prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony562 482
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań350 822

Taylor Laini - Córka dymu i kości 03 - Sny Bogów i Potworów

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Taylor Laini - Córka dymu i kości 03 - Sny Bogów i Potworów.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Taylor Laini Córka dymu i kości 1-3
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 593 stron)

„Sny Bogów i Potworów” – Laini Taylor Drogą skomplikowanego oszustwa, Karou przejęła kontrolę nad buntem Chimer i ma zamiar pokierować nim z dala od ślepej zemsty. Przyszłość spoczywa na jej barkach, jeśli jest w ogóle mowa o jakiejkolwiek przyszłości w zniszczonym wojną Eretz. Wspólny wróg, wspólna sprawa. Kiedy brutalna, seraficka armia Jaela wkracza do ludzkiego świata, to co niewyobrażalne staje się niezbędne, a Karou i Akiva muszą sprzymierzyć swoje wrogie armie przeciw zagrożeniu. To pokręcona wersja ich wspólnego marzenia z przeszłości, a oni sami zaczynają mieć nadzieję, że może to być szansa na początek nowej drogi dla ich ludzi. I być może dla nich samych. W kierunku nowego życia i kto wie może nawet miłości. Na horyzoncie pojawiają się inne, większe zagrożenia niż Jael. Okrutna królowa poluje na Akivę, a na niebie Eretz... coś się dzieje. Ogromne plamy rozprzestrzeniają się jak sińce, od horyzontu po horyzont; wielcy, skrzydlaci burzołowcy zjawiają się jak na zawołanie, nieustannie krążą, a świat przenika głębokie poczucie że coś jest nie w porządku. Jakaż to moc kaleczy niebo? Od ulic Rzymu do jaskiń Kirinów i poza nie, ludzie, Chimery i Serafini będą walczyć, kochać i ginąć w tym epickim teatrze, który wykracza poza wszelkie pojęcie dobra i zła. O czym marzą bogowie i potwory będąc na samej krawędzi czasu i przestrzeni? I czy cokolwiek poza tym ma znaczenie?

Dawno, dawno temu, Anioł i Diablica przycisnęli dłonie do swoich serc i rozpoczęli apokalipsę.

I Lody po koszmarze Nierówny, urywany oddech i krzyk krwi, dziki i wzburzony, i paraliżujący, i okropny, okropny, okropny – „Eliza. Eliza!” Ten głos. Rozbłysk jasnego światła i Eliza spada ze snu. Tak właśnie się czuje: jakby spadała i wylądowała na czymś twardym. „To był tylko sen,” usłyszała swój głos. „To był tylko sen, wszystko w porządku.” Ile razy w swoim życiu mówiła te słowa? Więcej niż mogłaby policzyć. Ale to był pierwszy raz, kiedy mówiła je do mężczyzny, który w akcie heroicznej odwagi wpadł do jej pokoju z potężnym młotem, przy okazji urywając klamkę, by uratować ją przed śmiercią. „Ty... ty krzyczałaś,” powiedział jej współlokator, Gabriel, zerkając w kąt pokoju, by sprawdzić, czy nie chowa się tam morderca. Był rozczochrany od snu i maksymalnie czujny, młot w jego rękach drżał. „Chciałem powiedzieć... naprawdę, naprawdę krzyczałaś.”

„Wiem,” powiedziała Eliza, od krzyku piekło ją gardło. „Czasami tak robię.” Podniosła się na łóżku. Czuła swoje wciąż szybko bijące serce i odetchnęła głęboko, by rozluźnić spięte mięśnie. Mimo płytkiego, chrapliwego oddechu, starała się brzmieć nonszalancko. „Przepraszam, że cię obudziłam.” Wzdychając, Gabriel opuścił w końcu młot. „Nie o to mi chodziło, Elizo. Nigdy nie słyszałem, żeby ktokolwiek tak krzyczał w prawdziwym życiu. To brzmiało jak krzyk z horrorów.” Wyglądał na zakłopotanego. Idź stąd, miała ochotę powiedzieć. Proszę. Jej ręce zaczynały się trząść. Niedługo nie będzie w stanie tego kontrolować, a nie chciała okazywać słabości. Zastrzyk adrenaliny zaraz po przebudzeniu nie jest najlepszym pomysłem. „Wszystko w porządku. Naprawdę. Ja tylko...” Cholera. Dreszcze. Jej wzrok nagle się zamglił, a w gardle urosła gula. Cholera cholera cholera. Zgięła się w pół i ukryła twarz w pościeli, czując jak szloch wzbiera się w niej i bierze nad nią górę. Przebudzenie się było gorsze od koszmaru, ponieważ na jawie była przytomna, a wciąż bezsilna. Groza i przerażenie powróciły, ale tam było coś jeszcze. Za każdym razem przychodziło ze snem i odchodziło wraz z powrotem świadomości, niczym napis na piasku zmywany przez przypływ. Coś okropnego, niczym gnijące ciało lewiatana wyrzucone na brzeg jej myśli.

