berenice. Przypomniała jej wtedy Jaxa. – Tak. Na dnie żołądka Berenice zagnieździł się przyprawiający o mdłości lęk. Nie pocieszało ją, że miała rację. Niedługo trafi pod opiekę Nadleśnictwa. Zmusiła się do zachowania spokoju. – Jak? Kobieta ściągnęła rękawiczki i odzyskała dawny spokój. – Och, nie potrafiłabym tego wytłumaczyć, nawet gdybym się postarała. Ale za to obecny tu mój kolega, doktor Vega, jest ekspertem w tej dziedzinie. Ba, pionierem! Zgodzi się pan ze mną? Mężczyzna burknął coś pod nosem. Jego oddech osadził się na szklance. Doktor. Zły znak. – Jest pan lekarzem? – zapytała Berenice; teraz oboje skupili na niej wzrok. – Może mógłby pan potem spojrzeć na moją ranę – dodała, dotykając swojego oka. – Trochę mi dokucza. – Oj, tego nie chcemy – odparła kobieta. – To dla mnie, dla nas, bardzo ważne, żeby czuła się pani tak komfortowo, jak to tylko możliwe. – Zauważyłam. Pani musi być Anastazją Bell. – Owszem – przyznała z usłużnym uśmiechem. – Książę się co do pani nie mylił. – Przeżył? Cóż za szkoda. – Tak, bez szwanku. Muszę przyznać, że doceniam ideę poetyckiej sprawiedliwości bardziej niż on – powiedziała Bell, dotykając swojej powieki. – Skoro już przyznała
pani, że zna Henriego, to pewnie nie będzie pani miała nic przeciwko przedstawieniu się jako Talleyrand. – Ze smutkiem zmuszona jestem oświadczyć, że informacje, jakie przekazał pani nasz przyjaciel, są nieaktualne. Już nie piastuję tego stanowiska. – Nie pierwszy raz Henri się myli. Powiedział nam, że pani nie żyje. – Mało brakowało – odparła Berenice, pocierając oko. – Lecz niech go pani nie karci za brak chęci, bo naprawdę nieźle nas wydymał. Bell roześmiała się niczym arystokratka rozbawiona prymitywnym żarciem rzuconym przez dokera. – Cóż, jak mniemam, nawet i pohańbiona szpiegmistrzyni nadal posiada niemało fascynujących informacji. – Bell zauważyła, że Berenice zesztywniała. – Ale niech się pani nie obawia. Nie musimy być obcesowi, aby je z pani wydobyć. Berenice mruknęła, pocierając oko. – Czemu moja wygoda jest dla pani aż tak istotna? Nie to, żebym była niewdzięczna, ale pozwolę sobie zauważyć, że jest to cokolwiek niespodziewane. Szefowa tajnej policji Gildii zbyła to pytanie machnięciem dłoni, jakby odganiała muchę. – Ach, to kolejne pytanie do Vegi, a nie do mnie. – Rozumiem – odparła Berenice, wyłuskując protezę z oczodołu. – Cholerne gówno – wymamrotała i chuchnęła na szklaną kulkę, jakby chciała oczyścić ją z kurzu. – Hmmm, słyszałam o pani oku – powiedziała Bell. – Szkoda, że nie znalazła pani niczego lepiej pasującego. Ale myślę, że kiedy już zacznie pani z nami pracować… Berenice prychnęła. – A to mnie ludzie zarzucają zbytnią pewność siebie. – …nie będziemy mieli kłopotu ze znalezieniem dla pani czegoś odpowiedniejszego. Nie ma potrzeby narażania pani na nieprzyjemności związane z eksponowaniem pani rany. Jestem pewna, że damy radę coś na to poradzić. Berenice znów poczuła, że jej flaki zawiązują się na supeł. Zapewne przemienienie człowieka było długim, ciężkim i delikatnym procesem. Poza tym jak nic bolesnym i wymagającym rzemieślniczej… cierpliwości. A Bell mówiła o tym tonem tak pewnym, jakby nie przewidywała żadnych trudności… Berenice kusiło, żeby uznać ją za obłąkaną, i pewnie tak by zrobiła, gdyby nie to, co usłyszała od Jaxa na temat pastora Vissera. – Nieźle sobie radzicie ze szkłem, co? – zapytała. – Jak i z wieloma innymi rzeczami – odparła Bell. – Nie mamy sobie równych. – Chińczycy robią lepszą porcelanę. Założę się, że ich wyroby szklane też przewyższają holenderskie. Bell pokręciła głową. – Nikt nie robi tego tak jak my – odparła z uśmieszkiem. Berenice doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jax pokazał jej przecież ten
dziwny paciorek, soczewkę lub pryzmat, który przerwał więzi łączące go z pilącym poczuciem obowiązku i obdarował wolną wolą – to przez niego stał się zbiegiem i, przynajmniej pośrednio, przyczynił się do pojmania jej przez nieprzyjaciela. Przyglądając się protezie, na której szukała zadrapań i kurzu, powiedziała: – Będzie mnie drapała w czaszkę, jeśli nie wyczyszczę jej jak sumienia na spowiedzi. Położyła sobie szklaną kulkę na języku i poczuła lekko metaliczny smak krwi. Doktor wydał z siebie cichy pomruk niezadowolenia. Bell ani drgnęła. Z pewnością tuinier była świadkiem gorszych rzeczy. Ale jednak się lekko skrzywiła. – Jeśli próbuje się pani zadławić – rzekła – to nic z tego. Nawet nie zdąży pani zemdleć, Nakręcacze do spółki z naszym doktorem prędko odetkają pani gardło. Berenice