prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony564 172
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 548

Trylogia Mrocznego Elfa 11 - Bezglosna Klinga

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Trylogia Mrocznego Elfa 11 - Bezglosna Klinga.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Robert Anthony Salvatore Legenda Drizzta
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 271 stron)

R. A. Salvatore Bezgłośna klinga (The Silent Blade) Ścieżki Mroku 1 Tłumaczenie: Piotr Kucharski

PROLOG Wulfgar spoczywał na łóżku, rozmyślając. Starał się zrozumieć gwałtowne zmiany, jakie zaszły w jego życiu. Zostawszy uwolniony od demona Errtu, z jego piekielnego więzienia w Otchłani, dumny barbarzyńca znów znalazł się pośród przyjaciół i sojuszników. Był tu Bruenor, jego przybrany krasnoludzki ojciec, oraz Drizzt, jego mrocznoelfi mentor i najdroższy przyjaciel. Dzięki odgłosom chrapania Wulfgar mógł stwierdzić, iż Regis, pucołowaty halfling, śpi smacznie w sąsiednim pomieszczeniu. I jeszcze Catti-brie, droga Catti-brie, kobieta, którą Wulfgar pokochał tak wiele lat temu, kobieta, którą zamierzał poślubić siedem lat temu w Mithrilowej Hali. Wszyscy byli tutaj, w swym domu w Dolinie Lodowego Wichru, znów razem i zapewne w dobrych stosunkach, dzięki bohaterskim czynom owych wspaniałych przyjaciół. Wulfgar nie wiedział, co to znaczy. Wulfgar, który przeżył straszliwą udrękę, sześć lat tortur w opazurzonych łapach demona Errtu, nie rozumiał. Wielki mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi. Był wyczerpany, więc się położył, choć bardzo niechętnie, we śnie bowiem odnajdywał go Errtu. Tak było również tej nocy. Wulfgar, choć pogrążony głęboko w rozmyślaniach poddał się swemu zmęczeniu i zapadł w spokojną ciemność, która wkrótce przeszła w obrazy wirujących szarych mgieł, składających się na Otchłań. Siedział tam gigantyczny, nietoperzoskrzydły Errtu, spoczywając na swym wyrzeźbionym z grzyba tronie. Śmiał się. Zawsze śmiał się tym strasznym, chrapliwym rechotem. Śmiech ów nie rodził się z radości, lecz był szyderstwem, zniewagą dla tych, których demon postanowił torturować. Teraz bestia kierowała tę nie kończącą się niegodziwość w Wulfgara, podobnie jak skierowane były wielkie szczypce Bizmateca, innego demona, sługusa Errtu. Dzięki sile przekraczającej możliwości niemal każdego innego człowieka, Wulfgar zaciekle zmagał się z Bizmateciem w zapasach. Barbarzyńca odrzucił na bok wielkie, podobne do ludzkich ramiona oraz dwie inne umiejscowione w górnej części ciała kończyny, szczypce. Zaczął zaciekle boksować. Nacierało jednak na niego zbyt wiele młócących kończyn. Bizmatec był zbyt wielki i zbyt silny, a potężny barbarzyńca zaczął w końcu się męczyć. Zakończyło się to – zawsze się tak kończyło – zaciśnięciem szczypiec Bizmateca wokół gardła Wulfgara, podczas gdy drugie szczypce oraz dwa ludzkie ramiona demona trzymały go nieruchomo. Bizmatec, biegły w swej ulubionej metodzie torturowania, nacisnął delikatnie na gardło Wulfgara, pozbawiając go powietrza, po czym puścił,

pozwalając mu zaczerpnąć tchu, i tak raz za razem, doprowadzając do tego, iż mężczyzna chwiał się na nogach. Tak mijały minuty, a następnie godziny. Wulfgar usiadł na łóżku, trzymając się za gardło, pocierając paznokciem zadrapanie, dopóki nie uświadomił sobie, iż demona tu nie ma, że jest bezpieczny w swym łóżku, w krainie, którą nazywał swym domem, otoczony przez przyjaciół. Przyjaciół... Cóż znaczyło to słowo? Co oni mogli wiedzieć o jego udręce? Jak mogli mu pomóc odpędzić ten ciągnący się koszmar, którym był Errtu? Mężczyzna nie przespał reszty nocy, a gdy Drizzt przyszedł go obudzić na długo przed świtem, zastał go już przygotowanego do drogi. Mieli wyruszyć tego dnia, niosąc artefakt Crenshinibon daleko, daleko na południe i zachód. Kierowali się do Caradoon na brzegu jeziora Impresk, a następnie w Góry Śnieżne, do wielkiego opactwa nazywanego Duchowym Uniesieniem, gdzie kapłan o imieniu Cadderly zniszczy niegodziwy relikt. Crenshinibon. Drizzt miał go ze sobą, gdy tego poranka przyszedł po Wulfgara. Drow nie nosił go na wierzchu, lecz Wulfgar wiedział, że tam jest. Mógł go wyczuć, odczuwał jego niegodziwą obecność. Crenshinibon pozostawał bowiem połączony ze swym ostatnim panem, demonem Errtu. Mrowił energią demona, a w związku z tym, iż Drizzt miał go przy sobie i stał tak blisko, Errtu również pozostawał blisko Wulfgara. – Dobry dzień do drogi – stwierdził lekko drow, lecz Wulfgar zauważył, iż jego głos jest wymuszony, protekcjonalny. Z niemałą trudnością Wulfgar powstrzymał pragnienie, by uderzyć Drizzta w twarz. Zamiast tego uśmiechnął się i przeszedł obok niskiego mrocznego elfa. Drizzt miał zaledwie około metra sześćdziesiąt, podczas gdy Wulfgar przekraczał dwa metry i był dwukrotnie cięższy niż drow. Udo barbarzyńcy było grubsze od pasa Drizzta, a jednak gdyby doszło między nimi do wymiany ciosów, rozsądniej byłoby stawiać na drowa. – Nie obudziłem jeszcze Catti-brie – wyjaśnił Drizzt. Wulfgar obrócił się szybko na wspomnienie tego imienia. Spojrzał twardo w lawendowe oczy drowa. – Lecz Regis już nie śpi i je śniadanie. Bez wątpienia ma nadzieję spałaszować dwa lub trzy, zanim wyruszymy – dodał Drizzt z chichotem, ale Wulfgar pozostał nie wzruszony. – A Bruenor spotka się z nami na polu za wschodnią bramą Bryn Shander. Jest wraz ze swym ludem, przygotowując kapłankę Stumpet, by przewodziła klanowi pod jego nieobecność. Wulfgar jedynie na wpół słyszał słowa. Nic dla niego nie znaczyły. Cały świat nic dla niego nie znaczył.

– Obudzimy Catti-brie? – spytał drow. – Ja to zrobię. – odpowiedział szorstko Wulfgar. – Ty zajmij się. Regisem. Jeśli będzie miał brzuch pełen jedzenia, z pewnością będzie nas spowalniał, a ja zamierzam dotrzeć szybko do twojego przyjaciela Cadderly’ego, abyśmy mogli pozbyć się Crenshinibona. Drizzt zaczął odpowiadać, lecz Wulfgar odwrócił się i poszedł wzdłuż korytarza do drzwi Catti-brie. Puknął raz, potężnie, po czym wszedł gwałtownie do środka. Drizzt wykonał krok w tamtym kierunku, by złajać barbarzyńcę za niegrzeczne zachowanie – w końcu kobieta nie odpowiedziała na jego pukanie – ale zostawił to. Ze wszystkich ludzi jakich drow kiedykolwiek poznał, Catti-brie była najbardziej zdolna bronić się przed obrazami lub przemocą. Poza tym Drizzt wiedział, iż jego pragnienie, by iść i złajać Wulfgara, było wywołane przez zazdrość o mężczyznę, który niegdyś był, a być może znów będzie, kandydatem na męża Catti-brie. Drow przejechał dłonią po swej przystojnej twarzy i poszedł znaleźć Regisa. * * * Zaskoczona Catti-brie, mająca na sobie jedynie lekką bieliznę i do połowy wciągnięte spodnie, skierowała zdziwiony wzrok na Wulfgara wchodzącego do pokoju. – Mogłeś poczekać na odpowiedź – powiedziała cierpko, podciągając spodnie. Wulfgar przytaknął i podniósł dłonie – może tylko na wpół w geście przeprosin, lecz i tak o połowę wyżej niż Catti-brie się spodziewała. Kobieta widziała ból w błękitnych jak niebo oczach mężczyzny oraz pustkę w jego rzadkich, wymuszonych uśmiechach. Porozmawiała w końcu o tym z Drizztem, także z Bruenorem i Regisem, i wszyscy zdecydowali, by zachować cierpliwość. Jedynie czas mógł uleczyć rany Wulfgara. – Drow przygotował dla nas wszystkich poranny posiłek – wyjaśnił Wulfgar. – Powinniśmy dobrze zjeść, zanim wyruszymy w długą drogę. – Drow? – powtórzyła Catti-brie. Nie zamierzała wypowiedzieć tego na głos, lecz była tak ogłupiona pełnym dystansu odniesieniem Wulfgara do Drizzta, iż to słowo po prostu jej się wymsknęło. Czy Wulfgar nazwałby Bruenora krasnoludem? I jak długo potrwa, nim ona stanie się po prostu dziewczyną? Catti-brie westchnęła głęboko i naciągnęła tunikę na ramiona, przypominając sobie stanowczo, iż Wulfgar przeszedł przez piekło – dosłownie. Spojrzała na niego, przyglądając się tym oczom, i ujrzała w nich ślad zawstydzenia, jakby echo jego nieczułego określenia Drizzta naprawdę