Myślenie o tym było niemal bolesne. Panika wbiła się w nią jak noże, które rozdarły ją, pozostawiając czerwoną ranę – poczucie winy. Poczucie winy – dlaczego? To najgorsza część. To było... o bogowie, to niemożliwe do wypowiedzenia. Nic gorszego nigdy się nie przydarzyło, nigdy i nigdzie, i to była jej wina. Ale kiedy była we śnie, nic nie miało znaczenia – ani rozum, ani uczucia, ani nawet prawa fizyki. Strach i poczucie winy zagłuszały wszystko. To było do dupy. Kiedy dreszcze w końcu ustały i podniosła głowę, Gabriel siedział na rogu jej łóżka, wyglądając na zaniepokojonego. Był takim typem człowieka, który w przyszłości będzie chodził do pracy w krawacie. Może nawet z monoklem w oku. Był neurobiologiem, prawdopodobnie najmądrzejszą osobą jaką Eliza znała, i jedną z najmilszych. Oboje prowadzili badania w Narodowym Muzeum Historii Naturalnej Smithsonów i spotykali się od czasu do czasu przez kilka lat, dopóki dziewczyna Gabriela przeprowadziła się do Nowego Jorku, by znaleźć swoje powołanie i Gabriel zaczął szukać nowego współlokatora. Przypominało jej to budowanie zamków z piasku zbyt blisko brzegu, ale nie rezygnowała z marzeń i żyła dalej tak, jak żyłaby będąc normalną, dwudziestoczteroletnią doktorantką ze skromnym budżetem. Presja przez pracę doktorską, złośliwy laborant, wielkie nadzieje, czynsz. Potwory.

„Przepraszam,” powiedziała do Gabriela. „Myślę, że już wszystko w porządku.” „To dobrze.” By przerwać niezręczną ciszę, która zapadła, zapytał, „Filiżanka herbaty?” Herbata. Miła oznaka normalności. „Tak, poproszę.” Podczas, gdy wlewał wodę do czajnika i szukał kubków w szafie, Eliza doprowadzała się do porządku. Rozczesała włosy, ochlapała wodą oczy i policzki, przypudrowała nos, a piżamę zmieniła na wygodny dres. Dopiero potem popatrzyła w lustro. Twarz miała wciąż podpuchniętą, a białka oczu podbiegnięte siatką czerwonych żyłek. Świetnie. Normalnie miała bardzo ładne oczy. Była przyzwyczajona do komplementów pod ich adresem, nawet od nieznajomych. Były duże, okalane długimi rzęsami i jasne – a przynajmniej wtedy, gdy nie były zaczerwienione od płaczu – o kilka odcieni brązu ciemniejsze od jej skóry, która zdawała się błyszczeć. W tej chwili, zauważyła, że wyglądają trochę... dziwnie. „Nie jesteś szalona,” powiedziało do niej odbicie. Potrzebowała teraz swojej naturalnej pewności siebie. Nie jesteś szalona i nigdy nie będziesz. W głębi jej umysły zaświtała inna, desperacka myśl. To mi się nie przydarzy. Jestem silniejsza od innych. A przynajmniej taką miała nadzieję. Kiedy Eliza dołączyła do Gabriela w kuchni, zegar nad kuchenką wskazywał czwartą rano. Herbata stała na stole, tuż koło otworzonego pudełka lodów, z którego wystawała łyżka. Wskazał na nie. „Lody po koszmarze. Rodzinna tradycja.”

