prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony562 482
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań350 822

Trylogia Mrocznego Elfa 15 - Tysiac Orkow

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Trylogia Mrocznego Elfa 15 - Tysiac Orkow.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Robert Anthony Salvatore Legenda Drizzta
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

R. A. Salvatore Tysiąc Orków (The Thousand Orcs) Trylogia Klingi łowcy 1 Tłumaczenie: Piotr Kucharski

PROLOG – Hej tam, musicie ciągnąć mocniej! – Tred McKnuckles wrzasnął na swój zaprzęg, złożony z dwóch koni i trzech krasnoludów. – Chciałbym dotrzeć do Płycizn, nim letnie słońce przypali mi łysinę! Jego głos, potężny jak przystało na tak imponującą posturę, odbił się echem od otaczających ich skał. Tred był wprawdzie przysadzisty, nawet jak na krasnoluda, miał jednak ciało, które zdołałoby wytrzymać napór każdego wroga, i ręce, na których widok drżały serca przeciwników. Jego żółta broda była tak długa, że często musiał zatykać ją za szeroki pas. Na plecach, mniej więcej na wysokości łopatek, dźwigał dwa młoty do rzucania, zwane powszechnie „krasnoludzkimi strzałami”, w każdej chwili gotowe do ciśnięcia. – Łatwiej by było, gdybyś nie przywiązał konia z tyłu wozu, ty cholerny głupku! – odkrzyknął jeden z ciągnących krasnoludów. W odpowiedzi Tred smagnął go biczem po pośladkach. Krasnolud zatrzymał się, a raczej próbował to zrobić, ale wóz toczył się dalej, więc zaprzęgnięty do niego krasnolud nie miał innego wyjścia, jak tylko znów zacząć szybko przebierać nogami. – Możesz być pewien, że ci za to odpłacę! – warknął tylko do Treda, lecz reszta ciągnących krasnoludów i tych trzech, którzy wciąż siedzieli na wozie obok szefa, jedynie się z niego zaśmiali. Posuwali się naprzód szybkim tempem, odkąd przed dwoma dekadniami opuścili Cytadelę Felbarr, udając się na północ wzdłuż zachodnich zboczy Gór Rauvin. Dotarłszy na płaski teren, przeprowadzili kilka transakcji handlowych i uzupełnili zapasy w dużej osadzie barbarzyńskiego plemienia Czarnego Lwa. Miejscowość ta, zwana Studnią Beorunny, była wraz z Sundabarem, Silverymoon i Quaervarr ulubionym miejscem handlu dla siedmiu tysięcy krasnoludów z Cytadeli Felbarr. Krasnoludzkie karawany zwykle docierały do Studni Beorunny, zamieniały ładunek i zawracały na południe, w góry, lecz ta szczególna grupa zaskoczyła przywódców barbarzyńskiej osady i parła dalej na północny zachód. Tred był zdecydowany otworzyć dla krasnoludzkich kupców Płycizny i kilka innych mniejszych miasteczek nad rzeką Surbrin, płynącą wzdłuż zachodniego skraju Grzbietu Świata. Plotki głosiły, że Mithrilowa Hala z jakiegoś nieznanego powodu zmniejszyła wymianę towarową z osadami w górze rzeki, a Tred, który zawsze starał się wykorzystywać okazję, chciał, by Cytadela Felbarr wypełniła tę próżnię. W końcu po okolicy krążyły też inne pogłoski, jakoby w płytkich kopalniach na zachodnich obrzeżach Grzbietu Świata znaleziono kilka imponujących klejnotów, a nawet parę pradawnych artefaktów, uważanych za krasnoludzkie. Panująca późną zimą pogoda sprzyjała osiemdziesięciokilometrowej podróży i wóz bez

