Terry Goodkind
Dług wdzięczności
Przełożyła Lucyna Targosz
Danny’emu Barorowi
mojemu zagorzałemu orędownikowi
na odległych lądach
Wstęp autora
Dług wdzięczności zrodził się z okazji - dla mnie
bezcennej - pozwalającej zawiesić na chwilę tok cyklu i
napisać niezależną, krótką powieść zgłębiającą życie
postaci, o której zawsze chciałem powiedzieć nieco
więcej. Kiedy piszę o istotnych w moich oczach
sprawach, nieraz historia rozrasta się do tego stopnia,
że ramy dzieła, nad którym aktualnie pracuję, stają się
dla niej za ciasne - dotyczy to zwłaszcza przeszłości
bohaterów oraz wydarzeń, które legły u podstaw
problemów, z jakimi przychodzi im się mierzyć.
Niniejsza książka rozwiewa odrobinę mgłę tajemnicy
spowijającej jedno z takich minionych zdarzeń.
Skąd się wzięły granice między krainami? Cóż
mogło spowodować katastrofę na taką skalę? Oto
nieznana historia granic - przynajmniej po części, w
istocie bowiem znaleźć można w niej znacznie więcej.
Pisząc powieści, skłonny jestem ich akcję sytuować
w miejscach, w których sam chciałbym się znaleźć,
moich bohaterów zaś wyposażam w cechy, które
skądinąd podziwiam. Chcę, aby opisywane przez mnie
postaci przypominały ludzi, jakich znamy - z którymi
dzięki temu możemy się identyfikować albo do których
możemy się ustosunkować w sposób całkiem naturalny -
ale także odzwierciedlały nasze wyobrażenia o ludziach,
jakich chcielibyśmy w nim spotkać. Nade wszystko
jednak moi bohaterowie muszą - podczas tworzenia
książki - żyć własnym życiem. Muszą sprawiać wrażenie
autentyczności. W świecie, który stworzyłem, nie inaczej
niż w świecie, który zamieszkujemy, jednostka -
niezależnie od tego, jak wydawałaby się we własnych
oczach bezradna - może niekiedy stanąć w obliczu
wyboru, który zdecyduje o losach świata (nie zawsze na
lepsze).
O tym właśnie jest ta opowieść.
Chciałem opisać dzieje jednej z takich osób, Abby -
młodej kobiety zdanej całkowicie na łaskę i niełaskę
innych ludzi, bezradnej wobec potęg, których nie potrafi
do końca zrozumieć, a co dopiero sobie
podporządkować, nade wszystko zaś rozpaczliwie
potrzebującej pomocy.
Jest to także historia młodego Zedda, który osiągnął
właśnie szczyt swojej czarodziejskiej potęgi i który
ciśnięty został w wir zmagań, jakie zdecydują nie tylko o
przyszłości jego ludu, lecz całego świata. I który - choć
ma władzę decydowania o życiu i śmierci - bezsilny jest
nie tylko wobec potrzeb kobiety, potrzebującej jego
pomocy, ale również wobec własnych pragnień. Na
szalach przeznaczenia waha się życie dziecka. Niesiona
wichrem zdrady, pojawia się kobieta, na której ciąży
dług wdzięczności.
Zależałoby mi na tym, aby czytelnik sam zadał sobie
pytanie, jak postąpiłby w obliczu wyboru, przed którym
stanęli Abby i Zedd. Na co by się zdecydował?
Nie jest to więc tylko historia o tym, jak pojawiły się
granice, lecz opowieść o jutrzence świata, na który
przyjść mieli Richard i Kahlan.
Terry Goodkind
- Co tam masz w worku, kochanieńka?
Abby obserwowała stadko łabędzi, których biel
uroczo kontrastowała z ciemnymi, niebotycznymi murami
wieży. Ptaki mijały w locie wały obronne, bastiony, wieże
i mosty oświetlone przez wiszące nisko słońce. Czekała
cały dzień i nieustannie miała wrażenie, że ponura
budowla się jej przygląda. Spojrzała na stojącą przed nią
zgarbioną staruszkę.
- Przepraszam, o co mnie pytałaś?
- Pytałam, co tam masz w worku. - Stara łypnęła na
nią, wysuwając czubek języka przez szczelinę po
brakującym zębie. - Coś drogocennego?
Abby przycisnęła do siebie konopny worek i odsunęła
się nieco od uśmiechniętej kobiety.
- Tylko trochę moich rzeczy, nic więcej.
Spod pobliskiej masywnej opuszczanej kraty wyszedł
oficer, a za nim adiutanci i gwardziści. Miejsca było tyle,
że żołnierze mogli swobodnie przejść, a mimo to Abby i
pozostali suplikanci czekający u czoła kamiennego mostu
jeszcze bardziej odsunęli się na bok. Oficer o srogim
spojrzeniu minął ich, nie odpowiadając na salut
pilnujących mostu strażników, którzy przyłożyli pięści do
serca.
Przez cały dzień do wieży wchodzili i wychodzili z
niej żołnierze z rozmaitych krain oraz członkowie Gwardii
Obywatelskiej Aydindril, wielkiego miasta leżącego u
stóp góry. Niektórzy wyglądali na utrudzonych podróżą.
Mundury innych wciąż jeszcze nosiły ślady niedawnych
walk - były powalane ziemią, kopciem i krwią. Abby
dostrzegła nawet dwóch oficerów z rodzinnej kotliny
Pendisan. W jej oczach byli jeszcze chłopcami,
chłopcami, którzy zbyt szybko zostaną odarci z
młodzieńczości i, podobnie jak wąż za szybko zrzucający
starą skórę, osiągną poznaczoną bliznami dojrzałość.
Widziała również takie mnóstwo ważnych ludzi, że
ledwo mogła uwierzyć własnym oczom. Ujrzała
czarodziejki, doradców, a w mieście nawet
Spowiedniczkę z Pałacu Spowiedniczek. Kiedy podążała
ku wieży wijącą się drogą, prawie z każdego zakrętu
mogła obserwować tę wspaniałą budowlę z białego
kamienia. W owym pałacu odbywały się zgromadzenia
Naczelnej Rady konfederacji Midlandów, którym
przewodziła sama Matka Spowiedniczka. Tutaj też
mieszkały Spowiedniczki.
Wcześniej Abby tylko raz widziała Spowiedniczkę.
Kobieta odwiedziła jej matkę, a sama Abby, która nie
miała wtedy jeszcze dziesięciu lat, nie mogła oderwać
oczu od długich włosów kobiety. W małym miasteczku
Coney Crossing żadna kobieta poza matką Abby nie była
na tyle ważna, by nosić włosy sięgające ramion.
Delikatne, ciemnokasztanowe włosy Abby ledwo
zasłaniały uszy. Gdy szła przez miasto ku Wieży
Czarodzieja, z trudem powstrzymywała się od gapienia na
szlachcianki, których włosy sięgały ramion lub były nawet
nieco dłuższe. Tymczasem podążająca do wieży
Spowiedniczka, ubrana w prostą, czarną atłasową suknię -
zwyczajowy strój Spowiedniczek - miała włosy do
połowy pleców.
Abby bardzo chciałaby się przyjrzeć dokładniej tak
wspaniałym, długim włosom i osobie na tyle ważnej, żeby
nie musiała ich ścinać, ale przyklękła wraz z innymi na
jedno kolano i jak oni bała się unieść pochyloną w
pokłonie głowę, by nie napotkać wzroku tej kobiety.
Mówiono, że spojrzenie w oczy Spowiedniczki mogło
kosztować utratę rozumu, jeśli miało się szczęście, lub
duszy - jeśli się go nie miało. Matka Abby twierdziła, że
to nieprawda i że jedynie dotknięcie mocą Spowiedniczki
potrafi spowodować coś takiego, lecz Abby nie
zamierzała właśnie dzisiaj sprawdzać prawdziwości
owych opowieści.
Stojąca przed Abby starucha, odziana w kilka
spódnic, z których wierzchnia zabarwiona była henną, i
opatulona ciemnym szalem, przyjrzała się mijającym ich
żołnierzom i nachyliła ku niej.