ugodziło go w serce. Był to dobry znak. Wulfgar odwrócił się, by opuścić pokój. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę, by delikatnie pogładzić go po policzku i szorstkiej brodzie, którą postanowił zapuścić lub której po prostu nie chciało mu się ogolić. Wulfgar spojrzał na nią, na czułość w jej oczach, i po raz pierwszy od walki na krze lodowej, gdy wraz ze swymi przyjaciółmi pokonał niegodziwego Errtu, w jego uśmiechu pojawiła się nuta szczerości. * * * Regis dostał swoje trzy śniadania i zrzędził przez cały poranek na ten temat, gdy pięcioro przyjaciół wyruszyło z Bryn Shander, największego z miasteczek w regionie nazywanym Dekapolis, w dalekiej Dolinie Lodowego Wichru. Z początku grupa kierowała się na północ, przemieszczając się na łatwiejszy teren, po czym skręciła prosto na zachód. Na północy, w dużej oddali, przyjaciele ujrzeli wysokie budowle Targos, drugiego miasta w okolicy, zaś za jego dachami widać było lśniące wody Maer Dualdon. Do połowy popołudnia, zostawiwszy za sobą ponad dwadzieścia kilometrów, dotarli do brzegów Shaengarne, wielkiej rzeki, wezbranej i płynącej szybko po wiosennych roztopach. Podążyli za nią na pomoc, z powrotem do Maer Dualdon, do miasta Bremen oraz oczekującej tam łodzi, którą zorganizował Regis. Grzecznie odrzucając liczne propozycje mieszkańców, by zostali w osadzie na kolację i ciepły nocleg oraz liczne protesty Regisa, twierdzącego, iż umiera z głodu i jest gotów położyć się i zemrzeć, przyjaciele byli już wkrótce na zachód od rzeki. Szli szybko, pozostawiając za sobą swój dom. Drizzt ledwo mógł uwierzyć, że wyruszyli tak szybko. Dopiero co Wulfgar do nich wrócił. Wszyscy byli znów razem w krainie, którą nazywali domem, w spokoju, a mimo to teraz znajdowali się tutaj, znów kierując się za głosem obowiązku. Drow naciągnął nisko na twarz kaptur swego podróżnego płaszcza, osłaniając swe delikatne oczy przed palącym słońcem. Przyjaciele nie mogli widzieć jego szerokiego uśmiechu.

Część 1 APATIA Często siadam i zastanawiam się nad zamętem, jaki odczuwam, gdy moje klingi spoczywają, gdy cały otaczający mnie świat wydaje się żyć w pokoju. Jest to przypuszczalnie ideał, do którego dążę. A jednak w owych spokojnych czasach – a zdarzały się one naprawdę rzadko podczas tych ponad siedmiu dekad mojego życia – nie czuję się tak, jakbym znalazł doskonałość, lecz raczej jakby czegoś brakowało mi w życiu. Wydaje się to taką absurdalną myślą, a jednak uświadomiłem sobie, iż jestem wojownikiem, istotą akcji. W czasach gdy nie ma palącej potrzeby akcji, nie czuję się spokojny. Ani trochę. Gdy droga nie jest wypełniona przygodą gdy nie ma potworów do pokonania oraz gór, na które trzeba się wspiąć, odnajduje mnie nuda. Udało mi się zaakceptować tę prawdę o moim życiu, tę prawił de o tym, kim jestem, tak więc przy tych rzadkich okazjach potrafię znaleźć sposób, by pokonać nudę. Potrafię odnaleźć górski szczyt wyższy niż ten, na który ostatnio się wspiąłem. Widzę teraz wiele podobnych symptomów w Wulfgarze, przywróconym nam zza grobu, z wirującej ciemności, która była zakątkiem Errtu w Otchłani. Obawiam się jednak, iż stan Wulfgara przekroczył zwykłą nudę, wlewając się do krainy apatii. Wulfgar również był stworzeniem akcji, lecz to nie wydaje się być lekarstwem na jego letarg ani apatię. Prosili go, aby objął przywództwo nad plemieniem. Nawet uparty Berkthgar, który musiałby oddać pożądane stanowisko władzy, wspiera Wulfgara. On i cała reszta z nich wie, w tych mizernych czasach, iż ponad wszystkich to Wulfgar, syn Beornegara, mógłby dać wielkie korzyści nomadycznym barbarzyńcom z Doliny Lodowego Wichru. Wulfgar nie podąży za tym wezwaniem. To nie skromność czy znużenie go powstrzymują, jak widzę, ani też żadne obawy, iż nie byłby w stanie poradzić sobie z tą pozycją lub żyć zgodnie z oczekiwaniami tych, którzy go proszą. Każdy z tych problemów mógłby zostać pokonany, przemyślany lub wsparty przez przyjaciół Wulfgara, w tym mnie. Wszakże nie, nie jest to żadna z tych naprawialnych rzeczy. Chodzi po prostu o to, iż go to nie obchodzi. Czy to możliwe, że jego własne cierpienie było tak wielkie i nieustające, iż utracił zdolność współodczuwania bólu innych? Czy widział zbyt wiele grozy, aby słyszeć ich krzyki? Tego obawiam się ponad wszystko, jest to bowiem strata, na którą nie ma

określonego lekarstwa. A jednak, żeby być szczerym, widzę ją wyraźnie wyrytą w rysach Wulfgara, w stanie pochłonięcia samym sobą, w którym zbyt wiele wspomnień o jego niedawnych udrękach zaciemnia mu wzrok. Być może nawet Wulfgar nie dostrzega bólu nikogo innego. Albo też, jeśli go widzi, odrzuca go jako trywialny w porównaniu do monumentalnych prób, przez jakie musiał przejść podczas tych sześciu lat niewoli u Errtu. Utrata współodczuwania może być najtrwalszą i najgłębszą blizną ze wszystkich, bezgłośną klingą niewidocznego przeciwnika, rozrywającą nasze serca i kradnącą nam więcej niż tylko siłę. Kradnącą naszą wolę, czym bowiem jesteśmy bez współodczuwania? Jakąż radość możemy odnaleźć w naszych życiach, jeśli nie potrafimy zrozumieć radości i smutków tych, którzy nas otaczają, jeśli nie możemy się nimi dzielić w większej społeczności? Pamiętam lata w Podmroku po tym, jak uciekłem z Menzoberranzan. Samotny, poza okazyjnymi wizytami Guenhwyvar, przetrwałem te długie lata dzięki własnej wyobraźni. Nie jestem pewien, czy Wulfgarowi została choćby taka możliwość, bowiem wyobraźnia wymaga introspekcji, sięgnięcia do własnych myśli, a obawiam się, iż za każdym razem gdy mój przyjaciel spogląda w ten sposób w głąb siebie, wszystkim co widzi, są słudzy Errtu, szlam i groza Otchłani. Jest otoczony przez przyjaciół, którzy kochają go i z całego serca będą próbować wspierać go, pomagać mu wydostać się z emocjonalnego lochu Errtu. Być może Catti- brie, kobieta, którą niegdyś kochał (a może wciąż kocha) tak głęboko, okaże się postacią kluczową dla jego wyzdrowienia. Przyznaję, iż boli mnie, gdy oglądam ich razem. Catti- brie traktuje Wulfgara z czułością i współczuciem, lecz wiem, iż on nie czuje jej delikatnego dotyku. Lepiej, by uderzyła go w twarz, spojrzała stanowczo i ukazała mu prawdę. Wiem o tym, a jednak nie mogę jej powiedzieć, by tak zrobiła, bowiem ich związek jest znacznie bardziej skomplikowany. Mam obecnie w myśli i w sercu jedynie najlepszy interes Wulfgara, a jednak gdybym wskazał Catti-brie sposób, w który mogłaby być mniej współczująca, mogłoby to zostać i zostałoby – przynajmniej przez Wulfgara, w jego obecnym stanie umysłu – odebrane jako wtrącanie się zazdrosnego zalotnika. Nieprawda. Choć bowiem nieznani uczuć Catti-brie wobec tego mężczyzny, który kiedyś miał zostać jej mężem – ponieważ ostatnio dość mocno strzeże ona swych uczuć – dostrzegam, iż Wulfgar nie jest obecnie zdolny do miłości. Niezdolny do miłości... czy istnieją jakieś smutniejsze słowa, którymi można by opisać mężczyznę? Nie sądzę i żałuję, że nie mogę teraz inaczej ocenić stanu umysłu Wulfgara. Miłość jednak, szczera miłość, wymaga współodczuwania. Jest to dzielenie się – zabawą, bólem, śmiechem, łzami. Szczera miłość czyni czyjąś duszę odbiciem nastrojów partnera. A tak jak pokój wydaje się większy, gdy jest wyłożony lustrami,