problemów pokonał drogę wzdłuż północnego krańca Księżycowego Lasu, dojeżdżając do podnóży Grzbietu Świata. Krasnoludy zapędziły się jednak trochę za daleko na północ, tak więc teraz zawróciły na południe, a góry pozostawały po ich prawej stronie. Mimo wszystko utrzymywała się wysoka temperatura, lecz nie było tak ciepło, by rozpuścić powierzchnię śnieżnych połaci, a w związku z tym zasypać szlaki lawinami. Tego jednak poranka na kopycie jednego z koni pojawił się ropień i choć przedsiębiorcze krasnoludy zdołały wyciągnąć z rany kamień i oczyścić zakażone miejsce, zwierzę nie było jeszcze gotowe, by ciągnąć załadowany wóz. Co więcej, szło z trudem, więc Tred przywiązał je do tyłu wozu, po czym podzielił pozostałą szóstkę krasnoludów na dwie drużyny zaprzęgowe. Z początku radzili sobie całkiem nieźle i wóz toczył się gładko, kiedy jednak zbliżał się koniec drugiej zmiany, pochód wyraźnie zwolnił. – Jak myślisz, kiedy znów zaprzęgniemy konia? – spytał Duggan McKnuckles, młodszy brat Treda, którego żółta broda sięgała zaledwie do połowy piersi. – Ba, jutro – odpowiedział pewnie Tred, a pozostali pokiwali głowami. W końcu nikt nie znał się na koniach lepiej niż Tred. Był jednym z najlepszych kowali w Cytadeli Felbarr i jak nikt potrafił podkuwać te zwierzęta. Wzywano go więc zawsze, gdy do krasnoludzkiej fortecy wkraczała jakaś karawana kupiecka, ba, często towarzyszył temu osobisty nakaz króla Emerusa Warcrowna. – To chyba powinniśmy pomyśleć o noclegu – podsunął jeden z krasnoludów ciągnących zaprzęg. – Założyć obóz, zjeść trochę gulaszu i zmniejszyć ładunek o beczułkę piwa! – Ho ho! – zaryczało z aprobatą kilku innych, jak zwykle gdy wspominano o piwie. – Ba, ale z was mięczaki! – wydął wargi Tred. – Po prostu chcesz dotrzeć do Płycizn przed Smigiem! – oznajmił z wyrzutem Duggan. Tred splunął i zamachał rękami w geście protestu. Każdy jednak wiedział, że to prawda. Smig był największym rywalem Treda. Przyjaźnili się, ale udawali, że się nienawidzą, bo tak naprawdę żyli tylko po to, by ze sobą rywalizować. Obaj wiedzieli, że małe miasteczko Płycizny, jego charakterystyczną wieżę oraz znanego miejscowego czarodzieja przed zimą odwiedziło mnóstwo podróżnych – ludzi pogranicza, którzy potrzebowali dobrej broni, pancerzy i podków – i obaj słyszeli deklaracje króla Warcrowna, że chętnie przetrze szlaki handlowe wzdłuż Grzbietu Świata. Od czasu odzyskania krasnoludzkiej warowni, która pozostawała w rękach orków przez ponad trzy stulecia, obszar na zachód od Cytadeli Felbarr znacznie się uspokoił, podczas gdy górski region na wschodzie wciąż wrzał i walczył z potworami. Istniały wprawdzie drogi z Podmroku do Mithrilowej Hali, lecz jak dotąd nie odkryto żadnej, która otwierałaby się na ziemiach na północ od fortecy klanu Battlehammer. Wszyscy ci, którzy towarzyszyli Tredowi – jego pracownicy, brat Duggan, szewc Nikwillig oraz bracia Bokkum i Stokkum, wiozący ważne towary (głównie piwo) w imieniu innych felbarskich kupców – chętnie dołączyli więc do

