Adrian Tchaikovsky
Klęska Ważki
Dragonfly Falling
Druga część cyklu Cienie Pojętnych
Przełożył Andrzej Sawicki
Aleksowi
Podziękowania
Ogromnie dziękuję wszystkim, którzy podobnie jak Simon dodawali mi w minionym roku
otuchy: Peterowi i pracownikom Macmillana; Alowi, Andy'emu, Emmy-Lou i Paulowi;
członkom grupy pisarskiej Deadliners oraz ludziom z Maelstrom i Curious Pastimes.
Glosariusz:
Stenwold Maker – żukowiec, szef siatki szpiegowskiej i polityk
Cheerwell Che Maker – wychowanka i bratanica Stenwolda
Tisamon – modliszowiec, mistrz szermierki
Tynisa – córka Tisamona z mieszanej krwi, wychowanka Stenwolda
Salma (książę Salme Dien) – arystokrata z rasy ważek, agent Stenwolda
Totho – żukowiec półkrwi, mechanik i wynalazca, agent Stenwolda
Achaeos – mag z rasy ciemców
Scuto – ciemiec, wynalazca i bliski współpracownik Stenwolda w jego siatce
Sperra – kobieta z rasy muszców, agentka Scuta
Balkus – mrowiec, agent Scuta, renegat z Sarnu
Thalryk – osowieć, major tajnej służby Rekefu
Ulther – osowieć, gubernator Myny zabity przez Thalryka
Reiner – osowieć, generał Rekefu
te Berro – muszec, porucznik Rekefu
Scylla – pajęczyca, znawczyni magii szpiegująca dla Rekefu
Lineo Thadspar – żukowiec, mówca Zgromadzenia Kolegium
Kymon z Kesu – mrowiec, mistrz oręża z Kolegium
Hokiak – skorpioniec, ważna figura czarnego rynku w Mynie
Skrill – kobieta mieszaniec, zwiadowca w siatce Stenwolda
Spętany Smutek – tancerka z rasy motyli
Miejsca potyczek
Asta – obóz wojskowy osowców, wysunięty przyczółek dla natarcia na Niziny
Kolegium – miasto żukowców, siedziba Wielkiego Kolegium
Wspólnota – państwo ważek w północnej części Nizin częściowo podbite przez
Imperium
Darakyon – puszcza, pierwotnie ostoja modliszowców, obecnie miejsce nawiedzone i
unikane przez wszystkich
Helleron – miasto żukowców, główny ośrodek przemysłowy Nizin
Myna – miasto wojowniczych mrówców podbite przez Imperium Os
Sarn – miasto-państwo mrówców sprzymierzone z Kolegium
Ziemie Pająków – miasta pająkowców na południe od Nizin, uważane za zasobne i
niezmierzone
Tark – miasto-państwo mrówców we wschodniej części Nizin
Tharn – siedlisko ciemców niedaleko Helleronu
Vek – miasto-państwo mrówców wrogie Kolegium
Organizacje
Arcanum – tajna służba ciemców
Zgromadzenie – obieralny organ władzy w Kolegium obradujący w Amphiophosie
lenna – rywalizujące ze sobą gangi w Helleronie
Wielkie Kolegium – kulturalny i naukowy ośrodek Nizin działający w Kolegium
Forum Biegłości – stowarzyszenie Kolegium i miejsce ćwiczebnych potyczek szermierzy
Rekef – tajna służba Imperium Os
Od wielu lat Imperium Os prowadziło politykę ekspansji, podbijając i niewoląc sąsiednie
kraje. Zakończywszy wojnę dwunastoletnią ze Wspólnotą ważek, zwróciło swoje oczy na
podzielone Niziny.
Stenwold Maker jako jedyny zrozumiał prawdziwe zamiary władców Imperium, gdy
osowce zajęły odległą Mynę. Od tego czasu wysyłał tajnych agentów, by śledzili czynione przez
nieprzyjaciół postępy w podbojach. Do jego agentów należą jego bratanica Cheerwell,
wychowanka Tynisa, egzotyczny arystokrata książę Salma, skromny rzemieślnik i wynalazca
Totho... oraz budzący we wszystkich strach wojownik modliszowiec, Tisamon.
Czy zdołają oni obudzić uśpioną czujność mieszkańców Nizin, zanim będzie za późno?
Jeden
Ten ranek był dlań pozbawiony radości, jak zresztą wszystkie inne poranki. Wstał z
jedwabnej pościeli, odrzucił koc z pszczelej wełny i poczuł nieznośny chłód, znikający z tych
komnat jedynie podczas miesiąca, może dwu w samym środku lata.
Jak tysiąc razy wcześniej zaczął się zastanawiać, czy mógłby się przyzwyczaić do
jakiegokolwiek innego miejsca, chociaż wiedział, że nie. Oznaczałoby to bowiem w pewnym
sensie brak lojalności. Stał się więźniem własnego wizerunku. Poza tym te komnaty miały i
dobre strony. Nie było w nich na przykład żadnych okien. Słońce wpadało jedynie przez świetliki
w sklepieniu – trzy tuziny szczelin zbyt wąskich, żeby przecisnął się przez nie nawet muszec
skrytobójca. Powiedziano mu, że takie oświetlenie, złożone z części, daje piękny efekt.
Jakkolwiek dostrzegał piękno w paru rzeczach, architektura nie należała do nich z całą
pewnością.
Jego lud od zawsze wznosił takie zikkuraty dla przywódców, ale budowle te, których
najdoskonalszym przykładem jest wielki pałac Capitas, już się przeżyły. Północne plemiona,
niezmuszone jeszcze do pogodzenia się z postępem, nadal wznosiły takie tarasowe wieże na
szczytach ufortyfikowanych wzgórz. Ich wygląd – poza skalą – niewiele się zmienił, więc on,
który powinien oczekiwać, że wszystko nagnie się do jego woli, był zamknięty w tej
groteskowej, zbyt wielkiej budowli, nierozgrzewającej się nigdy w swoim sercu, niczym w
grobowcu.
Wdział togę oblamowaną futrem trzystu ciem. Wiedział, że za drzwiami stoją chroniący
go wartownicy, ale czasami miał wrażenie, że w istocie są to jego więzienni dozorcy, a zadaniem
sług, którzy właśnie weszli do jego komnaty, jest poddanie go torturom. Oczywiście mógłby
jednym słowem posłać ich wszystkich w objęcia śmierci i nie potrzebował do tego żadnego
powodu, ale zabawiał się już tak w przeszłości i nie znalazł w tym prawdziwej uciechy. Czemuż
miałby zabijać tych mizeraków, skoro zawsze pojawiali się nowi? Nieskończenie liczny legion
sprowadzany ze świata bez końca. Cóż za przygnębiająca perspektywa: człowiek mógłby po
szyję brodzić we krwi sług, a nadal znajdowaliby się ludzie gotowi mu służyć – liczniejsi niż
pyłki kurzu tańczące w smugach światła padającego z góry.
Jego ojciec nie znajdował żadnej radości w należącej doń władzy. Gnał przez życie, nie
zatrzymując się nawet, by cokolwiek przemyśleć. Jeżeli wierzyć historiom krążącym o nim,
urodził się z mieczem w dłoni, a przeznaczenie wieńczyło jego czoło niewidzialną koroną.
Człowiek w futrzanym płaszczu wiedział, jak to jest. To jak imadło ściskające głowę,
niepozwalające nigdy na odpoczynek czy wytchnienie.
Ojciec umarł osiem lat temu. Nie od ostrza skrytobójcy, trucizny czy rany odniesionej w
bitwie. Po prostu nagle się rozchorował, a po dziesięciu dniach stanął jak zegar i żaden lekarz czy
mistrz od mechaniki nie zdołałby go ponownie nakręcić. Ojciec umarł, a w ciągu dziesięciu dni
przed i dziesięciu dni po jego śmierci zginęły także wszystkie jego dzieci, z wyjątkiem dwóch,
oraz bratankowie i siostrzeńcy – z wyjątkiem jednego. Umierali w publicznych egzekucjach lub
w skrytobójstwach, z określonego powodu albo bez niego. Ważne było tylko, aby sukcesja, jego
sukcesja, stała się bezdyskusyjna. Był najstarszym z synów, ale wiedział, że prawa dziedziczenia
milkną tam, gdzie działają wielkie ambicje. Oszczędził jedynie najmłodszą z sióstr. Miała wtedy
osiem lat i coś w nim drgnęło, gdy podsunięto mu do podpisu wyrok posyłający ją na śmierć.
Teraz miała lat szesnaście i zawsze patrzyła nań z łagodnym uwielbieniem poddanej, choć bał się
myśli skrywanych pod tym spojrzeniem. Ów lęk był tak silny, że budził się zlany potem, nawet
wówczas, gdy widział ten wzrok tylko w swoich snach.
Rozkaz jej usunięcia wciąż leżał przed nim niepodpisany; ale rzecz dokona się, gdy tylko
sam doczeka się syna. Choć nie przyniesie mu to żadnej satysfakcji, podobnie jak rodzicielstwo.
Rozumiał teraz swojego ojca, z którego cienia starał się wyrosnąć. Jakże mu zazdroszczono! Jak
generałowie, dworacy i doradcy klęli na swój los, uważając, że to oni powinni zasiadać na jego
miejscu. Nie mogli jednak wiedzieć, iż z perspektywy tronu cała piramida państwa opierała się
na wierzchołku i wyłącznie na nim spoczywał ogromny ciężar jej rozległej podstawy. Składały
się na nią niezliczone rzesze niewolników, poddanych i wszystkich ambitnych generałów. Ojciec
reprezentował ich nadzieje i inspiracje, bo obciążali go swoimi oczekiwaniami.
Słudzy, którzy przyszli go umyć i ubrać, byli wszyscy czystej krwi. W sercu państwa
opartego na niewolnictwie jedynie bardzo nieliczni niewolnicy mieli wstęp do pałacu, bo
któremu z nich można było zaufać? Zresztą nawet najmniej znaczące prace uważano za zaszczyt,
gdy wykonywano je dla niego. Pośród niewolników istniała tylko garstka doradców, mędrców,
rzemieślników i innych, których umiejętności kwalifikowały ponad niski stan, przynależny ich
krwi. Ci, mimo że pozbawieni wolności, żyli jak książęta – dopóki pozostawali przydatni.
A tak, doradcy. Miał z nimi porozmawiać, ale przedtem musiał się zająć sprawami
państwowymi. Odziany, jak przystało jego urzędowi, z czołem ozdobionym koroną ze złota i
hebanu Jego Imperatorska Wysokość Alvdan II, Pan Imperium, przygotował się do wspięcia na
tron. Imperator miał wielu doradców i co dziesięć dni spotykał się ze wszystkimi. Była to dla
nich szansa, aby mówić o dowolnej sprawie, która miała służyć jak najlepiej jemu samemu bądź
jego Imperium. Zwyczaj ten – nieodłączny element pełnego zgiełku i pospiesznego życia, które
w końcu wpędziło go do grobu, czyniąc zeń nie pana Imperium, ale największego z jego
niewolników – pielęgnował jego ojciec i Alvdan z przyjemnością by się go pozbył, gdyby dla
pełniącego urząd imperatora nie był to taki sam obowiązek jak zasiadanie na tronie.
Spotkania z pojedynczymi doradcami stanowiły temat odrębny. Co dziesięć dni mógł
spoglądać na nowe twarze – część z nich usuwały jego własne rozkazy, część rozporządzenia
jego lojalnych ludzi z Rekefu. Zresztą wielu z tych doradców również było członkami Rekefu, co
– jak z zadowoleniem stwierdzał – nie chroniło ich przed niełaską jego lub jego podwładnych.
Niektórzy zaś byli niewolnikami, co wynikało z kolejnej tradycji pielęgnowanej w Imperium –
jak najlepszego wykorzystywania zgromadzonych zasobów. Uczonych z podbitych terenów
często ściągano do Capitas wyłącznie ze względu na ich wiedzę i albo urządzali się tu tak dobrze,
że żyli nawet lepiej niż ludzie wolni, albo zawodzili i usuwano ich w niebyt. Zawsze można było
zastąpić ich kolejnymi.
Rada imperatorska składała się więc z przedstawicieli najrozmaitszych ras: stonożców o
długich posępnych twarzach, będących uosobieniem rozsądku i rozwagi, czy żukowców –
rzemieślników i kupców. Zasiadały w niej również postaci dość osobliwe, jak pajęczak z
dalekiego południa i mlecznooki ciemiec, oraz oczywiście miejscowi: osowce z Rekefu,
wojskowi, dyplomaci, faktorzy z Konsorcjum, członkowie wysokich i wpływowych rodzin, a
nawet poszukiwacze przygód i awanturnicy. Nie musieli zresztą podsuwać mu żadnych rad. A
nawet lepiej dla nich było, jeżeli z nich nie korzystał.
Jego wstępowaniu do sali narad towarzyszyło otwieranie drzwi przez służbę i zmiatanie
przed nim posadzki przez pachołków. W końcu zdjęto mu zewnętrzną szatę i koronę. Gdy tylko
usiadł, podano wino i słodycze, których wcześniej spróbowali mniej widoczni słudzy.
Doradcy usiedli na niskich krzesłach, ustawionych łagodnym łukiem po obu jego
stronach. Sens tego był taki: imperator powinien patrzeć wprost przed siebie i słuchać tylko
dźwięczących w powietrzu słów mądrości, nie przejmując się tożsamością ich autora. Pomysł
ten, doskonały w teorii, nie sprawdzał się jednak w praktyce, ponieważ władca miał dostatecznie
dobry słuch, by zidentyfikować mówiącego po jednym słowie, a doradcy nabawiali się bólu
karku, rozglądając się pilnie, by stwierdzić, który z nich przemawia.
Mógłby to zmienić. W końcu piastował godność imperatora. Mógłby im kazać usiąść
wokół stołu, jak żołnierze po służbie zasiadają w szulerniach, albo klęczeć przed nim niczym
petenci lub – gdyby tak mu się spodobało – zwisać na linach ze sklepienia. I chociaż nie było
dnia, by jakiś szczegół imperialnej biurokracji nie dawał mu się we znaki jak cierń wbity w stopę,
to zawsze znajdował powód, żeby nie wpychać dłoni w tę machinę. Popsułoby to morale
podwładnych. Poza tym wszystko działało. No i dlaczego inni tego nie zrobili?
