Roderick Gordon
Brian Williams
Tunele, Głębiej
Tunele 2
Przekład Janusz Ochab
Od wydawnictwa Chicken House
Nie wiem jak wy, ale ja nie mogłem się doczekać, aż
autorzy wydobędą na światło dzienne prawdę o tym, co
działo się po zakończeniu TUNELI. Chciałem zagłębić się
w skrywane tajemnice, ale oni przebąkiwali tylko coś o
nowych postaciach, wspominali półgębkiem o potworach
i dziwnych napisach. – Kończcie tę opowieść, ale już! –
wrzasnąłem. I wreszcie skończyli.
Jest niesamowita.
Barry Cunningham Wydawca
Gdym posłuchał, usłyszałem;
Młoty biją bez wytchnienia
Z mocą, która pałac nowy
W proch i pył na powrót zmienia.
Inne młoty, ciche młoty
Młoty czasu i zniszczenia.
Ralph Hodgson (1871-1962), „Młoty”
Część pierwsza
Wyjście z cienia
Rozdział 1
Drzwi zamknęły się z sykiem, a kobieta została na
pustym przystanku. Nie zważając na siekący deszcz i
przenikliwy wiatr, tkwiła przez chwilę w bezruchu i
odprowadzała wzrokiem autobus, który powoli oddalał się
krętą drogą w dół stoku.
Dopiero gdy całkiem znikł jej z oczu, przesłonięty
wysokim żywopłotem, odwróciła się i spojrzała na
trawiaste zbocza ciągnące się po obu stronach ulicy. Gęsta
ulewa okrywała je całunem szarości i upodabniała do
pochmurnego nieba, tak że trudno było określić, gdzie
zaczyna się jedno, a kończy drugie.
Otuliwszy się szczelnie płaszczem, kobieta ruszyła w
drogę, starannie omijając kałuże, które wzbierały w
popękanym asfalcie. Choć okolica była wyludniona,
podróżna czujnie obserwowała ulicę przed sobą, a od
czasu do czasu zerkała również przez ramię. Nie było w
tym nic dziwnego – każda młoda kobieta w tak odludnym
miejscu zachowywałaby się równie ostrożnie.
Z jej wyglądu nie dało się jednoznacznie
wywnioskować, kim jest lub czym się zajmuje. Wiatr bez
ustanku wichrzył ciemne włosy kobiety, rzucając je na
twarz niczym delikatny, falujący welon. Ubrania również
wydawały się całkiem zwyczajne, wręcz nijakie. Gdyby
ktoś zobaczył ją w tej chwili, uznałby zapewne, że to
mieszkanka pobliskiej wsi, wracająca do domu, do swej
rodziny. Nie mógłby się bardziej pomylić.
Była to Sara Jerome, zbiegła Kolonistka, od lat żyjąca
w ukryciu.
Pokonawszy jeszcze kilka metrów, Sara nagle zeszła z
drogi i pospiesznie wsunęła się w wąską szczelinę w
żywopłocie rosnącym wzdłuż pobocza. Wylądowała w
niewielkim zagłębieniu po drugiej stronie i, nisko
pochylona, obróciła się w miejscu, by obserwować drogę.
Trwała tak w bezruchu przez pięć minut, nasłuchując
uważnie i rozglądając się nieprzerwanie wokoło, czujna
niczym dzikie zwierzę. Do jej uszu docierały jedynie
nieustanny szum deszczu i wycie wiatru. Była zupełnie
sama.
Okryła głowę chustą i wyszła z zagłębienia. Oddalając
się pospiesznie od drogi, przemierzyła pole pod osłoną
murku z luźno ułożonych kamieni. Potem, nie zwalniając
kroku, wspięła się na strome zbocze i dotarła na grzbiet
wzgórza. Świadoma, że jej sylwetka jest w tej chwili
doskonale widoczna na tle szarego nieba, ruszyła
żwawym krokiem w dół przeciwległego stoku, ku
otwierającej się poniżej dolinie.
Porywisty wiatr skręcał krople deszczu w grube
warkocze, zamieniał je w miniaturowe wiry i trąby
powietrzne. Nagle za tą szarą ścianą wody coś drgnęło.
Kątem oka Sara zarejestrowała ledwo dostrzegalny ruch.
Zatrzymała się raptownie i obróciła w miejscu, śledząc
spojrzeniem niewyraźną szarą plamę. Zimny dreszcz
przebiegł jej po plecach... Tajemniczy kształt z pewnością
nie był kępą wysokiej trawy ani wrzosów... Poruszał się w
innym rytmie.
Kobieta wytężyła wzrok i po chwili zrozumiała, co
kryje się za zasłoną deszczu. Po przeciwnej stronie doliny,
wśród kęp trawy biegała mała owieczka. Nagle zwierzę
podskoczyło i skryło się za wysepką skarłowaciałych
roślin, jakby czymś wystraszone. Sara zamarła w
bezruchu. Co mogło spłoszyć owcę? Czyżby w pobliżu
był ktoś jeszcze – jakiś inny człowiek? Młoda kobieta
uspokoiła się nieco, kiedy jagnię wyszło ponownie zza
drzew, ale już w towarzystwie swej matki, która
przeżuwając bezmyślnie trawę, nie zwracała uwagi na
ocierające się o nią młode.
Tym razem był to fałszywy alarm, lecz na twarzy Sary
nie zagościł choćby cień ulgi czy rozbawienia. Odwróciła
wzrok od jagnięcia, które znów zaczęło hasać wśród traw,
znacząc wilgocią swe śnieżnobiałe runo, zupełnie
niepodobne do szarej, ubłoconej wełny starszej owcy. W
życiu Sary nie było miejsca na takie rozrywki ani teraz,
ani nigdy. Zamiast więc przyglądać się owieczce, uważnie
obserwowała przeciwległą stronę doliny, szukając
czegokolwiek, co mogłoby wzbudzić podejrzenia.
Wreszcie ruszyła ponownie w drogę. Przemierzając
stok porośnięty bujną roślinnością, omijała kępy soczyście
zielonej trawy i stawiała stopy na wygładzonej wiatrem i
deszczem powierzchni kamiennych płyt, aż dotarła do
strumienia płynącego dnem doliny. Bez wahania weszła
do płytkiej, kryształowo czystej wody i zmieniła kierunek
marszu, poruszając się teraz z nurtem potoku. Czasami
skakała po omszałych kamieniach wystających nad
powierzchnię, uznawszy, że dzięki temu będzie
przemieszczać się nieco szybciej.
Gdy woda stała się na tyle głęboka, że dalsze brodzenie
groziło całkowitym przemoczeniem butów, Sara
wyskoczyła na brzeg pokryty warstwą sprężystej trawy,
ogryzionej przez owce. Utrzymując wciąż ostre tempo,
poruszała się naprzód, aż wreszcie jej oczom ukazało się
ogrodzenie z zardzewiałego drutu, a po chwili ciągnąca
się za nim wiejska droga.
Potem zobaczyła to, po co przyszła. W miejscu, gdzie
droga przecinała strumień, wznosił się prosty kamienny
mostek o wyszczerbionych krawędziach i nawierzchni
wymagającej pilnego remontu. Trasa wzdłuż potoku
prowadziła prosto do tego punktu; Sara poderwała się do
biegu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się u celu. Kilka
minut później już tam była.
Wchodząc pod mostek, przystanęła na chwilę, by
zsunąć z głowy chustę i otrzeć nią wilgotną twarz. Potem
przeszła na drugą stronę i zamarła w bezruchu, wpatrzona
w horyzont. Nadciągał wieczór, a różowy blask latarni
zapalonych przed momentem sączył się spomiędzy liści
stojących w szpalerze dębów, nad którymi widać było
sam czubek wieży kościoła w wiosce ukrytej za
drzewami.
Kobieta, trzymając nisko głowę, by nie uderzyć nią o
kamienie, wróciła w miejsce znajdujące się dokładnie
pośrodku pod mostem. Odszukała wzrokiem nieregularny
blok granitu, wystający nieco nad powierzchnię. Chwyciła
go obiema rękami i zaczęła wyciągać, poruszając to w
lewo, to w prawo, w górę i w dół, aż wysunął się całkiem
ze ściany. Kamień był kilkakrotnie większy i cięższy od
zwykłej cegły, dlatego Sara sapała z wysiłku, gdy schylała
się, kładąc go na ziemi.
Wyprostowawszy się, zajrzała do otworu w murze, po
czym wsunęła do niego rękę aż po ramię. Przyciskając
twarz do kamieni, szukała czegoś po omacku, aż wreszcie
dłonią natrafiła na żelazny łańcuch. Próbowała za niego
pociągnąć, jednak ten ani drgnął. Choć wytężała
wszystkie siły, nie mogła go poruszyć. Zaklęła pod
nosem, wzięła głęboki oddech i spróbowała raz jeszcze.
Tym razem skutecznie.
