prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony562 482
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań350 822

Terry Goodkind - Miecz Prawdy - 02 - Kamień Łez

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :4.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Terry Goodkind - Miecz Prawdy - 02 - Kamień Łez.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Terry Goodkind Miecz prawdy 1-15
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 972 stron)

Terry Goodkind Miecz prawdy Tom 02 Kamień Łez (Stone of Tears) PrzełoŜyła Lucyna Targosz

Dla moich rodziców, Natalie i Leo

PODZIĘKOWANIA Chciałbym podziękować mojemu wydawcy, Jamesowi Frenkelowi, za to, Ŝe domagał się ode mnie najlepszego i nie zadowalał się niczym mniejszym; mojemu brytyjskiemu wydawcy, Caroline Oakley, za wsparcie i słowa zachęty; moim przyjaciołom, Bonnie Moretto i Donaldowi Schassbergerowi MD, za cenne rady, a takŜe Keithowi Parkinsonowi za znakomitą okładkę.

ROZDZIAŁ 1 Rachel mocniej przytuliła lalkę i wpatrzyła się w ciemnego stwora, który przyglądał się jej z krzaków. Prawdę mówiąc - podejrzewała, Ŝe się jej przyglądał. Nie wiedziała tego na pewno, bo oczy bestii były równie ciemne jak cała reszta i tylko czasem złociście połyskiwały, odbijając światło. Dziewczynka widziała juŜ przedtem leśne zwierzęta: króliki, szopy, wiewiórki i jeszcze inne, lecz ten stwór był od nich większy. Był tak duŜy jak ona sama, a moŜe i większy. Niedźwiedzie były ciemne. Rachel zastanawiała się, czy to aby nie niedźwiedź. Poza tym to nie był przecieŜ prawdziwy las, bo rósł pod dachem pałacu, w jednym z pomieszczeń olbrzymiej budowli. Rachel nigdy wcześniej nie była w takim wewnętrznym lesie. Czy Ŝyją tu takie same zwierzęta jak w prawdziwym? Dziewczynka na pewno by się wystraszyła, gdyby nie obecność Chase’a. Wiedziała, Ŝe przy nim jest bezpieczna. Chase to najdzielniejszy ze znanych Rachel męŜczyzn. Ale i tak trochę się bała. StraŜnik powiedział małej, Ŝe jeszcze nigdy nie widział dziewczynki tak dzielnej jak ona. ToteŜ Rachel nie chciała, Ŝeby pomyślał, Ŝe się wystraszyła jakiegoś sporego królika. Bo moŜe to i był tylko spory, siedzący na kamieniu królik. Ale króliki mają długie uszy. Więc moŜe to jednak niedźwiedź. Dziewczynka wsunęła do buzi nóŜkę lalki. Rachel odwróciła się i popatrzyła w dół, wzdłuŜ dróŜki - ponad ładnymi kwiatami, niskimi murkami i zieloną trawą - na Chase’a, rozmawiającego z Zeddem, tym czarodziejem. Stali obaj przy kamiennym stole, przyglądali się szkatułom i zastanawiali, co z nimi zrobić. Rachel cieszyła się, Ŝe nie dostał ich ten paskudny Rahl Posępny i Ŝe okrutnik juŜ nigdy nikogo nie skrzywdzi. Dziewczynka obejrzała się, sprawdzając, czy ciemny stwór nie podszedł bliŜej. Zniknął. Rozejrzała się, lecz nigdzie go nie dostrzegła. - Gdzie się podział, Saro? - szepnęła. Lalka nie odpowiedziała. Rachel przygryzła stopkę Sary i ruszyła ku straŜnikowi granicy. Chętnie by pobiegła, ale nie chciała, Ŝeby Chase pomyślał, iŜ się wystraszyła; ona, taka dzielna. PrzecieŜ powiedział, Ŝe jest dzielną dziewczynką, i bardzo była zadowolona z tej pochwały. Mała zerkała przez ramię, lecz nigdzie nie spostrzegła ciemnego stwora. Pewno mieszkał w jakiejś norze i tam się teraz schronił. Bardzo chciała pobiec, jednak nie zrobiła tego. Dziewczynka dotarła wreszcie do straŜnika i przytuliła się do jego nogi. Chase

rozmawiał z Zeddem, a Rachel wiedziała, Ŝe niegrzecznie jest przerywać rozmowę, więc ssała stopkę lalki i czekała, aŜ skończą. - A co by się stało, gdybyś po prostu opuścił wieko? - spytał Chase czarodzieja. - Skąd niby mam to wiedzieć!? - Zedd wyrzucił w górę kościste ramiona, przygładził siwe włosy, ale i tak sterczało kilka niesfornych kosmyków. - Wiem, czym są szkatuły Ordena, lecz to wcale nie znaczy, Ŝe mam pojęcie, co z nimi teraz zrobić, zwłaszcza kiedy Rahl otworzył jedną z nich. I magia Ordena zabiła go za to. Mogła zniszczyć świat. MoŜe zginąłbym, gdybym zamknął szkatułę? A moŜe stałoby się coś jeszcze gorszego? - Nie moŜemy ich przecieŜ tak zostawić, nieprawdaŜ? - westchnął Chase. - Chyba powinniśmy coś z nimi zrobić? Czarodziej zmarszczył brwi. Wpatrywał się w szkatuły i zastanawiał. Przez chwilę panowała cisza. Rachel pociągnęła straŜnika za rękaw i Chase spojrzał na nią. - Chase... - Chase? PrzecieŜ wyjaśniłem ci zasady. - Wsparł się pod boki i zachmurzył twarz, udając gniew, a mała chichotała i mocniej tuliła się do niego. - Dopiero od kilku tygodni jesteś moją córką, a juŜ łamiesz zasady! Mówiłem ci, Ŝe masz się do mnie zwracać „ojcze”. śadnemu z moich dzieci nie wolno mówić do mnie „Chase”. Rozumiesz? - Tak, Ch... ojcze. - Rachel uśmiechnęła się i kiwnęła głową. StraŜnik przewrócił oczami i potrząsnął głową. Zwichrzył czuprynę Rachel. - O co chodzi? - Tam, wśród drzew, jest jakieś duŜe zwierzę. Pewno niedźwiedź albo i coś gorszego. Powinieneś dobyć miecza i sprawdzić, co to. - Niedźwiedź! - Chase zaśmiał się. - Tutaj? - Znów się roześmiał. - To wewnętrzny pałacowy ogród, Rachel. W takich ogrodach nie ma niedźwiedzi. To musiał być jakiś cień. Światło płata tu róŜne figle. - Raczej nie, Ch... ojcze. - Dziewczynka potrząsnęła główką. - To mnie obserwowało. Chase się uśmiechnął, zwichrzył jej włoski i wielką dłonią przytulił główkę Rachel do swojej nogi. - No to zostań przy mnie i ten stwór nie będzie cię juŜ niepokoił. Mała przygryzła stopkę Sary i potakująco skinęła głową. Dotknięcie wielkiej