„Naprawdę?” „Tak, od teraz.” Eliza przez chwilę próbowała wyobrazić sobie lody w jej własnej rodzinie jako odpowiedź na koszmary, ale nie potrafiła. Kontrast był zbyt duży. Sięgnęła po karton. „Dzięki,” powiedziała. Zjadła kilka łyżek w milczeniu i sięgnęła po herbatę, cały czas czekając na pytania, które po prostu musiały paść. O czym śnisz, Elizo? Jak mam ci pomóc, skoro nie chcesz ze mną rozmawiać, Elizo? Co jest z tobą nie tak, Elizo? Słyszała to wcześniej już wiele razy. „Śniła ci się Morgan Toth, prawda?” zapytał Gabriel. „Morgan Toth i jego nadmuchiwane usta?” Okej, tego jeszcze nie słyszała. Na przekór sobie, Eliza się zaśmiała. Morgan Toth był jej wrogiem, a widok jego ust dobrym powodem do koszmarów, ale nie, to nie było to. „Nie mam ochoty o tym rozmawiać,” powiedziała. „O czym rozmawiać?” zapytał Gabriel, z niewinną miną. „Czym jest to „to”, o którym mówisz?” „Urocze. Ale mówię serio. Przepraszam.” „Okej.” Kolejna łyżka lodów, kolejna krótka chwila bez pytań. „Jako dziecko również miałem koszmary,” Gabriel jako pierwszy przerwał ciszę. „Przez jakiś rok. Bardzo intensywne. Bałem się zasnąć i wciąż śniły mi się jakieś rytuały, obrzędy. Nawet próbowałem robić wymiany za moje ulubione zabawki, jedzenie. Podobno raz

próbowałem poświęcić brata, by zajął moje miejsce. Ja tego nie pamiętam, ale on przysięga, że tak było.” „Poświęcić komu?” zapytała. „Im. Tym ze snów” Im. Iskra rozpoznania, nadzieja. Głupia nadzieja. Eliza również miała swoich „ich”. Oczywiście wiedziała, że są tylko wytworem jej wyobraźni i nigdzie więcej nie istnieją, ale nie zawsze łatwo było racjonalnie myśleć. „Kim oni byli?” zapytała, zanim zdążyła pomyśleć, co robi. Skoro nie zamierzała mówić o swoich snach, to nie powinna pytać o jego sny. To była zasada utrzymywania sekretów, którą praktykowała: Nie pytaj, a nie będziesz pytana. „Potwory,” powiedział ze wzruszeniem ramion i nagle Eliza straciła zainteresowanie – nie z powodu wspomnienia potworów, tylko z jego oczywistego tonu. Nikt, kto z takim spokojem mówił o potworach nie mógł spotkać się z tymi samymi potworami, co ona. „Wiesz, bycie ściganym jest jednym z najczęstszych koszmarów,” powiedział Gabriel i zaczął mówić o znaczeniu snów, podczas gdy Eliza popijała herbatę i okazjonalnie wkładała do ust łyżkę lodów, w rzeczywistości nie słuchając wywodu chłopaka. Już dawno temu prowadziła badania i próbowała zrozumieć swoje sny. Nie pomogło to wtedy i nie pomoże teraz, nawet jeśli Gabriel wplecie w swoje bajdurzenia mądre rzeczy typu „są manifestacją naszych codziennych lęków,” i „wszyscy je mają,” i będzie mówił tym

płaskim, pedantycznym głosem wykładowcy, jak gdyby rozwiązał za nią wszystkie jej problemy. Eliza miała wielką ochotę powiedzieć, I pewnie też wszyscy dostają stymulatory pracy serca kiedy mają siedem lat, ponieważ „manifestacje codziennych lęków” doprowadzają ich do zaburzeń pracy serca? Ale, jak zawsze, nie zrobiła tego, gdyż to mógł być świetny temat na opowiadanie jakimi dzielą się ludzie między sobą na przyjęciach koktajlowych. Wiedziałeś, że Eliza Jones miała stymulator serca w wieku siedmiu lat, ponieważ jej koszmary doprowadziły ją do zaburzeń pracy serca? Naprawdę? To chore. „A więc, co z tobą?” zapytała go. „Co się stało z twoimi potworami?” „Oh, nie chciały przenieść się na mojego brata, ale zostawiły mnie w spokoju. Teraz muszę składać w ofierze kozę w każde obchody święta Michała, ale to niska cena za dobry sen każdej nocy.” Eliza zaśmiała się. „Skąd bierzesz kozy?” zapytała, włączając się do zabawy. „W Maryland jest wspaniała mała farma. Sprzedają tam święcone kozy. Owce też, jeśli ktoś woli.” „Kto by nie chciał? I czym, do diabła, są obchody święta Michała?” „Nie wiem. Przed chwilą to wymyśliłem.” Eliza czuła wdzięczność dla Gabriela, że nie drążył tematu jej koszmarów, a lody i herbata, i nawet jego naukowe paplanie, które wcześniej drażniło Elizę,