Choć Sara nie przestawała ciągnąć łańcucha jedną ręką,
przez chwilę nic się nie działo. Nagle gdzieś w obrębie
mostu dał się słyszeć dźwięk przypominający odległy
grzmot.
Niewidoczne do tej pory przęsła rozdzieliły się,
wyrzucając przed siebie fontanny kurzu, spękanej
zaprawy i suchego mchu, a część kamiennej ściany
przesunęła się w tył i do góry, ukazując oczom kobiety
nierówny otwór wielkości drzwi. Na koniec rozległ się
potężny huk, który zatrząsł całym mostem. Po nim zaś
znów zapadła cisza, mącona jedynie szmerem strumyka i
jednostajnym szumem deszczu.
Wchodząc do mrocznego wnętrza, Sara sięgnęła do
kieszeni i wyjęła z niej małą latarkę, będącą jednocześnie
brelokiem do kluczy. Światło lampki wydobyło z
ciemności kamienną komnatę o powierzchni około
piętnastu metrów kwadratowych, na tyle wysoką, że Sara
mogła się wyprostować. Rozejrzawszy się dokoła,
dostrzegła mimochodem drobiny kurzu unoszące się w
powietrzu i gęste pajęczyny okrywające ściany tuż pod
sufitem.
Komnata została zbudowana przez prapradziadka Sary
na rok przed tym, jak zabrał swą rodzinę pod ziemię, by
zacząć nowe życie w Kolonii. Kamieniarz z zawodu i
zamiłowania wykorzystał wszystkie umiejętności, by jak
najlepiej ukryć to niewielkie pomieszczenie we wnętrzu
starego, rozsypującego się mostu; celowo wybrał odludne
miejsce przy rzadko używanej wiejskiej drodze. Rodzice
Sary nie potrafili znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego
właściwie to zrobił, jednak bez względu na to, co nim
kierowało, pozostawiona przezeń komnata była jednym z
niewielu miejsc, gdzie Sara czuła się naprawdę
bezpieczna. Słusznie czy nie, wierzyła, że nikt jej tu nigdy
nie znajdzie. Zdjęła z głowy chustę i rozpuściła włosy,
pozwalając sobie na chwilę odprężenia.
Gdy zbliżała się do wąskiej kamiennej półki
umieszczonej na ścianie naprzeciwko wejścia, szuranie
stóp po podłodze pokrytej kurzem przerwało na moment
grobową ciszę panującą w pomieszczeniu. Z obu stron
półka zakończona była zardzewiałymi, skierowanymi
pionowo ku górze żelaznymi prętami, które osłaniała
gruba skóra.
– Niech stanie się światłość – powiedziała cicho Sara.
Sięgnęła do pokrowców i ściągnęła je równocześnie,
odsłaniając parę świetlistych kul zamkniętych w
przeżartych rdzą, żelaznych szponach wieńczących oba
kinkiety.
Szklane kule, choć nie większe od nektarynek,
natychmiast rozbłysły dziwnym zielonym blaskiem z
takim natężeniem, że Sara musiała na chwilę przysłonić
oczy. Wydawało się, iż energia zamknięta w
przedmiotach kumulowała się przez długi czas, by teraz
wybuchnąć z ogromną siłą i cieszyć się odzyskaną
wolnością. Kobieta musnęła czubkami palców
powierzchnię jednej z kul i zadrżała lekko, jakby ten
dotyk połączył ją na moment z ukrytym miastem, gdzie
tego rodzaju oświetlenie było w powszechnym użyciu.
Ileż bólu i cierpień doznała w takim właśnie świetle.
Położyła rękę na półce i zanurzyła palce w grubej
warstwie kurzu. Po chwili zamknęła dłoń na małej
plastikowej torebce. Kobieta uśmiechnęła się do siebie,
podnosząc i otrzepując znalezisko z pyłu. Torebka
zawiązana była na ciasny węzeł, Sara jednak szybko się z
nim uporała. Wyjęła ze środka starannie złożony kawałek
papieru, podsunęła pod nos i powąchała. Pachniał
wilgocią i stęchlizną, co oznaczało, że czekał tu na nią już
od kilku miesięcy.
Choć nie podczas każdej wizyty znajdowała nową
wiadomość, Sara była na siebie zła, że nie przyszła
wcześniej. Z drugiej jednak strony raczej nie pozwalała
sobie na odwiedziny tej skrzynki kontaktowej częściej niż
raz na pół roku, gdyż każda taka wizyta narażała na
poważne niebezpieczeństwo wszystkie osoby w
jakikolwiek sposób z nią związane. Były to jedyne okazje,
kiedy wchodziła w bezpośredni kontakt z kimś, kto
należał do jej poprzedniego życia. Zawsze istniało ryzyko,
choć niewielkie, że podczas wędrówki z Kolonii na
powierzchnię, do Highfield, kurier jest śledzony. Sara nie
mogła również lekceważyć możliwości, że i ona sama
zostałaby zauważona podczas podróży z Londynu.
Niczego nie mogła być pewna. Wiedziała, że nieprzyjaciel
jest cierpliwy, niezwykle cierpliwy i wyrachowany i nigdy
nie ustanie w wysiłkach, by ją schwytać, a potem zabić.
Musiała być sprytniejsza i pokonać go w jego własnej
grze.
Spojrzała na zegarek. Zawsze starała się przebywać w
skrytce jak najkrócej. Za każdym razem usiłowała też
zmieniać trasę wędrówki do mostu i z powrotem do
pobliskiej wioski, gdzie mogła złapać autobus do domu.
Powinna była już ruszać w drogę, lecz głód wieści o
rodzinie był silniejszy. Ten kawałek papieru stanowił
jedyny środek łączności z matką, bratem i dwoma synami
– był dla niej niczym arteria życiowa.
Musiała się dowiedzieć, co jest w środku. Ponownie
powąchała wiadomość.
Prócz ogromnej ciekawości było coś jeszcze, co
skłaniało ją do odejścia od starannie zaplanowanych
procedur, których przestrzegała do tej pory podczas
każdej wizyty w komnacie pod mostem.
Wydawało się jej, że prócz zwykłego zapaszku
stęchlizny papier wydziela jakąś inną wyraźną woń. Był
to ostry i nieprzyjemny smród złych wiadomości. Intuicja
dotychczas nie zawodziła Sary, kobieta nie zamierzała
więc i teraz lekceważyć jej podszeptów.
Ogarnięta narastającym strachem, wbiła wzrok w jedną
ze świetlistych kul i przesuwała kartkę między palcami,
walcząc z pokusą. Wreszcie, zdegustowana własną
słabością, skrzywiła się i otworzyła list. Stojąc przed
kamienną ścianą, spojrzała na arkusik papieru oblany
zielonym blaskiem.
Zmarszczyła brwi. Zaskakujący był już sam fakt, że
autorem listu nie był jej brat. Nie znała dziecinnego
charakteru pisma, którym zanotowano wiadomość.
Zawsze pisał do niej Tam. Przeczucie nie zawiodło Sary –
od razu zrozumiała, że stało się coś niedobrego. Obróciła
kartkę i spojrzała na zakończenie listu, by sprawdzić, czy
jest tam jakiś podpis.
– Joe Waites – odczytała głośno, coraz mocniej
zaniepokojona. Coś tutaj nie pasowało; od czasu do czasu
Joe pełnił funkcję kuriera, jednak autorem wiadomości
zawsze był Tam.
Kobieta przygryzła wargi, zatrwożona, i zaczęła czytać.
Przebiegła wzrokiem kilka pierwszych linijek.
– O mój Boże... – wykrztusiła, potrząsając gwałtownie
głową.
Jeszcze raz przeczytała pierwszą stronę listu, nie mogąc
pogodzić się z tym, co zawierał. Wmawiała sobie, że
musiała źle zrozumieć jego treść albo że nastąpiła jakaś
pomyłka. Sprawa była jednak bezsporna; proste
sformułowania nie pozostawiały miejsca na jakiekolwiek
wątpliwości. Sara nie miała też powodu, by kwestionować
ich autentyczność – te listy były jedyną rzeczą, na której
mogła polegać, jedyną stałą w zmiennym, niespokojnym
życiu. To one nadawały cel i sens jej działaniom.
– Nie, tylko nie Tam... nie Tam! – zawyła.
Zachwiała się i oparła o kamienną ścianę, jakby ktoś
wymierzył jej potężny cios. Wzięła głęboki, drżący
oddech, odwróciła kartkę i przeczytała drugą część,
potrząsając nieustannie głową i mamrocząc:
– Nie, nie, nie, nie... to niemożliwe...
Wieści z pierwszej strony listu były szokujące, jednak
to, co znalazła na drugiej, zupełnie ją dobiło. Jęknąwszy
cicho, odepchnęła się od ściany i stanęła na środku
komnaty. Chwiejąc się i obejmując rękami, podniosła
głowę, by skierować niewidzące spojrzenie w sufit.