dłoni straŜnika uspokoiło ją, więc znów spojrzała między drzewa. Ciemny potwór, niemal skryty za jednym z obrośniętych pnączami murków, przyskoczył bliŜej. Dziewczynka mocniej przygryzła stopkę Sary i pisnęła cicho, zerkając na Chase’a. Akurat wskazywał na szkatuły. - A cóŜ to za kamień, a moŜe klejnot? Wypadł ze szkatuły? - Tak - potwierdził Zedd. - Ale nie powiem, co to, dopóki się nie upewnię. A przynajmniej nie powiem tego głośno. - On jest coraz bliŜej, ojcze - jęknęła Rachel. - No dobrze. - Chase spojrzał na dziewczynkę. - Obserwuj to coś dla mnie. - I znów rzekł do Zedda: - Dlaczego nie chcesz powiedzieć? Sądzisz, Ŝe ma to coś wspólnego z ewentualnym rozdarciem zasłony zaświatów? Czarodziej zmarszczył brwi, pocierając równocześnie kościstymi palcami gładką brodę i patrząc na czarny klejnot leŜący przed otwartą szkatułą. - Tego się właśnie boję. Rachel rzuciła okiem na murek, Ŝeby sprawdzić, gdzie jest ów stwór. ZadrŜała, widząc wysuwające się zza krawędzi ręce. Był duŜo bliŜej. I to nie były ręce, a szpony. Długie, zakrzywione szpony. Spojrzała na straŜnika, na broń, którą był obwieszony, by się upewnić, iŜ mu wystarczy oręŜa. Chase miał za pasem noŜe, mnóstwo noŜy, zza ramienia sterczał mu miecz, u pasa wisiał topór i maczugi nabijane ostrymi szpikulcami, a przez plecy przewiesił łuk. Rachel miała nadzieję, Ŝe to wystarczy. Cała ta broń odstraszała ludzi, lecz nie robiła Ŝadnego wraŜenia na potworze - był coraz bliŜej. A czarodziej nie miał nawet noŜa. Odziany był w skromną, brązową szatę. I okropnie chudy. Wcale nie tak wielki jak Chase. Ale czarodzieje znają czary. MoŜe jego zaklęcia odstraszą intruza. Magia! Rachel przypomniała sobie ogniową pałeczkę, którą dostała od czarodzieja Gillera. Sięgnęła do kieszeni i zacisnęła paluszki na magicznym patyczku. MoŜe Chase będzie potrzebował pomocy. Rachel nie pozwoli, Ŝeby ten stwór zranił jej nowego ojca. Będzie dzielna. - Czy to niebezpieczne? - Jeśli to jest to, o czyrn myślę - Zedd spojrzał na straŜnika - i jeŜeli się dostanie w niepowołane ręce, to słowo „niebezpieczne” będzie o wiele za słabe. - No to wrzućmy to do jakiejś głębokiej jamy lub zniszczmy. - Nie. MoŜe się nam przyda.

- A gdybyśmy to ukryli? - O tym właśnie myślę. Lecz gdzie? Trzeba się nad tym dobrze zastanowić. Najpierw udam się z Adie do Aydindril, wspólnie zbadamy przepowiednie i dopiero potem zdecyduję, co uczynić z kamieniem i ze szkatułami. - A co przedtem? Zanim będziesz wiedział? Rachel obejrzała się na mrocznego stwora. Znów był bliŜej, tuŜ za pobliskim murkiem. Oparł na nim szpony, uniósł łeb i spojrzał dziewczynce w oczy. Wyszczerzył się do niej w uśmiechu, ukazując długie i ostre zębiska. Wstrzymała oddech. Ramiona potwora dygotały. Śmiał się. PrzeraŜona Rachel szeroko otwarła oczy, słyszała szum własnej krwi. - Ojcze... - pisnęła cichutko. Chase nawet na nią nie spojrzał. Po prostują uciszył. Stwór przeskoczył przez murek i opadł na ziemię, wciąŜ spoglądając na Rachel i rechocząc. Błyszczące ślepia łypnęły na Chase’a i Zedda. Zasyczał, znów się zaśmiał i przygarbił. Dziewczynka pociągnęła straŜnika za nogawkę. - Ojcze... to się zbliŜa - wykrztusiła z trudem. - Dobrze, dobrze, mała. Dalej nie wiem, Zeddzie... Ciemny potwór z wrzaskiem wyskoczył na otwartą przestrzeń. Gnał tak szybko, Ŝe wyglądał jak smuga czerni. Rachel krzyknęła. Chase obrócił się; w tym momencie stwór uderzył. Szpony śmignęły w powietrzu. StraŜnik upadł, a napastnik skoczył ku Zeddowi. Czarodziej uniósł ramiona; z palców strzelały błyskawice, odbijały się od mrocznej istoty i uderzały w ziemię, wzbijając kurz i rozrzucając odłamki kamieni. Monstrum powaliło Zedda na ziemię. Bestia zaśmiała się dziko i skoczyła na Chase’a, sięgającego po wiszący u pasa topór. Szpony znów spadły na straŜnika. Rachel wrzasnęła. Jeszcze nigdy nie widziała tak szybkiego stworzenia. Z przeraŜeniem patrzyła, jak rani jej ojca. Z ohydnym rechotem wyrwało mu z dłoni topór i szarpało Chase’a pazurami. Dziewczynka złapała ogniową pałeczkę, przyskoczyła do stwora i przytknęła do jego pleców. - Zapal to dla mnie! - wykrzyknęła magiczną formułkę. Mroczne monstrum stanęło w płomieniach. Z przeraźliwym wrzaskiem okręciło się ku Rachel. Szeroko rozwarło paszczę, kłapało zębiskami, całe w ogniu. Znów się zaśmiało, ale nie tak, jak się śmieją ludzie, kiedy ich coś rozbawi. Ten rechot wywołał u dziewczynki gęsią skórkę. Stwór skurczył się i płonąc, ruszył ku cofającej się przed nim Rachel.

Chase rzucił jedną z nabijanych ostrzami maczug. Wbiła się stworowi w plecy. Bestia obejrzała się na straŜnika, zaśmiała i wyszarpnęła sobie maczugę z pleców. Zawróciła i znów szła ku straŜnikowi. Zedd zerwał się gwałtownie. Z jego palców strzelił ogień i okrył stwora jeszcze większym płomieniem. Tylko zarechotał. Płomienie zniknęły. Ciało potwora dymiło, lecz wyglądało tak samo jak przedtem - ogień go nie tknął. Prawdę powiedziawszy, jeszcze zanim Rachel go podpaliła, wyglądał jak zwęglony. Pokrwawiony Chase poderwał się na nogi. Rachel patrzyła nań ze łzami w oczach. StraŜnik zdjął z pleców łuk i strzelił. Grot utkwił w piersi stwora. Ów zaśmiał się straszliwie i wyszarpnął strzałę. Chase odrzucił łuk, dobył miecza, rzucił się ku bestii i ciął. Istota poruszała się tak szybko, Ŝe straŜnik chybił. Zedd uczynił coś, co powaliło ją na murawę. Chase stanął przed Rachel; jedną ręką przytrzymywał dziewczynkę za sobą, w drugiej dzierŜył miecz. Stwór poderwał się na nogi, łypiąc na nich. - Idźcie! - ryknął Zedd. - Nie biegnijcie! Nie stójcie! Chase złapał małą za rękę i zaczął się cofać. Czarodziej równieŜ. Ciemny potwór przestał się śmiać i przyglądał się im, mrugając ślepiami. StraŜnik cięŜko dyszał. Jego kolczugę i skórzaną bluzę znaczyły ślady szponów. Rachel, widząc rany ojca, z trudem powstrzymywała płacz. Krew, spływająca mu z ramienia, plamiła dłoń dziewczynki. Mała nie chciała, Ŝeby cierpiał. Bardzo go kochała. Mocniej ścisnęła Sarę i ogniową pałeczkę. Zedd przystanął. - Nie zatrzymuj się - polecił straŜnikowi. Stwór spojrzał na stojącego bez ruchu czarodzieja i wyszczerzył w uśmiechu ostre zębiska. Znów się ohydnie zaśmiał i skoczył ku Zeddowi jak błyskawica. Czarodziej wyrzucił ramiona w górę. Ziemia i trawa uniosły się wokół bestii, ona takŜe. Błękitne błyskawice uderzyły w mroczną istotę. Ryknęła śmiechem i głucho uderzyła o ziemię; dymiła. Wydarzyło się coś jeszcze. Rachel nie wiedziała co, lecz monstrum zamarło z wyciągniętymi ramionami, jakby próbowało biec i nie mogło oderwać stóp od murawy. Zedd zatoczył ramionami koła i znów wyrzucił je w górę. Ziemia zadrŜała jak przy uderzeniu pioruna, stwora ugodziły strzały ognia. Istota zaśmiała się tylko, coś trzasnęło niczym łamane drewno, znów ruszyła ku czarodziejowi. Zedd zaczął iść. Potwór stanął i zmarszczył brwi. Czarodziej zatrzymał się, uniósł ramiona. Kula ognia pomknęła ku biegnącej do Zedda bestii. Mknęła z przeraźliwym rykiem, coraz większa i większa. Uderzyła z siłą, od której zadrŜała