possała przez chwilę szklaną protezę, jakby chciała dobrze ją wyszorować językiem, po czym umieściła kulkę w policzku. Było jej trudno mówić bez ryzyka zadławienia się, ale udało jej się odezwać: – Gdybym chciała się zabić, to już byłabym martwa. Sztuczne oko przemieściło się po języku na drugą stronę ust. Tuinier z zimną krwią kontynuowała przyjacielską rozmowę. – Może będzie lepiej, jeśli damy tę protezę do specjalistycznego czyszczenia? Pani sposób nie jest przesadnie higieniczny. – Och, nie jest tak źle, jak wygląda – odparła Berenice z siorbnięciem. Wytarła zalegającą w kącikach ust ślinę rąbkiem obrusa, co dało jej okazję do obrócenia głowy bez zwracania na siebie uwagi, dlatego mogła ocenić dystans pomiędzy sobą a mechanicznymi strażnikami. Byli zbyt daleko. Nie wyjmując protezy z ust, odezwała się ponownie: – Skoro mamy się boksować na słowa, czy mogę prosić chociaż o odrobinę kawy? Jest lepsza niż ta lura, którą pijemy w Marsylii. – Ha, wyczuwam, że jest pani kobietą wysokiej kultury osobistej – powiedziała Bell. Berenice wyczuła sarkazm – jak by nie było, właśnie siedziała ze szklanym okiem w ustach i próbowała się zbytnio nie ślinić, co przychodziło jej z niejakim trudem. – Przeczuwam, że z czasem zacznę odczuwać pewien smutek, że miałyśmy pecha urodzić się po przeciwnych stronach ideologicznej barykady. Może gdybyśmy były siostrami, historia miałaby inny przebieg. Berenice obróciła szklaną protezę w ustach. Kulka zadzwoniła jej o zęby. – Nie podzielam tego poglądu. Bell zwróciła się do nieobwieszonego ubraniami Nakręcacza: – Przynieś kawę. Ale już. Berenice oczyma wyobraźni widziała, jak mechanizm centaura uruchamia nowe geas, które z początku jarzy się niczym rozgrzany węgielek, po czym płonie piekącym ogniem, jakiego nie sposób ugasić inaczej niż tylko bezwzględnym posłuszeństwem.
Nakręcacz nie miał wyjścia, musiał posłuchać Bell, bo w przeciwieństwie do obecnych w pokoju ludzi nie miał wolnej woli. Zwalista maszyna dwoma krokami pokonała długość dzielącą ją od serwisu kawowego. Górowała nad obiema kobietami. Bell nie wydawała się zaniepokojona obecnością zabójczych ramion tuż obok swojego gardła. Berenice wzięła głęboki, spokojny oddech. I z całej siły wypluła alchemiczną kulkę na drugi koniec stołu. Bell uchyliła się przed spodziewanym rozpryskiem szkła i śliny, zasłaniając twarz dłonią. Przez krótką bolesną chwilę Berenice zdawało się, że chybiła, ale otrzymany od Jaxa paciorek z cichym pyknięciem odbił się od wyciągniętego ramienia Nakręcacza. Alchemiczne szkło upadło na srebrną zastawę z głośniejszym brzęknięciem i potoczyło się kawałek, po czym zatrzymało się na rozmazanej ślinie. Nie licząc skrzypienia krzesła, na którym siedziała Bell, całe pomieszczenie zamarło. Nawet Nakręcacz stał z wyciągniętym nieruchomo ramieniem. Bell otarła kropelki śliny z rękawa. Porzuciła pozory cywilizowanej dyskusji. – Chyba się pośpieszyłam. Jesteś, tak jak twoi ziomkowie, tylko kolejną dzikuską. Jak śmiesz na mnie pluć? Berenice ją zignorowała i zwróciła się do nadal znieruchomiałego Nakręcacza. Napotkała jego nienaturalne bierne spojrzenie. Powstrzymując drżenie, powiedziała: – Nie ma za co. Miłej zabawy. Bell skrzywiła się paskudnie. Spojrzała na leżący na tacce paciorek i wybałuszyła oczy, nagle rozumiejąc, co zaszło. Oburzenie zastąpił czysty strach. Berenice obdarowała Nakręcacza wolną wolą. – Co ty… Cokolwiek chciała powiedzieć, zostało zagłuszone głośnym wyciem maszynerii. Tors uwolnionego Nakręcacza okręcił się niczym derwisz. Jego końskie kończyny pozostały nieruchome, ale głowa obróciła się ku mechanicznemu towarzyszowi. Uderzył Bell tak mocno, że kobieta gruchnęła o podłogę. Drugi Nakręcacz, nietknięty czarem Berenice, zrzucił z siebie kapelusze i okrycie, po czym niezwłocznie popędził na ratunek swojej pani. Ramiona zbuntowanego Nakręcacza wydłużyły się szybciej, niż oko Berenice mogło za nimi nadążyć. Ogłuszający zgrzyt wyginanego metalu towarzyszył eksplozji jaskrawych iskier i jedna z kończyn pędzącej ocalić Bell maszyny spadła z brzękiem na ziemię w deszczu trybików i odłamków. Tylko kilka sekund zajęła doktorowi ocena sytuacji. Mężczyzna rzucił się biegiem do drzwi, ale udało mu się zrobić jedynie dwa kroki, nim uwolniony przez Berenice Nakręcacz wyciągnął kolejne ramię i przebił mu gardło, przyszpilając do ściany. Z szyi doktora trysnęła fontanna czerwonej krwi tętniczej. Padł, trzęsąc się, na ziemię. „Co ja narobiłam?” Ostatni raz, kiedy była świadkiem masakry dokonanej przez klakiera, człowiekiem,