wyprawy. Powszechnie wiadomo, że pierwsza karawana, która tam dotrze, zdobędzie największe zyski i najwięcej skarbów ludzi pogranicza. Co jednak ważniejsze, to właśnie owa pierwsza karawana będzie miała powody, aby się chlubić i zyska łaskę króla Warcrowna. Tuż przed odjazdem Tred wyzwał Smiggly’ego „Smiga” Stumpina do zawodów w piciu, lecz wcześniej zapłacił szczodrze jednemu z kapłanów Moradina za eliksir, który niwelował skutki alkoholu. Tred obliczył, że minie ponad dzień od wyjazdu jego grupy z Cytadeli Felbarr, zanim biedny Smig w ogóle się obudzi, oraz jeszcze jeden, zanim uspokoi zamęt w głowie na tyle, by móc przejść przez wrota cytadeli. Tred nie byłby sobą, gdyby pozwolił, by taka drobnostka jak ropień na końskiej nodze spowolniła ich na tyle, aby Smig miał szansę ich doścignąć. – Podreptacie jeszcze pięć kilometrów i będziemy mogli powiedzieć, że to był dobry dzień – zaproponował. Wokół niego rozległy się postękiwania. Jęczał nawet Bokkum, który mógł najwięcej stracić, gdyby zdecydowali się wcześniej rozbić obóz – z jego wszak beczek zniknęłoby więcej piwa, choć i tak zakładano, że nie sprzeda trunku w Płyciznach, tylko będzie nim świętował powodzenie wyprawy. – Więc trzy kilometry! – warknął Tred. – Chcecie tej nocy obozować ze Smigiem i jego chłopakami? – Eeee tam, Smig jeszcze nie wyjechał – powiedział Stokkum. – A jeśli tak, mocno go spowalniają kamienne osuwiska, jakie zostawiliśmy na drodze za sobą – dodał Nikwillig. – Jeszcze trzy kilometry! – ryknął Tred. Znów trzasnął z bicza, a biedny Nikwillig wyprostował się i zdołał obrócić na tyle, by zmierzyć spojrzeniem okrutnego woźnicę. – Uderz mnie jeszcze raz, a zrobię ci parę butów, o których nieprędko zapomnisz! – warknął, po czym zaparł się w ziemię tak mocno, że jego stopy wyżłobiły w niej dwie głębokie bruzdy. Pozostali ryknęli śmiechem. Zanim Nikwillig zdążył znów się poskarżyć, Duggan zanucił piosenkę o mitycznej krasnoludzkiej utopii, wielkim mieście w głębokich kopalniach, które spodobałoby się samemu Moradinowi. – Właź tym szlakiem! – zamruczał Duggan, a kilku zerknęło na niego niepewnie, zastanawiając się, czy śpiewa, czy każe im skręcać. – Rozwal drzwi – ciągnął Duggan, skłaniając Stokkuma, by odwrzasnął: – Jakie drzwi? Lecz Duggan jedynie kontynuował: – Znajdź ten tunel, biegnij ile sił! – Ach, Góradół! – wrzasnął Stokkum, i cała grupa, nawet naburmuszony Nikwillig, podjęła

pieśń, poklepując się po plecach: Właź tym szlakiem Rozwal drzwi Znajdź ten tunel Biegnij ile sil Omiń most, co ogniem świeci Coraz głębiej w dół się leci Uśmiechnij się, nie krzyw się jak wół Znaleźliśmy miasto Góradół! Góradół! Góradół! Znaleźliśmy miasto Góradół! Góradół! Góradół! Uśmiechnij się, nie krzyw się jak wół Znaleźliśmy miejsce, gdzie najlepsze piwo Gdzie ogromne precle, świeże jako żywo! Gdzie kucharz Muglump i z królika potrawka I czterdzieści kufli, mistrza Bumble’a sprawka! A skałę możesz rąbać w dziurach I wciągać ją w górę na bloczkach i sznurach A potem ją stopić i sprzedać, bowiem Góradół ma złoto, co się zowie! Góradół! Góradół! Znaleźliśmy miasto Góradół! Góradół! Góradół! Uśmiechnij się, nie krzyw się jak wół. Ciągnęło się tak jeszcze przez wiele linijek, a gdy siedmiu krasnoludów skończyło oficjalne zwrotki starej pieśni, i tak śpiewało dalej, bo jak zwykle każdy z nich dodawał własne życzenia co do wspaniałości, jakich chciałby zaznać w miejscu takim jak Góradół. W końcu na tym polegał urok krasnoludzkiej pieśni, która pozwalała odróżnić przyjaciela od wroga.