podobnemu wzmocnieniu ulegają radości. A tak jak poszczególne przedmioty w odbitym pomieszczeniu wydają się mniej ostre, podobnie ból zmniejsza się i zanika, rozciągnięty poprzez dzielenie się. Na tym polega piękno miłości, czy to w namiętności, czy przyjaźni. Dzielenie się, które zwiększa radości, a zmniejsza bóle. Wulfgar jest teraz otoczony przez przyjaciół, z których wszyscy pragną włączyć się w takie dzielenie, jak to niegdyś było pomiędzy nami. On jednak nie może włączyć nas w ten sposób, nie potrafi opuścić tych barier, które musiał postawić, gdy otaczali go tacy jak Errtu. Utracił swą zdolność współodczuwania. Mogę się jedynie modlić, by znów ją odnalazł, by czas pozwolił mu otworzyć swe serce i duszę dla tych, którzy na to zasługują, bowiem bez współodczuwania nie odnajdzie celu. Bez celu nie odnajdzie satysfakcji. Bez satysfakcji nie odnajdzie zadowolenia, a bez zadowolenia nie odnajdzie radości. A my, my wszyscy, nie będziemy mieć sposobu, by mu pomóc. Drizzt Do’Urden

ROZDZIAŁ 1 OBCY W DOMU Artemis Entreri stał na kamienistym wzgórzu wychodzącym na rozległe, zapiaszczone miasto, starając się przebić przez miriady uczuć, które w nim wirowały. Podniósł rękę, by otrzeć pył i piasek z warg oraz włosów świeżo zapuszczonej koziej bródki. Dopiero gdy ją potarł, uświadomił sobie, iż od kilku dni nie golił reszty twarzy, bowiem teraz jego mała bródka, zamiast wyróżniać się na twarzy, zatonęła w poszarpanej gęstwinie na policzkach. Entreriego to nie obchodziło. Wiatr wyrwał wiele pasm jego długich włosów z węzła na karku i krnąbrne kosmyki uderzały go w twarz, drażniąc ciemne oczy. Entreriego to nie obchodziło. Spoglądał po prostu na Calimport i starał się mocno wejrzeć w głąb siebie. Mężczyzna przeżył niemal dwie trzecie swego życia w tym powiększającym się mieście na południowym wybrzeżu, osiągnął tam pozycję wojownika i zabójcy. Było to jedyne miejsce, które mógł naprawdę nazywać domem. Kiedy teraz spoglądał na nie, brunatne i zapiaszczone, nieugięte pustynne słońce odbijało się jaskrawo od białego marmuru większych domów. Rozświetlało również liczne nędzne chałupy, rudery oraz podarte namioty, rozstawione wzdłuż dróg – zabłoconych, ponieważ nie miały odpowiednich kanałów do odprowadzania wody. Kiedy skrytobójca spoglądał teraz na Calimport, nie wiedział, co odczuwać. Kiedyś znał swoje miejsce w świecie. Osiągnął szczyt swej niecnej profesji, a każdy, kto wymawiał jego imię, robił to z czcią i strachem. Gdy pasza wynajmował Artemisa Entreriego, by zabił człowieka, ów człowiek wkrótce był martwy. Bez wyjątku. Pomimo zaś licznych przeciwników, których w oczywisty sposób sobie zrobił, skrytobójca był w stanie chodzić ulicami Calimportu otwarcie, nie przemykając się z cienia w cień, w całym przekonaniu, iż nikt nie byłby na tyle śmiały, by wystąpić przeciwko niemu. Nikt nie ośmieliłby się wystrzelić strzały w Artemisa Entreriego, chyba że byłby przekonany, że strzał jest idealny. Inaczej to Entreri byłby górą. Uwagę Entreriego przykuł ruch z boku, lekkie przesunięcie cienia. Potrząsnął głową i westchnął, niezbyt zaskoczony, gdy okryta płaszczem sylwetka wyskoczyła zza głazów, jakieś siedem metrów przed nim, i stała blokując drogę, skrzyżowawszy ramiona na krzepkiej piersi. – Wybieramy się do Calimportu? – spytał mężczyzna z wyraźnym południowym akcentem w głosie. Entreri nie odpowiedział, trzymał jedynie głowę prosto, choć jego oczy zerkały na liczne głazy leżące wzdłuż obu stron szlaku.

– Musisz zapłacić za przejście – ciągnął krzepki mężczyzna. – Jestem twoim przewodnikiem. – Z tymi słowy skłonił się i podszedł, ukazując bezzębny uśmiech. Entreri słyszał wiele opowieści o zdobywaniu pieniędzy poprzez zastraszanie, choć nigdy wcześniej nikt nie był na tyle śmiały, by mu zablokować drogę. Tak, istotnie, zdał sobie sprawę, nie było go tu przez wiele czasu. Wciąż nie odpowiadał, a krzepki mężczyzna przesunął się, rozpościerając szeroko swój płaszcz, by ukazać miecz wiszący u pasa. – Ile monet proponujesz? – spytał mężczyzna. Entreri zaczął mówić mu, by się odsunął, lecz zmienił zdanie i jedynie westchnął. – Głuchy? – powiedział mężczyzna i wyciągnął miecz, po czym postąpił o kolejny krok. – Zapłać mi, albo ja i moi przyjaciele sami weźmiemy monety z twojego pociętego ciała. Entreri nie odpowiedział, nie poruszył się, nie wyciągnął wysadzanego klejnotami sztyletu, swej jedynej broni. Stał tam po prostu, a jego obojętność wydawała się jeszcze bardziej złościć krzepkiego mężczyznę. Mężczyzna zerknął na bok – na lewo od Entreriego – dyskretnie, lecz skrytobójca wyraźnie wychwycił to spojrzenie. Podążył za nim ku trzymającemu łuk jednemu z towarzyszy rabusia, ukrytym w cieniu pomiędzy dwoma dużymi głazami. – No już – powiedział krzepki. – Twoja ostatnia szansa. Entreri cicho wsunął stopę pod kamień, lecz nie wykonał żadnego innego ruchu. Stał czekając, wpatrując się w krzepkiego mężczyznę, lecz trzymając łucznika na skraju wzroku. Skrytobójca tak dobrze mógł odczytywać ruchy mężczyzn, najmniejszy skurcz mięśni, iż to on zareagował pierwszy. Entreri skoczył na skos, w przód i w lewo, przetaczając się i zamachując prawą stopą. Posłał kamień w stronę łucznika, nie żeby go zranić – to przekraczałoby umiejętności nawet Artemisa Entreri – lecz w nadziei na rozproszenie jego uwagi. Wykonując salto, skrytobójca rozpostarł szeroko płaszcz w nadziei, że pochwyci on i spowolni strzałę. Nie musiał się o to martwić, bowiem łucznik spudłował paskudnie i zrobiłby to, nawet gdyby Entreri w ogóle się nie poruszył. Entreri ustawił odpowiednio stopy i skierował się ku nacierającemu miecznikowi, świadom tego, iż kolejni dwaj mężczyźni wyłaniają się zza głazów po drugiej stronie szlaku. Wciąż nie pokazując broni, Entreri nieoczekiwanie rzucił się w przód, w ostatniej chwili uchylając się przed zamachem miecza, po czym podniósł się gwałtownie za świszczącym ostrzem, jedną dłonią chwytając podbródek napastnika, a drugą sięgając za głowę mężczyzny i łapiąc go za włosy. Skręt i obrót powaliły miecznika na ziemię.