pomogły jej częściowo zapomnieć o niedawnych koszmarach. Śmiała się, a to było już coś. I właśnie wtedy jej telefon zawibrował na stole. Kto mógł do niej dzwonić o czwartej nad ranem? Spojrzała na wyświetlacz... ... i kiedy zobaczyła numer na ekranie, upuściła urządzenie – albo może je wyrzuciła. Z głośnym trzaskiem uderzył w posadzkę i odbił się od niej. Przez chwilę miała nadzieję, że go zniszczyła. Leżał przez chwilę, w ciszy. Martwy. I wtedy – bzzzzzzzzzzzzz – niemartwy. Czy kiedykolwiek wcześniej było jej przykro, że nie zepsuła swojego telefonu? To był numer. Tylko cyfry. Bez nazwy. Nie miał nazwy, ponieważ Eliza nie zapisała go w pamięci telefonu. Nie spodziewała się nawet, że wciąż go pamięta, dopóki go nie zobaczyła i to było tak, jakby był w jej głowie zawsze, przez długi czas, od kiedy... od kiedy uciekła. To wszystko tam było, to wszystko wciąż tam było. „Wszystko w porządku?” zapytał Gabriel, schylając się, by podnieść telefon. Prawie krzyknęła Nie dotykaj tego!, ale wiedziała, że to irracjonalne i powstrzymała się. Nawet nie spojrzała na urządzenie, które Gabriel położył na stole, więc leżało koło niej, wciąż bucząc. W końcu na nie zerknęła. Jak się im udało ją znaleźć? Jak? Zmieniła imię i nazwisko. Zniknęła. Czy przez ten

cały czas wiedzieli, gdzie jest, obserwowali ją? A może te wszystkie lata były jedynie iluzją wolności... Buczenie ustało. Włączyła się poczta głosowa, a serce Elizy już biło w szaleńczym galopie. Kto to był? Jej siostra? Jeden z jej „wujów”? Jej matka? Ktokolwiek to był, Eliza miała tylko moment na zastanowienie, czy chce wysłuchiwać wiadomości, zanim telefon zawibrował raz jeszcze. To nie była wiadomość głosowa. To był sms. Przeczytała: Włącz telewizor. Włącz...? Eliza jeszcze raz popatrzyła na ekran, głęboko zdziwiona. Dlaczego? Co chcieli, żeby zobaczyła w telewizji? Przecież nawet go nie miała. Gabriel obserwował ją uważnie i ich oczy spotkały się, gdy usłyszeli pierwszy krzyk. Eliza prawie wyskoczyła z siebie, zrywając się z krzesła. Z zewnątrz dochodził długi, przeciągły płacz. A może to było wewnątrz? Dźwięk był głośny. A więc jednak wewnątrz budynku. Chwila. Tam był ktoś jeszcze. Co się działo, do diabła? Ludzie płakali z zaskoczenia? Radości? Przerażenia? I kiedy telefon Gabriela również zaczął buczeć, Eliza wyobraziła sobie ciąg dźwięków nadchodzących wiadomości – bzzz bzzz bzzz bzzz bzzz, do wszystkich jej znajomych w tym samym czasie, łącznie z Taj w Londynie i Catherine, która pracowała jako wolontariuszka w Południowej Afryce. Różnymi

słowami, ale wszystkie wiadomości mówiły to samo: Włącz telewizor. Oglądasz to? Obudź się. Telewizor. Teraz. Poza ostatnim, który sprawił, że Eliza miała ochotę zwinąć się w pozycji embrionalnej pod łóżkiem i przestać istnieć. Wracaj do domu, mówiła treść wiadomości. Wybaczyliśmy Ci.