Pieśń pozwalała również zapomnieć o znojach, zwłaszcza trójce ciągnącej wóz, z mozołem, w pocie czoła, z pochylonymi i napiętymi grzbietami. Przez cały ten czas posuwali się dziarsko do przodu, tocząc się po kamienistym gruncie. Góry wznosiły się po ich prawej stronie, gdyż nadal szli na południe. Na ławce woźnicy Tred wykrzykiwał po kolei imiona swych towarzyszy, wrzeszcząc, by dodawali po kolei następne wersy. Pieśń szła gładko, dopóki nie oddał głosu swemu młodszemu bratu Dugganowi. Pozostała piątka dalej nuciła, by wspomóc solistę, lecz wykonali niemal całą zwrotkę, a Duggan jak milczał, tak milczał. – No? – rzucił pytająco Tred, obracając się do brata i widząc na twarzy Duggana wyraz dezorientacji. – Musisz śpiewać, chłopcze! Duggan spoglądał na niego przez dłuższą chwilę z zaciekawieniem i zmieszaniem, po czym powiedział cicho: – Chyba jestem ranny. Dopiero wtedy Tred odchylił głowę, by lepiej przyjrzeć się bratu, i dostrzegł wystającą z boku Duggana włócznię. Wrzasnął przeraźliwie. Głosy śpiewające pieśń natychmiast umilkły, a dwa siedzące na tyle wozu krasnoludy obróciły się, by spojrzeć na osuwającego się Duggana. Ciągnący wóz zamilkli dopiero, gdy w dół zbocza spadł z hukiem wielki głaz, uderzając po drodze w ramię Nikwilliga i pozbawiając go przytomności. Przerażone konie ruszyły przed siebie galopem, a ranny koń i Stokkum wyrwali się z uprzęży. Stokkum potoczył się po kamienistym gruncie. Tred chwycił mocno za lejce, próbując zatrzymać zwierzęta i uratować stojących im na drodze kompanów. Kolejny głaz spadł tuż za toczącym się wozem, a trzeci trafił w dyszel. Konie uskoczyły w lewo, po czym spróbowały wrócić na szlak, przechylając przy tym wóz na dwa koła. – W prawo! – rozkazał Tred, lecz ledwie zdążył to powiedzieć, a już lewe koła wozu pękły, a pojazd przechylił się i przewrócił. Konie uciekły, ciągnąc za sobą uprząż oraz trzech uwiązanych do niej krasnoludów. Dwa krasnoludy siedzące za Tredem spadły z wozu, chwilę później na ziemię osunął się bez czucia Duggan. Tred zachwiał się na koźle, ale noga utknęła mu pod ławką woźnicy. Poczuł, jak pęka kość, a po chwili wóz zwalił mu się na głowę. Miał wrażenie, że zalewa go krew i dopiero po chwili uświadomił sobie, że płynie na niego rzeka piwa. Jedynie szczęście ocaliło go przed zmiażdżeniem, jakimś cudem bowiem znalazł się we wnętrzu opróżnionej beczki i w niej potoczył się w dół zbocza. Zatrzymał się nagle, gdy beczka uderzyła w głaz i wraz z jej deskami wzbił w powietrze, wykonując dziwaczne salto. Tylko swej nieludzkiej sile zawdzięczał fakt, że po takim upadku jeszcze zdołał się podnieść.

Przewrócił się znowu, gdy załamała się pod nim noga, ale wspierając się łokciem o głaz, znów uparcie wydźwignął się w górę. I wtedy ich zobaczył... Dziesiątki – nie, setki – orko w, wymachujących włóczniami, maczugami i mieczami, rojących się wokół zniszczonego wozu i powalonych krasnoludów. Towarzyszyło im dwóch gigantów – nie wzgórzowych, jak można się było spodziewać, lecz większych, niebieskoskórych gigantów lodowych. W jednej chwili Tred zrozumiał, że nie stoi przed nim zwykła banda rzezimieszków. Czując, że opuszcza go świadomość, Tred zachował dość rozsądku, by rzucić się w tył, turlając jeszcze dalej w dół i lądując gwałtownie na kolejnym głazie pod gęstwiną jeżyn. Znów spróbował wstać, lecz nagle poczuł w ustach zakrwawiony piach. To było ostatnie wrażenie, jakie zapamiętał. * * * – Hej, żyjesz? – dobiegł go odległy, ponury głos. Tred otworzył jedno oko, zaklejone krwią, i jak przez mgłę ujrzał Nikwilliga, który klęczał przy jeżynach i wpatrywał się w niego z uwagą. – Dobrze, żyjesz – powiedział Nikwillig i opuścił rękę, podając Tredowi dłoń. – Trzymaj tyłek nisko albo tamci na dobre zedrą z niego skórę. Tred przyjął pomocną dłoń i ścisnął ją mocno, lecz nie próbował się podnieść. – Gdzie pozostali? – spytał. – Gdzie mój brat? – Orkowie już się nimi zajęli – padła posępna odpowiedź. – Dobrze, że choć ciebie znalazłem. Te cholerne konie ciągnęły mnie ze dwa kilometry. Tred nadal leżał w bezruchu. – No chodź, bałwanie – złajał go Nikwillig. – Musimy dotrzeć do Płycizn i posłać wieść do króla Warcrowna. – Idź sam – odparł Tred. – Mam złamaną nogę. Tylko cię spowolnię. – Ba, gadasz jak głupiec, za którego zresztą zawsze cię uważałem! Nikwillig szarpnął mocno, wyciągając Treda spod jeżyn. – Ba, sam nim jesteś! – warknął na niego Tred. – Więc jakby było na odwyrtkę, to byś mnie zostawił? To pytanie otrzeźwiło Treda. – Dawaj jakiegoś drąga, ty uparty pajacu! – zawołał. Niedługo później ramię w ramię dwóch krzepkich krasnoludów pokuśtykało w kierunku Płycizn, już planując zemstę na bandzie orków. Nie wiedzieli, że sto innych podobnych band wychynęło ze swych górskich legowisk i grasuje teraz po okolicy.