Nagle poczuła, że musi jak najszybciej wydostać się na
zewnątrz. Wypadła z pomieszczenia w szalonym
popłochu i nie zatrzymując się ani na moment, popędziła
wzdłuż strumienia. Biegła na oślep w gęstniejących z
każdą chwilą ciemnościach i deszczu siąpiącym bez
ustanku. Ślizgała się i upadała na wilgotnej trawie, nie
myśląc wcale o tym, dokąd biegnie. Nie miało to dla niej
żadnego znaczenia.
Nie odbiegła daleko, gdy zsunęła się z brzegu i runęła z
pluskiem wprost do strumienia. Opadła na kolana,
zanurzając się aż po pas w zimnej wodzie. Ogarnięta
bezbrzeżną rozpaczą, nie czuła jednak lodowatego zimna.
Kręciła jednostajnie głową, jakby straszliwy ból na
moment pozbawił ją zmysłów.
Zrobiła coś, czego nie robiła od czasu ucieczki do
Górnoziemia, od dnia, kiedy porzuciła dwójkę małych
dzieci i męża. Zaczęła płakać, początkowo pozwalając
sobie tylko na cichy szloch, później jednak straciła nad
sobą panowanie, a łzy pociekły po jej policzkach
szerokimi strumieniami, jakby pękła w niej jakaś tama.
Szlochała i szlochała, aż wreszcie rozpacz ustąpiła
miejsca innemu uczuciu. Twarz kobiety zastygła w
grymasie zimnej wściekłości, gdy Sara podniosła się,
zmagając się z rwącym nurtem strumienia. Zacisnęła
wilgotne dłonie w pięści, wzniosła je ku niebu i wydała z
siebie przeraźliwy okrzyk.
Przenikliwy, rozdzierający dźwięk przetoczył się po
pustej, wilgotnej dolinie.
Rozdział 2
Przynajmniej nie musimy iść jutro do szkoły! – zawołał
Will do Chestera, przekrzykując łoskot Pociągu
Górników, który zabierał ich coraz dalej od Kolonii,
jeszcze głębiej do wnętrza Ziemi.
Obaj chłopcy wybuchli histerycznym śmiechem,
wkrótce jednak umilkli, szczęśliwi, że znów są razem.
Przez chwilę siedzieli nieruchomo na podłodze potężnego
otwartego wagonu, w którym Will znalazł Chestera
ukrywającego się pod brezentem.
Po paru minutach Will podciągnął nogi i pomasował
kolano. Wciąż bolało go po tym, jak kilka kilometrów
wcześniej po dość ryzykownym skoku wylądował na
pędzącym pociągu. Zauważywszy to, Chester spojrzał
pytająco na przyjaciela, jednak Will pokazał mu
podniesione kciuki i skinął uspokajająco głową.
– Jak się tu dostałeś?! – spytał Chester, przekrzykując
łoskot pociągu.
– Jestem z Calem! – odkrzyknął Will, wskazując głową
na przednią część składu, gdzie zostawił brata. Potem
spojrzał na sklepienie tunelu, przesuwające się w
zawrotnym tempie nad ich głowami. –... Wskoczyliśmy
tu... Imago nam pomógł.
– Co?
– Imago nam pomógł – powtórzył Will.
– Imago? A co to?! – krzyknął Chester jeszcze głośniej,
przykładając do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę.
– Nieważne – odparł bezgłośnie Will i potrząsnął
powoli głową, żałując, że żaden z nich nie potrafi czytać z
ruchu warg. Uśmiechnął się szeroko do przyjaciela i
zawołał: – Super, że nic ci nie jest!
Chciał pokazać Chesterowi, że nie mają powodu do
zmartwień, choć sam był pełen obaw o przyszłość.
Zastanawiał się, czy przyjaciel zdaje sobie sprawę, że
zmierzają do Głębi, miejsca, o którym mieszkańcy
Kolonii mówili z przerażeniem.
Will odwrócił głowę i spojrzał na znajdującą się za nim
burtę wagonu. Zdążył się już przekonać, że pociąg i
tworzące go wagony są kilkakrotnie większe od tych
spotykanych na powierzchni. Zupełnie nie miał ochoty
ruszać w drogę powrotną tam, gdzie czekał na niego brat.
Samo dotarcie do miejsca, w którym stał teraz, było nie
lada wyczynem; Will wiedział, że nawet najmniejsza
pomyłka mogła zakończyć się upadkiem na tory, gdzie
zapewne zostałby zgnieciony na miazgę przez potężne
koła, toczące się ze zgrzytem po grubych szynach. Wolał
nawet o tym nie myśleć. Wziął głęboki wdech.
– Gotów do drogi?! – krzyknął do Chestera.
Przyjaciel skinął głową na znak porozumienia i
podniósł się niepewnie. Trzymając się kurczowo tylnej
ściany wagonu, balansował ciałem tak, by zrównoważyć
nieustanne kołysanie pociągu, który pokonywał właśnie
serię zakrętów.
Chester ubrany był w krótki płaszcz i grube spodnie,
jakie zazwyczaj nosili mieszkańcy Kolonii. Gdy poły
płaszcza rozchyliły się na moment, Will przeraził się tym,
co zobaczył.
W szkole, ze względu na imponującą posturę, do
Chestera przylgnęło przezwisko Komoda. Jednak teraz
wyglądał na wymizerowanego. Być może była to tylko
wina słabego światła, lecz twarz chłopca zdawała się
wychudzona, podobnie jak całe ciało. Willowi trudno było
uwierzyć w to, że przyjaciel może wydawać się niemal
kruchy. Dobrze wiedział, jak okropne warunki panują w
areszcie. Wkrótce po wtargnięciu do podziemnego świata
zostali schwytani przez policjanta z Kolonii i wrzuceni do
dusznej, ciemnej celi. Will jednak przebywał tam tylko
przez dwa tygodnie, Chester zaś musiał znosić tę mękę
znacznie dłużej. Przez kilka miesięcy.
Will zdał sobie nagle sprawę, że gapi się nachalnie na
przyjaciela, i szybko odwrócił wzrok. Dręczyły go
wyrzuty sumienia. Wiedział bowiem dobrze, że to on jest
winien wszystkiemu, co wycierpiał Chester. To właśnie
Will, wiedziony ciekawością i pragnieniem odszukania
zaginionego ojca, wciągnął kolegę w całą tę historię; on i
tylko on był odpowiedzialny za wszystko, co spotkało ich
od tamtej pory, kiedy wyruszyli w podróż.
Chester coś powiedział, lecz Will nie zrozumiał ani
słowa. Przyglądając się mu w zielonym blasku kuli
trzymanej w dłoni, próbował odgadnąć myśli przyjaciela.
Twarz chłopca pokryta była grubą warstwą sadzy z
kłębów dymu, nieustannie przepływającego nad ich
głowami. Właściwie cala była jedną czarną plamą, w
której lśniły tylko białka oczu.
Choć światło rzucane przez kulę nie było zbyt mocne,
Will mógł dostrzec, że Chester nie wygląda teraz jak okaz
zdrowia. Spod warstwy brudu tu i ówdzie prześwitywały
fioletowe plamy i wybroczyny; gdzieniegdzie czerwone
ślady znaczyły miejsca, w których skóra chłopca była
popękana lub przecięta. Jego włosy, tak długie, że
zaczynały się już kręcić na końcach, zlepiał brud i
przylegały po obu stronach głowy. Widząc, jakim
wzrokiem Chester patrzy na niego, Will domyślił się, że i
jego wygląd musi być szokujący.
Odruchowo przygładził dłonią białe, poprzetykane
brudem włosy, których nie strzygł już od miesięcy.
Teraz jednak mieli ważniejsze sprawy. Will zbliżył się
do tylnej ścianki wagonu i już miał się na nią wspiąć.
Zatrzymał się jednak i spojrzał na przyjaciela. Chester z
trudem utrzymywał się na nogach, choć mogło to być
skutkiem nieustannego kołysania wagonu.
– Dasz radę to zrobić?! – krzyknął Will. Chester
pokiwał głową bez przekonania.
– Na pewno?! – zawołał Will ponownie.
– Tak! – odkrzyknął Chester, tym razem kiwając głową
nieco energiczniej.
Jednak przeprawianie się z wagonu do wagonu było,
mówiąc oględnie, dość trudne i po każdym przejściu
Chester musiał coraz dłużej dochodzić do siebie. Sytuację
komplikował fakt, że pociąg zaczął nabierać prędkości.
Chłopcy czuli, jakby zmagali się z wiatrem o sile 10
stopni w skali Beauforta; pęd powietrza smagał im skórę
twarzy; przy każdym oddechu wciągali w płuca gryzący
dym. Jakby tego było mało, w każdej chwili mogli zostać
poparzeni drobinami płonącego popiołu, które
przelatywały nad ich głowami niczym superszybkie
świetliki. Wraz ze wzrostem prędkości pociągu w
ciągnącym się nad nim strumieniu powietrza było coraz
więcej rozżarzonych okruchów. Wydzielany przez nie
pomarańczowy blask rozpraszał ciemności otaczające
chłopców, dzięki czemu Will nie musiał używać świetlnej
kuli.