II Powrót Pojawili się w piątek, o wschodzie słońca, na niebie nad Uzbekistanem i zostali zobaczeni po raz pierwszy przez ludzi z małego miasteczka Silk Road w Samarkandzie, gdzie media podały do wiadomości publicznej informacje o... Gościach. Aniołach. Lecieli w idealnie równych szeregach, można było łatwo ich policzyć. Dwadzieścia razy pięćdziesiąt: tysiąc. Tysiąc aniołów. Lecieli na wschód, tak blisko ziemi, że ludzie stojący na dachach mogliby dotknąć białego jedwabiu ich sztandarów i usłyszeć granie ich harf. Harfy. Wieści szybko się roznoszą. Na całym świecie, w radiu i telewizji mówiono tylko o nich. Przerażenie, panika. Oczy wielkie jak monety, głos wysoki i dziwny. Wszędzie połączenia telefoniczne zostały nagle odłączone i zapanowała globalna cisza. Śpiący do tej pory kawałek planety obudził się. Połączenia internetowe zostały zerwane. Ludzie szukali się nawzajem. Ulice

zapełniły się. Głosy łączyły się i rywalizowały ze sobą, wznosiły i opadały. Zaczęły się pierwsze bójki. Zamieszki. Śmierci. Były również narodziny. Dzieci urodzone podczas Powrotu zostały nazwane „cherubinkami” przez jedną z religijnych radiostacji, która była również odpowiedzialna za plotkę, jakoby dzieci te miały mieć zalążki skrzydeł na swoich maleńkich ciałach. Nie było to prawdą, ale mimo to niemowlęta były uważnie obserwowane pod względem pojawienia się aureoli albo mocy magicznych. Tego dnia – dziewiątego sierpnia – zaczęto dzielić czas na „przed” i „po,” i nikt nigdy miał nie zapomnieć, gdzie był kiedy „to” się stało. *** Kazimir Andrasko, aktor, duch, wampir, i głupiec, choć przespał całe wydarzenie, twierdził później, że stracił przytomność podczas czytania Nietzsche – co było później określane jako precyzyjny moment Powrotu – i doznał wizji końca świata. To był początek jego prawdziwej kariery, która rozczarowała go, gdy tylko uświadomił sobie, ile trzeba włożyć pracy w rozpoczęcie nowego kultu. ***

Zuzana Nováková i Mikolas Vavra byli w Aït Benhaddou, znanej twierdzy w Maroku. Mik właśnie oglądał antyczny, srebrny pierścień – możliwe, że antyczny, możliwe, że srebrny, ale pierścień z pewnością – kiedy nagle dotarła do nich wrzawa; wepchnął pierścień głęboko do kieszeni, żeby później przyglądnąć mu się dokładniej. W restauracji, ściśnięci, oglądali wiadomości przekazywane po arabsku. Próbowali zrozumieć cokolwiek, wychwytując treść z komentarzy ludzi dookoła nich i nagłych westchnień, jakie się co chwilę rozlegały; jako jedyni rozumieli jednak dokładnie co się dzieje. Wiedzieli, czym te anioły były, a raczej, czym nie były. Nie było dla nich zaskoczeniem widok zapełnionego nimi nieba. Tak wielu! To był pomysł Zuzany, by ukraść vana naprzeciw restauracji dla turystów. Ich nowa rzeczywistość była tak zakręcona, że kradzież samochodu wydawała im się czymś nieistotnym. To było proste: Wiedziała, że Karou nie ma dostępu do wiadomości; musiała ją ostrzec. Ukradłaby nawet helikopter, gdyby musiała. *** Esther Van de Vloet, emerytowana sprzedawczyni diamentów, mieszkająca do niedawna w Brimstone i tylko czasami odwiedzająca tam swoją matkę w poczuciu obywatelskiego obowiązku, właśnie spacerowała ze swoimi mastiffami w pobliżu swojego domu w Antwerp,

gdy dzwony Kościoła pod wezwaniem Naszej Panienki zaczęły nieprzerwanie dzwonić. To nie było wezwanie na mszę, a nawet gdyby była na to odpowiednia godzina, dźwięk był zbyt ostry i niemal histeryczny. Eshter miała poczucie, że w swoim życiu nie przeżyła nigdy nic ekscytującego, mimo najszczerszych chęci i starań. Zważywszy, że kościelne dzwony bijące o tak nietypowej porze były czymś niezwykłym, żwawo ruszyła w stronę domu, a jej ogromne jak lwy psy podążyły za nią, niczym obrońcy. *** Eliza Jones oglądnęła kilka minut wiadomości na żywo na laptopie współlokatora, a kiedy serwery pękły, szybko ubrała się, wskoczyła do samochodu Gabriela i pojechała do muzeum. Pomimo wczesnej godziny, nie była pierwszą przybyłą, gdyż spora grupka innych zaniepokojonych studentów tłoczyła się wokół ekranu telewizora w laboratorium w piwnicy. Wydali jej się niedojrzali i głupi ze swoim brakiem zrozumienia dla wydarzeń, których byli świadkami. Prowadzili między sobą dyskusje na temat prawdziwości informacji podawanych przez media. To musiała być mistyfikacja, oczywiście. Gdyby anioły rzeczywiście były prawdziwe – co jest przecież niedorzeczne – czy nie powinny choć trochę bardziej przypominać obrazków w katechizmach ze szkółek niedzielnych? To było zbyt doskonałe. Musiało być ustawione.