Ale w koszmarach sennych słyszał echa prawdziwej przyczyny swojej powściągliwości.
Ponieważ każdą wprowadzoną zmianę, każdą gałązkę odrąbaną przez niego z drzewa tradycji
wszyscy niewątpliwie skwitowaliby pomrukiem: „Nie jest taki, jaki był jego ojciec".
Spłodził legion krótko żyjących bękartów i żadnego syna czystej krwi. Powodem było
brzemię imperialnego dziedzictwa, którego nie chciał przekazywać żadnemu ze swoich dzieci.
Ale taka sytuacja budziła coraz większy niepokój z każdym rokiem. Dziedzictwo tronu było
problemem, o którym zabronił mówić swoim doradcom, czuł jednak jego ciężar.
Zebrani poruszyli się niespokojnie na krzesłach, czekając na jego gest pozwolenia.
Wykonał go i bez większego zainteresowania wysłuchał kilku mało istotnych relacji. Klęska
głodu na wschodzie Imperium. Może należałoby tam posłać kilku agronomów, by nauczyli
dzikusów nowoczesnych metod uprawy roli? Leniwe skinienie dłonią asystentowi. Propozycja
urządzenia igrzysk w celu uczczenia pierwszego zwycięstwa na Nizinach, gdziekolwiek zostanie
ono osiągnięte. Zareagował sprzeciwem, uznając, że jeszcze za wcześnie na to. Kolejną sprawę
przedłożył Gjegevey, stonożec o smutnej twarzy, którego rady cechowały się taką mądrością i
przenikliwością, że służył ojcu Alvdana przez ostatnie dziewięć lat jego panowania i przetrwał
czystki towarzyszące koronacji.
– Może powinniśmy być ostrożniejsi w swoich planach inwazji – odezwał się miękkim
głosem. Był typowym przedstawicielem swej dziwacznej rasy: o głowę wyższy od przeciętnego
człowieka, z szarą skórą znaczoną jasnymi pasmami ciągnącymi się od brwi aż na plecy. Stare
oczy ginęły w siatce zmarszczek. – Mieszkańcy Nizin wiedzą dużo o... mmm... mechanice,
filozofii... mmm... i logistyce... Moglibyśmy nauczyć się od nich wiele, traktując ich... łagodnie...
Alvdan poprawił się na krześle i debata potoczyła się dalej. Wysłuchał argumentów
wojskowych podkreślających ryzyko powolnego pochodu, przedstawicieli Rekefu rozwodzących
się nad niemożnością ufania obcokrajowcom i kupców z Konsorcjum nalegających na szybki
podbój, gdyż pragnęli klęski konkurentów. Oczywiście wszyscy w planach Imperium szukali
korzyści dla siebie, co jednak niekoniecznie było złe dla Imperium. Podniósł w końcu dłoń i
zgromadzeni umilkli.
– Zaufajmy naszym generałom – odezwał się i to zakończyło dyskusję.
Następny mówca, zanim otworzył usta, odczekał dość długą chwilę, żeby dać Alvdanowi
szansę przygotowania się na to, co miał usłyszeć.
– Wasza Imperatorska Mość – zaczął ostrożnie generał Maxin, którego jedno
zmarszczenie brwi wprawiało w drżenie cały Rekef. – Pozostaje kwestia waszej siostry...
– Doprawdy? – zapytał imperator, a na jego ustach wykwitł skąpy uśmiech, który
wszystkim uczestnikom rady mroził krew w żyłach.
– Niektórzy zechcą...
– Wiemy, generale. Nasza droga siostra ma swoich zwolenników, ale to wcale nie
oznacza, że pragnie ich mieć. Osadziliby ją na moim tronie, ponieważ uważają, że by ich za to
pokochała. Trzeba więc ją oddać śmierci jak pozostałych. Czy zamierzasz teraz poprowadzić
dyskusję w kierunku miłosierdzia w imperialnej polityce, czy też jego braku?
Nie usłyszał odpowiedzi, ale kątem oka dostrzegł, że Maxin kręci głową.
– Pamiętasz może generała Scarada? – ciągnął imperator. – Był on chyba ostatnim
człowiekiem, który doradzałby nam miłosierdzie. Utrzymywał, że to niemądra cecha u władców.
– Owszem, Wasza Imperatorska Mość!
– Zechciej nam przypomnieć generale, cośmy mu odpowiedzieli?
– Wasza Imperialna Wysokość się z nim zgodził, pochwalił jego filozofię, a potem skazał
go na śmierć – odparł Maxin pozbawionym emocji głosem.
– Masz wspaniałą pamięć, generale. A teraz prosimy, mów dalej.
– Zasugerowano mi alternatywne rozwiązanie kwestii siostry Waszej Wysokości – odparł
Maxin, starannie dobierając słowa. – Oczywiste jest, że nie można jej wydać za mąż, nie jest też
w wieku odpowiednim do objęcia jakiegoś urzędu, może więc znalazłaby spokój ducha w jakiejś
zamkniętej społeczności? Na przykład w jakimś zakonie, którego członkowie uprawiają filozofię
i nie żywią ambicji politycznych.
Alvdan zamknął oczy, usiłując wyobrazić ją sobie w szatach sióstr miłosierdzia czy
innego podobnego zgromadzenia stukniętych wiedźm.
– Zapamiętamy i rozważymy twoją sugestię, generale – powiedział tylko, choć uznał, że
była zabawna na swój sposób.
Owszem, miłe, spokojne życie poświęcone kontemplacji. Czy można było sobie
wyobrazić lepszy sposób na doprowadzenie siostrzyczki do szaleństwa?
Gdy skończył, a doradcy nie mieli mu już nic do powiedzenia, słudzy powtórzyli cały
ceremonialny korowód, tylko w odwrotnej kolejności. Wstał i członkowie rady zaczęli powoli
opuszczać komnatę. Pozostał w niej jedynie Maxin, który nieco zwlekał z poprawianiem rapci u
pasa.
– Generale, z twojego zachowania wnioskujemy, że chcesz z nami porozmawiać na
osobności?
– Jeżeli Wasza Wysokość pozwoli, proponuję małą dywersję.
– Czyżby Rekef zajął się rozrywką?
– Wasza Wysokość, w ręce moich agentów wpadł niezwykle interesujący człowiek i
pomyślałem, że Wasza Wysokość zechciałby go może zobaczyć. To oczywiście niewolnik, a
nawet gorzej, niezdolny jest bowiem do wykonywania jakiejkolwiek pożytecznej pracy. Ale z
jego ust padają niezwykłe słowa. Wasza Imperialna Wysokość już może nie mieć nigdy drugiej
szansy na tak pouczające doświadczenie.
Alvdan spojrzał na Maxina i dostrzegł w twarzy tego krępego starego żołnierza ślad
uśmiechu. Maxin nie należał do doradców ostatniego imperatora, a po koronacji Alvdana
kierował grupami skrytobójców i zadbał o to, by następnego ranka wśród krewniaków następcy
tronu nie było sprzeciwów. Nie należał też do ludzi lubiących żartować.
– No, generale, zaintrygowałeś nas. Prowadź do tego człowieka.
Lot przebiegał niczym gorączkowy sen, koszmarny, niesłychany.
Thalryk przybył do Asty, spodziewając się, że zostanie ukarany. Ponieważ zawiódł
Imperium, oczekiwał widoku przełożonych z Rekefu, widoku ponurej twarzy pułkownika
Latvoca albo nawet pociągłej gęby generała Reinera. Jego zadaniem było zdobyć Dumę,
hellerońską lokomotywę. Miał to być punkt zwrotny w inwazji przeciwko Kolegium, który
unicestwiłby w zarodku wszelkie marzenia o zjednoczeniu Nizin. Zamiast tego pozwolił, żeby
zbieranina mieszańców pod wodzą Stenwolda Makera zniszczyła maszynę i zdołała jakoś zrzucić
na osowców cień podejrzeń o jej wysadzenie w powietrze.
Było to nieco niedogodne dla Imperium – to, co można było wtedy zająć ukradkiem, teraz
trzeba będzie zdobywać siłą – i stało się wielką plamą w aktach kapitana imperialnej armii
Thalryka, będącego jednocześnie majorem w Wydziale Spraw Zewnętrznych Rekefu.
W Aście jednak nie czekał na niego żaden wojenny trybunał. Wyglądało na to, że
kampania przeciwko Nizinom już ruszyła i przydatne w niej było nawet takie wyszczerbione
ostrze jak on. Zameldować się na Pasażerze Chmur – usłyszał. Kolejne rozkazy w drodze.
Pasażer był dziełem szaleńca. Żaden rzemieślnik osowców nie przyłożył ręki do jego
powstania. Jakiś wolnomyśliciel, technik spośród Pomocniczych, stworzył projekt i zadał mu ból
istnienia.
Polot nie posiadał szkieletu, co najwyżej bardzo niewielki. Zamiast tego miał
wzmocnioną drewnianą ramę i rusztowanie z prętów, tworzące coś w rodzaju klatki.
Wyposażony był w silnik sprężynowy, w którym pedałowało zaciekle dwu mężczyzn oraz w
krótkie skrzydła z bliźniaczymi wirnikami płatowymi. Thalryk wsiadł na pokład razem z pilotem
technikiem i należącym do muszców agentem Rekefu, porucznikiem te Berro, który miał go
wprowadzić w sprawę. Zaraz potem Pasażer wystartował. Krucha drewniana rama zadrżała i
bliźniacze wirniki uniosły konstrukcję w powietrze. Polot wzbijał się coraz wyżej i wyżej po
ciasnej spirali, aż popłynęli przez chmury i ponad nimi. Wówczas pilot uwolnił pręty po obu
stronach, rozwijając wielkie szare skrzydła, które podchwyciły wiatr, a maszyna, wyglądająca na
idiotyczną pomyłkę jakiegoś początkującego konstruktora, nagle popłynęła szybko ku zachodowi
ponad światem rozciągającym się w dole. Wznieśli się tak wysoko, że można było pomyśleć, iż
w końcu sięgną gwiazd.
W górze zrobiło się naprawdę zimno. Thalryk owinął się czterema futrzanymi opończami
podszytymi wełną, ale ostrza chłodu przenikające otwartą konstrukcję przedarły się przez nie i
otuliły go powłoką szronu, zamieniając oddech w obłoczki pary porywanej przez wiatr.
Mieli dotrzeć do Kolegium szybciej niż jakikolwiek posłaniec, połykając wszelką
przewagę, jaką Stenwold mógł osiągnąć. Tak więc, pomimo zwłoki Thalryka w Aście,
pozostawało zagadką, kto przybędzie na miejsce pierwszy. Poruszali się bardzo wysoko po
lodowatym dachu nieba, że żaden latający zwiadowca nie zdołałby ich wyśledzić. Nawet przez
teleskop trudno byłoby dostrzec błysk srebrzystych skrzydeł na tle błękitnego sklepienia. I choć
zimno i napór wiatru dawały mu się okropnie we znaki, Thalryk pochylił się ku te Berro, aby
usłyszeć dalsze instrukcje.
– Jest pan szczęściarzem, majorze! – przekrzykiwał muszec gwizd wiatru. – Rekef nie
może sobie pozwolić na utratę operacyjnego agenta z pańskim doświadczeniem w zwyczajnym
procesie. Dla takich jak pan wszędzie na Nizinach znajdzie się praca. Dostał pan drugą szansę i
niech jej pan nie zaprzepaści!
Thalryk i te Berro pracowali już ze sobą wcześniej i nauczyli się nawzajem szanować.
– Przerzucimy pana w pobliże Kolegium – ciągnął te Berro. – Dalej musi pan radzić sobie
sam. Proszę się spotkać ze swoimi agentami. Nie możemy dopuścić do zjednoczenia się Nizin.
Opracowano dwa plany. Pierwszy powinien być szybszy od drugiego, ale jeżeli się uda, niech
pan uruchomi oba. I nawet jeśli zrealizuje pan jeden, drugi przyspieszy i skróci wojenny wysiłek.
I te Berro przedstawił mu oba plany. Pierwszy okazał się zbiorem rutynowych działań w
takiej sytuacji, ale drugi był tak przemyślny, że Thalryka poraził jego rozmach.
– Da się zrobić – zapewnił muszca, a Pasażer szybko i niepostrzeżenie pomykał już nad
Nizinami przepływającymi daleko w dole.
Dotarł do Kolegium bez żadnych problemów. Wkroczył do miasta podczas sennych
godzin południowych, kiedy ci, którzy mogą, oddają się drzemce. Kolegium otaczały białe mury,
ale jego bramy od dwudziestu lat stały otworem. Zamknięto je tylko raz, gdy mrówce z Veku
ujawniły zakusy przejęcia miasta żuków dla siebie. W bramie tkwił jeden wartownik, stary
żukowiec, który ucinał sobie drzemkę. Kolegium nie miało interesu w trzymaniu ludzi za
murami. Gdyby było inaczej, być może nie musiałby go wówczas niszczyć.
Podczas ostatniego pobytu w mieście Thalryk miał zaledwie dwa dni na załatwienie
interesów, potem musiał wsiąść na pokład polotu i dogonić Stenwolda lecącego Bezkresnym
Niebem. To wspomnienie sprawiło, że spróbować odszukać wzrokiem pole startowe i sprawdzić,
czy wielki sterowiec na nim cumuje. Widok zasłaniały mu jednak wysokie ściany budynków, z
których większość w Kolegium była dwupiętrowa; biedacy zaś gnieździli się nawet w trzy – lub
czteropiętrowych. Wiedział, że Imperium może nauczyć się wiele od tutejszych mieszkańców.
Biedacy w Kolegium klęli na swój los i zazdrościli bogatszym od siebie, ale nigdy nie widzieli,
jak żyją nędzarze w Helleronie, ubodzy w Imperium albo jego niezliczeni niewolnicy.
Czy po unicestwieniu Kolegium zdołamy kiedykolwiek odzyskać to, co pochłoną
płomienie? Nie chodziło mu tylko o sekrety spisane w niezliczonych księgach przechowywanych
w Kolegialnej Bibliotece. Myślał o sposobie życia, który był dobry. Imperium powinno
przyswoić go sobie, podobnie jak wszystko, co dobre. Jego obywatele winni skorzystać z wiedzy
mężczyzn i kobiet, którzy zbudowali to miejsce.
Ale drugi plan przekazany mu przez te Berro miał położyć kres temu wszystkiemu, a on
musiał wykonać rozkazy.