Wędrówka w stronę wagonu, w którym czekał na nich
Cal, stawała się wolniejsza i bardziej mozolna. Zmęczony
i wymizerowany Chester z coraz większym trudem
utrzymywał się na nogach, choć dzielnie parł naprzód,
przytrzymując się ścian.
Wkrótce było oczywiste, że chłopiec już nie daje sobie
rady. Opadł na podłogę i szedł na czworakach za Willem,
z nisko opuszczoną głową. Will nie zamierzał stać z boku
i przyglądać się bezczynnie cierpieniom przyjaciela. Nie
zważając na protesty, objął go wpół i pomógł mu podnieść
się z kolan.
Chłopak musiał pomagać Chesterowi na każdym kroku,
dlatego pokonanie pozostałych wagonów wymagało od
niego olbrzymiego wysiłku. Zadania nie ułatwiała też
świadomość, że najdrobniejszy błąd mógłby kosztować
ich życie.
Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że do przejścia został
im już tylko jeden wagon. Wątpił, czy miałby jeszcze
dość sił, by przenieść przyjaciela choćby kilka metrów
dalej. Obejmując Chestera w pasie, podszedł do
szczytowej ściany wagonu i chwycił jej górną krawędź.
Will odetchnął kilka razy głęboko, przygotowując się
do działania. Kończyny Chestera poruszały się słabo,
jakby stracił nad nimi kontrolę. Tak więc teraz Will
musiał utrzymywać już niemal cały ciężar ciała kolegi, co
sprawiało mu ogromną trudność. Skok z wagonu do
wagonu był dużym wyzwaniem dla jednego człowieka, a
wykonanie tego manewru z czymś, co przypominało
olbrzymi worek ziemniaków pod pachą, wydawało się
niemal niemożliwe. Will zebrał wszystkie siły i pociągnął
przyjaciela za sobą. Po krótkich, lecz skrajnie
wyczerpujących zmaganiach zdołali w końcu wylądować
na podłodze następnego wagonu.
Natychmiast otoczył ich intensywny zielony blask. Po
podłodze turlały się setki świetlnych kul wielkości
piłeczek pingpongowych. Wysypały się z drewnianej
skrzyni, która się rozpadła, amortyzując upadek Willa.
Choć wiele kul leżało już schowanych w kieszeniach
chłopca, musiał coś zrobić z pozostałymi – jeden z
Kolonistów mógł przecież zauważyć podejrzane światło i
przejść do ich wagonu.
Jednak w tej chwili Will musiał zająć się przede
wszystkim wycieńczonym przyjacielem. Pomógł mu
wstać z podłogi, objął wpół i odsuwając kopnięciami
kulki, na które mógł przypadkiem nastąpić i stracić
równowagę, ruszył powoli naprzód. Wprawione w ruch
okrągłe przedmioty toczyły się na bok, zostawiając za
sobą smugi zielonego światła. Zderzały się z innymi, które
też zaczynały się poruszać, jakby jedno dotknięcie stopy
uruchomiło reakcję łańcuchową.
Will dyszał ciężko, pokonując ostatni odcinek długiej i
mozolnej wędrówki; kosztowała go ona mnóstwo sił i
chłopiec musiał wykazać się ogromną determinacją. Choć
Chester bardzo schudł w ostatnich tygodniach, wciąż
sporo ważył. Przygarbiony, słaniający się na nogach Will
w zielonym blasku kul wyglądał jak żołnierz, który
pomaga rannemu towarzyszowi wrócić do okopów i
ciągnie go przez pas ziemi niczyjej, skąpany w świetle
wrogich rac.
Chester zdawał się nie wiedzieć, co się wokół niego
dzieje. Pot spływał mu strumieniami z czoła i żłobił jasne
linie w warstwie brudu pokrywającej jego twarz. Will
czuł, jak ciało przyjaciela drży przy każdym krótkim,
płytkim oddechu.
– Już niedaleko! – krzyknął Chesterowi do ucha, kiedy
dotarli do miejsca, gdzie stały sterty drewnianych skrzyń.
– Cal jest kilka kroków stąd.
Chłopiec siedział zwrócony do nich plecami wśród
rozbitych skrzyń. Dokładnie tam, gdzie Will go zostawił.
Cal, młodszy brat Willa, był do niego zadziwiająco
podobny. Obaj albinosi, obaj mieli białe włosy i szerokie
kości policzkowe odziedziczone po matce, której żaden z
nich nie pamiętał. Teraz jednak głowa Cala zwisała nisko,
a twarz była niewidoczna, gdy chłopiec pocierał delikatnie
obolały kark. Nie miał tak miękkiego i szczęśliwego
lądowania na przejeżdżającym pociągu jak jego brat.
Will zaprowadził Chestera do najbliższej skrzynki i
pomógł mu usiąść. Potem podszedł do brata i postukał go
lekko w ramię. Miał nadzieję, że chłopiec za bardzo się
nie przestraszy. Imago przykazywał im wcześniej, by
przez cały czas mieli się na baczności. W każdej chwili
mogli bowiem natknąć się na Kolonistów podróżujących
pociągiem. Jednak w tym wypadku Will nie miał się
czego obawiać; brat tak był pochłonięty użalaniem się nad
sobą, że w ogóle nie zareagował na dotyk. Dopiero po
kilku sekundach i kilku niesłyszalnych burknięciach
odwrócił się, wciąż masując obolały kark.
– Cal, znalazłem go! Znalazłem Chestera! – wołał Will,
z trudem przekrzykując łoskot pociągu.
Cal i Chester spojrzeli na siebie, jednak żaden się nie
odezwał. Dzieliła ich zbyt duża odległość, by mogli
prowadzić rozmowę. Choć spotkali się już wcześniej, nie
mieli wtedy czasu na wymianę uprzejmości. Odbyło się to
bowiem w bardzo niesprzyjających okolicznościach, gdy
Styksowie dosłownie deptali im po piętach.
Chłopcy odwrócili wzrok, a Chester zsunął się ze
skrzynki na podłogę wagonu i objął głowę obiema
dłońmi. Wędrówka, którą przed chwilą odbyli z Willem,
najwyraźniej pozbawiła go resztek sił. Cal tymczasem
ponownie zajął się masowaniem karku. Nie wydawał się
ani trochę zaskoczony faktem, że Chester podróżował tym
samym pociągiem co oni, a być może po prostu wcale go
to nie obchodziło.
Will wzruszył ramionami.
– Boże, co za ofiary losu! – stwierdził normalnym
głosem, by żaden z chłopców nie usłyszał go poprzez
łoskot pociągu. Kiedy jednak znów zaczął rozmyślać o
przyszłości, natychmiast zagościł w nim dojmujący
niepokój, jakby coś zżerało go od środka.
Wszystko wskazywało na to, że przyjaciele zmierzają
do miejsca, o którym nawet Koloniści mówią z lękiem.
Wygnanie tam, na okrutne pustkowie, było dla nich
jedną z najokrutniejszych i najsroższych kar, jakie mogli
sobie wyobrazić.
A przecież Koloniści byli niezwykle wytrzymałą rasą,
która od wieków żyła w trudnych warunkach
podziemnego świata. Skoro więc miejsce, do którego
wiózł ich właśnie Pociąg Górników, było takie
przerażające dla Kolonistów, jak oni mieliby tam
przetrwać? Will doskonale zdawał sobie sprawę, że
wszyscy trzej znów staną przed bardzo trudnym
zadaniem. Wiedział też dobrze, że ani jego brat, ani
przyjaciel nie są w stanie sprostać żadnym wyzwaniom.
Nie teraz.
Will zgiął obolałą i zesztywniała rękę, a potem wsunął
dłoń pod kurtkę, by dotknąć zranionego ramienia. Kilka
dni wcześniej pogryzł go jeden z ogromnych psów,
wykorzystywanych przez Styksów do patrolowania
Wiecznego Miasta. I choć rany zostały starannie
opatrzone, chłopiec wciąż nie czuł się najlepiej.
Odruchowo zerknął na ustawione dokoła skrzynie z
owocami. Przynajmniej mieli dość jedzenia, by nie opaść
z sił, jednak poza tym byli zupełnie nieprzygotowani do
dalszej podróży.
Chłopiec czuł się przygnieciony ogromną
odpowiedzialnością, jakby ktoś położył mu na barkach
olbrzymi ciężar, którego w żaden sposób nie mógł z siebie
zrzucić. To on wciągnął Chestera i Cala w szalone
poszukiwania ojca, błąkającego się teraz gdzieś po
nieznanych krainach, do których oni trzej zbliżali się z
każdym zakrętem tunelu. Oczywiście, jeśli doktor
Burrows w ogóle jeszcze żył... Will potrząsnął głową.