„Mogli sobie odpuścić te harfy,” powiedział jeden z paleobiologów. „Przesada.” Ponieważ żaden z nich nie był głupi i wszyscy widzieli dziury w swoich teoriach spiskowych, to co zobaczyli na ekranie skutecznie ich uciszyło. W wiadomościach na żywo pokazywano właśnie jak ekipa filmowa odważyła się wreszcie zbliżyć do dziwnego zjawiska, a obraz stał się wyraźniejszy i bardziej jednoznaczny. Nikt nie chciał tego komentować, ale to wyglądało na... prawdziwe. Ich skrzydła, na przykład. Miały co najmniej dwanaście stóp rozpiętości i każde pióro wyglądało, jakby płonęło. Ich gładkie wznoszenie i opadanie, niesamowity wdzięk i siła lotu – to było ponad możliwości współczesnej technologii. „Może ten obraz nie jest w rzeczywistości na żywo, fałszują go przed emisją,” zasugerował słabo Gabriel. „To wszystko pewnie jest po obróbce graficznej. Taka Wojna Światów dwudziestego piątego wieku.” Rozległy się szmery, świadczące o tym, że nikt w to nie uwierzył. Eliza patrzyła w milczeniu. Gdyby nie incydent na Moście Charlesa w Pradze parę miesięcy wcześniej, nie byłaby w stanie utrzymać w sobie sceptyzmu. Podobnie jak Gabriel próbowałaby wyjaśnić te sensacje w racjonalny, trzeźwy sposób. Jednak aktualne wydarzenia były potwierdzeniem, że nie zwariowała, twierdząc, że od upadku z mostu uratowały ją trzy anioły. Miała wrażenie, że od tego czasu upłynęły całe wieki, a mimo

to patrzyła teraz na zimne zastępy tych istot w ekranie telewizora. Mimowolnie pomyślała o swoim telefonie, który zostawiła w mieszkaniu, i wyobraziła sobie jakie nowe wiadomości pojawiają się na ekranie. I pomyślała o nadnaturalnej ciemnej mocy, która oplatał ją tej nocy, we śnie. Znowu poczuła zimne macki oplatające jej talię i pełznące w stronę stóp, a jej oddech przyspieszył. Czy to rzeczywiście były tylko koszmary senne? Skoro anioły okazały się prawdą, to może istniały również inne potwory, które się do tej pory ukrywały, czekając na odpowiedni moment, by wypełznąć na światlo dzienne i zalać świat niczym wulkaniczna lawa.

III Wybór umiejętności życiowych „Anioły! Anioły! Anioły!” To właśnie krzyczała Zuzana, wyskakując z furgonetki. „Zamek potworów” wyrósł przed nią: to było to miejsce w Maroku, gdzie armia rebeliantów z innego świata ukrywała się, by wskrzeszać swoich poległych. Błotna forteca z cuchnącymi dołami pełnymi węży i ogromnymi, nieludzkimi strażnikami. To z tych ruin uciekła z Mikiem w noc zmarłych. Niezauważenie. Na prośbę Karou. Bardzo wyraźną i przekonującą prośbę. Ponieważ... ich życia były w niebezpieczeństwie. A oni znowu tu wrócili, trąbiąc i złorzecząc. To nie było zgodne z instynktem przetrwania. Karou pojawiła się, gładko zlatując ze ściany, z gracją, niczym balerina w zerowej grawitacji. Zuzana była pod wrażeniem sposobu, w jaki jej przyjaciółka zeszła na dół, by ją powitać. „Anioły,” odetchnęła Zuzana, przekazując wieści. „Cholera, Karou. Na niebie. Setki. Setki. W normalnym świecie. To