Kiełkujące w nim od jakiegoś czasu ziarno niezadowolenia przypomniało o sobie
znajomym skurczem, ale zdołał się opanować. Jeżeli Imperium tego chciało, to tak się stanie. Był
lojalny wobec Imperium.
Zatrzymał się nagle w miejscu, pchnięty na ścianę przez dwóch mężczyzn ciągnących
jakąś skrzynię. Obficie go przy tym sklęli. Cóż za herezja! Lepiej ukryć ją na dnie duszy. Sam
pomysł, że lojalność wobec Imperium, w imię jego lepszej przyszłości, nie jest tym samym co
lojalność wobec zarządzeń imperatora czy planów Rekefu... cóż... mógł szybko zaprowadzić
człowieka na stół przesłuchań. Udało mu się uniknąć zasłużonej nagany za porażkę w Helleronie
i nie zamierzał pozwalać sobie teraz na takie myśli; oznaczałoby to wprost dopraszanie się o
kłopoty.
Ale herezja zakorzeniła się w najgłębszych zakamarkach jego umysłu i czekała na kolejną
chwilę nieuwagi.
Agenci Rekefu oczywiście bywali w Kolegium już przed nim. Podczas, gdy Wydział
Wewnętrzny oczyszczał podległe krainy z przejawów nielojalności, Zewnętrzny rozsiewał
szpiegów i informatorów po miastach Nizin. Podczas swego ostatniego pobytu tutaj Thalryk
nawiązał z nimi kontakt, ale sama siatka działała w Kolegium już od czterech lat. Rozesłał po
całym mieście muszców z niewinnymi liścikami, w których słowa szyfru pływały jak krople
trucizny w winie. Mężczyźni i kobiety, których Rekef tu osadził i zwerbował, prowadzili na co
dzień normalne życie zwyczajnych obywateli. Teraz miało się to skończyć. Wzywał ich do
siebie.
Spotkał się z nimi w mizernej tawernie położonej na tyle blisko doków, że przez okna
mogli słyszeć skrzypienie takielunku. Jej bywalcy szybko zapominali o tym, kto z kim spotykał
się tutaj i jakie przy tej okazji załatwiał interesy – co też miało swoją dobrą stronę. Agenci
Rekefu stanowili osobliwy kwartet.
Najstarszy był porucznik Graf, osowieć czystej krwi, handlujący bronią. Thalryk zwrócił
się do niego, gdy potrzebował dwu skrytobójców, którzy mieli dopaść Stenwolda w jego domu.
Kontaktował ze sobą wojowników i ewentualnych patronów, co pozwoliło Thalrykowi na niemal
natychmiastowe uruchomienie operacji. Graf był chudzielcem o twarzy oszpeconej blizną
ciągnącą się od czoła do podbródka. Major wiedział, że porucznik dorobił się jej w Bractwie
Oręża. Oko przecięte tą blizną zastąpiła ciemna szklana gałka.
Pozostali nie należeli do Rekefu, byli zwykłymi agentami. Muszec Hofi zajmował się
goleniem bogatych i strzyżeniem wpływowych obywateli Kolegium. Pajęczyca Arianna
studiowała tutaj, a mieszaniec Scadran, tragarz w dokach, zbierał plotki napływające do portu ze
wszystkich stron świata. W jego żyłach płynęła krew osowców, żukowców i mrówców, a rysy
twarzy zdradzały najgorsze wady tych ras. Był jednak rosły i miał doświadczenie w ulicznych
bitkach. Ostatecznie i on mógł się przydać.
Zebrał ich przy stole w rogu, na tyle daleko, by inni klienci nie mogli podsłuchać ich
cichej rozmowy. Wszyscy odziali się skromnie, mieli przy sobie broń i patrzyli nań z
oczekiwaniem w oczach. Gdyby postanowił posłać ich tej nocy na akcję, byliby gotowi do
działania.
– Opowiedzcie mi o Stenwoldzie Makerze – zażądał.
Porucznik Graf popatrzył na pozostałych, a potem powiedział:
– Przybył do miasta przed panem, sir. I przyprowadził sporą garść zwolenników.
– Czy był wśród nich modliszowiec? – zapytał Thalryk i myślami wrócił do nocnej
potyczki w hellerońskiej maszynowni, kiedy to zniszczono Dumę. Był tam jakiś
modliszkopodobny, zatopiony we krwi mordu na każdym, kto zwrócił się przeciwko niemu,
dopóki Thalryk nie spalił go żądłem. W raportach Scyli nosił miano Tisamona, jego córką była
Tynisa. Tynisa, która niemal wykończyła Thalryka, kiedy ten postanowił załatwić modliszowca.
W głębi serca pragnął, by Tisamon zginął od rany, ale odpowiedź Grafa wcale go nie zaskoczyła:
– Owszem, sir. Nazywa się Tisamon. Podobno przed wielu laty, w tym samym czasie co
Maker, był studentem Kolegium. I już wtedy cieszył się złą reputacją.
– Niewątpliwie dobrze zasłużoną – skwitował Thalryk. – Wykonali jakieś posunięcia?
– Maker wprowadza ludzi w sprawę. Zażądał zgody na wygłoszenie mowy przed
Zgromadzeniem, ale zorganizowanie tego zajmie mu najpewniej kilka dni. Nie należy do
szczególnie popularnych czy lubianych obywateli. Jak kot chadza własnymi drogami i zbyt
często zaniedbuje swoje obowiązki na uczelni. Zanim więc pozwolą mu na wystąpienie,
przepuszczą go przez sito biurokracji, co może potrwać przynajmniej dziesięć dni.
– A pozostali?
– Wielu z nich jest tutaj – odezwała się Arian na. – Niektórzy leżą w szpitalu. Z Helleronu
przywiedli ze sobą kilku rannych. Jest wśród nich mały potworek, jakiś kolczasty przedstawiciel
rasy, o której nigdy nie słyszałam. Kręci się podobno sporo po warsztatach, maszynowniach i
wokół magazynów kolei.
– To musi być Scuto – wyjaśnił Thalryk. – Zastępca Stenwolda z Helleronu. Według
moich informacji to mechanik-wynalazca, więc może kierować nim tylko ciekawość zawodowa.
Thalryk przypomniał sobie swoje jedyne spotkanie ze Stenwoldem Makerem i kilka
śmiałych słów, jakie padły nad kielichami – spotkanie dwóch przedstawicieli jednej branży,
którzy pracowali po przeciwnych stronach, ale mieli ze sobą wiele wspólnego; dwóch żołnierzy
przeżywających te same rozterki i walczących po dwu stronach linii frontu.
A teraz zakradam się tutaj, na jego teren i mam obowiązek zniszczyć go. A jako że muszę
wierzyć, iż na moim miejscu zrobiłby to samo, nie powinienem czuć wyrzutów sumienia.
– Znacie rozkazy – zwrócił się do całej czwórki. – Poruczniku, będą nam potrzebni ludzie
sprawni w walce – i umiejętna pomoc pozostałych. Stenwold Maker już niedługo pożyje na tym
świecie.
Dwa
Aby żyć w miastach mrówców, trzeba było rozumieć ciszę, a on spędził już nieco czasu w
kilku z nich. Poznał na przykład ciszę codziennych zajęć, gdy słychać było tylko pracujących
niewolników, szeptem wymieniających jakieś uwagi. I ciszę placu musztry, na którym rozlegał
się tupot butów oraz szczęk broni, ale nigdy rozkaz czy komenda: niemal pięciuset żołnierzy
maszerowało w idealnej formacji i szyku. Znał ciszę zapadającą po zmroku, kiedy rodziny
zasiadały do stołów z zamkniętymi ustami, a niewolnicy gromadzili się w swoich barakach i
przybudówkach.
Teraz poznał nowy rodzaj ciszy. Było to milczenie miasta pełnego ludzi mających
świadomość, że pod jego murami zebrały się tysiące wrogów.
Nero pomykał wśród tej ciszy, owinąwszy się opończą. Wszystkie sprawy w Tarku
toczyły się swoim zwykłym rytmem. W porozstawianych z rzadka kramach kupcy bez słów
podsuwali klientom towary, otrzymując za nie dokładnie odliczone kwoty. Po ulicach biegały
dzieci bawiące się w wojnę i tylko najmłodsze wybuchały niekiedy śmiechem lub nawoływały
się wzajemnie. Na rogach w niezbyt licznych grupach stały milczące kobiety i mężczyźni.
Wszędzie wyczuwało się napięcie i w tym niewyobrażalnym polu rozciągniętym między ich
umysłami krążył tylko jeden temat.
Podobnie było w dzielnicy cudzoziemców, gdzie Nero się osiedlił. Jeszcze kilkanaście dni
temu stanowiła różnokolorową oazę otoczoną płotem przez straż miejską mrówców, ale
zabudowaną przez niezliczone dłonie setkami domów podobnych do ich ojczystych siedzib.
Teraz i tutaj panowała cisza, ponieważ z miasta uciekli wszyscy oprócz największych
uparciuchów.
A ja powinienem był wyjechać z nimi...
Przebywał w Tarku od roku – wprawdzie zbyt krótko, by zadomowić się tu, ale po
opuszczeniu Kolegium nigdzie nie mieszkał dłużej. Co go tu zatrzymywało?
Poczucie winy. Poczucie winy wynikające z tego, iż wiedział, że nadejdzie taki dzień, w
którym czarno-złote hordy rozleją się po Nizinach, a on musiałby przyznać wówczas, że niczego
w tej sprawie nie zrobił. Gdy obnażono broń, uciekł, nie oglądając się za siebie.
Miejscowi nie zwracali na niego uwagi, bo w tej części miasta był dobrze znany, co
oznaczało w praktyce, że był znany wszystkim, gdyż opinie o nim mogli przekazywać sobie z
umysłu do umysłu równie łatwo, jak podawali sobie butelkę w oberży. Patrzyli na niego z góry,
bo nie był mrówcem, tylko muszcem i wędrownym artystą. Ale miał już tu przyjaciół i trzymał
się z dala od kłopotów, więc go tolerowano. Chociaż unikanie kłopotów nie było niezawodną
receptą na przeżycie: miesiąc temu okradziono dom należący do mrówców i strażnicy miejscy,
którzy nie potrafili znaleźć złodzieja, powiesili za to po prostu trzech przypadkowych
cudzoziemców. A potem oznajmili, że obcy są tu zaledwie tolerowani i powinni pilnować się
sami.
Był brzydkim, łysym człowieczkiem o kanciastej twarzy: niskie czoło i złamany nos nad
wojowniczo wystającym podbródkiem sprawiały, że jego profil przypominał pięść. Muszce nie
należały do ras najbardziej urodziwych, ale on nawet wśród swoich wyróżniał się brzydotą.
Gdyby należał do jakiejkolwiek innej, zacisnąłby zęby i wyrąbał sobie własne miejsce w życiu,
ale w jego sytuacji nawet najpiękniejsze rysy nie mogły ukryć tego, że od pięt po czubek łysej
głowy miał jedynie sto dwadzieścia centymetrów wzrostu.
Był znany jako Nero i pod tym nazwiskiem zarabiał przez ostatnie dwadzieścia lat jako
artysta takiej miary, że imię i dokonania otwierały mu wszystkie drzwi na Nizinach. Ale dla
niego samego wszystko to było mniej istotne. W kraju, którego mieszkańcy w większości nie
widzieli niczego poza murami własnych miast, a nieliczni wyjeżdżali jedynie w interesach, był
doświadczonym podróżnikiem. Wędrował, gdzie go oczy poniosły, przyjmował gościnę tam,
gdzie mógł ją znaleźć, i robił, co chciał.
Myśli o tym wszystkim przywróciły go teraźniejszości, ponieważ właśnie postanowił
wziąć udział w wojnie, by nadać jakieś znaczenie swojej obecności w tym mieście. Nie był do tej
decyzji całkowicie przekonany, ale na razie nie czuł chęci wyjazdu i – jak podejrzewał – wkrótce
miał zostać pozbawiony nawet możliwości opuszczenia Tarku drogą powietrzną, bez ryzyka
zestrzelenia przez jakiś lotny oddział osowców.
Ciągnące się przed nim mury wyglądały jak szara mozaika z wielkich kamiennych
bloków poprzecinana otworami strzelnic, zwieńczona krenelażami i zaopatrzona w przejścia oraz
obstawiona przez wojenne machiny. W ich cieniu mrówce zachowywały spokój. Mury te oparły
się w przeszłości oblężeniom ich ziomków z innych miast. Podobne powstrzymywały też armię
Tarkejczyków szturmujących Sarn czy Kes.
Nero wiedział jednak, że stojąca pod bramami Tarku armia nie składa się z mrówców i jej
żołnierze nie będą walczyli jak oni. Za każdym razem, gdy pomyślał o tym, odczuwał przemożną
żądzę, by znaleźć się gdzie indziej, ale póki co pozostawał wciąż na miejscu.
Parops był niezwykłym mężczyzną jak na mrówca, a już na pewno jak na oficera. Jego
przyjaźń z Nero zaczęła się burzliwie, gdy wszechwiedząca sieć informacyjna doniosła mu, że
kobieta, którą wybrał na towarzyszkę łoża, siedzi nago przed sztalugami muszca i stanowi
przedmiot kpin całego miasta. Jednak związki mrówców miały dość dziwaczny charakter.
Zawierano je ze względu na przyszłość miasta i dobro dzieci, brakowało w nich jednak
osobistego zaangażowania, zazdrości, pasji czy innych uczuć. W rzeczywistości po
skonsumowaniu związku małżonkowie byli już sobą mocno znudzeni, a Nero stał się dla damy
Paropsa zwykłą rozrywką.
Parops wpadł do pracowni jak burza, by demonstracyjnie wyrazić swój sprzeciw, i
oczywiście wedle powszechnych oczekiwań i nawet przewidywań małżonki powinien był zabić
muszca na miejscu. Nie chodziło jednak o wściekłość, bo mrówce rzadko w nią wpadały, ale
obrazę jego rasowej, społecznej i osobistej godności. Zamiast tego jednak oficer większą część
nocy spędził u boku Nero, oglądając razem z nim z dachu miasto i omawiając uroki jego
rozmaitych zakątków.