Entreri puścił go, przesuwając dłoń w górę ramienia z bronią mężczyzny, by nie dopuścić do próby ataku. Mężczyzna upadł ciężko na plecy. W tej chwili Entreri nastąpił mu na gardło. Uchwyt mężczyzny na mieczu osłabł, jakby podawał broń Entreriemu. Skrytobójca odskoczył, nie chcąc, by jego stopy były zaplątane, gdy zbliżą się dwaj pozostali, jeden dokładnie od przodu, drugi z tyłu. Miecz Entreriego błysnął w prostym leworęcznym zamachu, następnie zaś w błyskawicznym pchnięciu. Mężczyzna z łatwością usunął się z zasięgu Entreriego, lecz atak i tak nie miał za zadanie trafić. Entreri przerzucił miecz do prawej dłoni, trzymając go od góry, po czym cofnął się nagle o krok, obracając dłoń i klingę. Skierował ją w poprzek swego ciała, po czym pchnął za siebie. Skrytobójca poczuł, jak ostrze wchodzi w pierś mężczyzny i usłyszał gwałtowne wessanie powietrza, gdy przebił płuco. Czysty instynkt sprawił, iż Entreri odwrócił się, obracając w prawo i utrzymując napastnika na mieczu. Wykorzystał mężczyznę jako tarczę przeciwko łucznikowi, który rzeczywiście znów wystrzelił. Znów jednak paskudnie chybił i tym razem strzała wbiła się w ziemię kilka kroków przed Entrerim. – Idiota – mruknął skrytobójca, po czym z nagłym szarpnięciem upuścił swą ostatnią ofiarę na piach. Wykonał ów manewr tak doskonale, że drugi miecznik zrozumiał swą głupotę, obrócił się i uciekł. Entreri znów się odwrócił, cisnął miecz z grubsza w kierunku łucznika i rzucił się za osłonę. Minęła długa chwila. – Gdzie on jest? – zawołał łucznik z wyraźnym strachem w głosie. – Merk, widzisz go? Minęła kolejna długa chwila. – Gdzie on jest? – krzyknął znów łucznik, stając się przerażony. – Merk, gdzie on jest? – Tuż za tobą – dobiegł szept. Błysnął wysadzany klejnotami sztylet, przecinając cięciwę, po czym, zanim oszołomiony mężczyzna zdołał zareagować, spoczywając na jego gardle. – Proszę – wyjąkał mężczyzna, trzęsąc się tak mocno, iż to jego, nie Entreriego, ruchy spowodowały pierwsze draśnięcie ostrej klingi. – Mam dzieci, tak. Wiele, wiele dzieci. Siedemnaście... Zakończył gulgotem, gdy Entreri przeciął mu gardło od ucha do ucha, jednocześnie wkładając stopę pod plecy mężczyzny, a następnie kopnięciem posyłając go twarzą na ziemię. – To powinieneś był wybrać bezpieczniejsze zajęcie – odpowiedział Entreri, choć

mężczyzna nie mógł tego usłyszeć. Wyglądając zza głazów, Entreri wkrótce dostrzegł czwartego z grupy, przemykającego wzdłuż drogi od cienia do cienia. Mężczyzna wyraźnie kierował się do Calimportu, lecz był po prostu zbyt przerażony, by wyskoczyć i pobiec otwarcie. Entreri wiedział, że mógłby go dogonić, albo nawet napiąć ponownie łuk i zastrzelić go stąd. Nie zrobił jednak tego, ponieważ niezbyt go to obchodziło. Nie troszcząc się nawet o sprawdzenie ciał w poszukiwaniu łupów, Entreri wytarł i schował do pochwy swój magiczny sztylet, po czym wrócił na drogę. Tak, nie było go tu od bardzo, bardzo dawna. Przed opuszczeniem tego miasta Artemis Entreri znał swoje miejsce w świecie, w Calimporcie. Myślał o tym teraz, wpatrując się w miasto po kilkuletniej nieobecności. Rozumiał zamieszkiwany przez siebie wcześniej świat cieni i zdawał sobie sprawę, iż w owych alejkach najprawdopodobniej zaszło wiele zmian. Starzy współpracownicy odeszli, a jego reputacja najprawdopodobniej nie pomoże mu podczas spotkań z nowymi, często samozwańczymi przywódcami rozmaitych gildii oraz sekt. – Co ze mną zrobiłeś, Drizzcie Do’Urdenie? – spytał chichocząc, bowiem owa wielka zmiana w życiu Artemisa Entreri rozpoczęła się, gdy pasza Pook wysłał go w misji odzyskania magicznego rubinowego wisiorka od zbiegłego halflinga. Dość łatwe zadanie, sądził Entreri. Halfling, Regis, był znany skrytobójcy i nie powinien był się okazać trudnym przeciwnikiem. Entreri nie wiedział wtedy zbytnio, iż Regis wykonał niesamowicie sprytną robotę, otaczając się potężnymi sojusznikami, w tym mrocznym elfem. Jakże wiele lat minęło, zastanawiał się Entreri, odkąd pierwszy raz napotkał Drizzta Do’Urdena? Odkąd pierwszy raz zetknął się z wojownikiem równym sobie, który mógł słusznie postawić przed Entrerim lustro i ukazać mu kłamstwo jego egzystencji? Niemal dekada, uświadomił sobie, i podczas gdy on stał się starszy i być może trochę wolniejszy, drow, który mógł dożyć sześciu stuleci, nie zestarzał się w ogóle. Tak, Drizzt umieścił Entreriego na ścieżce niebezpiecznej introspekcji. Mrok uległ jedynie wzmocnieniu, gdy Entreri znów udał się za Drizztem wraz z pozostałościami rodziny drowa. Drizzt pokonał Entreriego na wysokiej półce skalnej poza Mithrilową Halą, a skrytobójca zginąłby, gdyby pewien oportunistyczny mroczny elf o imieniu Jarlaxle nie zabrał go wtedy do Menzoberranzan, rozległego miasta drowów, fortecy Lolth, demonicznej królowej chaosu. Ludzki skrytobójca znalazł odmienną rolę tam w dole, w mieście intryg i brutalności. Tam każdy był skrytobójcą, a Entreri, pomimo swych niesamowitych talentów w sztuce mordu, był jedynie człowiekiem, i fakt ten zsyłał go na dno drabiny społecznej. To jednak coś więcej niż tylko zwyczajne postrzeganie pozycji tak dotkliwie

ugodziło skrytobójcę podczas jego pobytu w mieście drowów. Było to uświadomienie sobie pustki własnej egzystencji. Tam, w mieście pełnym Entrerich, zaczął dostrzegać głupotę swego przekonania, śmiesznej myśli, iż umiejętność walki wzniosła go w jakiś sposób ponad motłoch. Wiedział o tym teraz, spoglądając na Calimport, miasto, które było dla niego domem, które wydawało się ostatnim schronieniem na całym świecie. W mrocznym i tajemniczym Menzoberranzan Artemis Entreri został upokorzony. Kierując się ku odległemu miastu, Entreri zastanawiał się wielokrotnie, czy naprawdę pragnął tego powrotu. Wiedział, że pierwsze dni będą niebezpieczne, lecz to nie obawa o życie wprowadziła wahanie w jego normalnie buńczuczny krok. Była to obawa o to, co dalej. Pozornie niewiele zmieniło się w Calimporcie – mieście miliona żebraków, jak Entreri lubił je nazywać. Istotnie mijał tuziny żałosnych nędzarzy, leżących w łachmanach lub nago po obu stronach drogi. Większość z nich leżała najprawdopodobniej w tych samych miejscach, w których straż miejska rzuciła ich o poranku, oczyszczając drogę dla wyładowanych złotem wozów ważnych kupców. Żebracy wyciągali w kierunku Entreriego trzęsące się, kościste palce, ręce tak słabe i wychudzone, iż nie mogli utrzymać ich w górze nawet przez te kilka sekund, jakich potrzebował nieczuły mężczyzna, by obok nich przejść. Gdzie pójść? – zastanawiał się. Jego stary pracodawca, pasza Pook, od dawna nie żył, padłszy ofiarą potężnej panterzej towarzyszki Drizzta po tym, jak Entreri zrobił to, o co mężczyzna go poprosił i zwrócił mu Regisa oraz rubinowy wisiorek. Entreri nie pozostał w mieście długo po tym nieszczęsnym incydencie, bowiem przywiódł Regisa i doprowadziło to do zguby potężnej osobistości, co niewątpliwie było czarną plamą na życiorysie skrytobójcy pośród jego niezbyt litościwych współpracowników. Entreri mógł zapewne dość łatwo naprawić sytuację, oferując po prostu swe nieocenione usługi kolejnemu potężnemu mistrzowi gildii bądź paszy, lecz wybrał inną drogę. Entreri pragnął zemścić się na Drizzcie nie za zabicie Pooka – skrytobójcy niezbyt to obchodziło – lecz dlatego, że on i Drizzt walczyli zaciekle w miejskich kanałach, nie osiągnąwszy rezultatu, zaś Entreri wciąż wierzył, iż powinien był wygrać tę walkę. Idąc teraz brudnymi ulicami Calimportu, musiał zastanawiać się, jaką reputację zostawił za sobą. Z pewnością wielu skrytobójców mówiło o nim źle pod jego nieobecność, wyolbrzymiało jego porażkę w incydencie z Regisem, aby wzmocnić swą własną pozycję w rynsztokowej hierarchii. Entreri uśmiechnął się, zastanawiając nad tym faktem, bo wiedział, że te złe słowa byłyby przekazywane jedynie szeptem. Nawet pod jego nieobecność inni zabójcy obawialiby się odwetu. Być może nie znał już swego miejsca w świecie. Być może