przerażające. Bardzo.” Słowa wypływały z niej mechanicznie, ale nie słyszała sama siebie, wpatrując się w przyjaciółkę. Patrzyła i nie wierzyła własnym oczom. Co do cholery...? Trzask samochodowych drzwi, tupot stóp, i Mik znalazł się u jej boku, również wpatrując się w Karou. Nic nie mówił. Nikt nic nie mówił. Cisza wypełniła przestrzeń wokół nich jak bezgłośna bańka: Rozciągnęła się, ale nie wypełniła słowami. Karou... Połowa jej twarz była spuchnięta i fioletowa, pokryta strupami. Jej usta były spuchnięte, uszy zniekształcone. Co do reszty ciała, Zuzana nie potrafiła powiedzieć. Jej rękawy zasłaniały całe ręce, pięści splotła w dziwny, dziecięcy sposób. Zuzana delikatnie dotknęła jej policzka. Została brutalnie pobita, to było oczywiste. I tylko jedna istota mogła być za to odpowiedzialna. Biały Wilk. A to skurwysyn. Zuzanna poczuła, jak ogarnia ją furia. I wtedy go zobaczyła. Schodził swobodnie ze wzgórza, podążając w ich stronę, jak jeden z wielu chimer zaalarmowany ich głośnym przybyciem, a dłonie Zuzany mimowolnie zwinęły się w pięści. Postąpiła kilka kroków na przód, gotowa stanąć między Thiago i Karou, ale Mik złapał ją za ramię. „Co ty wyprawiasz?” wyszeptał, pociągając ją w swoją stronę. „Zwariowałaś? Przecież nie masz żądła ryjówko – skorpiona jak prawdziwa neek-neek.” Neek-neek – jej chimerze przezwisko, nadane jej przez żołnierza Virko. Było to nawiązanie do nieustraszonego, gniewnego ryjówko – skorpiona w Eretz, i choć Zuzanna nie chciała tego przyznać, to wiedziała, że Mik miał rację. Miała w sobie więcej złości niż ryjówko – skorpion, ale była co najwyżej pół-neek i ani trochę tak niebezpieczna, jakby sobie tego życzyła.

I zamierzam coś z tym zrobić, obiecała sobie po raz któryś. Um. Oczywiście, jeśli przeżyjemy. Ponieważ... cholera. Zastępy chimer wydawały jej się nieprzebrane, kiedy teraz widziała je schodzące ze wzgórza. Odwaga neek-neek Zuzany zaczęła powoli zanikać. Była wdzięczna za ramię Mika wokół jej talii – nie, żeby miała wątpliwości, że jego mistrzowska gra na skrzypcach obroni ją lepiej niż zrobiłaby to sama. „Zaczynam zastanawiać się nad naszymi wyborami umiejętności życiowych,” wyszeptała do niego. „Wiem. Czemu nie zostaliśmy samurajami?” „Jeszcze możemy nimi się stać,” odparła. „Wszystko w porządku,” powiedziała Karou, i właśnie wtedy podszedł do nich Wilk, otoczony przez wartowników. Ich spojrzenia skrzyżowały się, a Zuzanna wyprostowała się, starając się wyglądać groźnie. Zauważyła zadrapania na jego policzkach i jej furia rozgorzała na nowo. To były dowody na to, że to on zaatakował Karou. Chwila. Czy Karou powiedziała, „Wszystko w porządku?” Co było w porządku? Ale Zuzanna nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać. Była zbyt zajęta gapieniem się. Ponieważ zza pleców Karou, zauważyła punkt na niebie, który zbliżał się i przybierał znajomy, okazały kształt, to był... Akiva? A co on tu robił, do cholery? Kolejny serafin wyłonił się z przestrzeni koło niego. Wyglądał podobnie do tej dziewczyny, która była tak wkurzona na moście w Pradze. Teraz również wyglądała na rozzłoszczoną, tak w stylu podejdź-bliżej-a-cię-zabiję. Jej dłonie oplecione były na rękojeści miecza, a wzrok utkwiony w zgromadzone chimery. Akiva zaś patrzył tylko na Karou, która... nie wydawała się być zaskoczona jego widokiem.