Nie! Nie mógł pozwolić sobie na takie myślenie.
Musiał iść naprzód, wierząc, że któregoś dnia znów
spotka się z tatą i że wtedy wszystko ułoży się tak jak w
jego marzeniach. Cała czwórka – doktor Burrows,
Chester, Cal i on – utworzy jeden zespół i będzie
pracowała razem, odkrywając cudowne, niewyobrażalne
rzeczy... zaginione cywilizacje... może nowe formy
życia... a potem... potem co?
Nie miał zielonego pojęcia. Tak daleko nie sięgał
myślami. Choć starał się ze wszystkich sił, nie potrafił
sobie wyobrazić, jak potoczą się ich losy. Wiedział tylko,
że cała historia zakończy się szczęśliwie, jeśli tylko
odnajdą ojca. Tak musiało być.
Roderick Gordon Brian Williams Tunele, Głębiej Tunele 2 Przekład Janusz Ochab
Od wydawnictwa Chicken House Nie wiem jak wy, ale ja nie mogłem się doczekać, aż autorzy wydobędą na światło dzienne prawdę o tym, co działo się po zakończeniu TUNELI. Chciałem zagłębić się w skrywane tajemnice, ale oni przebąkiwali tylko coś o nowych postaciach, wspominali półgębkiem o potworach i dziwnych napisach. – Kończcie tę opowieść, ale już! – wrzasnąłem. I wreszcie skończyli. Jest niesamowita. Barry Cunningham Wydawca
Gdym posłuchał, usłyszałem; Młoty biją bez wytchnienia Z mocą, która pałac nowy W proch i pył na powrót zmienia. Inne młoty, ciche młoty Młoty czasu i zniszczenia. Ralph Hodgson (1871-1962), „Młoty”
Część pierwsza Wyjście z cienia
Rozdział 1 Drzwi zamknęły się z sykiem, a kobieta została na pustym przystanku. Nie zważając na siekący deszcz i przenikliwy wiatr, tkwiła przez chwilę w bezruchu i odprowadzała wzrokiem autobus, który powoli oddalał się krętą drogą w dół stoku. Dopiero gdy całkiem znikł jej z oczu, przesłonięty wysokim żywopłotem, odwróciła się i spojrzała na trawiaste zbocza ciągnące się po obu stronach ulicy. Gęsta ulewa okrywała je całunem szarości i upodabniała do pochmurnego nieba, tak że trudno było określić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie. Otuliwszy się szczelnie płaszczem, kobieta ruszyła w drogę, starannie omijając kałuże, które wzbierały w popękanym asfalcie. Choć okolica była wyludniona, podróżna czujnie obserwowała ulicę przed sobą, a od czasu do czasu zerkała również przez ramię. Nie było w tym nic dziwnego – każda młoda kobieta w tak odludnym miejscu zachowywałaby się równie ostrożnie. Z jej wyglądu nie dało się jednoznacznie wywnioskować, kim jest lub czym się zajmuje. Wiatr bez ustanku wichrzył ciemne włosy kobiety, rzucając je na twarz niczym delikatny, falujący welon. Ubrania również wydawały się całkiem zwyczajne, wręcz nijakie. Gdyby ktoś zobaczył ją w tej chwili, uznałby zapewne, że to mieszkanka pobliskiej wsi, wracająca do domu, do swej
rodziny. Nie mógłby się bardziej pomylić. Była to Sara Jerome, zbiegła Kolonistka, od lat żyjąca w ukryciu. Pokonawszy jeszcze kilka metrów, Sara nagle zeszła z drogi i pospiesznie wsunęła się w wąską szczelinę w żywopłocie rosnącym wzdłuż pobocza. Wylądowała w niewielkim zagłębieniu po drugiej stronie i, nisko pochylona, obróciła się w miejscu, by obserwować drogę. Trwała tak w bezruchu przez pięć minut, nasłuchując uważnie i rozglądając się nieprzerwanie wokoło, czujna niczym dzikie zwierzę. Do jej uszu docierały jedynie nieustanny szum deszczu i wycie wiatru. Była zupełnie sama. Okryła głowę chustą i wyszła z zagłębienia. Oddalając się pospiesznie od drogi, przemierzyła pole pod osłoną murku z luźno ułożonych kamieni. Potem, nie zwalniając kroku, wspięła się na strome zbocze i dotarła na grzbiet wzgórza. Świadoma, że jej sylwetka jest w tej chwili doskonale widoczna na tle szarego nieba, ruszyła żwawym krokiem w dół przeciwległego stoku, ku otwierającej się poniżej dolinie. Porywisty wiatr skręcał krople deszczu w grube warkocze, zamieniał je w miniaturowe wiry i trąby powietrzne. Nagle za tą szarą ścianą wody coś drgnęło. Kątem oka Sara zarejestrowała ledwo dostrzegalny ruch. Zatrzymała się raptownie i obróciła w miejscu, śledząc spojrzeniem niewyraźną szarą plamę. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach... Tajemniczy kształt z pewnością
nie był kępą wysokiej trawy ani wrzosów... Poruszał się w innym rytmie. Kobieta wytężyła wzrok i po chwili zrozumiała, co kryje się za zasłoną deszczu. Po przeciwnej stronie doliny, wśród kęp trawy biegała mała owieczka. Nagle zwierzę podskoczyło i skryło się za wysepką skarłowaciałych roślin, jakby czymś wystraszone. Sara zamarła w bezruchu. Co mogło spłoszyć owcę? Czyżby w pobliżu był ktoś jeszcze – jakiś inny człowiek? Młoda kobieta uspokoiła się nieco, kiedy jagnię wyszło ponownie zza drzew, ale już w towarzystwie swej matki, która przeżuwając bezmyślnie trawę, nie zwracała uwagi na ocierające się o nią młode. Tym razem był to fałszywy alarm, lecz na twarzy Sary nie zagościł choćby cień ulgi czy rozbawienia. Odwróciła wzrok od jagnięcia, które znów zaczęło hasać wśród traw, znacząc wilgocią swe śnieżnobiałe runo, zupełnie niepodobne do szarej, ubłoconej wełny starszej owcy. W życiu Sary nie było miejsca na takie rozrywki ani teraz, ani nigdy. Zamiast więc przyglądać się owieczce, uważnie obserwowała przeciwległą stronę doliny, szukając czegokolwiek, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Wreszcie ruszyła ponownie w drogę. Przemierzając stok porośnięty bujną roślinnością, omijała kępy soczyście zielonej trawy i stawiała stopy na wygładzonej wiatrem i deszczem powierzchni kamiennych płyt, aż dotarła do strumienia płynącego dnem doliny. Bez wahania weszła do płytkiej, kryształowo czystej wody i zmieniła kierunek
marszu, poruszając się teraz z nurtem potoku. Czasami skakała po omszałych kamieniach wystających nad powierzchnię, uznawszy, że dzięki temu będzie przemieszczać się nieco szybciej. Gdy woda stała się na tyle głęboka, że dalsze brodzenie groziło całkowitym przemoczeniem butów, Sara wyskoczyła na brzeg pokryty warstwą sprężystej trawy, ogryzionej przez owce. Utrzymując wciąż ostre tempo, poruszała się naprzód, aż wreszcie jej oczom ukazało się ogrodzenie z zardzewiałego drutu, a po chwili ciągnąca się za nim wiejska droga. Potem zobaczyła to, po co przyszła. W miejscu, gdzie droga przecinała strumień, wznosił się prosty kamienny mostek o wyszczerbionych krawędziach i nawierzchni wymagającej pilnego remontu. Trasa wzdłuż potoku prowadziła prosto do tego punktu; Sara poderwała się do biegu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się u celu. Kilka minut później już tam była. Wchodząc pod mostek, przystanęła na chwilę, by zsunąć z głowy chustę i otrzeć nią wilgotną twarz. Potem przeszła na drugą stronę i zamarła w bezruchu, wpatrzona w horyzont. Nadciągał wieczór, a różowy blask latarni zapalonych przed momentem sączył się spomiędzy liści stojących w szpalerze dębów, nad którymi widać było sam czubek wieży kościoła w wiosce ukrytej za drzewami. Kobieta, trzymając nisko głowę, by nie uderzyć nią o kamienie, wróciła w miejsce znajdujące się dokładnie
pośrodku pod mostem. Odszukała wzrokiem nieregularny blok granitu, wystający nieco nad powierzchnię. Chwyciła go obiema rękami i zaczęła wyciągać, poruszając to w lewo, to w prawo, w górę i w dół, aż wysunął się całkiem ze ściany. Kamień był kilkakrotnie większy i cięższy od zwykłej cegły, dlatego Sara sapała z wysiłku, gdy schylała się, kładąc go na ziemi. Wyprostowawszy się, zajrzała do otworu w murze, po czym wsunęła do niego rękę aż po ramię. Przyciskając twarz do kamieni, szukała czegoś po omacku, aż wreszcie dłonią natrafiła na żelazny łańcuch. Próbowała za niego pociągnąć, jednak ten ani drgnął. Choć wytężała wszystkie siły, nie mogła go poruszyć. Zaklęła pod nosem, wzięła głęboki oddech i spróbowała raz jeszcze. Tym razem skutecznie. Choć Sara nie przestawała ciągnąć łańcucha jedną ręką, przez chwilę nic się nie działo. Nagle gdzieś w obrębie mostu dał się słyszeć dźwięk przypominający odległy grzmot. Niewidoczne do tej pory przęsła rozdzieliły się, wyrzucając przed siebie fontanny kurzu, spękanej zaprawy i suchego mchu, a część kamiennej ściany przesunęła się w tył i do góry, ukazując oczom kobiety nierówny otwór wielkości drzwi. Na koniec rozległ się potężny huk, który zatrząsł całym mostem. Po nim zaś znów zapadła cisza, mącona jedynie szmerem strumyka i jednostajnym szumem deszczu. Wchodząc do mrocznego wnętrza, Sara sięgnęła do