- Lepiej przynieść kość, kochanieńka. Słyszałam, że
są w mieście tacy, co za odpowiednią cenę sprzedadzą ci
kość, jakiej potrzebujesz. Czarodzieje nie biorą solonej
wieprzowiny. Oni mają soloną wieprzowinę. - Rzuciła
okiem na stojących za Abby ludzi: zajmowali się swoimi
sprawami. - Lepiej sprzedaj swoje rzeczy i miej nadzieję,
że ci wystarczy na kość. Czarodzieje nie chcą tego, co im
przynosi jakaś wiejska dziewczyna. Trudno zyskać
przychylność czarodzieja. - Popatrzyła na plecy żołnierzy,
którzy dochodzili właśnie do końca mostu. - I to nawet
tym, co wypełniają ich rozkazy.
- Ja tylko chcę z nimi porozmawiać. To wszystko.
- Z tego, com słyszała, solona wieprzowina nie
zapewni ci nawet rozmowy. - Stara spoglądała na dłoń,
którą Abby starała się osłonić krągły przedmiot ukryty w
konopnym worku. - Dzban twojego wyrobu też nie. Bo to
dzban, prawda, kochanieńka? - Uniosła piwne oczy
osadzone w pomarszczonej twarzy i bacznie, przenikliwie
spojrzała na Abby. - Dzban?
- Tak. To dzban, który sama zrobiłam - odparła
zapytana.
Kobieta uśmiechnęła się sceptycznie i wsunęła
kosmyk krótkich, siwych włosów pod wełnianą chustę.
Zacisnęła zdeformowane palce na marszczeniu rękawa
szkarłatnej sukni Abby i odrobinę uniosła rękę młodej
kobiety, żeby się jej lepiej przyjrzeć.
- Może za tę bransoletę dostaniesz tyle, że wystarczy
na porządną kość.
Abby spojrzała na bransoletę. Wykonano ją z dwóch
metalowych drucików, które splatały się w połączone ze
sobą kółka.
- Matka mi to dała. Jest cenna jedynie dla mnie.
Na spękane wargi starej wypełzł uśmieszek.
- Duchy uważają, że nie ma potężniejszej mocy nad
matczyne pragnienie chronienia dziecka.
Abby delikatnie uwolniła rękę.
- Duchy wiedzą, że to prawda.
Zakłopotana dociekliwością kobiety, która nagle
bardzo się rozgadała, usiłowała znaleźć coś, czemu by się
mogła spokojnie przyglądać. Od patrzenia w przepaść pod
mostem kręciło się jej w głowie, a ponieważ miała już
dość obserwowania Wieży Czarodzieja, udała, że coś
przyciągnęło jej uwagę, i odwróciła się ku grupce ludzi,
przeważnie mężczyzn, czekających razem z nią u czoła
mostu. Zaczęła też pogryzać resztkę chleba, który kupiła
wcześniej na targu w mieście. Abby krępowała się
rozmawiać z obcymi. Przez całe życie nie widziała tak
wielu ludzi, a tym bardziej zupełnie jej obcych. W Coney
Crossing znała każdego. To miasto wzbudziło w niej lęk,
wznosząca się ponad nim na stoku góry wieża jeszcze
większy, ale najbardziej przerażał ją powód, dla którego
tu przybyła. Chciała wrócić do domu. Jeśli jednak nie
zrobi tego, po co tu przyszła, nie będzie już żadnego domu
ani kogokolwiek, do kogo mogłaby wrócić.
Spoza uniesionej kraty dobiegł grzmot kopyt i
wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Gnały ku nim wielkie,
ciemnobrązowe lub czarne konie - Abby jeszcze nigdy nie
widziała tak dużych rumaków. Jeźdźców chroniły lśniące
napierśniki, kolczugi i skórzane uniformy, większość
dzierżyła w dłoni lance lub drzewca długich proporców
będących oznaką wysokiego stanowiska i rangi. Na
moście przyspieszyli, kopyta wierzchowców wzbiły kurz i
żwir, a oni przemknęli, siejąc iskry odbijającego się od
napierśników słońca i migocąc barwami. Abby
rozpoznała ich - byli to sandariańscy lansjerzy. Z trudem
tylko potrafiła sobie wyobrazić, że wróg miałby odwagę
uderzyć na takich żołnierzy. Poczuła, jak się jej kurczy
żołądek. Zdała sobie sprawę, że nie musi sobie tego
wyobrażać i że nie może pokładać nadziei w takich
dzielnych wojakach jak tamci. Jej jedyną nadzieją był
czarodziej, a i owa nadzieja - w miarę jak Abby czekała -
stawała się coraz bardziej mglista. A mogła tylko czekać.
Raz jeszcze spojrzała na Wieżę Czarodzieja - w samą
porę, by ujrzeć, jak posągowa kobieta w prostych szatach
wychodzi z przejścia w potężnym kamiennym murze.
Proste, czarne włosy, rozdzielone przedziałkiem i
sięgające ramion, podkreślały biel skóry. Niektórzy z
czekających komentowali szeptem przejazd
sandariańskich żołnierzy, lecz umilkli, dostrzegłszy ową
kobietę. Czterej żołnierze pełniący wartę u czoła
kamiennego mostu przepuścili ją.
- Czarodziejka - szepnęła stara do Abby.
Abby wiedziała to i bez niej. Rozpoznała proste,
lniane szaty ozdobione wokół szyi żółtymi i czerwonymi
paciorkami, które układały się w starożytne symbole tej
profesji. Jedno z najwcześniejszych wspomnień Abby
wiązało się z matką. Spoczywała w jej ramionach i
dotykała takich paciorków jak te, na które teraz patrzyła.
Czarodziejka skłoniła głowę przed czekającymi, by
przedstawić swoje prośby, i uśmiechnęła się.
- Wybaczcie, proszę, że kazaliśmy wam tutaj czekać
cały dzień. Nie wynika to z braku szacunku ani nie należy
do naszych obyczajów. Przy toczącej się wojnie nie da się
jednak, niestety, uniknąć takiej zwłoki. Mamy nadzieję, że
nikt z was nie ma nam tego za złe.
Tłum wymruczał, że oczywiście nie. Abby
powątpiewała, czy znalazłby się w nim ktoś na tyle
odważny, by powiedzieć coś innego.
- Co z wojną? - spytał stojący z tyłu mężczyzna.
Czarodziejka spojrzała nań spokojnym wzrokiem.
- Wkrótce się zakończy, z błogosławieństwem
dobrych duchów.
- Oby duchy sprawiły, że D’Hara padnie - dodał
błagalnie ów człowiek.
Czarodziejka przemilczała to. Obserwowała twarze,
czekając, czy jeszcze ktoś się odezwie albo o coś zapyta.
Ale nikt już nic nie powiedział.
- Pójdźcie więc za mną, proszę. Zgromadzenie rady
dobiegło końca i kilku czarodziejów wysłucha was.
Czarodziejka obróciła się w stronę Wieży
Czarodzieja i ruszyła ku niej. W tym momencie trzech
mężczyzn wyminęło czekających i ustawiło się na
przedzie, tuż przed starą. Kobieta chwyciła aksamitny
rękaw jednego z nich.
- A za kogóż to się uważasz, że wpychasz się przede
mnie, skoro czekałam tu cały dzionek? - syknęła.
Najstarszy z mężczyzn - odziany w bogate,
ciemnopurpurowe szaty z czerwonym, kontrastującym
podbiciem rozcięć w rękawach - wyglądał na szlachetnie
urodzonego, któremu towarzyszyli dwaj doradcy, a może
strażnicy. Spojrzał gniewnie na starą.
- Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
Abby pomyślała, że nie zabrzmiało jej to w ogóle jak
pytanie.
Stara cofnęła dłoń i umilkła.
Mężczyzna z sięgającymi ramion puklami siwych
włosów spojrzał na Abby. W ocienionych krzaczastymi
brwiami oczach lśniło wyzwanie. Abby przełknęła ślinę i
nie powiedziała ani słowa. I tak nie miała żadnych
zastrzeżeń, a przynajmniej takich, które chciałaby
ujawniać. Wiedziała tylko, że ów szlachetnie urodzony był
wystarczająco ważny, by uniemożliwić jej otrzymanie
audiencji.