Nikt z nich nie był. Zuzana próbowała zrozumieć tą sytuację. Dlaczego nie atakowali się nawzajem? Wydawało jej się, że właśnie to zwykle robią chimera z serafinem – a zwłaszcza ta chimera i ten serafin. Co tak właściwie zaszło w zamku potworów po ucieczce jej i Mika? Był tu obecny każdy chimerski żołnierz i choć niektórzy wydawali się być rozzłoszczeni widokiem serafinów, żaden z nich nie zachowywał się wrogo. Dojrzała jedynie złośliwość w niektórych nieruchomych spojrzeniach bestii. Z tymi sami żołnierzami kiedyś siedziała na ziemi i śmiała się; tańczyła dla nich swój kukiełkowy taniec, żartowała z nich i była tematem żartów. Lubiła ich. A przynajmniej większość z nich. Ale w tej chwili przerażali ją wszyscy bez wyjątku swoją nieruchomą postawą, gotowi, by zaatakować anioły na dany sygnał. Oczy wszystkich wlepione były w Thiago, jakby oczekiwali na rozkaz, który musiał paść. Ale nie padł. Zuzanna uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech, dopiero kiedy zakręciło jej się w głowie. Cicho wypuściła powietrze z płuc. W tłumie zauważyła Issę i posłała jej bardzo jasne zapytanie ruchem brwi Co do cholery?. Odpowiedź Issy była mniej oczywista. Za krótki uśmiechem, który miał dodawać otuchy, kryła się niepewność i czujność. Co się dzieje? Karou powiedziała ze smutkiem coś cicho do Akivy – w języku chimer, oczywiście. A niech to. Co powiedziała? Akiva jej odpowiedział, również po chimerzemu, zanim skierował swoje następne słowa do Białego Wilka. Może dlatego, że nie rozumiała ich języka i musiała wyciągać wnioski z mimiki ich twarzy i może też dlatego, że widziała ich wcześniej razem i wiedziała, jak się wtedy zachowują, ale Zuzanna zrozumiała wiele: W jakiś sposób, w tym tłumie

chimerskich żołnierzy, z Thiago stojącym obok nich, ta chwila należała do Akivy i Karou. Choć oboje zachowywali stoicki spokój, twarze mieli jak z kamienia i stali w odległości dziesięciu stóp od siebie, nawet na siebie nie patrząc, Zuzanna była pod wrażeniem magnetycznego przyciągania, które się między nimi wyczuwało. Które było niemal namacalne, dopóki ktoś go nie przerwał. IV Początek Dwa słowa, dwa życia. Aż do tej pory. Karou dokonała wyboru. „Jestem chimerą,” powiedziała do Akivy. Czy rzeczywiście tylko kilka godzin minęło, od kiedy „uciekł” z fortecy ze swoją siostrą, by odlecieć i spalić portal Samarkand? Mieli powrócić i spalić również ten, by oddzielić Ziemię i Eretz od siebie na zawsze. Czy w ogóle zastanawiał się, jaki świat ona wybierze? Tak jakby miała jakiś wybór. „Moje życie jest tam,” powinna była powiedzieć. Ale tak nie było. Otoczona przez stworzenia, z którymi się utożsamiała, i które bez zastanowienia okrzyknęły ją kochanicą anioła, Karou wiedziała, że to nie było takie życie, jakie czekało ją w Eretz, ale wypełnione służbą i

tajemnicami, czekało na nią wyczerpanie i głód. Strach. Odosobnienie. Możliwe, że śmierć. Z pewnością ból. A teraz? „Możemy razem z nimi walczyć,” powiedział Akiva. „Ja także mam armię.” Karou stała jak wrośnięta w ziemię, ledwo oddychając. Akiva przybył zbyt późno. Armia serafinów została właśnie wypchnięta przez portal – bezwzględne Dominium Jaela, elitarny legion Cesarstwa – i o to była niepojęta oferta Akivy dla swojego wroga, która zaskoczyła wszystkich, łącznie z jego siostrą. Walczyć z nimi razem? Karou zobaczyła jak Liraz spogląda na niego nieufnie. Pasowało to do jej własnej reakcji, ponieważ jedna rzecz była pewna: Oferta Akivy była zbyt nagła, niewyjaśniona, by Thiago miał się na nią kiedykolwiek zgodzić. Biały Wilk musiałby umrzeć tysiąc razy zanim zgodziłby się na współpracę z aniołami. Świat dookoła niego musiałby zniszczeć. Musiałby zobaczyć koniec wszystkiego. Musiałby być końcem wszystkiego zanim przystałby na taką propozycję. Karou była równie zdziwiona jak reszta – choć z innych powodów – gdy Thiago... skinął głową. Syk zdumienia, który wydali Lisseth lub Nisk, oboje z plemienia Naja, i odgłos spadających kamyków ze wzgórza, potrąconych przez bijące ogony, były jedynymi dźwiękami, które wydali żołnierze. Karou słyszała krew