ziemia. Błękitne i złote światło było tak jaskrawe, Ŝe cofająca się Rachel musiała zmruŜyć oczy. Kula ognia płonęła z rykiem. Dymiący stwór wyszedł z ognia, trzęsąc się ze śmiechu. Płomienie rozwiały się maleńkimi iskierkami. - O kurna! - wyrwało się Zeddowi. Zaczął się cofać. Rachel nie wiedziała, co to znaczy „kurna”, ale Chase zwrócił kiedyś czarodziejowi uwagę, Ŝeby nie uŜywał takich słów przy niewinnych dzieciach. I tego teŜ nie zrozumiała. Siwe, zmierzwione włosy Zedda sterczały na wszystkie strony. Rachel i Chase cofali się dróŜką wśród drzew, byli juŜ blisko wrót ogrodu. Czarodziej szedł ku nim tyłem, a stwór przyglądał się temu. Zedd przystanął i bestia znów ruszyła. Przed mroczną istotą pojawiła się ściana płomieni. Słychać było huk i łoskot, w powietrzu unosiła się woń dyrnu. Potwór przeszedł przez ogień. Zedd wywołał kolejną ścianę ognia. Bestia znów przeszła przez nią bez szwanku. Czarodziej ponownie zaczął iść i monstrum zatrzymało się obok niskiego, porośniętego pnączami murku; obserwowało. Grube pnącza zsunęły się z murku i wydłuŜyły. Oplotły, omotały mrocznego stwora. Zedd był juŜ blisko straŜnika i Rachel. - I co teraz? - spytał Chase. - Przekonajmy się, czy zdołamy go tu zamknąć - odparł zmęczony czarodziej. Pnącza przygniatały bestię do ziemi; szarpała je ostrymi pazurami. Trójka uciekinierów minęła wielkie wrota. Chase i Zedd zatrzasnęli je. Z wnętrza dobiegł ryk i głośny trzask. Złote drzwi wybrzuszyły się, powalając czarodzieja na ziemię. Chase wsparł dłonie o oba skrzydła wrót i naparł na nie całym cięŜarem, gdy stwór dobijał się od wewnątrz. Szarpał je pazurami, wrzeszczał, a metalowe wrota jęczały i trzeszczały pod uderzeniami jego szponów. Chase spływał potem i krwią. Zedd poderwał się i pomógł straŜnikowi przytrzymywać podwoje. W szparze pomiędzy skrzydłami wrót ukazał się pazur i przesunął się w dół, drugi pojawił się od spodu. Rachel słyszała rechot stwora. Chase stękał z wysiłku. Wrota skrzypiały i trzeszczały. Czarodziej cofnął się, uniósł ręce, jakby napierał na powietrze. Trzaski ustały. Stwór zawył głośniej. Zedd złapał straŜnika za rękaw. - Uciekajcie. - Czy to go powstrzyma? - spytał Chase, cofając się. - Wątpię. Jeśli znów się na was rzuci, idźcie spokojnym krokiem. Ten, kto biegnie lub stoi, przyciąga jego uwagę. Powiedz to kaŜdemu, kogo spotkasz.

- Co to za stwór, Zeddzie? Rozległ się łomot i w skrzydle wrót pojawiło się nowe wybrzuszenie. Złotą płytę przebiły czubki pazurów, krojąc ją jak noŜe. Rachel aŜ uszy bolały od tego trzasku i huku. - Uciekajcie! Natychmiast! Chase podniósł dziewczynkę i pobiegł przez westybul.

ROZDZIAŁ 2 Zedd patrzył na szpony szarpiące złote płyty wrót i machinalnie dotykał poprzez grubą tkaninę swej szaty tkwiącego w wewnętrznej kieszonce kamienia. Obejrzał się na niosącego Rachel straŜnika granicy. Chase nie zdąŜył odejść zbyt daleko, kiedy jedno ze skrzydeł z okropnym łomotem zostało wyrwane z rarn. PotęŜne zawiasy puściły, jakby były z gliny. Czarodziej w ostatniej chwili uskoczył, gdy stalowa, pokryta złotymi płytami połowa drzwi przeleciała przez westybul i łupnęła w granitową ścianę. Rozprysnęły się kamienne i metalowe odłamki. Zedd poderwał się i pobiegł. Screeling wyskoczył z Ogrodu śycia. Wyglądał jak szkielet obciągnięty wysuszoną, sczerniałą skórą. Jak trup przez lata palony słonecznym Ŝarem. Białe kości sterczały przez porozdzieraną w walce skórę, lecz stworowi to nie przeszkadzało. Nie zwracał na to uwagi: był istotą z zaświatów i nie obchodziły go takie drobnostki. Nie miał w sobie ani kropli krwi. Pewno dałoby się go unieszkodliwić, gdyby został rozdarty lub posiekany na kawałki, ale poruszał się zbyt szybko, by ktoś zdołał go dosięgnąć. A magia mu najwyraźniej nie szkodziła. Był istotą podległą magii subtraktywnej, toteŜ bez Ŝadnej szkody wchłaniał magię addytywną. MoŜe magia subtraktywna pokonałaby screelinga, jednak Zedd nie był nią obdarzony. Przez ostatnie kilka tysięcy lat Ŝaden czarodziej nie miał daru magii subtraktywnej. Niektórzy mieli skłonność - Rahl Posępny na przykład - lecz nikt nie miał daru. Hm, moja magia nie powstrzyma tej istoty, dumał Zedd. Przynajmniej nie wprost. A moŜe by tak sposobem? Czarodziej cofał się powoli, a screeling w oszołomieniu mruŜył ślepia. Teraz, pomyślał Zedd, dopóki stoi bez ruchu. Skupił się, zagęścił powietrze, tak by uniosło i utrzymało cięŜkie wrota. Był zmęczony, więc wymagało to znacznego wysiłku. Siłą woli pchnął powietrze, a skrzydło wrót runęło stworowi na plecy, przygniatając go i wzbijając chmurę pyłu. Screeling zawył. Czarodziej nie wiedział, czy był to ryk bólu, czy złości. CięŜkie wrota uniosły się, zsunęły się z nich odłamki kamieni. Screeling podniósł je jedną szponiastą łapą i śmiał się; wokół szyi miał nadal okręcone pnącze, którym Zedd usiłował go udusić w ogrodzie. - O kurna! - mruknął czarodziej. - Nic nie jest łatwe. Znów się wycofywał. Wrota uderzyły o podłogę - to screeling wydostał się