kieszeni i wyjęła z niej małą latarkę, będącą jednocześnie brelokiem do kluczy. Światło lampki wydobyło z ciemności kamienną komnatę o powierzchni około piętnastu metrów kwadratowych, na tyle wysoką, że Sara mogła się wyprostować. Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegła mimochodem drobiny kurzu unoszące się w powietrzu i gęste pajęczyny okrywające ściany tuż pod sufitem. Komnata została zbudowana przez prapradziadka Sary na rok przed tym, jak zabrał swą rodzinę pod ziemię, by zacząć nowe życie w Kolonii. Kamieniarz z zawodu i zamiłowania wykorzystał wszystkie umiejętności, by jak najlepiej ukryć to niewielkie pomieszczenie we wnętrzu starego, rozsypującego się mostu; celowo wybrał odludne miejsce przy rzadko używanej wiejskiej drodze. Rodzice Sary nie potrafili znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie to zrobił, jednak bez względu na to, co nim kierowało, pozostawiona przezeń komnata była jednym z niewielu miejsc, gdzie Sara czuła się naprawdę bezpieczna. Słusznie czy nie, wierzyła, że nikt jej tu nigdy nie znajdzie. Zdjęła z głowy chustę i rozpuściła włosy, pozwalając sobie na chwilę odprężenia. Gdy zbliżała się do wąskiej kamiennej półki umieszczonej na ścianie naprzeciwko wejścia, szuranie stóp po podłodze pokrytej kurzem przerwało na moment grobową ciszę panującą w pomieszczeniu. Z obu stron półka zakończona była zardzewiałymi, skierowanymi pionowo ku górze żelaznymi prętami, które osłaniała
gruba skóra. – Niech stanie się światłość – powiedziała cicho Sara. Sięgnęła do pokrowców i ściągnęła je równocześnie, odsłaniając parę świetlistych kul zamkniętych w przeżartych rdzą, żelaznych szponach wieńczących oba kinkiety. Szklane kule, choć nie większe od nektarynek, natychmiast rozbłysły dziwnym zielonym blaskiem z takim natężeniem, że Sara musiała na chwilę przysłonić oczy. Wydawało się, iż energia zamknięta w przedmiotach kumulowała się przez długi czas, by teraz wybuchnąć z ogromną siłą i cieszyć się odzyskaną wolnością. Kobieta musnęła czubkami palców powierzchnię jednej z kul i zadrżała lekko, jakby ten dotyk połączył ją na moment z ukrytym miastem, gdzie tego rodzaju oświetlenie było w powszechnym użyciu. Ileż bólu i cierpień doznała w takim właśnie świetle. Położyła rękę na półce i zanurzyła palce w grubej warstwie kurzu. Po chwili zamknęła dłoń na małej plastikowej torebce. Kobieta uśmiechnęła się do siebie, podnosząc i otrzepując znalezisko z pyłu. Torebka zawiązana była na ciasny węzeł, Sara jednak szybko się z nim uporała. Wyjęła ze środka starannie złożony kawałek papieru, podsunęła pod nos i powąchała. Pachniał wilgocią i stęchlizną, co oznaczało, że czekał tu na nią już od kilku miesięcy. Choć nie podczas każdej wizyty znajdowała nową wiadomość, Sara była na siebie zła, że nie przyszła
wcześniej. Z drugiej jednak strony raczej nie pozwalała sobie na odwiedziny tej skrzynki kontaktowej częściej niż raz na pół roku, gdyż każda taka wizyta narażała na poważne niebezpieczeństwo wszystkie osoby w jakikolwiek sposób z nią związane. Były to jedyne okazje, kiedy wchodziła w bezpośredni kontakt z kimś, kto należał do jej poprzedniego życia. Zawsze istniało ryzyko, choć niewielkie, że podczas wędrówki z Kolonii na powierzchnię, do Highfield, kurier jest śledzony. Sara nie mogła również lekceważyć możliwości, że i ona sama zostałaby zauważona podczas podróży z Londynu. Niczego nie mogła być pewna. Wiedziała, że nieprzyjaciel jest cierpliwy, niezwykle cierpliwy i wyrachowany i nigdy nie ustanie w wysiłkach, by ją schwytać, a potem zabić. Musiała być sprytniejsza i pokonać go w jego własnej grze. Spojrzała na zegarek. Zawsze starała się przebywać w skrytce jak najkrócej. Za każdym razem usiłowała też zmieniać trasę wędrówki do mostu i z powrotem do pobliskiej wioski, gdzie mogła złapać autobus do domu. Powinna była już ruszać w drogę, lecz głód wieści o rodzinie był silniejszy. Ten kawałek papieru stanowił jedyny środek łączności z matką, bratem i dwoma synami – był dla niej niczym arteria życiowa. Musiała się dowiedzieć, co jest w środku. Ponownie powąchała wiadomość. Prócz ogromnej ciekawości było coś jeszcze, co skłaniało ją do odejścia od starannie zaplanowanych
procedur, których przestrzegała do tej pory podczas każdej wizyty w komnacie pod mostem. Wydawało się jej, że prócz zwykłego zapaszku stęchlizny papier wydziela jakąś inną wyraźną woń. Był to ostry i nieprzyjemny smród złych wiadomości. Intuicja dotychczas nie zawodziła Sary, kobieta nie zamierzała więc i teraz lekceważyć jej podszeptów. Ogarnięta narastającym strachem, wbiła wzrok w jedną ze świetlistych kul i przesuwała kartkę między palcami, walcząc z pokusą. Wreszcie, zdegustowana własną słabością, skrzywiła się i otworzyła list. Stojąc przed kamienną ścianą, spojrzała na arkusik papieru oblany zielonym blaskiem. Zmarszczyła brwi. Zaskakujący był już sam fakt, że autorem listu nie był jej brat. Nie znała dziecinnego charakteru pisma, którym zanotowano wiadomość. Zawsze pisał do niej Tam. Przeczucie nie zawiodło Sary – od razu zrozumiała, że stało się coś niedobrego. Obróciła kartkę i spojrzała na zakończenie listu, by sprawdzić, czy jest tam jakiś podpis. – Joe Waites – odczytała głośno, coraz mocniej zaniepokojona. Coś tutaj nie pasowało; od czasu do czasu Joe pełnił funkcję kuriera, jednak autorem wiadomości zawsze był Tam. Kobieta przygryzła wargi, zatrwożona, i zaczęła czytać. Przebiegła wzrokiem kilka pierwszych linijek. – O mój Boże... – wykrztusiła, potrząsając gwałtownie głową.
Jeszcze raz przeczytała pierwszą stronę listu, nie mogąc pogodzić się z tym, co zawierał. Wmawiała sobie, że musiała źle zrozumieć jego treść albo że nastąpiła jakaś pomyłka. Sprawa była jednak bezsporna; proste sformułowania nie pozostawiały miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. Sara nie miała też powodu, by kwestionować ich autentyczność – te listy były jedyną rzeczą, na której mogła polegać, jedyną stałą w zmiennym, niespokojnym życiu. To one nadawały cel i sens jej działaniom. – Nie, tylko nie Tam... nie Tam! – zawyła. Zachwiała się i oparła o kamienną ścianę, jakby ktoś wymierzył jej potężny cios. Wzięła głęboki, drżący oddech, odwróciła kartkę i przeczytała drugą część, potrząsając nieustannie głową i mamrocząc: – Nie, nie, nie, nie... to niemożliwe... Wieści z pierwszej strony listu były szokujące, jednak to, co znalazła na drugiej, zupełnie ją dobiło. Jęknąwszy cicho, odepchnęła się od ściany i stanęła na środku komnaty. Chwiejąc się i obejmując rękami, podniosła głowę, by skierować niewidzące spojrzenie w sufit. Nagle poczuła, że musi jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Wypadła z pomieszczenia w szalonym popłochu i nie zatrzymując się ani na moment, popędziła wzdłuż strumienia. Biegła na oślep w gęstniejących z każdą chwilą ciemnościach i deszczu siąpiącym bez ustanku. Ślizgała się i upadała na wilgotnej trawie, nie myśląc wcale o tym, dokąd biegnie. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia.