CZĘŚĆ PIERWSZA DROGA DŁUŻSZA NIŻ OCZEKIWANO Gdy Thibbledorf Pwent i jego mała armia szałojowników przybyli do Doliny Lodowego Wichru z wieściami, że Gandalug Battlehammer, pierwszy i dziewiąty król Mithrilowej Hali, zszedł z tego świata, wiedziałem, że Bruenor nie będzie miał innego wyjścia i wróci do domu swych przodków, by objąć przywództwo. Obowiązki wobec klanu nie pozostawiały mu wyboru, zaś dla Bruenora, podobnie jak dla większości krasnoludów, obowiązki wobec króla i klanu liczyły się ponad wszystko inne. Dostrzegłem jednak smutek na jego twarzy, gdy usłyszał owe wieści, i wiedziałem, że w niewielkim tylko stopniu wywołał go żal za zmarłym królem. Gandalug przeżył długie i wspaniałe życie i doświadczył więcej niż jakikolwiek krasnolud mógłby marzyć. Tak więc choć Bruenora smuciła myśl o stracie przodka, którego ledwie zdążył poznać, nie to było źródłem jego tęsknego spojrzenia. Nie, na pewno najbardziej ciążył mu obowiązek powrotu do osiadłego trybu życia. Od razu wiedziałem, że będę mu towarzyszył, lecz byłem także pewien, iż nie pozostanę długo w bezpiecznym zamknięciu Mithrilowej Hali. Za bardzo tęsknię do przygody. Dotarło to do mojej świadomości po bitwie z drowami, gdy Gandalug wrócił do klanu Battlehammer. Wydawało się, że w końcu nasza mała grupka odnalazła spokój, lecz od razu przeczuwałem, że okaże się to bronią obosieczną. Tak więc skończyło się na tym, że żeglowałem wzdłuż Wybrzeża Mieczy wraz z kapitanem Deudermontem oraz jego polującą na piratów załogą, z Catti-brie u boku. Dziwne i dość niepokojące jest dojść do przekonania, że żadne miejsce nie utrzyma mnie długo, że nie wystarczy mi tak naprawdę żaden dom. Zastanawiam się, czy uciekam ku czemuś, czy od czegoś. Czy coś mną kieruje, błędnie, jak kierowało Entrerim i Ellifain? Pytania te rozbrzmiewają w mym sercu i duszy. Dlaczego wciąż odczuwam potrzebę, by iść naprzód? Czego szukam? Akceptacji? A może sławy, która znów da mi pewność, że dobrze wybrałem, opuszczając Menzoberranzan? Te pytania unoszą się wokół mnie i czasami wzbudzają niepokój, lecz szybko znikają, bowiem kiedy tylko spojrzę na nie racjonalnie, od razu dostrzegam ich groteskowość. Kiedy Pwent przybył do Doliny Lodowego Wichru, znów zamajaczyła przed nami perspektywa bezpieczeństwa i wygód Mithrilowej Hali, a nie jest to, jak sądzę, życie, które mógłbym zaakceptować. Obawiałem się o Catti-brie i o nasz związek.. Jak to się zmieni? Czy Catti-brie zapragnie założyć dom i rodzinę? Czy dostrzeże w tym nagłym powrocie do krasnoludzkiej twierdzy znak, że dotarła do kresu drogi poszukiwaczki przygód?