spod nich i ruszył za Zeddem. Zaczynał pojmować, Ŝe idący człowiek jest tą samą istotą, która stoi lub biegnie. Ten świat był dlań zupełnie obcy. Czarodziej musiał coś wymyślić, zanim stwór nauczy się czegoś jeszcze. GdybyŜ tylko Zedd nie był tak zmęczony. Chase schodził szerokimi marmurowymi schodami. Czarodziej szybkim krokiem za nim. Gdyby był pewien, iŜ screeling nie ściga ani straŜnika, ani Rachel, wybrałby inną drogę i odciągnął od nich zagroŜenie. Stwór mógł jednak pójść za nimi, a Zedd nie chciał, Ŝeby Chase samotnie walczył z istotą z zaświatów. Po schodach wchodzili kobieta i męŜczyzna w białych szatach. Chase próbował ich zawrócić, ale bez powodzenia. - Idźcie powoli! - wrzasnął do nich Zedd. - Nie biegnijcie! Zawróćcie, bo zginiecie! Spojrzeli nań ze zdumieniem. Screeling człapał ku schodom, szurając i drapiąc pazurami o marmur. Czarodziej słyszał jego zduszony, szarpiący nerwy rechot. Para ludzi w białych szatach dostrzegła ciemnego stwora i skamieniała; szeroko otworzyli ze zdumienia błękitne oczy. Zedd popchnął ich, obrócił i zmusił do schodzenia po schodach. Nagle poderwali się i pognali w dół, po trzy stopnie naraz; białe szaty i złote włosy rozwiewiał pęd. - Nie biegnijcie! - wrzasnęli chórem Zedd i Chase. Screeling wyprostował się na zakończonych pazurami łapach, gwałtowny ruch przyciągnął jego uwagę. Zarechotał i skoczył ku schodom. Czarodziej uderzył stwora w pierś powietrzną kulą, ale ten ledwo zwrócił na to uwagę. Wyjrzał za rzeźbioną balustradę i zobaczył biegnących ludzi. Zaśmiał się zgrzytliwie, przeskoczył przez poręcz i opadł dobre sześć metrów niŜej, na biegnące, biało odziane postacie. Chase natychmiast zakrył Rachel twarz i zawrócił. StraŜnik dobrze wiedział, co się stanie, a nic nie mógł na to poradzić. Zedd czekał nań u szczytu schodów. - Szybko - powiedział. - Szybko, dopóki nie zwraca na nas uwagi. PoniŜej zawrzała krótka szamotanina, rozległy się krzyki, które wkrótce umilkły. Gromki, ohydny rechot zahuczał echem w przepastnej klatce schodowej. Krew trysnęła wysoko, plamiąc biały marmur niemal u stóp gnającego w górę schodów straŜnika. Rachel mocno trzymała go za szyję i wtulała buzię w jego ramię. Nawet nie pisnęła.

Zedd był pełen podziwu dla małej. Jeszcze nigdy nie spotkał dziecka tak rozumnego jak Rachel. Była bystra. Bystra i odwaŜna. Rozumiał, dlaczego Giller jej właśnie powierzył ostatnią szkatułę Ordena, kiedy próbował ukryć puzderko przed Rahlem Posępnym. Metoda czarodziejów, pomyślał Zedd - wykorzystać ludzi do tego, co musi być zrobione. Biegli westybulem i zwolnili dopiero wtedy, gdy screeling pojawił się u szczytu schodów. Stwór wyszczerzył w uśmiechu okrwawione zębiska, martwe czarne oczy zalśniły na chwilę złociście we wpadającym przez wysokie, wąskie okno słonecznym blasku. Światło sprawiło, Ŝe skrzywił się z bólu. Zlizał krew ze szponów i skoczył za Zeddem i straŜnikiem. Ruszyli innymi schodami - screeling za nimi. Czasem przystawał na chwilę, niepewny, czy to ich ma ścigać. Chase jedną ręką przytrzymywał Rachel, w drugiej dzierŜył miecz. Zedd trzymał się pomiędzy nimi a screelingiem. Wycofywali się małym korytarzem. Stwór wspinał się na ściany, orząc pazurami gładki kamień i rozrywając gobeliny. Screeling przewracał stojące pod ścianami bogato zdobione, trójnogie konsolki z orzechowego drewna, śmiał się i cieszył, słysząc brzęk kryształowych waz, rozbijających się na kamiennej posadzce. Woda rozlewała się, a kwiaty spadały na dywany. Screeling rozerwał na strzępy bezcenny, błękitno-złoty tanimurański kobierzec, ryknął śmiechem i wdrapał się po ścianie na sufit. Szedł nim niczym pająk, obserwując uciekinierów. - Jak on to robi? - szepnął Chase. Zedd tylko potrząsnął głową. Dotarli do olbrzymiego głównego westybulu Pałacu Ludu. Strop składający się z czterodzielnych Ŝebrowanych przęseł, wsparty na kolumnach, znajdował się dobre piętnaście metrów w górze. Stwór nagle pomknął sufitem bocznego korytarza, z którego tamci juŜ wyszli, i skoczył na uciekinierów. Zedd posłał w stronę szybującej bestii strzałę ognia. Chybił: strzała trafiła w granitową ścianę i osmaliła ją. Za to Chase tym razem trafił. PotęŜnym uderzeniem miecza odciął screelingowi ramię. Stwór po raz pierwszy zawył z bólu, zachwiał się, zatoczył i śmignął za kolumnę z szarego, zielono Ŝyłkowanego marmuru. Odcięte ramię leŜało na posadzce, wijąc się i zaciskając dłoń. Z głębi olbrzymiego westybulu nadbiegli Ŝołnierze z mieczami w dłoniach. Szczęk oręŜa i zbroi odbijał się echem od wysokiego sklepienia, buty dudniły na płytach okalających sadzawkę modlitewną. D’haranscy wojownicy byli waleczni i groźni, tym groźniej więc wyglądali teraz, kiedy do pałacu wtargnął wróg.

Wzbudzili w Zeddzie przelotny lęk. Jeszcze przed paroma dniami zawlekliby go przed ówczesnego mistrza Rahla, na śmierć. Teraz byli lojalnymi stronnikami nowego mistrza Rahla - Richarda, wnuka Zedda. Czarodziej zobaczył nadbiegających Ŝołnierzy i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, Ŝe westybul jest wypełniony ludźmi. Właśnie skończyły się popołudniowe modły. Screeling miał tylko jedno ramię, ale i tak groziło to krwawą łaźnią. Stwór mógłby zabić mnóstwo ludzi, zanim pomyśleliby o ucieczce. I jeszcze więcej, gdyby zaczęli uciekać. Trzeba ich wszystkich jak najszybciej stąd usunąć. śołnierze byli juŜ obok Zedda, ich twarde, bystre oczy wypatrywały przyczyny zamieszania. Czarodziej obrócił się ku dowódcy, potęŜnie umięśnionemu męŜczyźnie w skórzanym uniformie. Na jego lśniącym napierśniku widniała ozdobna litera „R”, znak domu Rahlów. Na przedramionach okrytych jedynie rękawami kolczugi było widać nacięcia świadczące o randze. Spod błyszczącego hełmu spojrzały na Zedda czujne niebieskie oczy. - Co tu się dzieje? - spytał dowódca. - O co chodzi? - Usuń tych ludzi z holu. Grozi im niebezpieczeństwo. - Jestem Ŝołnierzem, a nie jakimś cholernym pastuchem! - Tamten zdenerwował się, a twarz mu poczerwieniała. - A pierwszym i najwaŜniejszym obowiązkiem Ŝołnierza jest obrona ludzi. - Zedd aŜ zgrzytnął zębami. - Jeśli nie usuniesz ich wszystkich z holu, dowódco, to juŜ ja się postaram, Ŝebyś został pastuchem. śołnierz zasalutował, kładąc pięść na sercu. Opanował się, gdy zdał sobie sprawę, z kim się sprzecza. - Wedle rozkazu, czarodzieju Zoranderze - rzekł potulnie i wyładował gniew na swoich ludziach: - Wyrzućcie stąd wszystkich! Ale juŜ! Rozwinąć szyk! Oczyścić hol! śołnierze ustawili się w wachlarz i ruszyli, wypychając z holu wystraszonych ludzi. Zedd miał nadzieję, Ŝe zdołają usunąć wszystkich i Ŝe potem uda się im osaczyć screelinga i rozsiekać go na strzępy. Wtem stwór niczym czarny cień wyskoczył zza kolumny i wpadł w stłoczoną grupę wypędzanych przez Ŝołnierzy ludzi; wielu upadło. W holu rozległy się wrzaski, zawodzenia i ohydny rechot bestii. śołnierze rzucili się na potwora i cofnęli, okrwawieni. Ruszyły ku nim posiłki. Lecz w takim ścisku nie mogli się posłuŜyć mieczem ani toporem, a screeling torował