Wedle miejscowych standardów był okropnym dziwakiem, co oznaczało, że miewał
niezwykłe pomysły. Wrodzona inteligencja wyniosła go na najwyższy osiągalny dlań szczebel
drabiny społecznej i wiedział, że już wyżej się nie wespnie. Ponieważ przełożeni nie darzyli go
zbytnim zaufaniem, został komendantem wieży w Tarku, co jeszcze niedawno oznaczało raczej
urzędniczą posadę, a nie prawdziwie wojskowe zajęcie. Teraz stał w wąskim otworze
strzelniczym w swoim biurze i patrzył z góry na malowniczo rozciągające się przed nim wojska
osowców. Promienie słońca podkreślały bladość jego skóry.
– Jak przebiegają negocjacje? – zapytał Nero.
Parops nie uczestniczył osobiście w rozmowach z emisariuszami osowców, ale
wiadomości o postępach w nich obejmowały kolektywny umysł miasta, zagarniając sąsiada za
sąsiadem niczym fale na stojącej wodzie.
– Wciąż każą im czekać – odparł mrowiec.
– To ich przywilej – uznał Nero. – A co robicie w tym czasie?
– W mieście zostało kilku pajęczaków handlujących niewolnikami, którzy mają
skorpiońców w swoich zespołach – stwierdził Parops. – Wygląda na to, że skorpiońce znają się z
osowcami bardzo dobrze już od dawna, mając z nimi wspólne interesy. Tak więc nasi ludzie
płacą skorpiońcom, aby odświeżyć im pamięć. Rada Królewska składa z tego całościowy obraz
sytuacji.
– Jak poważnie podchodzi do sprawy?
– U naszych bram stoi trzydzieści tysięcy żołnierzy – zauważył Parops.
– Owszem, ale wiesz, jacy są politycy. Każde miasto jest najwspanialsze i wszyscy
żołnierze są niezwyciężeni, dopóki się nie urżną.
Parops skinął głową.
– Nasi traktują sytuację poważnie, bardzo poważnie. Zeszli do podziemi, rozmawiali z
samą królową gniazda i obudzili latających. Szykują każdą machinę, która może wzbić się w
powietrze. Każdy, kto potrafi sterować polotem albo zna się na machinach, został
zmobilizowany, a innym wydaje się kusze. Wróg, któremu mamy stawić czoło, potrafi latać –
choć tyle wiemy. A to coś nowego.
Nero zdał sobie nagle sprawę, że mrówkopodobni nie lubią nowości, ale przynajmniej ich
samozadowolenie gdzieś znikło. Gniazdo pod miastem, w którym hodowano insekty pracujące
dla ich ludzkich imienników, było cennym źródłem zasobów. Wykorzystanie uskrzydlonych
owadów w roli napowietrznych wierzchowców przyczyni się do wyginięcia ich całego pokolenia
i spowoduje klęskę ekonomiczną – do takich środków uciekano się jedynie w stanie najwyższej
konieczności. Ale Królewska Rada Tarku zrozumiała przynajmniej, że kraj znalazł się właśnie w
takiej sytuacji.
– Miewałeś do czynienia z osowcami – zauważył Parops.
– Starałem się ich unikać, ale owszem, miewałem.
– Powiedz mi o innych rasach służących w ich armii. Czy zawarli z nimi sojusz
przeciwko nam?
– Imperium Os nie zawiera sojuszów – stwierdził Nero, śmiejąc się sarkastycznie. –
Wykorzystuje niewolników.
– Dali broń niewolnikom?
Mrówce z Tarku, podobnie jak mieszkające gdzie indziej, zatrudniały niewolników do
pomniejszych prac codziennych i nawet im się nie śniło dawać im do rąk czegokolwiek
większego od scyzoryka. Nie chodziło tu jednak o strach przed rebelią, ale dumę z własnych
umiejętności bojowych.
– To sprawa nieco bardziej złożona. Ich armia jest bardzo liczna i powiększa liczbę
oddziałów, wcielając podbitych w swoje szeregi. Nazywają te formacje posiłkowymi. Widzisz,
niewolą całe miasta, a potem wysyłają ich mieszkańców zdolnych do walki na drugi koniec
Imperium. To tak, jakby was stąd wysłano do... Kolegium, albo do Veku, lub jeszcze gdzie
indziej. Niekiedy pewnie to się nie sprawdza, ale większość z tych ludzi ma rodziny i wszyscy
wiedzą, że jeśli uciekną albo zbuntują się przeciwko nowym panom, to konsekwencje ich
zachowania spotkają krewnych – więc walczą. Mogą być zręcznymi pomocnikami,
rzemieślnikami lub zwykłym bydłem na rzeź, wyciętym w pierwszym natarciu... Nie jest to zbyt
pociągająca perspektywa...
Parops ponownie skinął głową i Nero poczuł dreszcz na myśl o tym, że jego słowa
wkrótce pozna całe miasto, bo będą krążyły z umysłu do umysłu, aż dotrą w końcu nawet na
dwór królewski.
– W mieście jest wciąż jeszcze kilku cudzoziemców, którzy wyjeżdżają przez bramę
zachodnią – odezwał się znowu mrowiec, ostrożnie dobierając słowa. – Chociaż nadal
przybywają przez nią nowi, przeważnie handlarze niewolników wypatrujący okazji. Nadszedł
chyba czas na decyzję.
– Zamierzam zostać tu jeszcze trochę – stwierdził beznamiętnie Nero.
– Kiedy do głosu dojdzie stal, ci za murami pewnie nie będą za bardzo dbali o to, do
jakich ras należą ci, których znajdą w środku.
– To zapewne prawda – przyznał muszec.
Parops w końcu odwrócił się plecami do okna i obsesyjnego roztrząsania najbliższej
przyszłości.
– Nero, dlaczego tu jesteś? – zapytał. – Twoi ziomkowie nie słyną ze stawiania silnego
oporu w bitwach. Kto dalej ucieka, ten dłużej żyje – czy nie tak mawiacie? Czemuż więc nie
zrobisz tego, co na twoim miejscu zrobiłaby każda rozumna istota, to znaczy czemu nie
uciekniesz, dopóki możesz?
Nero wzruszył ramionami. Jego niechęć do wyjazdu wynikała po części właśnie z
przyjaźni z Paropsem, a po części z innego powodu – tak osobistego i trywialnego, że wstydził
się przyznać.
– Nigdy nie widziałem wojny – powiedział w końcu. – Owszem, byłem świadkiem kilku
potyczek, ale nie prawdziwej bitwy. Wiesz, kiedyś studiowałem bitwę o koło zębate u wrót
Kolegium i – powiedzmy – przyjąłem to dość obojętnie. Pewnie dlatego, że wydarzenia te
wykraczały poza moje doświadczenia i nie mogłem ich pojąć. Taki jest więc powód, dla którego
zostaję. Wiem, że kiepski, ale lepszego przedstawić ci nie mogę.
– Jesteś kompletnie szalony – stwierdził Parops.
– Prawdopodobnie. Nie umiem jednak powiedzieć, czy w końcu moja natura nie okaże się
silniejsza, bo przecież moi ziomkowie są bardzo dobrzy w ucieczkach w ostatniej chwili, a w
klepsydrze zostało jeszcze kilka ziaren piasku...
– Nie zwlekaj jednak za długo – ostrzegł go Parops i w tejże chwili przez niewidzialny
miejski zgiełk przedarła się do niego nowa wiadomość: – W końcu przyjęli emisariuszy –
oznajmił.
Skrill szybko przeskakiwała na swoich długich nogach pomiędzy kępami trawy o
wysokości człowieka i ostrej niczym miecz. Salma zrozumiał, iż nie sprostałby jej w biegu.
Dosrawszy się pod jakąś osłonę, zamierała w bezruchu ze strzałą na cięciwie. Salma i Totho
okopali się pod jedną z takich wielkich kęp i przykryli, zginając w łuk nad sobą ich wąskie ostre
źdźbła. Niecierpliwie wyglądali przybycia towarzyszki.
Skrill w końcu zatrzymała się obok nich, obsypując ich fontanną piasku. Była
dziwacznym stworzeniem: w jej żyłach płynęła krew wojowniczych żukowców mynejskich i...
inna. Nie miała dobrych manier ani wykształcenia, doprowadziła ich jednak bez przeszkód na
odległość rzutu kamieniem do armii osowców i doskonale znała każdy metr terenu.
– Co widziałaś? – zapytał Totho.
– Widziałaś ją albo którąś z cór miłosierdzia? – przerwał mu Salma.
Spojrzała nań kpiąco z udanym zdziwieniem, szeroko otwierając oczy.
– Wasza Lordowska Mość raczył nie zauważyć rozłożonej tam obozem wielotysięcznej
armii? Jakkolwiek olśniewająca jest twoja dama, z pewnością nie paraduje teraz wśród
namiotów. Zatem nie, nie spotkałam jej i nie zaprosiłam tu na pogawędkę i kufel piwa. –
Potrząsnęła głową i pociągnęła za jedno ze swoich długich uszu, jakby chciała wydłużyć je
jeszcze bardziej. – Nie zbliżyłam się nawet do obozu, ponieważ na warcie ustawili kilka tysięcy
strażników. A przynamniej dla mnie tak to wyglądało. Cały pierścień, umocnienia ziemne,
palisada i nawet niewielkie wieżyczki dla obserwatorów. A niebo? Jeśli myślisz, że uda ci się
podlecieć tam na tych twoich skrzydełkach, od razu daj sobie na wstrzymanie. Ich ludzie krążą
nad obozem jak muchy nad dziesięciodniowym trupem. Najwyraźniej spodziewają się kłopotów
ze strony mrówkopodobnych – i niby czemu miałoby być inaczej? Gdybym ja siedziała w
tarkejskim ratuszu, grałabym na zwłokę.
– Ale mrówce są na to zbyt prostolinijne, czy nie tak? – zapytał Totho. – Myślałem, że
powstaną i ruszą do walki.
– Nie wierz w to, mój żuczku – odparła Skrill. – Mrówce znają te same brudne sztuczki
co inni. Czeka ich prawdziwa b i twa, a to oznacza pracę za dnia i w nocy. Uczciwą walką nikt
jeszcze nie wygrał żadnej wojny.
– Nie nazywaj mnie tak! – żachnął się Totho, ponieważ to przezwisko zaczynało już
działać mu na nerwy. – Nie jestem bardziej żukowcem niż ty... No, kimkolwiek tam jesteś albo
nie jesteś.
– Czy ja jestem żukowcem? Nie. A może jest nim Jego Lordowska Mość? Nie. Więc
pozostaniesz żukowcem, dopóki nie trafi się nam lepszy.
– Czy nie możecie przestać? – Salma syknął na nich, kiedy nagle, tuż nad wierzchołkami
źdźbeł trawy pojawiły się osowce. Natychmiast spostrzegły trójkę szpiegów.
Było ich sześciu, wszyscy należeli do szperaczy i najwyraźniej przeszukiwali teren. Ale
ponieważ osy to rasa wojownicza, nigdy nie unikają okazji do walki. Dowódca wydał więc
rozkaz i dwaj jego podwładni zawrócili w stronę obozu, a pozostali, z wyciągniętymi mieczami i
dłońmi rozwartymi do wyrzucenia żądeł, skoczyli na Salmę.
Skrill natychmiast poderwała się w górę i wypuściła strzałę, która trafiła w oko jednego z
napastników. Osopodobny wywinął kozła i zniknął wśród wysokich traw.
Salma nie miał czasu na przygotowanie łuku. Gdy trzej pozostali zwiadowcy wyzwolili
błyskawice żądeł, szybko wzbił się w powietrze, wyciągając z pochwy miecz zdobyty na
Osowcach.
Skrill natychmiast uskoczyła w bok, ale Totho mógł tylko rzucić się na ziemię i liczyć na
łut szczęścia. Poczuł silne targnięcie – błyskawica trafiła w jego plecak. W następnej chwili stał
już na nogach i wbijał magazynek w kuszę.
Jeden z osowców śmignął w górę za Salmą i Totho zdumiał się, widząc, że jest
zwinniejszy od większości swoich ziomków. Najwyraźniej Imperium dobierało zwiadowców pod
kątem umiejętności. W końcu mieszaniec podniósł kuszę i nacisnął spust.
Atakujący go napastnik śmignął w bok i bełt przeleciał obok niego. Totho zobaczył, jak
twarz przeciwnika rozjaśnia złośliwy uśmieszek: wiedział, że tak nieporęcznej broni, jaką jest
kusza, nie da się szybko przeładować. Ale Totho szarpnął za dźwignię i wystrzelił ponownie i
ponownie. Uśmiech został starty z twarzy osowca przez zaskoczenie i strach. Zdołał jeszcze
uniknąć drugiego bełtu, ale trzecim, a potem czwartym i piątym dostał prosto w korpus. Zwalił
się na ziemię dwa metry od Totha. Osopodobni byli budowniczymi i wynalazcami, ale mimo
swojej liczebności znacznie ustępowali mieszkańcom Nizin talentami w tej mierze.
Usłyszawszy czyjś krzyk, Totho odwrócił się i zobaczył Skrill zmagającą się wściekle,
miecz w miecz, z kolejnym przeciwnikiem. Była szybka – jej klinga śmigała jak żywa istota – ale
napastnik należał do zawodowców, a metalowe pasma zbroi odbijały jej ciosy. Totho zrozumiał,
że nie wolno mu ryzykować strzału, dobył więc miecza i wyskoczył z kryjówki na pomoc
towarzyszce.
Nad nimi Salma tańczył w powietrzu, związawszy się z wrogiem w balecie śmierci.
Wszystko zależało od odległości – zbyt mała groziła zderzeniem, zbyt duża dawała osie szansę
na użycie żądła. W całej tej akrobacji miecze błyskały dość rzadko, a każdy z walczących starał
się zajść wroga od grzbietu albo z boku.
Salma był ważką urodzoną do latania, a jego rasa szczyciła się wdziękiem i mistrzostwem
w powietrznych akrobacjach. Osowiec zaś był zwinny i szybki, ale było widać wyraźnie, że
ustępuje przeciwnikowi. Salma nagle odfrunął, pozornie tracąc równowagę w locie, co skłoniło
osę do zbliżenia i próby strzału. Ważka jednak natychmiast zawrócił i runął na wroga.
Zwiadowca podjął podobną próbę, by stawić czoło Salmie, i zatoczył szeroki łuk mieczem.
Salma bez trudu ominął zastawę i wbił klingę wrogowi w żebra, gdzie nie sięgała już zbroja, a
potem pozwolił, by ten, spadając, sam mu się z niej zsunął.