Uwagę kobiety przyciągnęło mrowienie wywołane
przez bransoletę. Dotknęła palcami nadgarstka dłoni, w
której trzymała worek. Bransoleta była ciepła. Nie
zdarzyło się to od śmierci jej matki. Tak naprawdę Abby
wcale się nie zdziwiła - tyle tu było magii. Tłumek ruszył
za czarodziejką.
- Okropni są - szepnęła stara przez ramię. - Okropni
jak zimowa noc i równie zimni.
- Ci mężczyźni? - spytała równie cicho Abby.
- Nie. - Stara skinęła głową. - Czarodziejki.
Czarodzieje też. O nich mówię. Wszyscy, co się urodzili z
magicznym darem. Lepiej, żebyś w tym worku miała coś
naprawdę ważnego, bo jak się to czarodziejom nie
spodoba, to cię mogą zmienić w proch.
Abby mocniej objęła worek. Jej matka umarła, nim
zobaczyła wnuczkę: to była najgorsza rzecz, jaką zrobiła
w całym swoim życiu. Kobieta powstrzymała się od
płaczu i pomodliła do dobrych duchów, żeby stara myliła
się co do czarodziejów i żeby ci byli równie wyrozumiali
jak czarodziejki. Modliła się gorąco, żeby ten czarodziej
zechciał jej pomóc. Modliła się też o wybaczenie: by
dobre duchy zrozumiały. Choć była bardzo wzburzona, ze
wszystkich sił starała się zachować spokojne oblicze.
Przycisnęła pięść do brzucha. Modliła się o siłę. Nawet
teraz modliła się o siłę.
Czarodziejka, trzej mężczyźni, stara, Abby i reszta
tych, którzy zjawili się, by przedstawić swe prośby,
przeszli pod potężną metalową kratą i znaleźli się na
terenach wieży. Abby ze zdumieniem stwierdziła, że w
obrębie masywnych zewnętrznych murów powietrze jest
ciepłe. Poza nimi trwał chłodny jesienny dzień, podczas
gdy tutaj powietrze było wiosenne i ciepłe.
Trakt wijący się na zboczu góry, kamienny most
zawieszony nad przepaścią i chroniona kratą brama to
jedyna droga prowadząca do wnętrza Wieży Czarodzieja -
chyba że się było ptakiem. Wysypany żwirem wewnętrzny
dziedziniec okalały niebotyczne ściany z ciemnego
kamienia, w których wycięto wysokie okna. Było tutaj
sporo drzwi, a droga biegła tunelem w głąb budowli.
Powietrze było ciepłe, lecz miejsce to zmroziło Abby
krew w żyłach. Nie była pewna, czy stara nie miała
przypadkiem racji co do czarodziejów. Życie w Coney
Crossing dzieliła przepaść od spraw władających magią.
Abby nigdy przedtem nie widziała czarodzieja, a ze
znanych jej ludzi widziała ich tylko jej matka. Ta jednak
nigdy o tym nie opowiadała, a jeśli już, to po to tylko, by
ostrzegać, że tam, gdzie chodzi o czarodziejów, nie należy
wierzyć nawet w to, co się widzi na własne oczy.
Czarodziejka powiodła ich w górę po czterech
granitowych, wygładzonych w ciągu setek lat stopniach i
przeprowadziła przez drzwi z nadprożem z czarnego
granitu w różowe cętki aż do właściwej wieży. Uniosła
ramię w ciemności i skierowała je w bok. Zapłonęły
lampy wzdłuż ściany.
To była bardzo prosta magia - niezbyt imponujący
pokaz magicznych zdolności - ale kilka osób z tyłu zaczęło
szeptać z zaniepokojeniem, podążając przez rozległy hol.
Abby pomyślała, że skoro wystraszyła ich taka odrobina
magii, to w ogóle powinni zrezygnować ze spotkania z
czarodziejami.
Przecinali właśnie wspaniały westybul, którego
piękna Abby nawet nie potrafiłaby sobie wyobrazić.
Czerwone marmurowe kolumny wspierały łuki pod
balkonami. Pośrodku fontanna wyrzucała wysoko
strumienie wody, która opadała i spływała kaskadami do
coraz większych mis w kształcie muszli. Oficerowie,
czarodziejki i mnóstwo innych ludzi siedziało na białych
marmurowych ławach lub też stało w niewielkich
grupkach, prowadząc ożywione rozmowy zagłuszane
szmerem wody.
Znaleźli się w o wiele mniejszej komnacie i
czarodziejka nakazała im gestem, by usiedli na
rzeźbionych dębowych ławach ustawionych pod jedną ze
ścian. Abby była przeraźliwie zmęczona, więc z ulgą
wykonała polecenie.
Światło, które docierało przez umieszczone ponad
ławami okna, padało na trzy gobeliny zawieszone po
przeciwnej stronie. Tkaniny zakrywały niemal całą ścianę
i przedstawiały przemierzający miasto uroczysty pochód.
Abby nigdy nie widziała czegoś takiego, lecz dręczący ją
niepokój spowodował, że oglądanie tej majestatycznej
sceny nie sprawiało jej zbytniej przyjemności.
Na środku posadzki z kremowego marmuru osadzono
wykonany z mosiądzu symbol: krąg, wewnątrz którego
znajdował się dotykający go wierzchołkami kwadrat, w
którym z kolei umieszczony był krąg dotykający boków
kwadratu. W środkowym kręgu znajdowała się
ośmioramienna gwiazda - z wierzchołków jej ramion
wybiegały linie przecinające oba kręgi, a każdy z owych
promieni dzielił na pół kąt kwadratu. Wzór ten, zwany
Grace, często rysowali ludzie dysponujący magicznym
darem. Zewnętrzny krąg symbolizował obrzeże leżącego
poza nim nieskończonego świata duchów. Kwadrat
przedstawiał granicę oddzielającą świat duchów -
zaświaty, świat zmarłych - od wewnętrznego kręgu
oznaczającego obrzeże świata istot żywych. W centrum
tego wszystkiego tkwiła gwiazda symbolizująca Światło -
Stwórcę. Było to graficzne przedstawienie kontinuum
daru: od Stwórcy, poprzez życie, po śmierć i
przekraczanie granicy dzielącej ludzi od wieczności
wśród duchów we władanym przez Opiekuna królestwie
zaświatów. Lecz symbolizowało również nadzieję -
nadzieję na pozostanie w Świetle Stwórcy od narodzin,
poprzez życie i po śmierci, w zaświatach.
Mówiono, że Światła Stwórcy odmawiano w
zaświatach jedynie duchom tych, którzy za życia dopuścili
się wielkiej niegodziwości.
Abby wiedziała, że zostanie skazana na wieczne
mroki w zaświatach Opiekuna. Nie miała wyboru.
Czarodziejka założyła ręce na piersiach.
- Pomocnik wywoła wszystkich po kolei. Czarodziej
przyjmie każdego z was. Wojna wrze, więc proszę, byście
krótko przedstawiali swoje sprawy. - Powiodła wzrokiem
po czekających. - Czarodzieje wysłuchują składających
prośby, bo wynika to ze zobowiązań wobec tych, którym
wszyscy tu służymy, ale spróbujcie zrozumieć, że
indywidualne pragnienia przynoszą często uszczerbek
dobru ogółu. Jeśli się pomaga tylko jednej osobie, to tym
samym odmawia się pomocy wielu innym. Toteż odmowa
spełnienia jakiejś prośby nie oznacza potępienia samej
potrzeby, lecz wybór tej, która jest ważniejsza dla ogółu.
W czasach pokoju czarodzieje rzadko spełniają prośby
poszczególnych ludzi. A w takich czasach jak te, podczas
wielkiej wojny, niemal się o tym nie słyszy. Zrozumcie,
proszę, że to konieczność, a nie lekceważenie waszych
pragnień. - Czarodziejka przyjrzała się zgromadzonym -
nikt nie zamierzał zrezygnować. A już na pewno nie Abby.
- Dobrze więc. Mamy dwóch czarodziejów, którzy mogą
wysłuchać waszych próśb. Jeden z nich przyjmie was
wszystkich.
Odwróciła się i chciała już odejść. Abby poderwała
się z ławy.
- Mogę coś powiedzieć, o pani?
Kobieta spojrzała na nią budzącym niepokój
wzrokiem.
- Mów.