Menzoberranzan postawiło ciemne... nie, nie ciemne, lecz po prostu puste lustro przed jego oczyma, lecz nie mógł zaprzeczyć, iż wciąż cieszył go szacunek. Szacunek, na który może będzie musiał znów sobie zasłużyć, jak sobie wymownie przypomniał. Gdy szedł znajomymi ulicami, wracało do niego coraz więcej wspomnień. Wiedział, gdzie umiejscowiona była większość domów gildii i podejrzewał, iż jeśli nie zdarzyło sienie niespodziewanego ze strony praworządnych przywódców miasta, wiele wciąż stało nienaruszonych, być może pełnych znanych mu niegdyś współpracowników. Dom Pooka został wstrząśnięty do fundamentów zabiciem niegodziwego paszy, a następnie wyznaczeniem leniwego halflinga Regisa na jego następcę. Entreri zadbał o ten drobny problem, zajmując się Regisem, a mimo to, pomimo chaosu, jaki wybuchł w owym domu, gdy Entreri udał się na północ, ciągnąc za sobą halflinga, dom Pooka przetrwał. Być może wciąż stał, choć skrytobójca mógł jedynie zgadywać, kto mógłby nim dzisiaj rządzić. Byłoby to miejsce, do którego Entreri mógłby się udać, by odbudować swą potęgę w mieście, lecz on po prostu wzruszył ramionami i minął boczną alejkę, która do niego prowadziła. Zabójca pomyślał, że tylko wałęsa się bezcelowo, lecz wkrótce dotarł do kolejnego znajomego regionu i zdał sobie sprawę, iż podświadomie się tu kierował, być może, by spróbować nabrać otuchy. Były to ulice, na których młody Artemis Entreri po raz pierwszy odznaczył się w Calimporcie, gdy będąc zaledwie nastolatkiem, pokonał wszystkich rywali, w tym mężczyznę wysłanego przez Theeblesa Royuseta, porucznika w gildii potężnego paszy Basadoniego. Entreri zabił tego zbira, a później paskudnego Theeblesa, a morderstwo zagwarantowało mu łaskę samego Basadoniego. Entreri stał się porucznikiem w jednej z najpotężniejszych gildii w Calimporcie, w całym Calimshanie, w wieku czternastu lat. Teraz jednak niezbyt go to obchodziło, a przypomnienie tej historii nie wywołało na jego twarzy nawet najmniejszego uśmiechu. Cofnął się jeszcze dalej, wspominając udrękę swych młodych lat, problemy zbyt wielkie, by chłopiec mógł je pokonać, oszustwa i zdrady grożące ze strony każdego, kogo znał i komu ufał, nawet ze strony własnego ojca. Wciąż go to jednak nie obchodziło, nie był nawet w stanie już dłużej odczuwać bólu. Było to bezcelowe, puste, bez korzyści czy sensu. W cieniu jednej z chat ujrzał kobietę rozwieszającą wyprane ubrania. Przesunęła się głębiej w cień, wyraźnie ostrożna. Rozumiał jej troskę, bowiem był tu obcy, odziany zbyt bogato. W swym grubym, dobrze zszytym płaszczu podróżnym nie pasował do tej nędznej dzielnicy.

– Odtąd dotąd – dobiegło wołanie, głos młodzieńca, pełen dumy, lecz z nutką strachu. Entreri odwrócił się powoli i zobaczył młodego, wysokiego i tyczkowatego chłopaka, trzymającego pałkę nabijaną kolcami i wymachującego nią nerwowo. Entreri spojrzał na niego stanowczo, widząc siebie w twarzy chłopca. Nie, nie siebie, zdał sobie sprawę, bowiem ten był zbyt nerwowy. Raczej nie przeżyje długo. – Odtąd dotąd! – chłopak powiedział głośniej, wskazując wolną ręką od tego końca ulicy, którym wszedł Entreri, ku przeciwległemu, dokąd skrytobójca się udawał. – Przepraszam, młody panie – powiedział Entreri, pochylając się w niskim ukłonie i jednocześnie wyczuwając swój wysadzany klejnotami sztylet, umieszczony na pasku pod fałdami płaszcza. Machnięcie nadgarstkiem mogłoby z łatwością cisnąć ów sztylet przez te pięć metrów, przez niezdarną obronę młodzieńca, głęboko w jego gardło. – Panie – powtórzył chłopak w sposób, który był w równym stopniu niedowierzającym pytaniem, co stwierdzeniem. – Zgadza się, panie – zdecydował, najwyraźniej polubiwszy ten tytuł. – Panie tej ulicy, wszystkich tych ulic, po których nikt nie będzie chodził bez pozwolenia Taddio. – Kończąc, puknął się kilkakrotnie kciukiem w pierś. Entreri wyprostował się i zaledwie na chwilę w jego czarnych oczach błysnęła śmierć, a w myślach rozbrzmiały słowa „martwy panie”. Chłopak właśnie go wyzwał, a Artemis Entreri sprzed kilku lat, mężczyzna, który przyjmował i pokonywał wszelkie wyzwania, po prostu zniszczyłby młodzika tam, gdzie ten stał. Wtedy jednak ów przypływ dumy czmychnął, pozostawiając Entreriego nie zbitego z tropu i nie urażonego. Mężczyzna westchnął ze zrezygnowaniem, zastanawiając się, czy czeka go kolejna głupia walka, l po co? – zastanawiał się, stojąc przed tym żałosnym, zakłopotanym chłopcem na pustej ulicy, do której nikt rozsądny nie rościłby sobie praw. – Błagam o wybaczenie, młody panie – powiedział spokojnie. – Nie wiedziałem, bowiem jestem nowy w tej okolicy i nie znam waszych zwyczajów. – Więc je poznasz! – odparł gniewnie chłopak, nabierając odwagi ze służalczego tonu odpowiedzi Entreriego i podchodząc o kilka kroków do przodu. Entreri potrząsnął głową, jego dłoń ruszyła ku sztyletowi, lecz zamiast tego udała się do sakiewki przy pasie. Mężczyzna wyciągnął złotą monetę i cisnął ją pod stopy kroczącego dumnie młodzika. Chłopak, który pił z kanałów i jadł szczątki, które był w stanie wyszukać w alejkach za domami kupieckimi, nie był w stanie ukryć swego zaskoczenia i zachwytu. Chwilę później odzyskał jednak postawę i znów spojrzał na Entreriego władczym wzrokiem. – To nie wystarczy – rzekł.

Entreri cisnął kolejną złotą monetę, a później srebrną. – To wszystko, co mam, młody panie – powiedział, rozkładając szeroko ręce. – Jeśli cię przeszukam i okaże się, że jest inaczej... – zagroził chłopak. Entreri znów westchnął i zdecydował, że jeśli chłopiec się zbliży, zabije go szybko i litościwie. Chłopak schylił się i podniósł trzy monety. – Jeśli wrócisz do domeny Taddio, miej ze sobą więcej monet – oznajmił. – Ostrzegam cię. A teraz precz! Tą samą stroną ulicy, którą wszedłeś! Entreri obejrzał się na drogę, którą przyszedł. W istocie w tej chwili jeden kierunek wydawał mu się równie dobry jak drugi, skłonił się więc lekko i odszedł z domeny Taddio, który nie miał pojęcia, ile miał dzisiaj szczęścia. * * * Budynek miał trzy pełne kondygnacje i, ozdobiony zawiłymi rzeźbami oraz lśniącym marmurem, był naprawdę najbardziej imponującą siedzibą ze wszystkich gildii złodziejskich. Normalnie tak skryte osobistości starały się żyć poniżej stanu, w domach które z zewnątrz się nie wyróżniały, choć w środku były niczym pałace. Nie było tak z domem paszy Basadoniego. Starzec – a był już wiekowy, zbliżał się do dziewięćdziesiątki – cieszył się luksusem i lubił okazywać potęgę oraz splendor swej gildii każdemu, kto chciał na nią spojrzeć. W dużej komnacie na środku drugiej kondygnacji, w pokoju zebrań głównych dowódców Basadoniego, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, którzy na co dzień kierowali operacjami rozległej gildii, podejmowało młodego ulicznego zbira. Ten był bardziej chłopcem niż mężczyzną, nieznaczną figurką, utrzymywaną przez poparcie paszy Basadoniego, a z pewnością nie przez własne sztuczki. – Przynajmniej jest lojalny – stwierdził Dłoń, cichy i subtelny złodziej, mistrz cieni, gdy Taddio ich opuścił. – Dwie złote monety i jedna srebrna. Niemały łup dla kogoś pracującego w sekcji rynsztoków. – Jeśli to wszystko, co otrzymał od gościa – odpowiedziała Sharlotta Yespers z chichotem. Sharlotta była najwyższa z trojga kapitanów, miała lekko ponad metr osiemdziesiąt, szczupłe ciało i pełne gracji ruchy – takiej gracji, iż pasza Basadoni przezwał ją Wierzbą. Nie było tajemnicą, iż Basadoni wziął sobie Sharlottę jako kochankę i wciąż traktował ją w ten sposób, przy tych rzadkich okazjach, gdy jego stare ciało było zdolne stanąć na wysokości zadania. Było powszechnie wiadome, iż Sharlotta wykorzystywała ów związek dla własnych korzyści i wspinała się na kolejne szczeble