sobie krwawą ścieŜkę. Nie dbał, czy to zbrojny Ŝołnierz, czy bezbronny człowiek - rozszarpywał kaŜdego, kto mu stanął na drodze. - Kurczę blade! - zaklął Zedd i popatrzył na Chase’a. - Trzymaj się blisko mnie. Musimy go stąd odciągnąć. - Rozejrzał się. - O, tam. Sadzawka modlitewna. Pobiegli ku kwadratowemu zbiornikowi wodnemu umieszczonemu pod otworem w dachu. Z góry wpadał snop słonecznego światła i na jednej z naroŜnych kolumn odbijał się falującym, nieregularnym wzorem. Wystająca z wody, połoŜona z boku czarna skała unosiła dzwon modlitewny. W płytkiej wodzie mignęła pomarańczowa ryba, obojętna wobec krwawej jatki w holu. Czarodziejowi zaczął świtać pewien pomysł. Screeling na pewno był odporny na ogień: nieco się tylko osmalił, kiedy spadł nań czarodziejski płomień. Zedd ogłuchł na docierające z holu jęki i krzyki i wyciągnął ręce nad wodę: zbierał jej ciepło, przygotowując do tego, co chciał uczynić. TuŜ nad powierzchnią dostrzegał migotliwe fale ciepła. Utrzymywał narastający Ŝar na granicy wybuchnięcia płomieniem. - Kiedy screeling się tu zjawi - odezwał się do straŜnika granicy - musimy go zepchnąć do wody. Chase potaknął. Czarodziej był zadowolony, Ŝe straŜnik nie naleŜał do osób, które wciąŜ Ŝądają wyjaśnień, i Ŝe nie marnował cennego czasu na pytania. - Stań za mną - nakazał Chase Rachel, stawiając małą na podłodze. Dziewczynka takŜe nie zadawała zbędnych pytań. Skinęła potakująco główką i mocniej przytuliła lalkę. Zedd dostrzegł, Ŝe w drugiej rączce ściska ogniową pałeczkę. Naprawdę odwaŜna i zmyślna dziewuszka. Czarodziej zwrócił się w stronę holu, ku tumultowi i wrzawie, uniósł dłoń i posłał języki płomieni ku czarnemu stworowi. śołnierze się cofnęli. Screeling wyprostował się i odwrócił, wypuszczając przy tym z zębisk oderwane komuś ramię. Dym buchnął z muśniętej płomieniem skóry stwora. Straszydło zarechotało urągliwie ku stojącemu przy sadzawce Zeddowi. śołnierze spychali ocalałych w głąb holu, choć tym razem ludzi nie trzeba było zachęcać do wycofywania się, Zedd posłał w kierunku screelinga toczące się po podłodze kule ognia. Ów odrzucał je na bok i rozpadały się na snopy iskier. Czarodziej wiedział, Ŝe ogień nie zrani stwora: po prostu chciał zwrócić na siebie jego uwagę. I udało mu się. - Pamiętaj, do wody z nim - przypomniał Chase’owi. - Chyba się nie zmartwisz, jeśli chlupnie juŜ martwy? - Nawet byłoby lepiej.

Screeling gnał ku nim, zgrzytając pazurami po kamiennej posadzce. Ciągnął za sobą smugę kamiennego pyłu i odłamków, zdzieranych w pędzie z posadzki. Zedd bił w stwora kulami zagęszczonego powietrza, rozpraszając tym jego uwagę i starając się na tyle przyhamować jego pęd, Ŝeby wraz ze straŜnikiem łatwiej mógł sobie poradzić ze straszydłem. To za kaŜdym razem natychmiast się podrywało i pędziło ku nim. Chase ugiął lekko kolana, w garści trzymał maczugę wzmocnioną sześcioma ostrzami. Screeling jednym niesamowitym susem spadł na Zedda, zanim ten zdołał go odepchnąć. Czarodziej upadł, tkając powietrzną sieć wiąŜącą łapę stwora, gdy kły monstrum sięgały juŜ chciwie do jego gardła. Człowiek i bestia potoczyli się po podłodze. Kiedy screeling znalazł się na górze, Chase zdzielił go maczugą. Stwór okręcił się ku niemu i wtedy straŜnik uderzył ponownie, strącając go z czarodzieja. Zedd usłyszał trzask pękających kości, lecz screeling zdawał się tego nie czuć. Wyrzucił ramię, podbił straŜnikowi nogi, a gdy Chase padł na podłogę, wskoczył mu na pierś. Czarodziej starał się jak najszybciej pozbierać. Rachel przytknęła ogniową pałeczkę do pleców potwora, buchnęły płomienie. Zedd tymczasem zagęszczał powietrze, starając się zepchnąć bestię do wody, ale ta krzepko trzymała się straŜnika. Wśród płomieni błyskały wściekłe czarne ślepia, wykrzywione wargi. Chase uniósł oburącz maczugę i z całej siły trzasnął stwora w plecy. Uderzenie zmiotło screelinga do sadzawki. Buchnęły kłęby pary. Zedd natychmiast zapalił powietrze nad powierzchnią wody, wykorzystując zawartą w niej energię. Czarodziejski płomień pozbawił wodę całego ciepła. Sadzawka w mgnieniu oka zmieniła się w twardy lodowy blok ze screelingiem w środku. Ogień zuŜył całe ciepło i zgasł. Zapadła cisza, słychać było tylko jęki rannych. Rachel przypadła do straŜnika. - Nic ci nie jest, Chase? - dopytywała się poprzez łzy. - Nic mi nie jest, mała - uspokajał ją, siadająci tuląc dziewczynkę. Zedd widział, Ŝe wcale tak nie było. - Usiądź na tamtej ławce, Chase - polecił. - Muszę się zająć rannymi i nie chcę, by oczy dziecka widziały, co się tam stało. Czarodziej dobrze wiedział, Ŝe te słowa odniosą lepszy skutek niŜ namowy, aby straŜnik siedział spokojnie, dopóki on, Zedd, nie będzie się mógł zająć jego ranami. Trochę się jednak zdziwił, iŜ Chase przystał na to bez Ŝadnych protestów. Nadbiegł dowódca z ośmioma Ŝołnierzami. Kilku z nich odniosło rany, na