Abby postąpiła ku niej.
- Muszę się zobaczyć z samym Pierwszym
Czarodziejem. Z czarodziejem Zoranderem.
Tamta uniosła brew.
- Pierwszy Czarodziej jest bardzo zajęty.
Abby sięgnęła do worka i wyjęła zeń obszywkę
dekoltu matczynych szat. Stanęła pośrodku Grace i
ucałowała żółte oraz czerwone paciorki na obszywce.
- JestemAbigail, zrodzona z Helsy. Na Grace i duszę
mojej matki, muszę się zobaczyć z czarodziejem
Zoranderem. Proszę. Nie wyruszyłam w podróż z błahego
powodu. Tu chodzi o życie ludzi.
Czarodziejka patrzyła na wyhaftowaną paciorkami
obszywkę, którą Abby chowała do worka.
- Abigail, zrodzona z Helsy. - Spojrzała Abby w
oczy. - Zaniosę twe słowa Pierwszemu Czarodziejowi.
- Pani. - Abby odwróciła się i zobaczyła, że stara też
podniosła się z ławy. - I ja byłabym rada zobaczyć się z
Pierwszym Czarodziejem.
Podnieśli się również trzej mężczyźni. Najstarszy,
najwyraźniej najważniejszy spośród nich, rzucił
czarodziejce spojrzenie tak pozbawione wszelkiej
uniżoności, że zakrawało na pogardliwe. Długie, siwe
włosy opadły na aksamitne szaty, kiedy omiótł wzrokiem
siedzących, jakby sprawdzał, czy ktoś jeszcze ośmieli się
wstać. Kiedy nikt się nie podniósł, ponownie skupił
uwagę na czarodziejce.
- Chcę się widzieć z czarodziejem Zoranderem.
Czarodziejka przyjrzała się stojącym, a potem
popatrzyła na siedzących na ławach.
- Pierwszego Czarodzieja zasłużenie nazywa się
Wichrem Śmierci. Wielu z nas obawia się go nie mniej niż
nasi wrogowie. Czy jeszcze ktoś chce kusić los?
Żaden z czekających na ławach ludzi nie miał odwagi
spojrzeć w jej przenikliwe oczy. Wszyscy w milczeniu
potrząsnęli głowami.
- Zaczekajcie, proszę - zwróciła się do siedzących. -
Wkrótce zjawi się ktoś, kto zaprowadzi was do
czarodzieja. - Raz jeszcze spojrzała na pięcioro stojących
ludzi. - Czy każde z was jest tego naprawdę pewne?
Abby skinęła głową. Stara kobieta także. Szlachetnie
urodzony odpowiedział gniewnym spojrzeniem.
- A więc dobrze. Pójdźcie za mną.
Szlachetnie urodzony i jego dwaj towarzysze
wysunęli się przed Abby. Stara kobieta wydawała się
zadowolona z miejsca na szarym końcu. Poprowadzono
ich w głąb Wieży Czarodzieja. Podążali wąskimi holami i
szerokimi korytarzami, z których jedne były ciemne i
skromne, inne zaś zadziwiały przepychem. Wszędzie
znajdowali się żołnierze Gwardii Obywatelskiej -
napierśniki lub kolczugi zakrywały ich czerwone tuniki z
czarnymi obszywkami. Wszyscy byli uzbrojeni w miecze,
topory bojowe i noże, a wielu miało jeszcze piki z
szerokimi, kolczastymi grotami.
Obszerne schody z białego marmuru, obrzeżone
zwiniętą spiralnie na końcach, kamienną balustradą,
prowadziły do pomieszczenia wyłożonego ciepłą dębową
boazerią. Na przymocowanych do ścian podstawkach
stały lampy z wypolerowanymi srebrnymi zwierciadłami.
Na trójnożnym stoliku spoczywała z kolei kryształowa
lampa o dwóch pojemnikach i dwóch kloszach, której
blask mieszał się z żółtawym światłem lamp ze
zwierciadłami. Gruby dywan zdobiony wyszukanymi
niebieskimi wzorami zakrywał niemal całą drewnianą
podłogę.
Po obu stronach dwuskrzydłowych drzwi trzymali
wartę dwaj nieskazitelnie umundurowani żołnierze
Gwardii Obywatelskiej. Obaj byli równie olbrzymi i z
pewnością bez trudu poradziliby sobie z każdym
zagrożeniem, jakie mogłoby nadciągnąć od strony
schodów.
Czarodziejka skinęła głową ku tuzinowi wyściełanych
skórzanych krzeseł ustawionych w czterech grupach. Abby
zaczekała, aż jej towarzysze zajmą miejsca, po czym
usiadła z dala od nich. Położyła worek na kolanach i
oparła na nim dłonie.
Czarodziejka wyprostowała się sztywno.
- Przekażę Pierwszemu Czarodziejowi, że proszący
czekają na posłuchanie.
Gwardzista otworzył przed nią skrzydło drzwi. Gdy
wchodziła do obszernej komnaty, Abby udało się tam
zerknąć. Dostrzegła, że pomieszczenie było dobrze
oświetlone przez szklane świetliki. W szarych kamiennych
ścianach były jeszcze inne drzwi. Nim skrzydło zamknęło
się za czarodziejką, Abby zdołała jeszcze dostrzec sporo
bardzo zaaferowanych mężczyzn i kobiet.
Siedziała odwrócona plecami do trzech mężczyzn i
starej kobiety, głaszcząc bezwiednie leżący na jej
kolanach worek. Raczej nie obawiała się, że mężczyźni
odezwą się do niej, lecz nie chciała rozmawiać z kobietą -
to by ją tylko rozproszyło. Przez cały czas powtarzała w
myślach to, co chciała powiedzieć czarodziejowi
Zoranderowi.
A przynajmniej się starała, nie mogąc przestać myśleć
o tym, co powiedziała czarodziejka: że pierwszego
Czarodzieja nazywali Wichrem Śmierci nie tylko
D’Harańczycy, ale i jego podwładni z Midlandów. Abby
wiedziała, że nie była to opowiastka, która miała
odstraszyć proszących od zajętego ważnymi sprawami
czarodzieja. Sama słyszała, jak ludzie szeptali o swoim
wielkim czarodzieju Wicher Śmierci. A szept ten
przesycony był strachem.
D’Hara miała poważny powód, by obawiać się tego
człowieka, jej wroga - Abby słyszała, że zabił niezliczone
rzesze d’harańskich żołnierzy. Gdyby nie najechali
Midlandów z zamiarem ich podbicia, to, rzecz jasna, nie
poczuliby gorącego wichru śmierci.
Gdyby nie ich najazd, Abby nie siedziałaby teraz w
Wieży Czarodzieja - przebywałaby w domu, a jej bliscy
byliby bezpieczni.
Znów odczuła osobliwe mrowienie wywoływane
przez bransoletę. Przesunęła po niej palcami i stwierdziła,
że jest niezwyczajnie ciepła. Nie zdziwiło jej, że
bransoleta rozgrzała się w pobliżu osoby obdarzonej tak
wielką mocą. Matka powiedziała, by nosiła ją stale i że
pewnego dnia okaże się bardzo cenna. Abby nie
wiedziała, jak do tego dojdzie, a matka umarła i nigdy jej
tego nie wyjaśniła.
Czarodziejki były znane z tego, że mają swoje sekrety
i nie zdradzają ich nikomu, nawet córkom... Może gdyby
Abby miała wrodzony dar...
Zerknęła przez ramię na pozostałych. Stara kobieta
odchyliła się na oparcie i wpatrywała w drzwi.
Towarzysze szlachetnie urodzonego skrzyżowali ramiona i
niedbale rozglądali się po komnacie, ich przywódca zaś
robił coś bardzo dziwnego: owinął wokół palca pukiel
rudawoblond włosów i gładził je kciukiem, wpatrując się
w dwuskrzydłowe wrota.
Abby pragnęła, by czarodziej się pospieszył i
wysłuchał jej prośby, ale czas dłużył się niemiłosiernie.
Właściwie to chciałaby, żeby odmówił. Nie, napomniała
się, tak nie może się stać. Musi to uczynić, pomimo swego
strachu i odrazy. Drzwi nagle się otworzyły. Czarodziejka
ruszyła ku Abby.