Wylądowawszy, rozejrzał się za kolejnymi napastnikami, ale zobaczył tylko, że Skrill i
Totho wespół kończą ostatnią potyczkę.
– Zbieraj się! – krzyknęła Skrill. – Zaraz zjawią się inni!
Salma chwycił swój worek i zobaczył, że Totho zarzuca na ramiona ciężki worek, w
którym trzymał narzędzia i dobytek. Mój bagaż jest lżejszy, pomyślał ważka z kpiną, bo w
niewoli został pozbawiony wszystkiego, co doń należało. Miał przy sobie tylko to, co członkowie
mynejskiego ruchu oporu zdołali mu znaleźć.
Skrill stała już z workiem na plecach, jak zawsze zresztą, poza przypadkami, gdy używała
Adrian Tchaikovsky Klęska Ważki Dragonfly Falling Druga część cyklu Cienie Pojętnych Przełożył Andrzej Sawicki
Aleksowi
Podziękowania Ogromnie dziękuję wszystkim, którzy podobnie jak Simon dodawali mi w minionym roku otuchy: Peterowi i pracownikom Macmillana; Alowi, Andy'emu, Emmy-Lou i Paulowi; członkom grupy pisarskiej Deadliners oraz ludziom z Maelstrom i Curious Pastimes.
Glosariusz: Stenwold Maker – żukowiec, szef siatki szpiegowskiej i polityk Cheerwell Che Maker – wychowanka i bratanica Stenwolda Tisamon – modliszowiec, mistrz szermierki Tynisa – córka Tisamona z mieszanej krwi, wychowanka Stenwolda Salma (książę Salme Dien) – arystokrata z rasy ważek, agent Stenwolda Totho – żukowiec półkrwi, mechanik i wynalazca, agent Stenwolda Achaeos – mag z rasy ciemców Scuto – ciemiec, wynalazca i bliski współpracownik Stenwolda w jego siatce Sperra – kobieta z rasy muszców, agentka Scuta Balkus – mrowiec, agent Scuta, renegat z Sarnu Thalryk – osowieć, major tajnej służby Rekefu Ulther – osowieć, gubernator Myny zabity przez Thalryka Reiner – osowieć, generał Rekefu te Berro – muszec, porucznik Rekefu Scylla – pajęczyca, znawczyni magii szpiegująca dla Rekefu Lineo Thadspar – żukowiec, mówca Zgromadzenia Kolegium Kymon z Kesu – mrowiec, mistrz oręża z Kolegium Hokiak – skorpioniec, ważna figura czarnego rynku w Mynie Skrill – kobieta mieszaniec, zwiadowca w siatce Stenwolda Spętany Smutek – tancerka z rasy motyli Miejsca potyczek
Asta – obóz wojskowy osowców, wysunięty przyczółek dla natarcia na Niziny Kolegium – miasto żukowców, siedziba Wielkiego Kolegium Wspólnota – państwo ważek w północnej części Nizin częściowo podbite przez Imperium Darakyon – puszcza, pierwotnie ostoja modliszowców, obecnie miejsce nawiedzone i unikane przez wszystkich Helleron – miasto żukowców, główny ośrodek przemysłowy Nizin Myna – miasto wojowniczych mrówców podbite przez Imperium Os Sarn – miasto-państwo mrówców sprzymierzone z Kolegium Ziemie Pająków – miasta pająkowców na południe od Nizin, uważane za zasobne i niezmierzone Tark – miasto-państwo mrówców we wschodniej części Nizin Tharn – siedlisko ciemców niedaleko Helleronu Vek – miasto-państwo mrówców wrogie Kolegium Organizacje Arcanum – tajna służba ciemców Zgromadzenie – obieralny organ władzy w Kolegium obradujący w Amphiophosie lenna – rywalizujące ze sobą gangi w Helleronie Wielkie Kolegium – kulturalny i naukowy ośrodek Nizin działający w Kolegium Forum Biegłości – stowarzyszenie Kolegium i miejsce ćwiczebnych potyczek szermierzy Rekef – tajna służba Imperium Os Od wielu lat Imperium Os prowadziło politykę ekspansji, podbijając i niewoląc sąsiednie kraje. Zakończywszy wojnę dwunastoletnią ze Wspólnotą ważek, zwróciło swoje oczy na podzielone Niziny. Stenwold Maker jako jedyny zrozumiał prawdziwe zamiary władców Imperium, gdy osowce zajęły odległą Mynę. Od tego czasu wysyłał tajnych agentów, by śledzili czynione przez
nieprzyjaciół postępy w podbojach. Do jego agentów należą jego bratanica Cheerwell, wychowanka Tynisa, egzotyczny arystokrata książę Salma, skromny rzemieślnik i wynalazca Totho... oraz budzący we wszystkich strach wojownik modliszowiec, Tisamon. Czy zdołają oni obudzić uśpioną czujność mieszkańców Nizin, zanim będzie za późno?
Jeden Ten ranek był dlań pozbawiony radości, jak zresztą wszystkie inne poranki. Wstał z jedwabnej pościeli, odrzucił koc z pszczelej wełny i poczuł nieznośny chłód, znikający z tych komnat jedynie podczas miesiąca, może dwu w samym środku lata. Jak tysiąc razy wcześniej zaczął się zastanawiać, czy mógłby się przyzwyczaić do jakiegokolwiek innego miejsca, chociaż wiedział, że nie. Oznaczałoby to bowiem w pewnym sensie brak lojalności. Stał się więźniem własnego wizerunku. Poza tym te komnaty miały i dobre strony. Nie było w nich na przykład żadnych okien. Słońce wpadało jedynie przez świetliki w sklepieniu – trzy tuziny szczelin zbyt wąskich, żeby przecisnął się przez nie nawet muszec skrytobójca. Powiedziano mu, że takie oświetlenie, złożone z części, daje piękny efekt. Jakkolwiek dostrzegał piękno w paru rzeczach, architektura nie należała do nich z całą pewnością. Jego lud od zawsze wznosił takie zikkuraty dla przywódców, ale budowle te, których najdoskonalszym przykładem jest wielki pałac Capitas, już się przeżyły. Północne plemiona, niezmuszone jeszcze do pogodzenia się z postępem, nadal wznosiły takie tarasowe wieże na szczytach ufortyfikowanych wzgórz. Ich wygląd – poza skalą – niewiele się zmienił, więc on, który powinien oczekiwać, że wszystko nagnie się do jego woli, był zamknięty w tej groteskowej, zbyt wielkiej budowli, nierozgrzewającej się nigdy w swoim sercu, niczym w grobowcu. Wdział togę oblamowaną futrem trzystu ciem. Wiedział, że za drzwiami stoją chroniący go wartownicy, ale czasami miał wrażenie, że w istocie są to jego więzienni dozorcy, a zadaniem sług, którzy właśnie weszli do jego komnaty, jest poddanie go torturom. Oczywiście mógłby jednym słowem posłać ich wszystkich w objęcia śmierci i nie potrzebował do tego żadnego powodu, ale zabawiał się już tak w przeszłości i nie znalazł w tym prawdziwej uciechy. Czemuż miałby zabijać tych mizeraków, skoro zawsze pojawiali się nowi? Nieskończenie liczny legion sprowadzany ze świata bez końca. Cóż za przygnębiająca perspektywa: człowiek mógłby po szyję brodzić we krwi sług, a nadal znajdowaliby się ludzie gotowi mu służyć – liczniejsi niż pyłki kurzu tańczące w smugach światła padającego z góry. Jego ojciec nie znajdował żadnej radości w należącej doń władzy. Gnał przez życie, nie
zatrzymując się nawet, by cokolwiek przemyśleć. Jeżeli wierzyć historiom krążącym o nim, urodził się z mieczem w dłoni, a przeznaczenie wieńczyło jego czoło niewidzialną koroną. Człowiek w futrzanym płaszczu wiedział, jak to jest. To jak imadło ściskające głowę, niepozwalające nigdy na odpoczynek czy wytchnienie. Ojciec umarł osiem lat temu. Nie od ostrza skrytobójcy, trucizny czy rany odniesionej w bitwie. Po prostu nagle się rozchorował, a po dziesięciu dniach stanął jak zegar i żaden lekarz czy mistrz od mechaniki nie zdołałby go ponownie nakręcić. Ojciec umarł, a w ciągu dziesięciu dni przed i dziesięciu dni po jego śmierci zginęły także wszystkie jego dzieci, z wyjątkiem dwóch, oraz bratankowie i siostrzeńcy – z wyjątkiem jednego. Umierali w publicznych egzekucjach lub w skrytobójstwach, z określonego powodu albo bez niego. Ważne było tylko, aby sukcesja, jego sukcesja, stała się bezdyskusyjna. Był najstarszym z synów, ale wiedział, że prawa dziedziczenia milkną tam, gdzie działają wielkie ambicje. Oszczędził jedynie najmłodszą z sióstr. Miała wtedy osiem lat i coś w nim drgnęło, gdy podsunięto mu do podpisu wyrok posyłający ją na śmierć. Teraz miała lat szesnaście i zawsze patrzyła nań z łagodnym uwielbieniem poddanej, choć bał się myśli skrywanych pod tym spojrzeniem. Ów lęk był tak silny, że budził się zlany potem, nawet wówczas, gdy widział ten wzrok tylko w swoich snach. Rozkaz jej usunięcia wciąż leżał przed nim niepodpisany; ale rzecz dokona się, gdy tylko sam doczeka się syna. Choć nie przyniesie mu to żadnej satysfakcji, podobnie jak rodzicielstwo. Rozumiał teraz swojego ojca, z którego cienia starał się wyrosnąć. Jakże mu zazdroszczono! Jak generałowie, dworacy i doradcy klęli na swój los, uważając, że to oni powinni zasiadać na jego miejscu. Nie mogli jednak wiedzieć, iż z perspektywy tronu cała piramida państwa opierała się na wierzchołku i wyłącznie na nim spoczywał ogromny ciężar jej rozległej podstawy. Składały się na nią niezliczone rzesze niewolników, poddanych i wszystkich ambitnych generałów. Ojciec reprezentował ich nadzieje i inspiracje, bo obciążali go swoimi oczekiwaniami. Słudzy, którzy przyszli go umyć i ubrać, byli wszyscy czystej krwi. W sercu państwa opartego na niewolnictwie jedynie bardzo nieliczni niewolnicy mieli wstęp do pałacu, bo któremu z nich można było zaufać? Zresztą nawet najmniej znaczące prace uważano za zaszczyt, gdy wykonywano je dla niego. Pośród niewolników istniała tylko garstka doradców, mędrców, rzemieślników i innych, których umiejętności kwalifikowały ponad niski stan, przynależny ich krwi. Ci, mimo że pozbawieni wolności, żyli jak książęta – dopóki pozostawali przydatni. A tak, doradcy. Miał z nimi porozmawiać, ale przedtem musiał się zająć sprawami
państwowymi. Odziany, jak przystało jego urzędowi, z czołem ozdobionym koroną ze złota i hebanu Jego Imperatorska Wysokość Alvdan II, Pan Imperium, przygotował się do wspięcia na tron. Imperator miał wielu doradców i co dziesięć dni spotykał się ze wszystkimi. Była to dla nich szansa, aby mówić o dowolnej sprawie, która miała służyć jak najlepiej jemu samemu bądź jego Imperium. Zwyczaj ten – nieodłączny element pełnego zgiełku i pospiesznego życia, które w końcu wpędziło go do grobu, czyniąc zeń nie pana Imperium, ale największego z jego niewolników – pielęgnował jego ojciec i Alvdan z przyjemnością by się go pozbył, gdyby dla pełniącego urząd imperatora nie był to taki sam obowiązek jak zasiadanie na tronie. Spotkania z pojedynczymi doradcami stanowiły temat odrębny. Co dziesięć dni mógł spoglądać na nowe twarze – część z nich usuwały jego własne rozkazy, część rozporządzenia jego lojalnych ludzi z Rekefu. Zresztą wielu z tych doradców również było członkami Rekefu, co – jak z zadowoleniem stwierdzał – nie chroniło ich przed niełaską jego lub jego podwładnych. Niektórzy zaś byli niewolnikami, co wynikało z kolejnej tradycji pielęgnowanej w Imperium – jak najlepszego wykorzystywania zgromadzonych zasobów. Uczonych z podbitych terenów często ściągano do Capitas wyłącznie ze względu na ich wiedzę i albo urządzali się tu tak dobrze, że żyli nawet lepiej niż ludzie wolni, albo zawodzili i usuwano ich w niebyt. Zawsze można było zastąpić ich kolejnymi. Rada imperatorska składała się więc z przedstawicieli najrozmaitszych ras: stonożców o długich posępnych twarzach, będących uosobieniem rozsądku i rozwagi, czy żukowców – rzemieślników i kupców. Zasiadały w niej również postaci dość osobliwe, jak pajęczak z dalekiego południa i mlecznooki ciemiec, oraz oczywiście miejscowi: osowce z Rekefu, wojskowi, dyplomaci, faktorzy z Konsorcjum, członkowie wysokich i wpływowych rodzin, a nawet poszukiwacze przygód i awanturnicy. Nie musieli zresztą podsuwać mu żadnych rad. A nawet lepiej dla nich było, jeżeli z nich nie korzystał. Jego wstępowaniu do sali narad towarzyszyło otwieranie drzwi przez służbę i zmiatanie przed nim posadzki przez pachołków. W końcu zdjęto mu zewnętrzną szatę i koronę. Gdy tylko usiadł, podano wino i słodycze, których wcześniej spróbowali mniej widoczni słudzy. Doradcy usiedli na niskich krzesłach, ustawionych łagodnym łukiem po obu jego stronach. Sens tego był taki: imperator powinien patrzeć wprost przed siebie i słuchać tylko dźwięczących w powietrzu słów mądrości, nie przejmując się tożsamością ich autora. Pomysł ten, doskonały w teorii, nie sprawdzał się jednak w praktyce, ponieważ władca miał dostatecznie