poprzez łóżko Basadoniego. Dobrowolnie się do tego przyznawała, zwykle tuż przed zabiciem mężczyzny lub kobiety, którzy się na to skarżyli. Potrząśnięciem głowy posłała długie do pasa, czarne włosy za ramię, tak by Dłoń mógł wyraźnie widzieć jej cierpką minę. – Gdyby Taddio otrzymał więcej, dostarczyłby więcej – zapewnił ją Dłoń, a jego ton, pomimo gniewu, ujawniał ów ślad frustracji, jaką on oraz jego towarzysz, Kadran Gordeon, odczuwali zawsze, gdy kontaktowali się z protekcjonalną Sharlotta. Dłoń zajmował się kieszonkowcami i prostytutkami pracującymi na rynku, podczas gdy Kadran Gordeon opiekował się żołnierzami ulicznej armii. Jednak Sharlotta, Wierzba, trzymała nad wszystkim pieczę, będąc uchem Basadoniego. Służyła za główną pomocnicę paszy oraz jako głos rzadko teraz widywanego starca. Gdy Basadoni w końcu umrze, ta trójka bez wątpienia stoczy walkę o władzę, a choć ci, którzy rozumieli jedynie powierzchowne prawdy o gildii, ceniliby sobie szorstkiego i głośnego Kadrana Gordeona, inni, tacy jak Dłoń, który miał lepsze wyczucie spraw, rozumieli, iż Sharlotta Yespers podjęła już wiele, wiele kroków, by zabezpieczyć i wzmocnić swą pozycję. – Długo będziemy rozmawiać o tym chłopcu? – spytał z naganą w głosie Kadran Gordeon. – Trzech kupców postawiło stoiska na rynku o rzut kamieniem od naszego domu, bez pozwolenia. To jest ważniejsza kwestia, wymagająca naszej pełnej uwagi. – Już to omówiliśmy – odparła Sharlotta. – Chcesz, byśmy dali ci pozwolenie na wysłanie twoich żołnierzy, a może nawet bitewnego maga, by dali tym kupcom nauczkę. Tym razem go od nas nie dostaniesz. – Jeśli zaczekamy, aż pasza Basadoni wypowie się w końcu w tej kwestii, inni kupcy dojdą do przekonania, że oni również nie muszą nam płacić za przywilej działania w granicach naszej strefy ochronnej. – Obrócił się do Dłoni, bowiem niski mężczyzna był często jego sprzymierzeńcem w sporach z Sharlotta. Złodziej był jednak wyraźnie zakłopotany. Wpatrywał się w jedną z monet, które dał mu Taddio. Wyczuwając, że jest obserwowany, Dłoń podniósł wzrok na pozostałą dwójkę. – Co to jest? – ponaglił Kadran. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego – wyjaśnił Dłoń, ciskając monetę krzepkiemu mężczyźnie. Kadran schwycił ją i szybko obejrzał, po czym, ze zdumioną miną, podał ją Sharlotcie. – Podobnie ja nigdy nie widziałem tej pieczęci – przyznał. – Nie jest z miasta ani, jak sądzę, nie z Calimshanu. Sharlotta przyjrzała się uważnie monecie i w jej uderzająco jasnozielonych oczach

pojawiła się iskra zrozumienia. – Sierp księżyca – stwierdziła, po czym obróciła krążek. – Profil jednorożca. Jest to moneta z regionu Silverymoon. Pozostali dwaj popatrzyli po sobie, zaskoczeni tą wiadomością tak samo jak Sharlotta. – Silverymoon? – Kadran powtórzył niedowierzająco. – Miasto daleko na pomocy, na wschód od Waterdeep – odparła Sharlotta. – Wiem, gdzie leży Silverymoon – odrzekł cierpko Kadran. – Domena pani Alustriel, jak mniemam. To nie dlatego uważam to za zaskakujące. – Dlaczego miałby kupiec, jeśli był to kupiec, z Silverymoon, błąkać się po slumsach Taddio? – spytał Dłoń, wypowiadając podejrzenia Kadrana. – W istocie uważam za zagadkowe, że ktoś posiadający więcej niż dwie sztuki złota mógł być w tej okolicy – zgodził się Kadran, wydymając wargi i krzywiąc usta w swój zwyczajowy sposób, który ustawiał jedną stronę jego długich i podkręconych wąsów wyżej niż drugą, co dawało całej jego ciemnej twarzy asymetryczny wygląd. – A teraz wygląda na to, iż stało się to jeszcze ciekawsze. – Ktoś, kto zabrnął do Calimportu, prawdopodobnie przybył przez doki – stwierdził Dłoń – i zagubił się w miriadach uliczek i zapachów. W końcu tak duża część miasta wygląda podobnie. Nie jest trudno zabłądzić obcokrajowcowi. – Nie wierzę w zbiegi okoliczności – odparła Sharlotta. Cisnęła monetę z powrotem do Dłoni. – Zabierz to do jednego ze stowarzyszonych z nami czarodziejów – Giunta Wieszcz wystarczy. Być może na monetach pozostało wystarczająco wiele śladów tożsamości poprzedniego właściciela, by Giunta mógł go namierzyć. – Wygląda to na nadmierny wysiłek wobec kogoś, kto zbyt boi się chłopca, by odmówić zapłaty – odrzekł Dłoń. – Nie wierzę w zbiegi okoliczności – powtórzyła Sharlotta. – Nie wierzę, by ktoś mógł zostać tak zastraszony przez tego żałosnego Taddio, chyba że jest to ktoś, kto wie, iż pracuje on dla paszy Basadoniego. A nie podoba mi się wizja, iż ktoś posiadający taką wiedzę postanowił wejść na nasze terytorium bez zapowiedzenia. Czy on czegoś nie szuka? Jakichś naszych słabych punktów? – Wiele zakładasz – wtrącił Kadran. – Tylko tam, gdzie w grę wchodzi nasze bezpieczeństwo – zripostowała Sharlotta. – Dla mnie każdy jest wrogiem, dopóki nie dowiedzie, iż jest inaczej, a znając moich wrogów, mogę przygotować się na wszystko, co mogą przedsięwziąć. Niewiele kryło ironię jej słów, skierowanych do Kadrana Gordeona, lecz nawet