Szlachetnie urodzony poderwał się gwałtownie.
- Ja zobaczę się z nim pierwszy. - W jego głosie
brzmiała lodowata groźba. - To nie jest prośba.
- To my powinnyśmy zostać najpierw wysłuchane -
powiedziała odruchowo Abby. Gdy czarodziejka
skrzyżowała ramiona, uznała, że musi to wyjaśnić. -
Czekałam od świtu. Przede mną była jedynie ta kobieta.
Ci mężczyźni zjawili się pod koniec dnia.
Ruszyła z miejsca, lecz stara złapała ją za ramię
zdeformowanymi palcami.
Terry Goodkind Dług wdzięczności Przełożyła Lucyna Targosz Danny’emu Barorowi mojemu zagorzałemu orędownikowi na odległych lądach Wstęp autora Dług wdzięczności zrodził się z okazji - dla mnie bezcennej - pozwalającej zawiesić na chwilę tok cyklu i napisać niezależną, krótką powieść zgłębiającą życie postaci, o której zawsze chciałem powiedzieć nieco więcej. Kiedy piszę o istotnych w moich oczach sprawach, nieraz historia rozrasta się do tego stopnia, że ramy dzieła, nad którym aktualnie pracuję, stają się dla niej za ciasne - dotyczy to zwłaszcza przeszłości
bohaterów oraz wydarzeń, które legły u podstaw problemów, z jakimi przychodzi im się mierzyć. Niniejsza książka rozwiewa odrobinę mgłę tajemnicy spowijającej jedno z takich minionych zdarzeń. Skąd się wzięły granice między krainami? Cóż mogło spowodować katastrofę na taką skalę? Oto nieznana historia granic - przynajmniej po części, w istocie bowiem znaleźć można w niej znacznie więcej. Pisząc powieści, skłonny jestem ich akcję sytuować w miejscach, w których sam chciałbym się znaleźć, moich bohaterów zaś wyposażam w cechy, które skądinąd podziwiam. Chcę, aby opisywane przez mnie postaci przypominały ludzi, jakich znamy - z którymi dzięki temu możemy się identyfikować albo do których możemy się ustosunkować w sposób całkiem naturalny - ale także odzwierciedlały nasze wyobrażenia o ludziach, jakich chcielibyśmy w nim spotkać. Nade wszystko jednak moi bohaterowie muszą - podczas tworzenia książki - żyć własnym życiem. Muszą sprawiać wrażenie autentyczności. W świecie, który stworzyłem, nie inaczej niż w świecie, który zamieszkujemy, jednostka - niezależnie od tego, jak wydawałaby się we własnych oczach bezradna - może niekiedy stanąć w obliczu wyboru, który zdecyduje o losach świata (nie zawsze na lepsze).
O tym właśnie jest ta opowieść. Chciałem opisać dzieje jednej z takich osób, Abby - młodej kobiety zdanej całkowicie na łaskę i niełaskę innych ludzi, bezradnej wobec potęg, których nie potrafi do końca zrozumieć, a co dopiero sobie podporządkować, nade wszystko zaś rozpaczliwie potrzebującej pomocy. Jest to także historia młodego Zedda, który osiągnął właśnie szczyt swojej czarodziejskiej potęgi i który ciśnięty został w wir zmagań, jakie zdecydują nie tylko o przyszłości jego ludu, lecz całego świata. I który - choć ma władzę decydowania o życiu i śmierci - bezsilny jest nie tylko wobec potrzeb kobiety, potrzebującej jego pomocy, ale również wobec własnych pragnień. Na szalach przeznaczenia waha się życie dziecka. Niesiona wichrem zdrady, pojawia się kobieta, na której ciąży dług wdzięczności. Zależałoby mi na tym, aby czytelnik sam zadał sobie pytanie, jak postąpiłby w obliczu wyboru, przed którym stanęli Abby i Zedd. Na co by się zdecydował? Nie jest to więc tylko historia o tym, jak pojawiły się granice, lecz opowieść o jutrzence świata, na który przyjść mieli Richard i Kahlan.
Terry Goodkind - Co tam masz w worku, kochanieńka? Abby obserwowała stadko łabędzi, których biel uroczo kontrastowała z ciemnymi, niebotycznymi murami wieży. Ptaki mijały w locie wały obronne, bastiony, wieże i mosty oświetlone przez wiszące nisko słońce. Czekała cały dzień i nieustannie miała wrażenie, że ponura budowla się jej przygląda. Spojrzała na stojącą przed nią zgarbioną staruszkę. - Przepraszam, o co mnie pytałaś? - Pytałam, co tam masz w worku. - Stara łypnęła na nią, wysuwając czubek języka przez szczelinę po brakującym zębie. - Coś drogocennego? Abby przycisnęła do siebie konopny worek i odsunęła się nieco od uśmiechniętej kobiety. - Tylko trochę moich rzeczy, nic więcej. Spod pobliskiej masywnej opuszczanej kraty wyszedł oficer, a za nim adiutanci i gwardziści. Miejsca było tyle,
że żołnierze mogli swobodnie przejść, a mimo to Abby i pozostali suplikanci czekający u czoła kamiennego mostu jeszcze bardziej odsunęli się na bok. Oficer o srogim spojrzeniu minął ich, nie odpowiadając na salut pilnujących mostu strażników, którzy przyłożyli pięści do serca. Przez cały dzień do wieży wchodzili i wychodzili z niej żołnierze z rozmaitych krain oraz członkowie Gwardii Obywatelskiej Aydindril, wielkiego miasta leżącego u stóp góry. Niektórzy wyglądali na utrudzonych podróżą. Mundury innych wciąż jeszcze nosiły ślady niedawnych walk - były powalane ziemią, kopciem i krwią. Abby dostrzegła nawet dwóch oficerów z rodzinnej kotliny Pendisan. W jej oczach byli jeszcze chłopcami, chłopcami, którzy zbyt szybko zostaną odarci z młodzieńczości i, podobnie jak wąż za szybko zrzucający starą skórę, osiągną poznaczoną bliznami dojrzałość. Widziała również takie mnóstwo ważnych ludzi, że ledwo mogła uwierzyć własnym oczom. Ujrzała czarodziejki, doradców, a w mieście nawet Spowiedniczkę z Pałacu Spowiedniczek. Kiedy podążała ku wieży wijącą się drogą, prawie z każdego zakrętu mogła obserwować tę wspaniałą budowlę z białego kamienia. W owym pałacu odbywały się zgromadzenia Naczelnej Rady konfederacji Midlandów, którym przewodziła sama Matka Spowiedniczka. Tutaj też
mieszkały Spowiedniczki. Wcześniej Abby tylko raz widziała Spowiedniczkę. Kobieta odwiedziła jej matkę, a sama Abby, która nie miała wtedy jeszcze dziesięciu lat, nie mogła oderwać oczu od długich włosów kobiety. W małym miasteczku Coney Crossing żadna kobieta poza matką Abby nie była na tyle ważna, by nosić włosy sięgające ramion. Delikatne, ciemnokasztanowe włosy Abby ledwo zasłaniały uszy. Gdy szła przez miasto ku Wieży Czarodzieja, z trudem powstrzymywała się od gapienia na szlachcianki, których włosy sięgały ramion lub były nawet nieco dłuższe. Tymczasem podążająca do wieży Spowiedniczka, ubrana w prostą, czarną atłasową suknię - zwyczajowy strój Spowiedniczek - miała włosy do połowy pleców. Abby bardzo chciałaby się przyjrzeć dokładniej tak wspaniałym, długim włosom i osobie na tyle ważnej, żeby nie musiała ich ścinać, ale przyklękła wraz z innymi na jedno kolano i jak oni bała się unieść pochyloną w pokłonie głowę, by nie napotkać wzroku tej kobiety. Mówiono, że spojrzenie w oczy Spowiedniczki mogło kosztować utratę rozumu, jeśli miało się szczęście, lub duszy - jeśli się go nie miało. Matka Abby twierdziła, że to nieprawda i że jedynie dotknięcie mocą Spowiedniczki potrafi spowodować coś takiego, lecz Abby nie zamierzała właśnie dzisiaj sprawdzać prawdziwości
owych opowieści. Stojąca przed Abby starucha, odziana w kilka spódnic, z których wierzchnia zabarwiona była henną, i opatulona ciemnym szalem, przyjrzała się mijającym ich żołnierzom i nachyliła ku niej. - Lepiej przynieść kość, kochanieńka. Słyszałam, że są w mieście tacy, co za odpowiednią cenę sprzedadzą ci kość, jakiej potrzebujesz. Czarodzieje nie biorą solonej wieprzowiny. Oni mają soloną wieprzowinę. - Rzuciła okiem na stojących za Abby ludzi: zajmowali się swoimi sprawami. - Lepiej sprzedaj swoje rzeczy i miej nadzieję, że ci wystarczy na kość. Czarodzieje nie chcą tego, co im przynosi jakaś wiejska dziewczyna. Trudno zyskać przychylność czarodzieja. - Popatrzyła na plecy żołnierzy, którzy dochodzili właśnie do końca mostu. - I to nawet tym, co wypełniają ich rozkazy. - Ja tylko chcę z nimi porozmawiać. To wszystko. - Z tego, com słyszała, solona wieprzowina nie zapewni ci nawet rozmowy. - Stara spoglądała na dłoń, którą Abby starała się osłonić krągły przedmiot ukryty w konopnym worku. - Dzban twojego wyrobu też nie. Bo to dzban, prawda, kochanieńka? - Uniosła piwne oczy osadzone w pomarszczonej twarzy i bacznie, przenikliwie spojrzała na Abby. - Dzban?