dobry słuch, by zidentyfikować mówiącego po jednym słowie, a doradcy nabawiali się bólu karku, rozglądając się pilnie, by stwierdzić, który z nich przemawia. Mógłby to zmienić. W końcu piastował godność imperatora. Mógłby im kazać usiąść wokół stołu, jak żołnierze po służbie zasiadają w szulerniach, albo klęczeć przed nim niczym petenci lub – gdyby tak mu się spodobało – zwisać na linach ze sklepienia. I chociaż nie było dnia, by jakiś szczegół imperialnej biurokracji nie dawał mu się we znaki jak cierń wbity w stopę, to zawsze znajdował powód, żeby nie wpychać dłoni w tę machinę. Popsułoby to morale podwładnych. Poza tym wszystko działało. No i dlaczego inni tego nie zrobili? Ale w koszmarach sennych słyszał echa prawdziwej przyczyny swojej powściągliwości. Ponieważ każdą wprowadzoną zmianę, każdą gałązkę odrąbaną przez niego z drzewa tradycji wszyscy niewątpliwie skwitowaliby pomrukiem: „Nie jest taki, jaki był jego ojciec". Spłodził legion krótko żyjących bękartów i żadnego syna czystej krwi. Powodem było brzemię imperialnego dziedzictwa, którego nie chciał przekazywać żadnemu ze swoich dzieci. Ale taka sytuacja budziła coraz większy niepokój z każdym rokiem. Dziedzictwo tronu było problemem, o którym zabronił mówić swoim doradcom, czuł jednak jego ciężar. Zebrani poruszyli się niespokojnie na krzesłach, czekając na jego gest pozwolenia. Wykonał go i bez większego zainteresowania wysłuchał kilku mało istotnych relacji. Klęska głodu na wschodzie Imperium. Może należałoby tam posłać kilku agronomów, by nauczyli dzikusów nowoczesnych metod uprawy roli? Leniwe skinienie dłonią asystentowi. Propozycja urządzenia igrzysk w celu uczczenia pierwszego zwycięstwa na Nizinach, gdziekolwiek zostanie ono osiągnięte. Zareagował sprzeciwem, uznając, że jeszcze za wcześnie na to. Kolejną sprawę przedłożył Gjegevey, stonożec o smutnej twarzy, którego rady cechowały się taką mądrością i przenikliwością, że służył ojcu Alvdana przez ostatnie dziewięć lat jego panowania i przetrwał czystki towarzyszące koronacji. – Może powinniśmy być ostrożniejsi w swoich planach inwazji – odezwał się miękkim głosem. Był typowym przedstawicielem swej dziwacznej rasy: o głowę wyższy od przeciętnego człowieka, z szarą skórą znaczoną jasnymi pasmami ciągnącymi się od brwi aż na plecy. Stare oczy ginęły w siatce zmarszczek. – Mieszkańcy Nizin wiedzą dużo o... mmm... mechanice, filozofii... mmm... i logistyce... Moglibyśmy nauczyć się od nich wiele, traktując ich... łagodnie... Alvdan poprawił się na krześle i debata potoczyła się dalej. Wysłuchał argumentów wojskowych podkreślających ryzyko powolnego pochodu, przedstawicieli Rekefu rozwodzących
się nad niemożnością ufania obcokrajowcom i kupców z Konsorcjum nalegających na szybki podbój, gdyż pragnęli klęski konkurentów. Oczywiście wszyscy w planach Imperium szukali korzyści dla siebie, co jednak niekoniecznie było złe dla Imperium. Podniósł w końcu dłoń i zgromadzeni umilkli. – Zaufajmy naszym generałom – odezwał się i to zakończyło dyskusję. Następny mówca, zanim otworzył usta, odczekał dość długą chwilę, żeby dać Alvdanowi szansę przygotowania się na to, co miał usłyszeć. – Wasza Imperatorska Mość – zaczął ostrożnie generał Maxin, którego jedno zmarszczenie brwi wprawiało w drżenie cały Rekef. – Pozostaje kwestia waszej siostry... – Doprawdy? – zapytał imperator, a na jego ustach wykwitł skąpy uśmiech, który wszystkim uczestnikom rady mroził krew w żyłach. – Niektórzy zechcą... – Wiemy, generale. Nasza droga siostra ma swoich zwolenników, ale to wcale nie oznacza, że pragnie ich mieć. Osadziliby ją na moim tronie, ponieważ uważają, że by ich za to pokochała. Trzeba więc ją oddać śmierci jak pozostałych. Czy zamierzasz teraz poprowadzić dyskusję w kierunku miłosierdzia w imperialnej polityce, czy też jego braku? Nie usłyszał odpowiedzi, ale kątem oka dostrzegł, że Maxin kręci głową. – Pamiętasz może generała Scarada? – ciągnął imperator. – Był on chyba ostatnim człowiekiem, który doradzałby nam miłosierdzie. Utrzymywał, że to niemądra cecha u władców. – Owszem, Wasza Imperatorska Mość! – Zechciej nam przypomnieć generale, cośmy mu odpowiedzieli? – Wasza Imperialna Wysokość się z nim zgodził, pochwalił jego filozofię, a potem skazał go na śmierć – odparł Maxin pozbawionym emocji głosem. – Masz wspaniałą pamięć, generale. A teraz prosimy, mów dalej. – Zasugerowano mi alternatywne rozwiązanie kwestii siostry Waszej Wysokości – odparł Maxin, starannie dobierając słowa. – Oczywiste jest, że nie można jej wydać za mąż, nie jest też w wieku odpowiednim do objęcia jakiegoś urzędu, może więc znalazłaby spokój ducha w jakiejś zamkniętej społeczności? Na przykład w jakimś zakonie, którego członkowie uprawiają filozofię i nie żywią ambicji politycznych. Alvdan zamknął oczy, usiłując wyobrazić ją sobie w szatach sióstr miłosierdzia czy innego podobnego zgromadzenia stukniętych wiedźm.
– Zapamiętamy i rozważymy twoją sugestię, generale – powiedział tylko, choć uznał, że była zabawna na swój sposób. Owszem, miłe, spokojne życie poświęcone kontemplacji. Czy można było sobie wyobrazić lepszy sposób na doprowadzenie siostrzyczki do szaleństwa? Gdy skończył, a doradcy nie mieli mu już nic do powiedzenia, słudzy powtórzyli cały ceremonialny korowód, tylko w odwrotnej kolejności. Wstał i członkowie rady zaczęli powoli opuszczać komnatę. Pozostał w niej jedynie Maxin, który nieco zwlekał z poprawianiem rapci u pasa. – Generale, z twojego zachowania wnioskujemy, że chcesz z nami porozmawiać na osobności? – Jeżeli Wasza Wysokość pozwoli, proponuję małą dywersję. – Czyżby Rekef zajął się rozrywką? – Wasza Wysokość, w ręce moich agentów wpadł niezwykle interesujący człowiek i pomyślałem, że Wasza Wysokość zechciałby go może zobaczyć. To oczywiście niewolnik, a nawet gorzej, niezdolny jest bowiem do wykonywania jakiejkolwiek pożytecznej pracy. Ale z jego ust padają niezwykłe słowa. Wasza Imperialna Wysokość już może nie mieć nigdy drugiej szansy na tak pouczające doświadczenie. Alvdan spojrzał na Maxina i dostrzegł w twarzy tego krępego starego żołnierza ślad uśmiechu. Maxin nie należał do doradców ostatniego imperatora, a po koronacji Alvdana kierował grupami skrytobójców i zadbał o to, by następnego ranka wśród krewniaków następcy tronu nie było sprzeciwów. Nie należał też do ludzi lubiących żartować. – No, generale, zaintrygowałeś nas. Prowadź do tego człowieka. Lot przebiegał niczym gorączkowy sen, koszmarny, niesłychany. Thalryk przybył do Asty, spodziewając się, że zostanie ukarany. Ponieważ zawiódł Imperium, oczekiwał widoku przełożonych z Rekefu, widoku ponurej twarzy pułkownika Latvoca albo nawet pociągłej gęby generała Reinera. Jego zadaniem było zdobyć Dumę, hellerońską lokomotywę. Miał to być punkt zwrotny w inwazji przeciwko Kolegium, który unicestwiłby w zarodku wszelkie marzenia o zjednoczeniu Nizin. Zamiast tego pozwolił, żeby
zbieranina mieszańców pod wodzą Stenwolda Makera zniszczyła maszynę i zdołała jakoś zrzucić na osowców cień podejrzeń o jej wysadzenie w powietrze. Było to nieco niedogodne dla Imperium – to, co można było wtedy zająć ukradkiem, teraz trzeba będzie zdobywać siłą – i stało się wielką plamą w aktach kapitana imperialnej armii Thalryka, będącego jednocześnie majorem w Wydziale Spraw Zewnętrznych Rekefu. W Aście jednak nie czekał na niego żaden wojenny trybunał. Wyglądało na to, że kampania przeciwko Nizinom już ruszyła i przydatne w niej było nawet takie wyszczerbione ostrze jak on. Zameldować się na Pasażerze Chmur – usłyszał. Kolejne rozkazy w drodze. Pasażer był dziełem szaleńca. Żaden rzemieślnik osowców nie przyłożył ręki do jego powstania. Jakiś wolnomyśliciel, technik spośród Pomocniczych, stworzył projekt i zadał mu ból istnienia. Polot nie posiadał szkieletu, co najwyżej bardzo niewielki. Zamiast tego miał wzmocnioną drewnianą ramę i rusztowanie z prętów, tworzące coś w rodzaju klatki. Wyposażony był w silnik sprężynowy, w którym pedałowało zaciekle dwu mężczyzn oraz w krótkie skrzydła z bliźniaczymi wirnikami płatowymi. Thalryk wsiadł na pokład razem z pilotem technikiem i należącym do muszców agentem Rekefu, porucznikiem te Berro, który miał go wprowadzić w sprawę. Zaraz potem Pasażer wystartował. Krucha drewniana rama zadrżała i bliźniacze wirniki uniosły konstrukcję w powietrze. Polot wzbijał się coraz wyżej i wyżej po ciasnej spirali, aż popłynęli przez chmury i ponad nimi. Wówczas pilot uwolnił pręty po obu stronach, rozwijając wielkie szare skrzydła, które podchwyciły wiatr, a maszyna, wyglądająca na idiotyczną pomyłkę jakiegoś początkującego konstruktora, nagle popłynęła szybko ku zachodowi ponad światem rozciągającym się w dole. Wznieśli się tak wysoko, że można było pomyśleć, iż w końcu sięgną gwiazd. W górze zrobiło się naprawdę zimno. Thalryk owinął się czterema futrzanymi opończami podszytymi wełną, ale ostrza chłodu przenikające otwartą konstrukcję przedarły się przez nie i otuliły go powłoką szronu, zamieniając oddech w obłoczki pary porywanej przez wiatr. Mieli dotrzeć do Kolegium szybciej niż jakikolwiek posłaniec, połykając wszelką przewagę, jaką Stenwold mógł osiągnąć. Tak więc, pomimo zwłoki Thalryka w Aście, pozostawało zagadką, kto przybędzie na miejsce pierwszy. Poruszali się bardzo wysoko po lodowatym dachu nieba, że żaden latający zwiadowca nie zdołałby ich wyśledzić. Nawet przez teleskop trudno byłoby dostrzec błysk srebrzystych skrzydeł na tle błękitnego sklepienia. I choć
zimno i napór wiatru dawały mu się okropnie we znaki, Thalryk pochylił się ku te Berro, aby usłyszeć dalsze instrukcje. – Jest pan szczęściarzem, majorze! – przekrzykiwał muszec gwizd wiatru. – Rekef nie może sobie pozwolić na utratę operacyjnego agenta z pańskim doświadczeniem w zwyczajnym procesie. Dla takich jak pan wszędzie na Nizinach znajdzie się praca. Dostał pan drugą szansę i niech jej pan nie zaprzepaści! Thalryk i te Berro pracowali już ze sobą wcześniej i nauczyli się nawzajem szanować. – Przerzucimy pana w pobliże Kolegium – ciągnął te Berro. – Dalej musi pan radzić sobie sam. Proszę się spotkać ze swoimi agentami. Nie możemy dopuścić do zjednoczenia się Nizin. Opracowano dwa plany. Pierwszy powinien być szybszy od drugiego, ale jeżeli się uda, niech pan uruchomi oba. I nawet jeśli zrealizuje pan jeden, drugi przyspieszy i skróci wojenny wysiłek. I te Berro przedstawił mu oba plany. Pierwszy okazał się zbiorem rutynowych działań w takiej sytuacji, ale drugi był tak przemyślny, że Thalryka poraził jego rozmach. – Da się zrobić – zapewnił muszca, a Pasażer szybko i niepostrzeżenie pomykał już nad Nizinami przepływającymi daleko w dole. Dotarł do Kolegium bez żadnych problemów. Wkroczył do miasta podczas sennych godzin południowych, kiedy ci, którzy mogą, oddają się drzemce. Kolegium otaczały białe mury, ale jego bramy od dwudziestu lat stały otworem. Zamknięto je tylko raz, gdy mrówce z Veku ujawniły zakusy przejęcia miasta żuków dla siebie. W bramie tkwił jeden wartownik, stary żukowiec, który ucinał sobie drzemkę. Kolegium nie miało interesu w trzymaniu ludzi za murami. Gdyby było inaczej, być może nie musiałby go wówczas niszczyć. Podczas ostatniego pobytu w mieście Thalryk miał zaledwie dwa dni na załatwienie interesów, potem musiał wsiąść na pokład polotu i dogonić Stenwolda lecącego Bezkresnym Niebem. To wspomnienie sprawiło, że spróbować odszukać wzrokiem pole startowe i sprawdzić, czy wielki sterowiec na nim cumuje. Widok zasłaniały mu jednak wysokie ściany budynków, z których większość w Kolegium była dwupiętrowa; biedacy zaś gnieździli się nawet w trzy – lub czteropiętrowych. Wiedział, że Imperium może nauczyć się wiele od tutejszych mieszkańców. Biedacy w Kolegium klęli na swój los i zazdrościli bogatszym od siebie, ale nigdy nie widzieli, jak żyją nędzarze w Helleronie, ubodzy w Imperium albo jego niezliczeni niewolnicy. Czy po unicestwieniu Kolegium zdołamy kiedykolwiek odzyskać to, co pochłoną
płomienie? Nie chodziło mu tylko o sekrety spisane w niezliczonych księgach przechowywanych w Kolegialnej Bibliotece. Myślał o sposobie życia, który był dobry. Imperium powinno przyswoić go sobie, podobnie jak wszystko, co dobre. Jego obywatele winni skorzystać z wiedzy mężczyzn i kobiet, którzy zbudowali to miejsce. Ale drugi plan przekazany mu przez te Berro miał położyć kres temu wszystkiemu, a on musiał wykonać rozkazy. Kiełkujące w nim od jakiegoś czasu ziarno niezadowolenia przypomniało o sobie znajomym skurczem, ale zdołał się opanować. Jeżeli Imperium tego chciało, to tak się stanie. Był lojalny wobec Imperium. Zatrzymał się nagle w miejscu, pchnięty na ścianę przez dwóch mężczyzn ciągnących jakąś skrzynię. Obficie go przy tym sklęli. Cóż za herezja! Lepiej ukryć ją na dnie duszy. Sam pomysł, że lojalność wobec Imperium, w imię jego lepszej przyszłości, nie jest tym samym co lojalność wobec zarządzeń imperatora czy planów Rekefu... cóż... mógł szybko zaprowadzić człowieka na stół przesłuchań. Udało mu się uniknąć zasłużonej nagany za porażkę w Helleronie i nie zamierzał pozwalać sobie teraz na takie myśli; oznaczałoby to wprost dopraszanie się o kłopoty. Ale herezja zakorzeniła się w najgłębszych zakamarkach jego umysłu i czekała na kolejną chwilę nieuwagi. Agenci Rekefu oczywiście bywali w Kolegium już przed nim. Podczas, gdy Wydział Wewnętrzny oczyszczał podległe krainy z przejawów nielojalności, Zewnętrzny rozsiewał szpiegów i informatorów po miastach Nizin. Podczas swego ostatniego pobytu tutaj Thalryk nawiązał z nimi kontakt, ale sama siatka działała w Kolegium już od czterech lat. Rozesłał po całym mieście muszców z niewinnymi liścikami, w których słowa szyfru pływały jak krople trucizny w winie. Mężczyźni i kobiety, których Rekef tu osadził i zwerbował, prowadzili na co dzień normalne życie zwyczajnych obywateli. Teraz miało się to skończyć. Wzywał ich do siebie. Spotkał się z nimi w mizernej tawernie położonej na tyle blisko doków, że przez okna mogli słyszeć skrzypienie takielunku. Jej bywalcy szybko zapominali o tym, kto z kim spotykał się tutaj i jakie przy tej okazji załatwiał interesy – co też miało swoją dobrą stronę. Agenci Rekefu stanowili osobliwy kwartet.