Nie odbiegła daleko, gdy zsunęła się z brzegu i runęła z pluskiem wprost do strumienia. Opadła na kolana, zanurzając się aż po pas w zimnej wodzie. Ogarnięta bezbrzeżną rozpaczą, nie czuła jednak lodowatego zimna. Kręciła jednostajnie głową, jakby straszliwy ból na moment pozbawił ją zmysłów. Zrobiła coś, czego nie robiła od czasu ucieczki do Górnoziemia, od dnia, kiedy porzuciła dwójkę małych dzieci i męża. Zaczęła płakać, początkowo pozwalając sobie tylko na cichy szloch, później jednak straciła nad sobą panowanie, a łzy pociekły po jej policzkach szerokimi strumieniami, jakby pękła w niej jakaś tama. Szlochała i szlochała, aż wreszcie rozpacz ustąpiła miejsca innemu uczuciu. Twarz kobiety zastygła w grymasie zimnej wściekłości, gdy Sara podniosła się, zmagając się z rwącym nurtem strumienia. Zacisnęła wilgotne dłonie w pięści, wzniosła je ku niebu i wydała z siebie przeraźliwy okrzyk. Przenikliwy, rozdzierający dźwięk przetoczył się po pustej, wilgotnej dolinie.
Rozdział 2 Przynajmniej nie musimy iść jutro do szkoły! – zawołał Will do Chestera, przekrzykując łoskot Pociągu Górników, który zabierał ich coraz dalej od Kolonii, jeszcze głębiej do wnętrza Ziemi. Obaj chłopcy wybuchli histerycznym śmiechem, wkrótce jednak umilkli, szczęśliwi, że znów są razem. Przez chwilę siedzieli nieruchomo na podłodze potężnego otwartego wagonu, w którym Will znalazł Chestera ukrywającego się pod brezentem. Po paru minutach Will podciągnął nogi i pomasował kolano. Wciąż bolało go po tym, jak kilka kilometrów wcześniej po dość ryzykownym skoku wylądował na pędzącym pociągu. Zauważywszy to, Chester spojrzał pytająco na przyjaciela, jednak Will pokazał mu podniesione kciuki i skinął uspokajająco głową. – Jak się tu dostałeś?! – spytał Chester, przekrzykując łoskot pociągu. – Jestem z Calem! – odkrzyknął Will, wskazując głową na przednią część składu, gdzie zostawił brata. Potem spojrzał na sklepienie tunelu, przesuwające się w zawrotnym tempie nad ich głowami. –... Wskoczyliśmy tu... Imago nam pomógł. – Co? – Imago nam pomógł – powtórzył Will. – Imago? A co to?! – krzyknął Chester jeszcze głośniej,
przykładając do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę. – Nieważne – odparł bezgłośnie Will i potrząsnął powoli głową, żałując, że żaden z nich nie potrafi czytać z ruchu warg. Uśmiechnął się szeroko do przyjaciela i zawołał: – Super, że nic ci nie jest! Chciał pokazać Chesterowi, że nie mają powodu do zmartwień, choć sam był pełen obaw o przyszłość. Zastanawiał się, czy przyjaciel zdaje sobie sprawę, że zmierzają do Głębi, miejsca, o którym mieszkańcy Kolonii mówili z przerażeniem. Will odwrócił głowę i spojrzał na znajdującą się za nim burtę wagonu. Zdążył się już przekonać, że pociąg i tworzące go wagony są kilkakrotnie większe od tych spotykanych na powierzchni. Zupełnie nie miał ochoty ruszać w drogę powrotną tam, gdzie czekał na niego brat. Samo dotarcie do miejsca, w którym stał teraz, było nie lada wyczynem; Will wiedział, że nawet najmniejsza pomyłka mogła zakończyć się upadkiem na tory, gdzie zapewne zostałby zgnieciony na miazgę przez potężne koła, toczące się ze zgrzytem po grubych szynach. Wolał nawet o tym nie myśleć. Wziął głęboki wdech. – Gotów do drogi?! – krzyknął do Chestera. Przyjaciel skinął głową na znak porozumienia i podniósł się niepewnie. Trzymając się kurczowo tylnej ściany wagonu, balansował ciałem tak, by zrównoważyć nieustanne kołysanie pociągu, który pokonywał właśnie serię zakrętów. Chester ubrany był w krótki płaszcz i grube spodnie,
jakie zazwyczaj nosili mieszkańcy Kolonii. Gdy poły płaszcza rozchyliły się na moment, Will przeraził się tym, co zobaczył. W szkole, ze względu na imponującą posturę, do Chestera przylgnęło przezwisko Komoda. Jednak teraz wyglądał na wymizerowanego. Być może była to tylko wina słabego światła, lecz twarz chłopca zdawała się wychudzona, podobnie jak całe ciało. Willowi trudno było uwierzyć w to, że przyjaciel może wydawać się niemal kruchy. Dobrze wiedział, jak okropne warunki panują w areszcie. Wkrótce po wtargnięciu do podziemnego świata zostali schwytani przez policjanta z Kolonii i wrzuceni do dusznej, ciemnej celi. Will jednak przebywał tam tylko przez dwa tygodnie, Chester zaś musiał znosić tę mękę znacznie dłużej. Przez kilka miesięcy. Will zdał sobie nagle sprawę, że gapi się nachalnie na przyjaciela, i szybko odwrócił wzrok. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Wiedział bowiem dobrze, że to on jest winien wszystkiemu, co wycierpiał Chester. To właśnie Will, wiedziony ciekawością i pragnieniem odszukania zaginionego ojca, wciągnął kolegę w całą tę historię; on i tylko on był odpowiedzialny za wszystko, co spotkało ich od tamtej pory, kiedy wyruszyli w podróż. Chester coś powiedział, lecz Will nie zrozumiał ani słowa. Przyglądając się mu w zielonym blasku kuli trzymanej w dłoni, próbował odgadnąć myśli przyjaciela. Twarz chłopca pokryta była grubą warstwą sadzy z kłębów dymu, nieustannie przepływającego nad ich
głowami. Właściwie cala była jedną czarną plamą, w której lśniły tylko białka oczu. Choć światło rzucane przez kulę nie było zbyt mocne, Will mógł dostrzec, że Chester nie wygląda teraz jak okaz zdrowia. Spod warstwy brudu tu i ówdzie prześwitywały fioletowe plamy i wybroczyny; gdzieniegdzie czerwone ślady znaczyły miejsca, w których skóra chłopca była popękana lub przecięta. Jego włosy, tak długie, że zaczynały się już kręcić na końcach, zlepiał brud i przylegały po obu stronach głowy. Widząc, jakim wzrokiem Chester patrzy na niego, Will domyślił się, że i jego wygląd musi być szokujący. Odruchowo przygładził dłonią białe, poprzetykane brudem włosy, których nie strzygł już od miesięcy. Teraz jednak mieli ważniejsze sprawy. Will zbliżył się do tylnej ścianki wagonu i już miał się na nią wspiąć. Zatrzymał się jednak i spojrzał na przyjaciela. Chester z trudem utrzymywał się na nogach, choć mogło to być skutkiem nieustannego kołysania wagonu. – Dasz radę to zrobić?! – krzyknął Will. Chester pokiwał głową bez przekonania. – Na pewno?! – zawołał Will ponownie. – Tak! – odkrzyknął Chester, tym razem kiwając głową nieco energiczniej. Jednak przeprawianie się z wagonu do wagonu było, mówiąc oględnie, dość trudne i po każdym przejściu Chester musiał coraz dłużej dochodzić do siebie. Sytuację komplikował fakt, że pociąg zaczął nabierać prędkości.
Chłopcy czuli, jakby zmagali się z wiatrem o sile 10 stopni w skali Beauforta; pęd powietrza smagał im skórę twarzy; przy każdym oddechu wciągali w płuca gryzący dym. Jakby tego było mało, w każdej chwili mogli zostać poparzeni drobinami płonącego popiołu, które przelatywały nad ich głowami niczym superszybkie świetliki. Wraz ze wzrostem prędkości pociągu w ciągnącym się nad nim strumieniu powietrza było coraz więcej rozżarzonych okruchów. Wydzielany przez nie pomarańczowy blask rozpraszał ciemności otaczające chłopców, dzięki czemu Will nie musiał używać świetlnej kuli. Wędrówka w stronę wagonu, w którym czekał na nich Cal, stawała się wolniejsza i bardziej mozolna. Zmęczony i wymizerowany Chester z coraz większym trudem utrzymywał się na nogach, choć dzielnie parł naprzód, przytrzymując się ścian. Wkrótce było oczywiste, że chłopiec już nie daje sobie rady. Opadł na podłogę i szedł na czworakach za Willem, z nisko opuszczoną głową. Will nie zamierzał stać z boku i przyglądać się bezczynnie cierpieniom przyjaciela. Nie zważając na protesty, objął go wpół i pomógł mu podnieść się z kolan. Chłopak musiał pomagać Chesterowi na każdym kroku, dlatego pokonanie pozostałych wagonów wymagało od niego olbrzymiego wysiłku. Zadania nie ułatwiała też świadomość, że najdrobniejszy błąd mógłby kosztować ich życie.
Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że do przejścia został im już tylko jeden wagon. Wątpił, czy miałby jeszcze dość sił, by przenieść przyjaciela choćby kilka metrów dalej. Obejmując Chestera w pasie, podszedł do szczytowej ściany wagonu i chwycił jej górną krawędź. Will odetchnął kilka razy głęboko, przygotowując się do działania. Kończyny Chestera poruszały się słabo, jakby stracił nad nimi kontrolę. Tak więc teraz Will musiał utrzymywać już niemal cały ciężar ciała kolegi, co sprawiało mu ogromną trudność. Skok z wagonu do wagonu był dużym wyzwaniem dla jednego człowieka, a wykonanie tego manewru z czymś, co przypominało olbrzymi worek ziemniaków pod pachą, wydawało się niemal niemożliwe. Will zebrał wszystkie siły i pociągnął przyjaciela za sobą. Po krótkich, lecz skrajnie wyczerpujących zmaganiach zdołali w końcu wylądować na podłodze następnego wagonu. Natychmiast otoczył ich intensywny zielony blask. Po podłodze turlały się setki świetlnych kul wielkości piłeczek pingpongowych. Wysypały się z drewnianej skrzyni, która się rozpadła, amortyzując upadek Willa. Choć wiele kul leżało już schowanych w kieszeniach chłopca, musiał coś zrobić z pozostałymi – jeden z Kolonistów mógł przecież zauważyć podejrzane światło i przejść do ich wagonu. Jednak w tej chwili Will musiał zająć się przede wszystkim wycieńczonym przyjacielem. Pomógł mu wstać z podłogi, objął wpół i odsuwając kopnięciami
kulki, na które mógł przypadkiem nastąpić i stracić równowagę, ruszył powoli naprzód. Wprawione w ruch okrągłe przedmioty toczyły się na bok, zostawiając za sobą smugi zielonego światła. Zderzały się z innymi, które też zaczynały się poruszać, jakby jedno dotknięcie stopy uruchomiło reakcję łańcuchową. Will dyszał ciężko, pokonując ostatni odcinek długiej i mozolnej wędrówki; kosztowała go ona mnóstwo sił i chłopiec musiał wykazać się ogromną determinacją. Choć Chester bardzo schudł w ostatnich tygodniach, wciąż sporo ważył. Przygarbiony, słaniający się na nogach Will w zielonym blasku kul wyglądał jak żołnierz, który pomaga rannemu towarzyszowi wrócić do okopów i ciągnie go przez pas ziemi niczyjej, skąpany w świetle wrogich rac. Chester zdawał się nie wiedzieć, co się wokół niego dzieje. Pot spływał mu strumieniami z czoła i żłobił jasne linie w warstwie brudu pokrywającej jego twarz. Will czuł, jak ciało przyjaciela drży przy każdym krótkim, płytkim oddechu. – Już niedaleko! – krzyknął Chesterowi do ucha, kiedy dotarli do miejsca, gdzie stały sterty drewnianych skrzyń. – Cal jest kilka kroków stąd. Chłopiec siedział zwrócony do nich plecami wśród rozbitych skrzyń. Dokładnie tam, gdzie Will go zostawił. Cal, młodszy brat Willa, był do niego zadziwiająco podobny. Obaj albinosi, obaj mieli białe włosy i szerokie kości policzkowe odziedziczone po matce, której żaden z
nich nie pamiętał. Teraz jednak głowa Cala zwisała nisko, a twarz była niewidoczna, gdy chłopiec pocierał delikatnie obolały kark. Nie miał tak miękkiego i szczęśliwego lądowania na przejeżdżającym pociągu jak jego brat. Will zaprowadził Chestera do najbliższej skrzynki i pomógł mu usiąść. Potem podszedł do brata i postukał go lekko w ramię. Miał nadzieję, że chłopiec za bardzo się nie przestraszy. Imago przykazywał im wcześniej, by przez cały czas mieli się na baczności. W każdej chwili mogli bowiem natknąć się na Kolonistów podróżujących pociągiem. Jednak w tym wypadku Will nie miał się czego obawiać; brat tak był pochłonięty użalaniem się nad sobą, że w ogóle nie zareagował na dotyk. Dopiero po kilku sekundach i kilku niesłyszalnych burknięciach odwrócił się, wciąż masując obolały kark. – Cal, znalazłem go! Znalazłem Chestera! – wołał Will, z trudem przekrzykując łoskot pociągu. Cal i Chester spojrzeli na siebie, jednak żaden się nie odezwał. Dzieliła ich zbyt duża odległość, by mogli prowadzić rozmowę. Choć spotkali się już wcześniej, nie mieli wtedy czasu na wymianę uprzejmości. Odbyło się to bowiem w bardzo niesprzyjających okolicznościach, gdy Styksowie dosłownie deptali im po piętach. Chłopcy odwrócili wzrok, a Chester zsunął się ze skrzynki na podłogę wagonu i objął głowę obiema dłońmi. Wędrówka, którą przed chwilą odbyli z Willem, najwyraźniej pozbawiła go resztek sił. Cal tymczasem ponownie zajął się masowaniem karku. Nie wydawał się
ani trochę zaskoczony faktem, że Chester podróżował tym samym pociągiem co oni, a być może po prostu wcale go to nie obchodziło. Will wzruszył ramionami. – Boże, co za ofiary losu! – stwierdził normalnym głosem, by żaden z chłopców nie usłyszał go poprzez łoskot pociągu. Kiedy jednak znów zaczął rozmyślać o przyszłości, natychmiast zagościł w nim dojmujący niepokój, jakby coś zżerało go od środka. Wszystko wskazywało na to, że przyjaciele zmierzają do miejsca, o którym nawet Koloniści mówią z lękiem. Wygnanie tam, na okrutne pustkowie, było dla nich jedną z najokrutniejszych i najsroższych kar, jakie mogli sobie wyobrazić. A przecież Koloniści byli niezwykle wytrzymałą rasą, która od wieków żyła w trudnych warunkach podziemnego świata. Skoro więc miejsce, do którego wiózł ich właśnie Pociąg Górników, było takie przerażające dla Kolonistów, jak oni mieliby tam przetrwać? Will doskonale zdawał sobie sprawę, że wszyscy trzej znów staną przed bardzo trudnym zadaniem. Wiedział też dobrze, że ani jego brat, ani przyjaciel nie są w stanie sprostać żadnym wyzwaniom. Nie teraz. Will zgiął obolałą i zesztywniała rękę, a potem wsunął dłoń pod kurtkę, by dotknąć zranionego ramienia. Kilka dni wcześniej pogryzł go jeden z ogromnych psów, wykorzystywanych przez Styksów do patrolowania
Wiecznego Miasta. I choć rany zostały starannie opatrzone, chłopiec wciąż nie czuł się najlepiej. Odruchowo zerknął na ustawione dokoła skrzynie z owocami. Przynajmniej mieli dość jedzenia, by nie opaść z sił, jednak poza tym byli zupełnie nieprzygotowani do dalszej podróży. Chłopiec czuł się przygnieciony ogromną odpowiedzialnością, jakby ktoś położył mu na barkach olbrzymi ciężar, którego w żaden sposób nie mógł z siebie zrzucić. To on wciągnął Chestera i Cala w szalone poszukiwania ojca, błąkającego się teraz gdzieś po nieznanych krainach, do których oni trzej zbliżali się z każdym zakrętem tunelu. Oczywiście, jeśli doktor Burrows w ogóle jeszcze żył... Will potrząsnął głową. Nie! Nie mógł pozwolić sobie na takie myślenie. Musiał iść naprzód, wierząc, że któregoś dnia znów spotka się z tatą i że wtedy wszystko ułoży się tak jak w jego marzeniach. Cała czwórka – doktor Burrows, Chester, Cal i on – utworzy jeden zespół i będzie pracowała razem, odkrywając cudowne, niewyobrażalne rzeczy... zaginione cywilizacje... może nowe formy życia... a potem... potem co? Nie miał zielonego pojęcia. Tak daleko nie sięgał myślami. Choć starał się ze wszystkich sił, nie potrafił sobie wyobrazić, jak potoczą się ich losy. Wiedział tylko, że cała historia zakończy się szczęśliwie, jeśli tylko odnajdą ojca. Tak musiało być.