- Tak. To dzban, który sama zrobiłam - odparła zapytana. Kobieta uśmiechnęła się sceptycznie i wsunęła kosmyk krótkich, siwych włosów pod wełnianą chustę. Zacisnęła zdeformowane palce na marszczeniu rękawa szkarłatnej sukni Abby i odrobinę uniosła rękę młodej kobiety, żeby się jej lepiej przyjrzeć. - Może za tę bransoletę dostaniesz tyle, że wystarczy na porządną kość. Abby spojrzała na bransoletę. Wykonano ją z dwóch metalowych drucików, które splatały się w połączone ze sobą kółka. - Matka mi to dała. Jest cenna jedynie dla mnie. Na spękane wargi starej wypełzł uśmieszek. - Duchy uważają, że nie ma potężniejszej mocy nad matczyne pragnienie chronienia dziecka. Abby delikatnie uwolniła rękę. - Duchy wiedzą, że to prawda. Zakłopotana dociekliwością kobiety, która nagle bardzo się rozgadała, usiłowała znaleźć coś, czemu by się
mogła spokojnie przyglądać. Od patrzenia w przepaść pod mostem kręciło się jej w głowie, a ponieważ miała już dość obserwowania Wieży Czarodzieja, udała, że coś przyciągnęło jej uwagę, i odwróciła się ku grupce ludzi, przeważnie mężczyzn, czekających razem z nią u czoła mostu. Zaczęła też pogryzać resztkę chleba, który kupiła wcześniej na targu w mieście. Abby krępowała się rozmawiać z obcymi. Przez całe życie nie widziała tak wielu ludzi, a tym bardziej zupełnie jej obcych. W Coney Crossing znała każdego. To miasto wzbudziło w niej lęk, wznosząca się ponad nim na stoku góry wieża jeszcze większy, ale najbardziej przerażał ją powód, dla którego tu przybyła. Chciała wrócić do domu. Jeśli jednak nie zrobi tego, po co tu przyszła, nie będzie już żadnego domu ani kogokolwiek, do kogo mogłaby wrócić. Spoza uniesionej kraty dobiegł grzmot kopyt i wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Gnały ku nim wielkie, ciemnobrązowe lub czarne konie - Abby jeszcze nigdy nie widziała tak dużych rumaków. Jeźdźców chroniły lśniące napierśniki, kolczugi i skórzane uniformy, większość dzierżyła w dłoni lance lub drzewca długich proporców będących oznaką wysokiego stanowiska i rangi. Na moście przyspieszyli, kopyta wierzchowców wzbiły kurz i żwir, a oni przemknęli, siejąc iskry odbijającego się od napierśników słońca i migocąc barwami. Abby rozpoznała ich - byli to sandariańscy lansjerzy. Z trudem tylko potrafiła sobie wyobrazić, że wróg miałby odwagę
uderzyć na takich żołnierzy. Poczuła, jak się jej kurczy żołądek. Zdała sobie sprawę, że nie musi sobie tego wyobrażać i że nie może pokładać nadziei w takich dzielnych wojakach jak tamci. Jej jedyną nadzieją był czarodziej, a i owa nadzieja - w miarę jak Abby czekała - stawała się coraz bardziej mglista. A mogła tylko czekać. Raz jeszcze spojrzała na Wieżę Czarodzieja - w samą porę, by ujrzeć, jak posągowa kobieta w prostych szatach wychodzi z przejścia w potężnym kamiennym murze. Proste, czarne włosy, rozdzielone przedziałkiem i sięgające ramion, podkreślały biel skóry. Niektórzy z czekających komentowali szeptem przejazd sandariańskich żołnierzy, lecz umilkli, dostrzegłszy ową kobietę. Czterej żołnierze pełniący wartę u czoła kamiennego mostu przepuścili ją. - Czarodziejka - szepnęła stara do Abby. Abby wiedziała to i bez niej. Rozpoznała proste, lniane szaty ozdobione wokół szyi żółtymi i czerwonymi paciorkami, które układały się w starożytne symbole tej profesji. Jedno z najwcześniejszych wspomnień Abby wiązało się z matką. Spoczywała w jej ramionach i dotykała takich paciorków jak te, na które teraz patrzyła. Czarodziejka skłoniła głowę przed czekającymi, by przedstawić swoje prośby, i uśmiechnęła się.
- Wybaczcie, proszę, że kazaliśmy wam tutaj czekać cały dzień. Nie wynika to z braku szacunku ani nie należy do naszych obyczajów. Przy toczącej się wojnie nie da się jednak, niestety, uniknąć takiej zwłoki. Mamy nadzieję, że nikt z was nie ma nam tego za złe. Tłum wymruczał, że oczywiście nie. Abby powątpiewała, czy znalazłby się w nim ktoś na tyle odważny, by powiedzieć coś innego. - Co z wojną? - spytał stojący z tyłu mężczyzna. Czarodziejka spojrzała nań spokojnym wzrokiem. - Wkrótce się zakończy, z błogosławieństwem dobrych duchów. - Oby duchy sprawiły, że D’Hara padnie - dodał błagalnie ów człowiek. Czarodziejka przemilczała to. Obserwowała twarze, czekając, czy jeszcze ktoś się odezwie albo o coś zapyta. Ale nikt już nic nie powiedział. - Pójdźcie więc za mną, proszę. Zgromadzenie rady dobiegło końca i kilku czarodziejów wysłucha was. Czarodziejka obróciła się w stronę Wieży Czarodzieja i ruszyła ku niej. W tym momencie trzech
mężczyzn wyminęło czekających i ustawiło się na przedzie, tuż przed starą. Kobieta chwyciła aksamitny rękaw jednego z nich. - A za kogóż to się uważasz, że wpychasz się przede mnie, skoro czekałam tu cały dzionek? - syknęła. Najstarszy z mężczyzn - odziany w bogate, ciemnopurpurowe szaty z czerwonym, kontrastującym podbiciem rozcięć w rękawach - wyglądał na szlachetnie urodzonego, któremu towarzyszyli dwaj doradcy, a może strażnicy. Spojrzał gniewnie na starą. - Nie masz nic przeciwko temu, prawda? Abby pomyślała, że nie zabrzmiało jej to w ogóle jak pytanie. Stara cofnęła dłoń i umilkła. Mężczyzna z sięgającymi ramion puklami siwych włosów spojrzał na Abby. W ocienionych krzaczastymi brwiami oczach lśniło wyzwanie. Abby przełknęła ślinę i nie powiedziała ani słowa. I tak nie miała żadnych zastrzeżeń, a przynajmniej takich, które chciałaby ujawniać. Wiedziała tylko, że ów szlachetnie urodzony był wystarczająco ważny, by uniemożliwić jej otrzymanie audiencji.