Najstarszy był porucznik Graf, osowieć czystej krwi, handlujący bronią. Thalryk zwrócił się do niego, gdy potrzebował dwu skrytobójców, którzy mieli dopaść Stenwolda w jego domu. Kontaktował ze sobą wojowników i ewentualnych patronów, co pozwoliło Thalrykowi na niemal natychmiastowe uruchomienie operacji. Graf był chudzielcem o twarzy oszpeconej blizną ciągnącą się od czoła do podbródka. Major wiedział, że porucznik dorobił się jej w Bractwie Oręża. Oko przecięte tą blizną zastąpiła ciemna szklana gałka. Pozostali nie należeli do Rekefu, byli zwykłymi agentami. Muszec Hofi zajmował się goleniem bogatych i strzyżeniem wpływowych obywateli Kolegium. Pajęczyca Arianna studiowała tutaj, a mieszaniec Scadran, tragarz w dokach, zbierał plotki napływające do portu ze wszystkich stron świata. W jego żyłach płynęła krew osowców, żukowców i mrówców, a rysy twarzy zdradzały najgorsze wady tych ras. Był jednak rosły i miał doświadczenie w ulicznych bitkach. Ostatecznie i on mógł się przydać. Zebrał ich przy stole w rogu, na tyle daleko, by inni klienci nie mogli podsłuchać ich cichej rozmowy. Wszyscy odziali się skromnie, mieli przy sobie broń i patrzyli nań z oczekiwaniem w oczach. Gdyby postanowił posłać ich tej nocy na akcję, byliby gotowi do działania. – Opowiedzcie mi o Stenwoldzie Makerze – zażądał. Porucznik Graf popatrzył na pozostałych, a potem powiedział: – Przybył do miasta przed panem, sir. I przyprowadził sporą garść zwolenników. – Czy był wśród nich modliszowiec? – zapytał Thalryk i myślami wrócił do nocnej potyczki w hellerońskiej maszynowni, kiedy to zniszczono Dumę. Był tam jakiś modliszkopodobny, zatopiony we krwi mordu na każdym, kto zwrócił się przeciwko niemu, dopóki Thalryk nie spalił go żądłem. W raportach Scyli nosił miano Tisamona, jego córką była Tynisa. Tynisa, która niemal wykończyła Thalryka, kiedy ten postanowił załatwić modliszowca. W głębi serca pragnął, by Tisamon zginął od rany, ale odpowiedź Grafa wcale go nie zaskoczyła: – Owszem, sir. Nazywa się Tisamon. Podobno przed wielu laty, w tym samym czasie co Maker, był studentem Kolegium. I już wtedy cieszył się złą reputacją. – Niewątpliwie dobrze zasłużoną – skwitował Thalryk. – Wykonali jakieś posunięcia? – Maker wprowadza ludzi w sprawę. Zażądał zgody na wygłoszenie mowy przed Zgromadzeniem, ale zorganizowanie tego zajmie mu najpewniej kilka dni. Nie należy do szczególnie popularnych czy lubianych obywateli. Jak kot chadza własnymi drogami i zbyt
często zaniedbuje swoje obowiązki na uczelni. Zanim więc pozwolą mu na wystąpienie, przepuszczą go przez sito biurokracji, co może potrwać przynajmniej dziesięć dni. – A pozostali? – Wielu z nich jest tutaj – odezwała się Arian na. – Niektórzy leżą w szpitalu. Z Helleronu przywiedli ze sobą kilku rannych. Jest wśród nich mały potworek, jakiś kolczasty przedstawiciel rasy, o której nigdy nie słyszałam. Kręci się podobno sporo po warsztatach, maszynowniach i wokół magazynów kolei. – To musi być Scuto – wyjaśnił Thalryk. – Zastępca Stenwolda z Helleronu. Według moich informacji to mechanik-wynalazca, więc może kierować nim tylko ciekawość zawodowa. Thalryk przypomniał sobie swoje jedyne spotkanie ze Stenwoldem Makerem i kilka śmiałych słów, jakie padły nad kielichami – spotkanie dwóch przedstawicieli jednej branży, którzy pracowali po przeciwnych stronach, ale mieli ze sobą wiele wspólnego; dwóch żołnierzy przeżywających te same rozterki i walczących po dwu stronach linii frontu. A teraz zakradam się tutaj, na jego teren i mam obowiązek zniszczyć go. A jako że muszę wierzyć, iż na moim miejscu zrobiłby to samo, nie powinienem czuć wyrzutów sumienia. – Znacie rozkazy – zwrócił się do całej czwórki. – Poruczniku, będą nam potrzebni ludzie sprawni w walce – i umiejętna pomoc pozostałych. Stenwold Maker już niedługo pożyje na tym świecie.
Dwa Aby żyć w miastach mrówców, trzeba było rozumieć ciszę, a on spędził już nieco czasu w kilku z nich. Poznał na przykład ciszę codziennych zajęć, gdy słychać było tylko pracujących niewolników, szeptem wymieniających jakieś uwagi. I ciszę placu musztry, na którym rozlegał się tupot butów oraz szczęk broni, ale nigdy rozkaz czy komenda: niemal pięciuset żołnierzy maszerowało w idealnej formacji i szyku. Znał ciszę zapadającą po zmroku, kiedy rodziny zasiadały do stołów z zamkniętymi ustami, a niewolnicy gromadzili się w swoich barakach i przybudówkach. Teraz poznał nowy rodzaj ciszy. Było to milczenie miasta pełnego ludzi mających świadomość, że pod jego murami zebrały się tysiące wrogów. Nero pomykał wśród tej ciszy, owinąwszy się opończą. Wszystkie sprawy w Tarku toczyły się swoim zwykłym rytmem. W porozstawianych z rzadka kramach kupcy bez słów podsuwali klientom towary, otrzymując za nie dokładnie odliczone kwoty. Po ulicach biegały dzieci bawiące się w wojnę i tylko najmłodsze wybuchały niekiedy śmiechem lub nawoływały się wzajemnie. Na rogach w niezbyt licznych grupach stały milczące kobiety i mężczyźni. Wszędzie wyczuwało się napięcie i w tym niewyobrażalnym polu rozciągniętym między ich umysłami krążył tylko jeden temat. Podobnie było w dzielnicy cudzoziemców, gdzie Nero się osiedlił. Jeszcze kilkanaście dni temu stanowiła różnokolorową oazę otoczoną płotem przez straż miejską mrówców, ale zabudowaną przez niezliczone dłonie setkami domów podobnych do ich ojczystych siedzib. Teraz i tutaj panowała cisza, ponieważ z miasta uciekli wszyscy oprócz największych uparciuchów. A ja powinienem był wyjechać z nimi... Przebywał w Tarku od roku – wprawdzie zbyt krótko, by zadomowić się tu, ale po opuszczeniu Kolegium nigdzie nie mieszkał dłużej. Co go tu zatrzymywało? Poczucie winy. Poczucie winy wynikające z tego, iż wiedział, że nadejdzie taki dzień, w którym czarno-złote hordy rozleją się po Nizinach, a on musiałby przyznać wówczas, że niczego w tej sprawie nie zrobił. Gdy obnażono broń, uciekł, nie oglądając się za siebie. Miejscowi nie zwracali na niego uwagi, bo w tej części miasta był dobrze znany, co
oznaczało w praktyce, że był znany wszystkim, gdyż opinie o nim mogli przekazywać sobie z umysłu do umysłu równie łatwo, jak podawali sobie butelkę w oberży. Patrzyli na niego z góry, bo nie był mrówcem, tylko muszcem i wędrownym artystą. Ale miał już tu przyjaciół i trzymał się z dala od kłopotów, więc go tolerowano. Chociaż unikanie kłopotów nie było niezawodną receptą na przeżycie: miesiąc temu okradziono dom należący do mrówców i strażnicy miejscy, którzy nie potrafili znaleźć złodzieja, powiesili za to po prostu trzech przypadkowych cudzoziemców. A potem oznajmili, że obcy są tu zaledwie tolerowani i powinni pilnować się sami. Był brzydkim, łysym człowieczkiem o kanciastej twarzy: niskie czoło i złamany nos nad wojowniczo wystającym podbródkiem sprawiały, że jego profil przypominał pięść. Muszce nie należały do ras najbardziej urodziwych, ale on nawet wśród swoich wyróżniał się brzydotą. Gdyby należał do jakiejkolwiek innej, zacisnąłby zęby i wyrąbał sobie własne miejsce w życiu, ale w jego sytuacji nawet najpiękniejsze rysy nie mogły ukryć tego, że od pięt po czubek łysej głowy miał jedynie sto dwadzieścia centymetrów wzrostu. Był znany jako Nero i pod tym nazwiskiem zarabiał przez ostatnie dwadzieścia lat jako artysta takiej miary, że imię i dokonania otwierały mu wszystkie drzwi na Nizinach. Ale dla niego samego wszystko to było mniej istotne. W kraju, którego mieszkańcy w większości nie widzieli niczego poza murami własnych miast, a nieliczni wyjeżdżali jedynie w interesach, był doświadczonym podróżnikiem. Wędrował, gdzie go oczy poniosły, przyjmował gościnę tam, gdzie mógł ją znaleźć, i robił, co chciał. Myśli o tym wszystkim przywróciły go teraźniejszości, ponieważ właśnie postanowił wziąć udział w wojnie, by nadać jakieś znaczenie swojej obecności w tym mieście. Nie był do tej decyzji całkowicie przekonany, ale na razie nie czuł chęci wyjazdu i – jak podejrzewał – wkrótce miał zostać pozbawiony nawet możliwości opuszczenia Tarku drogą powietrzną, bez ryzyka zestrzelenia przez jakiś lotny oddział osowców. Ciągnące się przed nim mury wyglądały jak szara mozaika z wielkich kamiennych bloków poprzecinana otworami strzelnic, zwieńczona krenelażami i zaopatrzona w przejścia oraz obstawiona przez wojenne machiny. W ich cieniu mrówce zachowywały spokój. Mury te oparły się w przeszłości oblężeniom ich ziomków z innych miast. Podobne powstrzymywały też armię Tarkejczyków szturmujących Sarn czy Kes. Nero wiedział jednak, że stojąca pod bramami Tarku armia nie składa się z mrówców i jej
żołnierze nie będą walczyli jak oni. Za każdym razem, gdy pomyślał o tym, odczuwał przemożną żądzę, by znaleźć się gdzie indziej, ale póki co pozostawał wciąż na miejscu. Parops był niezwykłym mężczyzną jak na mrówca, a już na pewno jak na oficera. Jego przyjaźń z Nero zaczęła się burzliwie, gdy wszechwiedząca sieć informacyjna doniosła mu, że kobieta, którą wybrał na towarzyszkę łoża, siedzi nago przed sztalugami muszca i stanowi przedmiot kpin całego miasta. Jednak związki mrówców miały dość dziwaczny charakter. Zawierano je ze względu na przyszłość miasta i dobro dzieci, brakowało w nich jednak osobistego zaangażowania, zazdrości, pasji czy innych uczuć. W rzeczywistości po skonsumowaniu związku małżonkowie byli już sobą mocno znudzeni, a Nero stał się dla damy Paropsa zwykłą rozrywką. Parops wpadł do pracowni jak burza, by demonstracyjnie wyrazić swój sprzeciw, i oczywiście wedle powszechnych oczekiwań i nawet przewidywań małżonki powinien był zabić muszca na miejscu. Nie chodziło jednak o wściekłość, bo mrówce rzadko w nią wpadały, ale obrazę jego rasowej, społecznej i osobistej godności. Zamiast tego jednak oficer większą część nocy spędził u boku Nero, oglądając razem z nim z dachu miasto i omawiając uroki jego rozmaitych zakątków. Wedle miejscowych standardów był okropnym dziwakiem, co oznaczało, że miewał niezwykłe pomysły. Wrodzona inteligencja wyniosła go na najwyższy osiągalny dlań szczebel drabiny społecznej i wiedział, że już wyżej się nie wespnie. Ponieważ przełożeni nie darzyli go zbytnim zaufaniem, został komendantem wieży w Tarku, co jeszcze niedawno oznaczało raczej urzędniczą posadę, a nie prawdziwie wojskowe zajęcie. Teraz stał w wąskim otworze strzelniczym w swoim biurze i patrzył z góry na malowniczo rozciągające się przed nim wojska osowców. Promienie słońca podkreślały bladość jego skóry. – Jak przebiegają negocjacje? – zapytał Nero. Parops nie uczestniczył osobiście w rozmowach z emisariuszami osowców, ale wiadomości o postępach w nich obejmowały kolektywny umysł miasta, zagarniając sąsiada za sąsiadem niczym fale na stojącej wodzie. – Wciąż każą im czekać – odparł mrowiec. – To ich przywilej – uznał Nero. – A co robicie w tym czasie? – W mieście zostało kilku pajęczaków handlujących niewolnikami, którzy mają