niebezpieczny żołnierz musiał skinąć głową, zgadzając się ze spostrzegawczą i ostrożną Sharlotta. Nie co dzień kupiec z monetami z odległego Silverymoon zachodził do jednych z zapuszczonych slumsów Calimportu. * * * Znał ten dom lepiej niż jakikolwiek inny w mieście. W obrębie tych brązowych, nie wyróżniających się ścian, pod przykrywką zwyczajnego magazynu, wisiały przetykane złotem gobeliny i wspaniała broń. Za tymi zawsze zamkniętymi bocznymi drzwiami, pod których mizerną osłoną skulił się teraz stary żebrak, leżała komnata pięknych tancerek, wszystkich w zwiewnych woalach i woniejących perfumami, basen o pachnących wodach oraz kulinarne specjały ze wszystkich zakątków Krain. Dom ów należał do paszy Pooka. Po jego śmierci został oddany przez arcywroga Entreriego halflingowi Regisowi, który rządził krótko, dopóki Entreri nie uznał, iż dosyć już głupich rządów. Gdy Entreri opuszczał Calimport z Regisem, kilka frakcji w domu walczyło o władzę. Entreri podejrzewał, iż walkę wygrał Quentin Bodeau, doświadczony włamywacz z ponad dwudziestoletnim stażem w gildii. Nie wiedział natomiast, zważywszy na zamęt i wściekłość w szeregach, czy owa walka warta była tego, by ją wygrać. Być może inna gildia wkroczyła na to terytorium. Być może wnętrze tego brązowego magazynu było teraz równie niewyróżniające się jak fasada. Entreri nie mógł odnaleźć w myślach żadnego trwałego punktu zaczepienia. Być może zakradnie się w końcu do środka, by zaspokoić swą nie tak znowu wielką ciekawość. Być może nie. Zabójca ociągał się przy bocznych drzwiach, zbliżając się wystarczająco blisko do jednonogiego żebraka, by rozpoznać przemyślny węzeł przytrzymujący jego drugą nogę ciasno do tylnej strony uda. Mężczyzna ten był wyraźnie wartownikiem, a większość z garstki miedziaków, które Entreri widział w otwartym woreczku przed nim, została tam umieszczona przez niego samego, zasilając sakiewkę i wzmacniając w ten sposób przebranie. Nieważne, pomyślał skrytobójca. Odgrywając rolę nieświadomego gościa Calimportu, podszedł do mężczyzny i sięgnął do własnej sakiewki, wyciągając srebrną monetę i wrzucając ją do woreczka. Zauważył, iż niezbyt stare oczy mężczyzny otworzyły się trochę szerzej, gdy odciągnął płaszcz, by sięgnąć do sakiewki, odsłaniając jednocześnie rękojeść jego wyjątkowego, wysadzanego klejnotami sztyletu, broni dobrze znanej w alejkach i cieniach Calimportu. Czy głupio zrobił, pokazując tę broń? – zastanawiał się Entreri, odchodząc. Zabójca

nie miał najmniejszego zamiaru ujawniać się, przychodząc w to miejsce, lecz również nie miał zamiaru nie ujawniać się. To pytanie, podobnie jak zaduma nad losem domu Pooka, nie zagrzało miejsca w jego błądzących myślach. Być może pomylił się. Być może pokazał sztylet w desperackim zaproszeniu do odrobiny rozrywki. I być może mężczyzna rozpoznał sztylet jako własność Entreriego lub może zauważył go tylko dlatego, iż był naprawdę piękną bronią. Nie miało to znaczenia. * * * LaValle starał się bardzo mocno zachować miarowy oddech i ignorować pomruki nerwowych wspólników obok siebie, gdy jeszcze tej samej nocy zaglądał nerwowo w kryształową kulę. Podekscytowany wartownik doniósł o incydencie na zewnątrz, o darze, dziwnej monecie od mężczyzny chodzącego cichym, pewnym krokiem wojownika i noszącego sztylet przystający do kapitana królewskiej straży. Opis tego sztyletu wprawił bardziej doświadczonych członków tego domu, wliczając w to czarodzieja LaValle’a, w szał. Obecnie LaValle, długoletni wspólnik śmiercionośnego Artemisa Entreri, który widział ów sztylet wielokrotnie i zdecydowanie nazbyt często z nazbyt bliska, wykorzystywał tę właśnie wiedzę oraz kryształową kulę, by odszukać obcego. Magiczne oczy czarodzieja przeczesywały ulice Calimportu, przemykając z jednego cienia w drugi. Nagle mag wyczuł powiększający się obraz i wiedział już, że to naprawdę ten sztylet. Sztylet Entreriego był z powrotem w mieście. Teraz, gdy obraz zaczął nabierać kształtu, czarodziej oraz ci, którzy stali obok niego – bardzo nerwowy Quentin Bodeau oraz dwóch młodszych czupurnych zabójców – dowiedzą się, czy naprawdę nosi go najbardziej śmiercionośny ze skrytobójców. W polu widzenia pojawiła się mała sypialnia. – To gospoda Tomnoddy’ego – wyjaśnił Dog Perry, który nazywał się Dogiem Perry Serce, w związku ze swą praktyką wycinania ofiarom serca na tyle szybko, iż umierający mógł obejrzeć jego ostatnie uderzenia (choć nikt inny niż sam Dog Perry nigdy nie widział, jak ów czyn jest wykonywany). LaValle podniósł dłoń, by uciszyć mężczyznę, gdy obraz stawał się ostrzejszy, skupiając się na pasie zarzuconym na dolny kołek łóżka, pasie, na którym wisiał wiele mówiący sztylet. – To Entreriego – powiedział z jękiem Quentin Bodeau. Znajdujący się w pokoju mężczyzna zapiął na sobie pas, ukazując ciało

ukształtowane przez długie lata ciężkich ćwiczeń, mięśnie drgające przy każdym ruchu. Quentin przybrał zagadkową minę, przyglądając się mężczyźnie, długim włosom, koziej bródce oraz drapiącemu, zaniedbanemu zarostowi. Zawsze znał Entreriego jako perfekcjonistę w każdym detalu, perfekcjonistę do granic. Spojrzał na LaValle’a, szukając odpowiedzi. – To on – odpowiedział ponuro czarodziej, który znał Artemisa Entreriego chyba lepiej niż ktokolwiek inny w mieście. – Co to znaczy? – spytał Quentin. – Wrócił jako przyjaciel czy wróg? – Raczej jako obojętny – odparł LaValle. – Artemis Entreri zawsze był wolnym duchem, nigdy nie okazywał zbytniej lojalności żadnej określonej gildii. Błąka się po skarbcach każdej, najmując się u tego, kto daje najwięcej. – Gdy czarodziej to mówił, zerknął na dwóch młodszych zabójców, z których obaj znali Entreriego jedynie z reputacji. Chalsee Anguaine, młodszy, zachichotał nerwowo – i roztropnie, jak wiedział LaValle – lecz Dog Perry zmrużył oczy, przyglądając się mężczyźnie w kryształowej kuli. LaValle wiedział, iż jest on zazdrosny, bowiem ponad wszystko inne Dog Perry pragnął tego, co posiadał Entreri: reputacji najbardziej śmiercionośnego, najgroźniejszego ze skrytobójców. – Być może powinniśmy szybko znaleźć zapotrzebowanie na jego usługi – stwierdził Quentin Bodeau, wyraźnie starając się, by jego głos nie zdradził zdenerwowania, bowiem w niebezpiecznym świecie calimporckich gildii złodziejskich nerwowość równała się słabości. – W ten sposób będziemy mogli lepiej poznać jego zamiary i cel, dla którego wrócił do Calimportu. – Lub po prostu moglibyśmy go zabić – wtrącił Dog Perry, a LaValle stłumił chichot wobec tak przewidywalnego osądu. Dog Perry nie rozumiał prawdy o Artemisie Entrerim. LaValle, nie będąc ani przyjacielem, ani miłośnikiem młodego zbira, niemal miał nadzieję, iż Quentin spełni jego życzenie i pośle go zaraz za Entrerim. Quentin jednak, choć nigdy nie miał osobiście do czynienia z Entrerim, dobrze pamiętał liczne, liczne opowieści o działalności skrytobójcy, a mina, jaką mistrz gildii skierował na Doga Perry’ego, wyrażała czyste niedowierzanie. – Zatrudnij go, jeśli go potrzebujesz – powiedział LaValle. – A jeśli nie, po prostu obserwuj, ale mu nie groź. – On jest sam, a my jesteśmy gildią liczącą setkę – zaprotestował Dog Perry, lecz nikt go już nie słuchał. Quentin zaczął odpowiadać, lecz przerwał szybko, choć jego mina dokładnie powiedziała LaValle’owi, o czym myślał. Obawiał się najwyraźniej, iż Entreri wrócił, by przejąć gildię, i nie było to bezpodstawne. Z pewnością najbardziej śmiercionośny ze skrytobójców wciąż posiadał wiele potężnych powiązań w mieście,