Uwagę kobiety przyciągnęło mrowienie wywołane przez bransoletę. Dotknęła palcami nadgarstka dłoni, w której trzymała worek. Bransoleta była ciepła. Nie zdarzyło się to od śmierci jej matki. Tak naprawdę Abby wcale się nie zdziwiła - tyle tu było magii. Tłumek ruszył za czarodziejką. - Okropni są - szepnęła stara przez ramię. - Okropni jak zimowa noc i równie zimni. - Ci mężczyźni? - spytała równie cicho Abby. - Nie. - Stara skinęła głową. - Czarodziejki. Czarodzieje też. O nich mówię. Wszyscy, co się urodzili z magicznym darem. Lepiej, żebyś w tym worku miała coś naprawdę ważnego, bo jak się to czarodziejom nie spodoba, to cię mogą zmienić w proch. Abby mocniej objęła worek. Jej matka umarła, nim zobaczyła wnuczkę: to była najgorsza rzecz, jaką zrobiła w całym swoim życiu. Kobieta powstrzymała się od płaczu i pomodliła do dobrych duchów, żeby stara myliła się co do czarodziejów i żeby ci byli równie wyrozumiali jak czarodziejki. Modliła się gorąco, żeby ten czarodziej zechciał jej pomóc. Modliła się też o wybaczenie: by dobre duchy zrozumiały. Choć była bardzo wzburzona, ze wszystkich sił starała się zachować spokojne oblicze. Przycisnęła pięść do brzucha. Modliła się o siłę. Nawet
teraz modliła się o siłę. Czarodziejka, trzej mężczyźni, stara, Abby i reszta tych, którzy zjawili się, by przedstawić swe prośby, przeszli pod potężną metalową kratą i znaleźli się na terenach wieży. Abby ze zdumieniem stwierdziła, że w obrębie masywnych zewnętrznych murów powietrze jest ciepłe. Poza nimi trwał chłodny jesienny dzień, podczas gdy tutaj powietrze było wiosenne i ciepłe. Trakt wijący się na zboczu góry, kamienny most zawieszony nad przepaścią i chroniona kratą brama to jedyna droga prowadząca do wnętrza Wieży Czarodzieja - chyba że się było ptakiem. Wysypany żwirem wewnętrzny dziedziniec okalały niebotyczne ściany z ciemnego kamienia, w których wycięto wysokie okna. Było tutaj sporo drzwi, a droga biegła tunelem w głąb budowli. Powietrze było ciepłe, lecz miejsce to zmroziło Abby krew w żyłach. Nie była pewna, czy stara nie miała przypadkiem racji co do czarodziejów. Życie w Coney Crossing dzieliła przepaść od spraw władających magią. Abby nigdy przedtem nie widziała czarodzieja, a ze znanych jej ludzi widziała ich tylko jej matka. Ta jednak nigdy o tym nie opowiadała, a jeśli już, to po to tylko, by ostrzegać, że tam, gdzie chodzi o czarodziejów, nie należy wierzyć nawet w to, co się widzi na własne oczy.
Czarodziejka powiodła ich w górę po czterech granitowych, wygładzonych w ciągu setek lat stopniach i przeprowadziła przez drzwi z nadprożem z czarnego granitu w różowe cętki aż do właściwej wieży. Uniosła ramię w ciemności i skierowała je w bok. Zapłonęły lampy wzdłuż ściany. To była bardzo prosta magia - niezbyt imponujący pokaz magicznych zdolności - ale kilka osób z tyłu zaczęło szeptać z zaniepokojeniem, podążając przez rozległy hol. Abby pomyślała, że skoro wystraszyła ich taka odrobina magii, to w ogóle powinni zrezygnować ze spotkania z czarodziejami. Przecinali właśnie wspaniały westybul, którego piękna Abby nawet nie potrafiłaby sobie wyobrazić. Czerwone marmurowe kolumny wspierały łuki pod balkonami. Pośrodku fontanna wyrzucała wysoko strumienie wody, która opadała i spływała kaskadami do coraz większych mis w kształcie muszli. Oficerowie, czarodziejki i mnóstwo innych ludzi siedziało na białych marmurowych ławach lub też stało w niewielkich grupkach, prowadząc ożywione rozmowy zagłuszane szmerem wody. Znaleźli się w o wiele mniejszej komnacie i czarodziejka nakazała im gestem, by usiedli na rzeźbionych dębowych ławach ustawionych pod jedną ze
ścian. Abby była przeraźliwie zmęczona, więc z ulgą wykonała polecenie. Światło, które docierało przez umieszczone ponad ławami okna, padało na trzy gobeliny zawieszone po przeciwnej stronie. Tkaniny zakrywały niemal całą ścianę i przedstawiały przemierzający miasto uroczysty pochód. Abby nigdy nie widziała czegoś takiego, lecz dręczący ją niepokój spowodował, że oglądanie tej majestatycznej sceny nie sprawiało jej zbytniej przyjemności. Na środku posadzki z kremowego marmuru osadzono wykonany z mosiądzu symbol: krąg, wewnątrz którego znajdował się dotykający go wierzchołkami kwadrat, w którym z kolei umieszczony był krąg dotykający boków kwadratu. W środkowym kręgu znajdowała się ośmioramienna gwiazda - z wierzchołków jej ramion wybiegały linie przecinające oba kręgi, a każdy z owych promieni dzielił na pół kąt kwadratu. Wzór ten, zwany Grace, często rysowali ludzie dysponujący magicznym darem. Zewnętrzny krąg symbolizował obrzeże leżącego poza nim nieskończonego świata duchów. Kwadrat przedstawiał granicę oddzielającą świat duchów - zaświaty, świat zmarłych - od wewnętrznego kręgu oznaczającego obrzeże świata istot żywych. W centrum tego wszystkiego tkwiła gwiazda symbolizująca Światło - Stwórcę. Było to graficzne przedstawienie kontinuum daru: od Stwórcy, poprzez życie, po śmierć i
przekraczanie granicy dzielącej ludzi od wieczności wśród duchów we władanym przez Opiekuna królestwie zaświatów. Lecz symbolizowało również nadzieję - nadzieję na pozostanie w Świetle Stwórcy od narodzin, poprzez życie i po śmierci, w zaświatach. Mówiono, że Światła Stwórcy odmawiano w zaświatach jedynie duchom tych, którzy za życia dopuścili się wielkiej niegodziwości. Abby wiedziała, że zostanie skazana na wieczne mroki w zaświatach Opiekuna. Nie miała wyboru. Czarodziejka założyła ręce na piersiach. - Pomocnik wywoła wszystkich po kolei. Czarodziej przyjmie każdego z was. Wojna wrze, więc proszę, byście krótko przedstawiali swoje sprawy. - Powiodła wzrokiem po czekających. - Czarodzieje wysłuchują składających prośby, bo wynika to ze zobowiązań wobec tych, którym wszyscy tu służymy, ale spróbujcie zrozumieć, że indywidualne pragnienia przynoszą często uszczerbek dobru ogółu. Jeśli się pomaga tylko jednej osobie, to tym samym odmawia się pomocy wielu innym. Toteż odmowa spełnienia jakiejś prośby nie oznacza potępienia samej potrzeby, lecz wybór tej, która jest ważniejsza dla ogółu. W czasach pokoju czarodzieje rzadko spełniają prośby poszczególnych ludzi. A w takich czasach jak te, podczas
wielkiej wojny, niemal się o tym nie słyszy. Zrozumcie, proszę, że to konieczność, a nie lekceważenie waszych pragnień. - Czarodziejka przyjrzała się zgromadzonym - nikt nie zamierzał zrezygnować. A już na pewno nie Abby. - Dobrze więc. Mamy dwóch czarodziejów, którzy mogą wysłuchać waszych próśb. Jeden z nich przyjmie was wszystkich. Odwróciła się i chciała już odejść. Abby poderwała się z ławy. - Mogę coś powiedzieć, o pani? Kobieta spojrzała na nią budzącym niepokój wzrokiem. - Mów. Abby postąpiła ku niej. - Muszę się zobaczyć z samym Pierwszym Czarodziejem. Z czarodziejem Zoranderem. Tamta uniosła brew. - Pierwszy Czarodziej jest bardzo zajęty. Abby sięgnęła do worka i wyjęła zeń obszywkę dekoltu matczynych szat. Stanęła pośrodku Grace i
ucałowała żółte oraz czerwone paciorki na obszywce. - JestemAbigail, zrodzona z Helsy. Na Grace i duszę mojej matki, muszę się zobaczyć z czarodziejem Zoranderem. Proszę. Nie wyruszyłam w podróż z błahego powodu. Tu chodzi o życie ludzi. Czarodziejka patrzyła na wyhaftowaną paciorkami obszywkę, którą Abby chowała do worka. - Abigail, zrodzona z Helsy. - Spojrzała Abby w oczy. - Zaniosę twe słowa Pierwszemu Czarodziejowi. - Pani. - Abby odwróciła się i zobaczyła, że stara też podniosła się z ławy. - I ja byłabym rada zobaczyć się z Pierwszym Czarodziejem. Podnieśli się również trzej mężczyźni. Najstarszy, najwyraźniej najważniejszy spośród nich, rzucił czarodziejce spojrzenie tak pozbawione wszelkiej uniżoności, że zakrawało na pogardliwe. Długie, siwe włosy opadły na aksamitne szaty, kiedy omiótł wzrokiem siedzących, jakby sprawdzał, czy ktoś jeszcze ośmieli się wstać. Kiedy nikt się nie podniósł, ponownie skupił uwagę na czarodziejce. - Chcę się widzieć z czarodziejem Zoranderem.