skorpiońców w swoich zespołach – stwierdził Parops. – Wygląda na to, że skorpiońce znają się z osowcami bardzo dobrze już od dawna, mając z nimi wspólne interesy. Tak więc nasi ludzie płacą skorpiońcom, aby odświeżyć im pamięć. Rada Królewska składa z tego całościowy obraz sytuacji. – Jak poważnie podchodzi do sprawy? – U naszych bram stoi trzydzieści tysięcy żołnierzy – zauważył Parops. – Owszem, ale wiesz, jacy są politycy. Każde miasto jest najwspanialsze i wszyscy żołnierze są niezwyciężeni, dopóki się nie urżną. Parops skinął głową. – Nasi traktują sytuację poważnie, bardzo poważnie. Zeszli do podziemi, rozmawiali z samą królową gniazda i obudzili latających. Szykują każdą machinę, która może wzbić się w powietrze. Każdy, kto potrafi sterować polotem albo zna się na machinach, został zmobilizowany, a innym wydaje się kusze. Wróg, któremu mamy stawić czoło, potrafi latać – choć tyle wiemy. A to coś nowego. Nero zdał sobie nagle sprawę, że mrówkopodobni nie lubią nowości, ale przynajmniej ich samozadowolenie gdzieś znikło. Gniazdo pod miastem, w którym hodowano insekty pracujące dla ich ludzkich imienników, było cennym źródłem zasobów. Wykorzystanie uskrzydlonych owadów w roli napowietrznych wierzchowców przyczyni się do wyginięcia ich całego pokolenia i spowoduje klęskę ekonomiczną – do takich środków uciekano się jedynie w stanie najwyższej konieczności. Ale Królewska Rada Tarku zrozumiała przynajmniej, że kraj znalazł się właśnie w takiej sytuacji. – Miewałeś do czynienia z osowcami – zauważył Parops. – Starałem się ich unikać, ale owszem, miewałem. – Powiedz mi o innych rasach służących w ich armii. Czy zawarli z nimi sojusz przeciwko nam? – Imperium Os nie zawiera sojuszów – stwierdził Nero, śmiejąc się sarkastycznie. – Wykorzystuje niewolników. – Dali broń niewolnikom? Mrówce z Tarku, podobnie jak mieszkające gdzie indziej, zatrudniały niewolników do pomniejszych prac codziennych i nawet im się nie śniło dawać im do rąk czegokolwiek większego od scyzoryka. Nie chodziło tu jednak o strach przed rebelią, ale dumę z własnych
umiejętności bojowych. – To sprawa nieco bardziej złożona. Ich armia jest bardzo liczna i powiększa liczbę oddziałów, wcielając podbitych w swoje szeregi. Nazywają te formacje posiłkowymi. Widzisz, niewolą całe miasta, a potem wysyłają ich mieszkańców zdolnych do walki na drugi koniec Imperium. To tak, jakby was stąd wysłano do... Kolegium, albo do Veku, lub jeszcze gdzie indziej. Niekiedy pewnie to się nie sprawdza, ale większość z tych ludzi ma rodziny i wszyscy wiedzą, że jeśli uciekną albo zbuntują się przeciwko nowym panom, to konsekwencje ich zachowania spotkają krewnych – więc walczą. Mogą być zręcznymi pomocnikami, rzemieślnikami lub zwykłym bydłem na rzeź, wyciętym w pierwszym natarciu... Nie jest to zbyt pociągająca perspektywa... Parops ponownie skinął głową i Nero poczuł dreszcz na myśl o tym, że jego słowa wkrótce pozna całe miasto, bo będą krążyły z umysłu do umysłu, aż dotrą w końcu nawet na dwór królewski. – W mieście jest wciąż jeszcze kilku cudzoziemców, którzy wyjeżdżają przez bramę zachodnią – odezwał się znowu mrowiec, ostrożnie dobierając słowa. – Chociaż nadal przybywają przez nią nowi, przeważnie handlarze niewolników wypatrujący okazji. Nadszedł chyba czas na decyzję. – Zamierzam zostać tu jeszcze trochę – stwierdził beznamiętnie Nero. – Kiedy do głosu dojdzie stal, ci za murami pewnie nie będą za bardzo dbali o to, do jakich ras należą ci, których znajdą w środku. – To zapewne prawda – przyznał muszec. Parops w końcu odwrócił się plecami do okna i obsesyjnego roztrząsania najbliższej przyszłości. – Nero, dlaczego tu jesteś? – zapytał. – Twoi ziomkowie nie słyną ze stawiania silnego oporu w bitwach. Kto dalej ucieka, ten dłużej żyje – czy nie tak mawiacie? Czemuż więc nie zrobisz tego, co na twoim miejscu zrobiłaby każda rozumna istota, to znaczy czemu nie uciekniesz, dopóki możesz? Nero wzruszył ramionami. Jego niechęć do wyjazdu wynikała po części właśnie z przyjaźni z Paropsem, a po części z innego powodu – tak osobistego i trywialnego, że wstydził się przyznać. – Nigdy nie widziałem wojny – powiedział w końcu. – Owszem, byłem świadkiem kilku
potyczek, ale nie prawdziwej bitwy. Wiesz, kiedyś studiowałem bitwę o koło zębate u wrót Kolegium i – powiedzmy – przyjąłem to dość obojętnie. Pewnie dlatego, że wydarzenia te wykraczały poza moje doświadczenia i nie mogłem ich pojąć. Taki jest więc powód, dla którego zostaję. Wiem, że kiepski, ale lepszego przedstawić ci nie mogę. – Jesteś kompletnie szalony – stwierdził Parops. – Prawdopodobnie. Nie umiem jednak powiedzieć, czy w końcu moja natura nie okaże się silniejsza, bo przecież moi ziomkowie są bardzo dobrzy w ucieczkach w ostatniej chwili, a w klepsydrze zostało jeszcze kilka ziaren piasku... – Nie zwlekaj jednak za długo – ostrzegł go Parops i w tejże chwili przez niewidzialny miejski zgiełk przedarła się do niego nowa wiadomość: – W końcu przyjęli emisariuszy – oznajmił. Skrill szybko przeskakiwała na swoich długich nogach pomiędzy kępami trawy o wysokości człowieka i ostrej niczym miecz. Salma zrozumiał, iż nie sprostałby jej w biegu. Dosrawszy się pod jakąś osłonę, zamierała w bezruchu ze strzałą na cięciwie. Salma i Totho okopali się pod jedną z takich wielkich kęp i przykryli, zginając w łuk nad sobą ich wąskie ostre źdźbła. Niecierpliwie wyglądali przybycia towarzyszki. Skrill w końcu zatrzymała się obok nich, obsypując ich fontanną piasku. Była dziwacznym stworzeniem: w jej żyłach płynęła krew wojowniczych żukowców mynejskich i... inna. Nie miała dobrych manier ani wykształcenia, doprowadziła ich jednak bez przeszkód na odległość rzutu kamieniem do armii osowców i doskonale znała każdy metr terenu. – Co widziałaś? – zapytał Totho. – Widziałaś ją albo którąś z cór miłosierdzia? – przerwał mu Salma. Spojrzała nań kpiąco z udanym zdziwieniem, szeroko otwierając oczy. – Wasza Lordowska Mość raczył nie zauważyć rozłożonej tam obozem wielotysięcznej armii? Jakkolwiek olśniewająca jest twoja dama, z pewnością nie paraduje teraz wśród namiotów. Zatem nie, nie spotkałam jej i nie zaprosiłam tu na pogawędkę i kufel piwa. – Potrząsnęła głową i pociągnęła za jedno ze swoich długich uszu, jakby chciała wydłużyć je jeszcze bardziej. – Nie zbliżyłam się nawet do obozu, ponieważ na warcie ustawili kilka tysięcy strażników. A przynamniej dla mnie tak to wyglądało. Cały pierścień, umocnienia ziemne, palisada i nawet niewielkie wieżyczki dla obserwatorów. A niebo? Jeśli myślisz, że uda ci się
podlecieć tam na tych twoich skrzydełkach, od razu daj sobie na wstrzymanie. Ich ludzie krążą nad obozem jak muchy nad dziesięciodniowym trupem. Najwyraźniej spodziewają się kłopotów ze strony mrówkopodobnych – i niby czemu miałoby być inaczej? Gdybym ja siedziała w tarkejskim ratuszu, grałabym na zwłokę. – Ale mrówce są na to zbyt prostolinijne, czy nie tak? – zapytał Totho. – Myślałem, że powstaną i ruszą do walki. – Nie wierz w to, mój żuczku – odparła Skrill. – Mrówce znają te same brudne sztuczki co inni. Czeka ich prawdziwa b i twa, a to oznacza pracę za dnia i w nocy. Uczciwą walką nikt jeszcze nie wygrał żadnej wojny. – Nie nazywaj mnie tak! – żachnął się Totho, ponieważ to przezwisko zaczynało już działać mu na nerwy. – Nie jestem bardziej żukowcem niż ty... No, kimkolwiek tam jesteś albo nie jesteś. – Czy ja jestem żukowcem? Nie. A może jest nim Jego Lordowska Mość? Nie. Więc pozostaniesz żukowcem, dopóki nie trafi się nam lepszy. – Czy nie możecie przestać? – Salma syknął na nich, kiedy nagle, tuż nad wierzchołkami źdźbeł trawy pojawiły się osowce. Natychmiast spostrzegły trójkę szpiegów. Było ich sześciu, wszyscy należeli do szperaczy i najwyraźniej przeszukiwali teren. Ale ponieważ osy to rasa wojownicza, nigdy nie unikają okazji do walki. Dowódca wydał więc rozkaz i dwaj jego podwładni zawrócili w stronę obozu, a pozostali, z wyciągniętymi mieczami i dłońmi rozwartymi do wyrzucenia żądeł, skoczyli na Salmę. Skrill natychmiast poderwała się w górę i wypuściła strzałę, która trafiła w oko jednego z napastników. Osopodobny wywinął kozła i zniknął wśród wysokich traw. Salma nie miał czasu na przygotowanie łuku. Gdy trzej pozostali zwiadowcy wyzwolili błyskawice żądeł, szybko wzbił się w powietrze, wyciągając z pochwy miecz zdobyty na Osowcach. Skrill natychmiast uskoczyła w bok, ale Totho mógł tylko rzucić się na ziemię i liczyć na łut szczęścia. Poczuł silne targnięcie – błyskawica trafiła w jego plecak. W następnej chwili stał już na nogach i wbijał magazynek w kuszę. Jeden z osowców śmignął w górę za Salmą i Totho zdumiał się, widząc, że jest zwinniejszy od większości swoich ziomków. Najwyraźniej Imperium dobierało zwiadowców pod kątem umiejętności. W końcu mieszaniec podniósł kuszę i nacisnął spust.
Atakujący go napastnik śmignął w bok i bełt przeleciał obok niego. Totho zobaczył, jak twarz przeciwnika rozjaśnia złośliwy uśmieszek: wiedział, że tak nieporęcznej broni, jaką jest kusza, nie da się szybko przeładować. Ale Totho szarpnął za dźwignię i wystrzelił ponownie i ponownie. Uśmiech został starty z twarzy osowca przez zaskoczenie i strach. Zdołał jeszcze uniknąć drugiego bełtu, ale trzecim, a potem czwartym i piątym dostał prosto w korpus. Zwalił się na ziemię dwa metry od Totha. Osopodobni byli budowniczymi i wynalazcami, ale mimo swojej liczebności znacznie ustępowali mieszkańcom Nizin talentami w tej mierze. Usłyszawszy czyjś krzyk, Totho odwrócił się i zobaczył Skrill zmagającą się wściekle, miecz w miecz, z kolejnym przeciwnikiem. Była szybka – jej klinga śmigała jak żywa istota – ale napastnik należał do zawodowców, a metalowe pasma zbroi odbijały jej ciosy. Totho zrozumiał, że nie wolno mu ryzykować strzału, dobył więc miecza i wyskoczył z kryjówki na pomoc towarzyszce. Nad nimi Salma tańczył w powietrzu, związawszy się z wrogiem w balecie śmierci. Wszystko zależało od odległości – zbyt mała groziła zderzeniem, zbyt duża dawała osie szansę na użycie żądła. W całej tej akrobacji miecze błyskały dość rzadko, a każdy z walczących starał się zajść wroga od grzbietu albo z boku. Salma był ważką urodzoną do latania, a jego rasa szczyciła się wdziękiem i mistrzostwem w powietrznych akrobacjach. Osowiec zaś był zwinny i szybki, ale było widać wyraźnie, że ustępuje przeciwnikowi. Salma nagle odfrunął, pozornie tracąc równowagę w locie, co skłoniło osę do zbliżenia i próby strzału. Ważka jednak natychmiast zawrócił i runął na wroga. Zwiadowca podjął podobną próbę, by stawić czoło Salmie, i zatoczył szeroki łuk mieczem. Salma bez trudu ominął zastawę i wbił klingę wrogowi w żebra, gdzie nie sięgała już zbroja, a potem pozwolił, by ten, spadając, sam mu się z niej zsunął. Wylądowawszy, rozejrzał się za kolejnymi napastnikami, ale zobaczył tylko, że Skrill i Totho wespół kończą ostatnią potyczkę. – Zbieraj się! – krzyknęła Skrill. – Zaraz zjawią się inni! Salma chwycił swój worek i zobaczył, że Totho zarzuca na ramiona ciężki worek, w którym trzymał narzędzia i dobytek. Mój bagaż jest lżejszy, pomyślał ważka z kpiną, bo w niewoli został pozbawiony wszystkiego, co doń należało. Miał przy sobie tylko to, co członkowie mynejskiego ruchu oporu zdołali mu znaleźć. Skrill stała już z workiem na plecach, jak zawsze zresztą, poza przypadkami, gdy używała