metalowym napierśniku jednego widniały ślady pazurów stwora. Popatrzyli na zakutego w blok lodu screelinga. - Dobra robota, czarodzieju Zoranderze. - Dowódca lekko skłonił głowę i uśmiechnął się z uznaniem. - Trochę ludzi przeŜyło. Czy mógłbyś im jakoś pomóc? - Obejrzę ich. Czy twoi Ŝołnierze, dowódco, mogliby rozsiekać tego stwora, nim wymyśli, jak stopić lód? - To on wciąŜ Ŝjje!? Zedd burknął potakująco i dodał: - Im szybciej to zrobią, tym lepiej. śołnierze juŜ odczepili od pasów topory o półksięŜycowatych ostrzach, czekając na rozkaz. Dowódca kiwnął przyzwalająco głową i skoczyli na lód. - Co to za stwór, czarodzieju Zoranderze? - spytał cicho dowódca. Zedd przeniósł wzrok na straŜnika, który bacznie się im przysłuchiwał. Spojrzał mu prosto w oczy. - To screeling. Twarz Chase’a ani drgnęła, zresztą prawie nigdy nie reagował na to, co słyszał. Czarodziej znów patrzył na dowódcę. W szeroko otwartych, błękitnych oczach było zdumienie i strach. - To screelingi grasują??? - wyszeptał. - Nie... nie Ŝartuj sobie, czarodzieju Zoranderze. Zedd wpatrywał się uwaŜnie w twarz Ŝołnierza. Dostrzegł blizny, których wcześniej nie zauwaŜył, pozostałości walk na śmierć i Ŝycie. D’haranscy Ŝołnierze rzadko walczyli inaczej. Ten człowiek nie zwykł okazywać strachu. Nawet w obliczu śmierci. Czarodziej westchnął. Nie spał od kilku dni. Od czasu, kiedy bojówki próbowały pojmać Kahlan, a ona uwierzyła, Ŝe Richard nie Ŝyje, wpadła w Con Dar, Krwawy Gniew, i zabiła napastników. Potem ona, Zedd i Chase szli przez trzy dni i trzy noce do Pałacu Ludu, Ŝeby Kahlan mogła się zemścić. Nie moŜna powstrzymać Spowiedniczki w Con Dar, w mocy staroŜytnej magii. Na koniec schwytano ich i odkryli, Ŝe Richard Ŝyje. To było wczoraj, a zdawało się, iŜ wieki temu. Rahl Posępny przez całą noc pracował nad uwolnieniem magii Ordena z trzech szkatuł, a oni patrzyli na to bezsilnie. Dopiero tego ranka Rahl zginął, otworzywszy niewłaściwą szkatułę. Zabiło go pierwsze prawo magii, którym posłuŜył się Richard. Niezbity dowód na to, Ŝe miał dar - choć chłopak nie chciał w to wierzyć

- bo tylko ktoś z wrodzonym darem mógł się posłuŜyć pierwszym prawem magii przeciwko takiemu czarnoksięŜnikowi jak Rahl Posępny. Zedd zerknął na Ŝołnierzy rąbiących lód ze screelingiem. - Twe imię, dowódco? - Naczelny dowódca Trimack, Pierwsza Kompania Gwardii Pałacowej - padła dumna odpowiedź. - Pierwsza Kompania? Co to takiego? Dowódca wyprostował się jeszcze dumniej. - Otaczamy Ŝelaznym pierścieniem samego mistrza Rahla, czarodzieju Zoranderze. Dwa tysiące gwardzistów gotowych umrzeć w jego obronie. - Tuszę naczelny dowódco Trimacku, Ŝe zdajesz sobie sprawę, iŜ jedną z powinności wyŜszego oficera jest dźwiganie brzemienia wiedzy w samotności i milczeniu. - Wiem to. - Owym brzemieniem jest teŜ świadomość, Ŝe ten stwór to screeling. Zamilcz o tym, przynajmniej na razie. Trimack cięŜko westchnął i potakująco skinął głową. - Rozumiem. - Obejrzał się na leŜących na posadzce ludzi. - A co z rannymi, czarodzieju Zoranderze? Zedd szanował Ŝołnierza troszczącego się o rannych cywili. Początkowe lekcewaŜenie wypływało z poczucia obowiązku, nie z braku serca i gruboskórności. Wpojone zasady nakazywały najpierw odeprzeć atak. Czarodziej ruszył z Trimackiem przez hol. - Wiesz, Ŝe Rahl Posępny nie Ŝyje? - Tak. Byłem rankiem na wielkim dziedzińcu. Widziałem nowego lorda Rahla, zanim odleciał na czerwonym smoku. - I będziesz słuŜył Richardowi równie lojalnie jak jego poprzednikowi? - Jest Rahlem, czyŜ nie? - Tak, jest Rahlem. - I ma dar? - Tak. - Więc będę. Będziemy, ja i moi ludzie. W razie potrzeby umrzemy w jego obronie. - MoŜe nie być łatwo słuŜyć pod jego rozkazami. Jest twardy i uparty. - Jak kaŜdy Rahl. Zedd nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

- No i jest moim wnukiem, choć jeszcze o tym nie wie. Nawiasem mówiąc, nie ma teŜ pojęcia, Ŝe jest Rahlem. Czyli mistrzem Rahlem. Richardowi moŜe się to wcale nie spodobać. Lecz pewnego dnia będziesz mu potrzebny. Byłbym wdzięczny, naczelny dowódco Trimacku, gdybyś był dla niego cierpliwy i wyrozumiały. - Umrę zań, jeśli będzie trzeba - rzekł Trimack, bacznie obserwując hol, jak zawsze gotów na spotkanie z niebezpieczeństwem. - Na początku bardzo mu się przyda twoja cierpliwość i wyrozumiałość. On myśli, Ŝe jest zwykłym leśnym przewodnikiem i nikim więcej. Urodzenie i charakter czynią zeń władcę, ale on się uwaŜa za zwykłego człowieka. Nie chce mieć nic wspólnego z władzą, a ona mimo to została mu dana. - Zgoda. - Trimack uśmiechnął się leciutko. Zatrzymał się i popatrzył na czarodzieja. - Jestem d’haranskim Ŝołnierzem. SłuŜę mistrzowi Rahlowi. Ale i mistrz Rahl musi słuŜyć nam. Ja to Ŝelazo przeciwko Ŝelazu. On powinien być magią przeciw magii. On będzie Ŝyć bez mego miecza, lecz my zginiemy bez jego magii. A teraz powiedz mi, co porabia screeling poza zaświatami. - Twój poprzedni lord Rahl - odparł z westchnieniem Zedd - bawił się groźną magią. Magią zaświatów. Rozdarł zasłonę pomiędzy nimi a naszym światem. - Skończony głupiec. Powinien nas ochraniać, a nie wydawać wiecznemu mrokowi. Ktoś go powinien zabić. - I ktoś go zabił. Richard. - A więc lord Rahl juŜ nam oddał przysługę - uśmiechnął się Trimack. - Kilka dni temu uznalibyście to za zdradę. - Jeszcze większą zdradą byłoby wydanie Ŝywych umarłym. - Wczoraj zabiłbyś Richarda, gdyby chciał zranić Rahla Posępnego. - Wczoraj i on by mnie zabił, Ŝeby dopaść tamtego. Lecz dzisiaj się wspomagamy. Tylko głupiec ma oczy na plecach. Zedd potaknął i uśmiechnął się z uznaniem, a potem nachylił się ku dowódcy. - Jeśli zasłona nie zostanie scalona i Opiekun się tu przedostanie, to wszystkich nas czeka ten sam los. Zginie nie tylko D’Hara, zginie cały nasz świat. Przepowiednie mówią, Ŝe jedynie Richardowi moŜe się udać scalenie zasłony. Pamiętaj o tym, gdy coś mu zagrozi. - śelazo przeciw Ŝelazu - powtórzył z lodowatym spojrzeniem Trimack. - śeby on mógł być magią przeciwko magii. - Świetnie to ująłeś.