wystarczająco dużo, by móc obalić kogoś takiego jak Quentin Bodeau. LaValle nie sądził jednak, by obawy Quentina były uzasadnione, bowiem czarodziej na tyle rozumiał Entreriego, by zdawać sobie sprawę, iż człowiek ten nigdy nie pragnął tak odpowiedzialnego stanowiska. Entreri był samotnikiem, nie mistrzem gildii. Po tym jak obalił halflinga Regisa, mógł objąć jego miejsce, a jednak odszedł, po prostu opuścił Calimport. Nie, LaValle nie sądził, by Entreri wrócił, aby przejąć tę czy inną gildię, i udało mu się przekazać to bezgłośnie Quentinowi. – Jakikolwiek będzie nasz ostateczny wybór, wydaje mi się oczywiste, iż najpierw powinniśmy po prostu poobserwować naszego niebezpiecznego przyjaciela – powiedział czarodziej na użytek dwóch młodszych poruczników. – I dowiedzieć się, czy jest przyjacielem, wrogiem, czy też jest obojętny. Nie ma sensu iść na kogoś tak silnego jak Entreri, dopóki nie ustalimy, że to niezbędne, a nie sądzę, by coś takiego miało się zdarzyć. Quentin przytaknął, szczęśliwy, że słyszy potwierdzenie. LaValle skłoniwszy się odszedł, za nim zaś podążyli pozostali. – Jeśli Entreri jest zagrożeniem, to powinien zostać wyeliminowany – powiedział Dog Perry do czarodzieja, dogoniwszy go na korytarzu obok jego pokoju. – Mistrz Bodeau dostrzegłby tę prawdę, gdyby twoja porada była inna. LaValle wpatrywał się długo i stanowczo w młodzika. Nie podobało mu się to, iż w ten sposób zwraca się do niego ktoś, kto jest o połowę młodszy i ma tak niewielkie doświadczenie w takich sprawach. LaValle miał do czynienia z tak niebezpiecznymi zabójcami jak Artemis Entreri, zanim Dog Perry w ogóle się urodził. – Nie powiem, że się z tobą nie zgadzam – powiedział do mężczyzny. – Skąd więc twoja rada dla Bodeau? – Jeśli Entreri przybył do Calimportu na prośbę innej gildii, to każdy krok mistrza Bodeau sprowadzi straszne konsekwencję na naszą gildię – odparł czarodziej, improwizując, ponieważ nie wierzył w ani jedno słowo z tego, co mówił. – Wiesz oczywiście, że Artemis Entreri uczył się swego fachu pod samym paszą Basadonim. – Oczywiście – skłamał Dog Perry. LaValle przybrał zamyśloną pozę, pukając jednym palcem o wydęte wargi. – To może nie okazać się dla nas w ogóle żadnym problemem – wyjaśnił. – Z pewnością, gdy wieści o powrocie Entreriego – widzisz, starszego i powolniejszego Entreriego, któremu pozostało być może w mieście niewiele powiązań – rozniosą się po ulicach, niebezpieczny mężczyzna sam będzie oznaczony.

– Zrobił sobie wielu przeciwników – stwierdził chętnie Dog Perry, wydając się dość zaintrygowany słowami i tonem LaValle’a. LaValle potrząsnął głową. – Większość przeciwników Artemisa Entreri, który przed tylu laty opuścił Calimport, nie żyje – wyjaśnił czarodziej. – Nie, nie przeciwników, lecz rywali. Jakże wielu młodych i przebiegłych skrytobójców łaknie potęgi, którą mogliby znaleźć jednym pociągnięciem klingi? Dog Perry przymrużył oczy, w końcu zaczynając chwytać. – Zasadniczo, ten, kto zabije Entreriego, zawłaszczy sobie zasługi za zabicie wszystkich tych, których zabił Entreri – ciągnął LaValle. – Taką reputację można zdobyć jednym pociągnięciem klingi. Zabójca Entreriego niemal natychmiast stanie się najwyżej cenionym skrytobójcą w całym mieście. – Wzruszył ramionami i podniósł dłonie, po czym przeszedł przez drzwi, pozostawiając wyraźnie zaintrygowanego Doga Perry’ego. Tak naprawdę LaValle’a niezbyt obchodziło, czy młody awanturnik wziął sobie te słowa do serca, czy też nie, lecz naprawdę troskał go powrót skrytobójcy. Entreri wzbudzał w czarodzieju niepokój większy niż wszystkie inne niebezpieczne postaci, z którymi współpracował przez tak wiele lat. LaValle przetrwał, ponieważ nie stanowił dla nikogo zagrożenia, służąc osądem każdemu, kto zdobył władzę w gildii. Z podziwem służył paszy Pookowi, a gdy Pook został usunięty, z łatwością przeniósł swą lojalność na Regisa, przekonując nawet protekcyjnych mrocznoelfich i krasnoludzkich przyjaciół halflinga, że nie jest zagrożeniem. Podobnie, gdy Entreri wystąpił przeciwko Regisowi, LaValle wycofał się i pozwolił im dwu rozstrzygnąć tę kwestię (choć oczywiście LaValle nie miał nigdy najmniejszych wątpliwości, kto z nich zatriumfuje), przerzucając następnie swą lojalność na zwycięzcę. I tak to się działo. Mistrz zastępował mistrza podczas zamętu, jaki nastąpił po odejściu Entreriego, aż nastał obecny mistrz gildii, Quentin Bodeau. Zważywszy jednak na Entreriego, pozostawała jedna subtelna różnica. Przez dziesięciolecia LaValle zbudował wokół siebie osłonę. Starał się bardzo mocno, by nie czynić sobie żadnych wrogów w świecie, w którym nawet dobroduszny widz mógł zostać pochwycony i zabity w zwyczajnych walkach. Tak więc zbudował sobie osłonę z potężnej magii na wypadek, gdyby z jakiegokolwiek powodu ktoś taki jak Dog Perry zdecydował, iż powodziłoby mu się lepiej bez LaValle’a. LaValle wiedział, iż nie byłoby tak z Entrerim, i to dlatego nawet sam widok tego człowieka tak go zdenerwował. Obserwując skrytobójcę przez lata, LaValle doszedł do przekonania, iż tam, gdzie zaangażowany był Entreri, po prostu nie istnieją wystarczające osłony. Czarodziej siedział na swym łóżku do późnej nocy, starając się przypomnieć sobie

każdy szczegół każdego kontaktu, jaki miał ze skrytobójcą, i starając się dojść, co, jeśli w ogóle coś szczególnego, sprowadziło Entreriego z powrotem do Calimportu.

ROZDZIAŁ 2 UJEŻDŻANIE KONIA Ich tempo było wolne, lecz miarowe. Tundra, wyzwalana stopniowo z uścisku lodu, stawała się niczym wielka gąbka, pęczniejąc miejscami i tworząc pagórki wyższe nawet niż Wulfgar. Ziemia zasysała przy każdym kroku ich buty, jakby desperacko próbowała ich zatrzymać. Drizzt, najlżejszy z nich, miał najłatwiej – przynajmniej z tych, którzy szli. Regis, siedzący wygodnie na ramionach nie skarżącego się Wulfgara, nie czuł wilgoci w swych ciepłych butach. Mimo to pozostała trójka, która spędziła tak wiele lat w Dolinie Lodowego Wichru i przywykła do problemów związanych z podróżą wiosną, parła do przodu bez narzekań. Podróżnicy od początku wiedzieli, iż najwolniejszy i najbardziej męczący będzie pierwszy etap podróży, dopóki nie obejdą zachodniego skraju Grzbietu Świata i nie opuszczą Doliny Lodowego Wichru. Co jakiś czas znajdowali spłachetki wielkich kamieni, pozostałości po drodze zbudowanej dawno temu z Dekapolis do zachodniej przełęczy, których obecna rola ograniczała się do tego, że upewniały podróżnych, iż znajdują się na dobrej ścieżce, co wydawało się mieć niewielkie znaczenie na rozległych, otwartych połaciach tundry. Wszystkim, co towarzysze tak naprawdę musieli robić, było kierować się ku ogromnym górom na południu. Nie mogli się zgubić. Drizzt ich prowadził i starał się wybierać drogę, która podążała najszerszymi obszarami kiełkującej żółtej trawy, bowiem to zapewniało przynajmniej jakąś stabilność na niepewnym gruncie. Oczywiście – tak drow, jak i jego przyjaciele o tym wiedzieli – wysoka trawa mogła służyć za kamuflaż dla niebezpiecznych yeti z tundry, wiecznie głodnych bestii, które często żywiły się nieostrożnymi podróżnikami. Gdy jednak prowadził Drizzt Do’Urden, przyjaciele mogli czuć się bezpiecznie. Zostawili rzekę daleko za sobą i znaleźli kolejny fragment pradawnego szlaku, gdy słońce było już w połowie drogi ku zachodniemu horyzontowi. Tamże, tuż za długą kamienną płytą, natknęli się na świeże ślady. – Wóz – stwierdziła Catti-brie, widząc drugie linie głębokich kolein. – Dwa – skomentował Regis, dostrzegając w każdym rowku podwójne linie. Catti-brie potrząsnęła głową. – Jeden – sprostowała, podążając za śladami i zauważając sposób, w jaki czasami się łączyły, a czasami rozdzielały, zawsze robiąc szerszą koleinę, gdy jechały oddzielnie. – Ślizga się po błocie i tył jest czasem nierówno z przodem. – Dobra robota – pogratulował jej Drizzt, bowiem on również doszedł do takiego