Czarodziejka przyjrzała się stojącym, a potem popatrzyła na siedzących na ławach. - Pierwszego Czarodzieja zasłużenie nazywa się Wichrem Śmierci. Wielu z nas obawia się go nie mniej niż nasi wrogowie. Czy jeszcze ktoś chce kusić los? Żaden z czekających na ławach ludzi nie miał odwagi spojrzeć w jej przenikliwe oczy. Wszyscy w milczeniu potrząsnęli głowami. - Zaczekajcie, proszę - zwróciła się do siedzących. - Wkrótce zjawi się ktoś, kto zaprowadzi was do czarodzieja. - Raz jeszcze spojrzała na pięcioro stojących ludzi. - Czy każde z was jest tego naprawdę pewne? Abby skinęła głową. Stara kobieta także. Szlachetnie urodzony odpowiedział gniewnym spojrzeniem. - A więc dobrze. Pójdźcie za mną. Szlachetnie urodzony i jego dwaj towarzysze wysunęli się przed Abby. Stara kobieta wydawała się zadowolona z miejsca na szarym końcu. Poprowadzono ich w głąb Wieży Czarodzieja. Podążali wąskimi holami i szerokimi korytarzami, z których jedne były ciemne i skromne, inne zaś zadziwiały przepychem. Wszędzie znajdowali się żołnierze Gwardii Obywatelskiej -
napierśniki lub kolczugi zakrywały ich czerwone tuniki z czarnymi obszywkami. Wszyscy byli uzbrojeni w miecze, topory bojowe i noże, a wielu miało jeszcze piki z szerokimi, kolczastymi grotami. Obszerne schody z białego marmuru, obrzeżone zwiniętą spiralnie na końcach, kamienną balustradą, prowadziły do pomieszczenia wyłożonego ciepłą dębową boazerią. Na przymocowanych do ścian podstawkach stały lampy z wypolerowanymi srebrnymi zwierciadłami. Na trójnożnym stoliku spoczywała z kolei kryształowa lampa o dwóch pojemnikach i dwóch kloszach, której blask mieszał się z żółtawym światłem lamp ze zwierciadłami. Gruby dywan zdobiony wyszukanymi niebieskimi wzorami zakrywał niemal całą drewnianą podłogę. Po obu stronach dwuskrzydłowych drzwi trzymali wartę dwaj nieskazitelnie umundurowani żołnierze Gwardii Obywatelskiej. Obaj byli równie olbrzymi i z pewnością bez trudu poradziliby sobie z każdym zagrożeniem, jakie mogłoby nadciągnąć od strony schodów. Czarodziejka skinęła głową ku tuzinowi wyściełanych skórzanych krzeseł ustawionych w czterech grupach. Abby zaczekała, aż jej towarzysze zajmą miejsca, po czym usiadła z dala od nich. Położyła worek na kolanach i
oparła na nim dłonie. Czarodziejka wyprostowała się sztywno. - Przekażę Pierwszemu Czarodziejowi, że proszący czekają na posłuchanie. Gwardzista otworzył przed nią skrzydło drzwi. Gdy wchodziła do obszernej komnaty, Abby udało się tam zerknąć. Dostrzegła, że pomieszczenie było dobrze oświetlone przez szklane świetliki. W szarych kamiennych ścianach były jeszcze inne drzwi. Nim skrzydło zamknęło się za czarodziejką, Abby zdołała jeszcze dostrzec sporo bardzo zaaferowanych mężczyzn i kobiet. Siedziała odwrócona plecami do trzech mężczyzn i starej kobiety, głaszcząc bezwiednie leżący na jej kolanach worek. Raczej nie obawiała się, że mężczyźni odezwą się do niej, lecz nie chciała rozmawiać z kobietą - to by ją tylko rozproszyło. Przez cały czas powtarzała w myślach to, co chciała powiedzieć czarodziejowi Zoranderowi. A przynajmniej się starała, nie mogąc przestać myśleć o tym, co powiedziała czarodziejka: że pierwszego Czarodzieja nazywali Wichrem Śmierci nie tylko D’Harańczycy, ale i jego podwładni z Midlandów. Abby wiedziała, że nie była to opowiastka, która miała
odstraszyć proszących od zajętego ważnymi sprawami czarodzieja. Sama słyszała, jak ludzie szeptali o swoim wielkim czarodzieju Wicher Śmierci. A szept ten przesycony był strachem. D’Hara miała poważny powód, by obawiać się tego człowieka, jej wroga - Abby słyszała, że zabił niezliczone rzesze d’harańskich żołnierzy. Gdyby nie najechali Midlandów z zamiarem ich podbicia, to, rzecz jasna, nie poczuliby gorącego wichru śmierci. Gdyby nie ich najazd, Abby nie siedziałaby teraz w Wieży Czarodzieja - przebywałaby w domu, a jej bliscy byliby bezpieczni. Znów odczuła osobliwe mrowienie wywoływane przez bransoletę. Przesunęła po niej palcami i stwierdziła, że jest niezwyczajnie ciepła. Nie zdziwiło jej, że bransoleta rozgrzała się w pobliżu osoby obdarzonej tak wielką mocą. Matka powiedziała, by nosiła ją stale i że pewnego dnia okaże się bardzo cenna. Abby nie wiedziała, jak do tego dojdzie, a matka umarła i nigdy jej tego nie wyjaśniła. Czarodziejki były znane z tego, że mają swoje sekrety i nie zdradzają ich nikomu, nawet córkom... Może gdyby Abby miała wrodzony dar...
Zerknęła przez ramię na pozostałych. Stara kobieta odchyliła się na oparcie i wpatrywała w drzwi. Towarzysze szlachetnie urodzonego skrzyżowali ramiona i niedbale rozglądali się po komnacie, ich przywódca zaś robił coś bardzo dziwnego: owinął wokół palca pukiel rudawoblond włosów i gładził je kciukiem, wpatrując się w dwuskrzydłowe wrota. Abby pragnęła, by czarodziej się pospieszył i wysłuchał jej prośby, ale czas dłużył się niemiłosiernie. Właściwie to chciałaby, żeby odmówił. Nie, napomniała się, tak nie może się stać. Musi to uczynić, pomimo swego strachu i odrazy. Drzwi nagle się otworzyły. Czarodziejka ruszyła ku Abby. Szlachetnie urodzony poderwał się gwałtownie. - Ja zobaczę się z nim pierwszy. - W jego głosie brzmiała lodowata groźba. - To nie jest prośba. - To my powinnyśmy zostać najpierw wysłuchane - powiedziała odruchowo Abby. Gdy czarodziejka skrzyżowała ramiona, uznała, że musi to wyjaśnić. - Czekałam od świtu. Przede mną była jedynie ta kobieta. Ci mężczyźni zjawili się pod koniec dnia. Ruszyła z miejsca, lecz stara złapała ją za ramię zdeformowanymi palcami.