ROZDZIAŁ 3 Zedd ogarnął spojrzeniem rannych i umierających. Cała posadzka była zalana krwią. Ból przeszył serce czarodzieja. Dokonał tego tylko jeden screeling. Co będzie, jeśli się ich pojawi więcej? - Poślij po uzdrowicieli, dowódco. Sam nie zdołam wszystkim pomóc. - JuŜ posłałem, czarodzieju Zoranderze. Zedd skinął głową i zaczął badać rannych. śołnierze Pierwszej Kompanii odciągali na bok zmarłych i pokrzepiali rannych. Czarodziej dotykał skroni poranionych ludzi - badał ich obraŜenia, wyczuwał, z czym poradzi sobie uzdrowiciel, a co wymaga większej mocy. Dotknął skroni młodego Ŝołnierza, duszącego się własną krwią. Zedd stłumił jęk, spojrzał w dół i zobaczył Ŝebra sterczące z wybitej pięścią screelinga dziury w pancerzu. śołądek czarodzieja zaczął wyczyniać dziwne harce. Trimack uklęknął przy drugim boku rannego. Zedd popatrzył znacząco na dowódcę, tamten dał znak, Ŝe rozumie. Chłopakowi pozostało ledwie kilka chwil Ŝycia. - Idź do innych - powiedział spokojnie Trimack. - Ja z nim zostanę. Czarodziej odszedł, a dowódca ścisnął dłoń chłopaka w swoich i pokrzepiał go pocieszającymi słowami. Nadbiegły trzy kobiety w długich brązowych spódnicach z mnóstwem kieszeni. Ze stoickim spokojem przyjęły to, co zobaczyły. Wydobyły z obszernych kieszeni bandaŜe i kataplazmy, zaczęły opatrywać rannych i poić ich wywarami. Mogły zaradzić większości obraŜeń, na niektóre rany i czarodziej nie znał leku. Zedd poprosił najsroŜej wyglądającą spośród trzech kobiet, Ŝeby obejrzała Chase’a. StraŜnik siedział na ławce z brodą opuszczoną na piersi. Racheł przycupnęła na posadzce i tuliła się do jego nogi. Czarodziej i dwie uzdrowicielki szłi pomiędzy ludźmi, pomagając tym, którym jeszcze moŜna było pomóc. Jedna z kobiet przywołała Zedda. Nachylała się nad niewiastą w średnim wieku, która usiłowała ją odpędzić. - Lepiej zajmij się innymi - protestowała słabym głosem. - Mnie nic nie jest. Po prostu muszę odpocząć. Pomagaj innym. Zedd uklęknął przy leŜącej i poczuł pod kolanami krew przesiąkającą przez szaty. Odepchnęła jego dłoń. Drugą rękę przyciskała do rozdartego brzucha. - Zostaw mnie, proszę. Inni bardziej potrzebują pomocy. Czarodziej spojrzał ze zdumieniem na poszarzałą twarz. Na czole kobiety widniał błękitny kamień, zawieszony na okalającym głowę delikatnym

złotym łańcuszku. Błękit kamienia tak odpowiadał barwie oczu rannej, iŜ zdawało się, Ŝe ta ma troje oczu. Zedd wiedział, co to za kamień, zastanawiał się tylko, czy istotnie jest prawdziwy, czy to aby nie czcza błyskotka. Od bardzo, bardzo dawna nie widział kogoś, kto nosiłby kamień jako symbol swych talentów. Ktoś tak młody jak ona nie mógł wiedzieć, co oznacza ów klejnot. - Czarodziej Zeddicus Zu’l Zorander - przedstawił się. - A kimŜe ty jesteś, dziecko, Ŝeby mi rozkazywać? - Wybacz mi, czarodzieju... - Dziewczyna jeszcze bardziej pobladła. Zedd połoŜył palce na czole rannej i uspokoiła się. Ból był tak wielki, Ŝe mimo woli cofnął rękę. Z wysiłkiem powstrzymywał łzy. Teraz juŜ nie miał wątpliwości: dziewczyna nosiła kamień jako symbol swego daru. Kamień koloru jej oczu, noszony na czole jako trzecie oko, symbolizował „wewnętrzny wzrok” dziewczyny. Czyjaś dłoń szarpała szatę Zedda. - Mną się najpierw zajmij, czarodzieju! - nakazał cierpki głos zza jego pleców. Odwrócił się i zobaczył twarz odpowiadającą głosowi, a moŜe i paskudniejszą. - Jestem lady Ordith Condatith de Dackidvich, z rodu Burgałass. Ta dziewucha jest tylko moją słuŜką. Gdyby była tak szybka, jak powinna, to bym tak nie cierpiała! Mogłam zginąć przez jej powolność! Najpierw zajmij się mną! Lada chwila mogę umrzeć!!! Czarodziej doskonale widział, Ŝe owe „śmiertelne” rany to tylko banalne draśnięcia. - Wybacz mi, o pani - rzekł dwornie i połoŜył dłoń na jej czole. Tak jak myślał: mocno potłuczone Ŝebra, słabiej nogi oraz ranka na ramieniu wymagająca ledwo kilka szwów. - I cóŜ? - Zacisnęła dłoń na srebrzystych koronkach u szyi. - Czarodzieje! - burknęła. - śaden z nich poŜytek! A ci gwardziści! Chyba posnęli na posterunkach! JuŜ lord Rahl się o tym dowie! I cóŜ? Jak moje rany? - Nie wiem, czy zdołam ci pomóc, o pani. - Co takiego!? - Złapała szatę Zedda tuŜ przy szyi i potęŜnie szarpnęła. - Lepiej się postaraj! Postaraj się albo lord Rahl kaŜe ci ściąć głowę i zatknąć ją na włóczni! I jakiŜ poŜytek z twojej nędznej ma- gii!? - Zrobię, co w mojej mocy, o pani. Zdecydowanym szarpnięciem rozdarł maleńkie pęknięcie w rękawie ciemnej

atłasowej sukni i połoŜył dłoń na ramieniu kobiety noszącej błękitny kamień. Jęknęła, kiedy powstrzymał częściowo ból i dodał jej sił. Zaczęła spokojniej oddychać. Zedd jeszcze przez chwilę nie cofał ręki, posługując się kojącą magią. - Moja szata! - wrzasnęła lady Ordith. - Zniszczyłeś ją! - Wybacz mi ten czyn, o pani. Nie mogłem przecieŜ pozwolić, Ŝeby twa rana się zaogniła. Chyba lepiej stracić szatę niŜ ramię. NieprawdaŜ? - Hramm, cóŜ, tak... - Powinno wystarczyć dziesięć, piętnaście szwów - powiedział czarodziej do krzepkiej uzdrowicielki, pochylającej się nad obiema kobietami. - Jestem pewna, Ŝe masz rację, czarodzieju Zoranderze - odparła spokojnie, spojrzawszy najpierw twardymi szaroniebieskimi oczami na niewielką rankę. Jedynie błysk w oku świadczył, Ŝe właściwie pojęła intencje Zedda. - Co takiego!? Chcesz, Ŝeby ta baba wykonała za ciebie twoją robotę!? - Jestem juŜ za stary, o pani. Ręce mi się okropnie trzęsą, poza tym nigdy nie umiałem zbyt dobrze szyć. Lękam się, Ŝe przyniosę więcej szkody niŜ poŜytku, ale skoro nalegasz... - Nie - parsknęła lady Ordith. - Niech ta baba to zrobi. - Wedle twego Ŝyczenia. - Zedd spojrzał na uzdrowicielkę, ta zachowała spokój, ale się zarumieniła. - Obawiam się, iŜ tylko jedno moŜe złagodzić ból, jaki sprawiają dostojnej damie pozostałe rany. Czy znajdziesz w którejś ze swoich kieszeni korzeń akacji? - Tak, ale... - stropiła się. - To dobrze - przerwał jej. - Sądzę, Ŝe dwie kostki wystarczą. - Dwie??? - zdumiała się uzdrowicielka. - Nie waŜ się Ŝałować mi leku! - wrzasnęła lady Ordith. - Jeśli masz go za mało, to najwyŜej zabraknie dla kogoś mniej waŜnego niŜ ja!!! Musisz mi dać pełną dawkę!!! - AleŜ oczywiście. - Zedd zerknął na uzdrowicielkę. - Podaj dostojnej damie całą dawkę. Trzy kostki. Rozdrobnione. - Rozdrobnione? - spytała cicho, ze zdumienia otwierając szeroko oczy. Czarodziej mrugnął i kiwnął głową. Kąciki ust uzdrowicielki uniosły się w tłumionym uśmiechu. Korzeń akacji uśmierzał ból niewielkich ran, ale naleŜało go połykać w całości. Wystarczała jedna mała kostka. Trzy - i to rozdrobnione - wprost przenicują

lady Ordith. Szanowna damulka spędzi większość tygodnia w wygódce. - Jak się nazywasz, moja droga? - spytał Zedd. - KelleyHallick. - Czy są tu jeszcze inni, Kelley - spytał z cięŜkim westchnieniem czarodziej - którymi powinnaś się zająć? - Nie, panie. Middea i Annalee kończą juŜ opatrywanie rannych. - Zabierz więc, proszę, lady Ordith tam, gdzie... gdzie mogłabyś się nią spokojnie zająć. Kelley zerknęła na kobietę, na której ramieniu Zedd nadal trzymał dłoń, na jej rozszarpany brzuch; spojrzała czarodziejowi w oczy. - Oczywiście, czarodzieju Zoranderze. Wyglądasz na bardzo utrudzonego. Zechciej potem przyjść do mnie, zaparzę ci lubczykową herbatkę. - Leciutki uśmieszek uniósł kąciki ust uzdrowicielki. Zedd równieŜ nie zdołał powściągnąć uśmiechu. Taka herbatka nie tylko wzmacniała siły spracowanym ludziom, ale i dodawała wigoru kochankom. Błysk w oczach Kelley świadczył, Ŝe naleŜała do koneserów lubczykowej herbatki. - MoŜe i skorzystam z zaproszenia. - Zedd mrugnął do niej. W innych okolicznościach z pewnością przyjąłby tę propozycję, bo Kelley była ładną kobietą, ale teraz jego myśli zaprzątały inne sprawy. - Jak się nazywa twoja słuŜka, o pani? - Jebra Bevinvier. Nic z niej dobrego. To leniwa i bezwstydna dziewucha. - JuŜ nie będziesz musiała tolerować jej niefachowych usług. Czeka ją długie leczenie, a ty, o pani, wkrótce opuścisz pałac. - Opuszczę pałac? Co masz na myśli? - Dumnie zadarła nos. - Wcale nie mam takiego zamiaru. - Pałac przestał być miejscem bezpiecznym dla tak dostojnej damy jak ty. Dla własnego dobra powinnaś wyjechać. Sama mówiłaś, Ŝe straŜnicy głównie śpią na posterunkach. Musisz stąd wyjechać. - Hmmm, po prostu nie mam zamiaru... - Kelley - Zedd spojrzał znacząco na uzdrowicielkę - zaprowadź lady Ordith tam, gdzie będziesz się nią mogła odpowiednio zająć. Kelley zdecydowanie odciągnęła lady Ordith niczym tobołek, zanim ta zdąŜyła bardziej zaszkodzić. Zedd uśmiechnął się ciepło do Jebry i odgarnął rudoblond włosy z jej twarzy. Dziewczyna wciąŜ przyciskała dłoń do bolącej rany. Czarodziej prawie całkowicie powstrzymał krwotok, ale to nie uratowałoby Jebry. NaleŜało jeszcze

wtłoczyć do środka to, co się wydostało na zewnątrz. - Dziękuję, panie. Czuję się teraz o wiele lepiej. PomóŜ mi się podnieść, a odejdę. - LeŜ spokojnie, dziecko - powiedział delikatnie Zedd. - Musimy porozmawiać. Spojrzeniem nakazał innym, Ŝeby się cofnęli. śołnierzom Pierwszej Kompanii wystarczyło to jedno spojrzenie - natychmiast odsunęli gapiów. - Umrę, prawda? - Wargi jej drŜały, szybciej oddychała. - Nie chcę cię okłamywać, dziecko. Z trudem bym cię uleczył i wtedy, gdybym był wypoczęty. A nie moŜesz czekać, aŜ odpocznę. Umrzesz, jeśli nic nie zrobię. JeŜeli zaś zaryzykuję, mogę przyspieszyć twój koniec. - Ile czasu mi pozostało? - MoŜe parę godzin, jeŜeli nic nie zrobię. MoŜe i cała noc. Mógłbym uśmierzyć ból i złagodzić dzięki temu ostatnie chwile. - Nigdy nie sądziłam, Ŝe chcę tak Ŝyć. - Łzy spłynęły z kącików zamkniętych oczu Jebry. - Przez ten Kamień Jasnowidzenia? - To ty wiesz!? - Szeroko otwarła oczy. - Rozpoznałeś kamień!? Wiesz, kim jestem? - Wiem. Dawno minęły czasy, kiedy ludzie rozpoznawali widzących dzięki kamieniom, ale ja jestem stary. Tak stary, Ŝe pamiętam te czasy. To dlatego nie chciałaś, bym ci pomógł? Bałaś się, co poczuję, kiedy cię dotknę? - Tak - potaknęła słabo. - Ale nagle stwierdziłam, Ŝe chcę Ŝyć. - Właśnie to chciałem wiedzieć, dziecko. - Zedd poklepał Jebrę po ramieniu. - Nie martw się o mnie. Jestem czarodziejem pierwszego stopnia, nie jakimś tam nowicjuszem. - Pierwszego stopnia? - zdziwiła się. - Nie wiedziałam, Ŝe jeszcze jakiś pozostał. Nie marnuj sił dla tak mało waŜnej istoty jak ja, panie. - To tylko trochę bólu - uśmiechnął się czarodziej. - A, mam na imię Zedd. Jebra milczała przez chwilę, potem zacisnęła dłoń na ramieniu Zedda. - Jeśli mogę wybrać, Zeddzie... to wybieram Ŝycie. Starzec uśmiechnął się i pogładził zimne, spocone czoło dziewczyny. - Przyrzekam, Ŝe zrobię, co w mojej mocy, by cię uratować. - Kiwnęła głową, czepiając się jego ramienia, czepiając się swojej ostatniej nadziei. - Czy moŜesz