A jeśli tak, co to będzie oznaczało dla mnie? Tak więc wszyscy przyjęliśmy wieści przyniesione przez Pwenta z mieszanymi uczuciami i z niemałą trwogą. Sprzeczne zachowanie Bruenora nie trwało jednak długo. Młody i energiczny krasnolud o imieniu Dagnabbit, który odegrał ważną rolę w oswobodzeniu przed laty Mithrilowej Hali z rąk duergarów, syn słynnego generała Dagny, szanowanego przywódcy zbrojnego ramienia Mithrilowej Hali, towarzyszył Pwentowi do Doliny Lodowego Wichru. Po prywatnym spotkaniu z Dagnabbitem, Bruenor był tak pełen ekscytacji, jakim go nigdy nie widziałem, praktycznie podskakiwał z ochoty, by znów znaleźć się w drodze do domu. Poza tym, ku zaskoczeniu wszystkich, natychmiast wydał specjalne zalecenie – nie bezpośredni rozkaz, lecz bardzo jednoznaczną sugestię – by wszystkie krasnoludy z Mithrilowej Hali, które osiedliły się w cieniu Kopca Kelvina w Dolinie Lodowego Wichru, wróciły wraz z nim. Gdy spytałem Bruenora o tę wyraźną zmianę nastroju, jedynie mrugnął okiem i zapewnił mnie, że wkrótce zaznam „największej przygody” w moim życiu – niemała obietnica! Ciągle nie chce mówić o szczegółach, czy nawet o ogólnym celu, jaki mu przyświeca, a Dagnabbit jest równie małomówny, jak mój popędliwy przyjaciel. Tak naprawdę jednak szczegóły nie są dla mnie ważne. Liczy się jedynie gwarancja, że w moim życiu dalej będą przygody. Na tym polega sekret, żeby bez przerwy sięgać wyżej, by zawsze starać się stawać lepszym albo poprawiać świat, w którym się żyje, czy też wzbogacać własne życie lub życie tych, których się kocha. To właśnie jest sekret największego celu, ku jakiemu można zmierzać: poczucia spełnienia. Niektórzy mogą je osiągnąć, porządkując swoje życie i osiągając jakże złudne poczucie bezpieczeństwa. Niektórzy, w tym krasnoludy, wolą gromadzić bogactwa lub tworzyć wspaniałe przedmioty. Jeśli chodzi o mnie, ufam swym sejmitarom. Tak więc, gdy znów opuściliśmy Dolinę Lodowego Wichru, nie zawahałem się. Szedłem w długiej karawanie w towarzystwie setek krasnoludów, narzekającego – lecz zdecydowanie nie nieszczęśliwego – niziołka, poszukującej przygód kobiety, potężnego barbarzyńskiego wojownika, jego żony i dziecka – ja, szczęśliwie nawrócony mroczny elf i moja przyjaciółka pantera. Niech pada gęsty śnieg, niech leje deszcz, a wicher niech wydyma mój płaszcz. Nie obchodzi mnie to, bowiem idę drogą, którą warto iść. Drizzt Do’Urden

1 SOJUSZ Nosił płytową zbroję tak, jakby przyrosła do jego twardej skóry. Żaden z kawałków zachodzącego na siebie czarnego metalu nie był płaski i pozbawiony ozdób, na każdym wiły się kręte wzory i przeplatające się tłoczenia. Z każdego z naramienników wystawała para wielkich, zakrzywionych szpikulców, a każdy staw miał zaostrzoną i wyposażoną w potrójny kolec krawędź. Już sama ta zbroja mogłaby służyć za broń, lecz król Obould Wiele Strzał wolał do tego celu wielki miecz, jaki zawsze nosił przypięty do pleców, wspaniałą broń, która na rozkaz mogła wybuchnąć płomieniem. Tak, silny i przebiegły ork kochał ogień, kochał go za to, jak pochłaniał on wszystko, co leżało na jego drodze. Nosił czarną żelazną koronę, wysadzaną czterema błyszczącymi i zaklętymi rubinami, z których każdy mógł wywołać potężną kulę ognistą. Sam był niczym broń, krzepki i silny i nikt nie odważyłby się zaatakować go bez potężnego oręża, wiedząc, że nie wyszedłby z tego żywy, a i tak nie wyrządziłby żadnej krzywdy Obouldowi. Ork zarżnął już wielu rywali, bo stali przed nim z wahaniem, zastanawiając się, w jaki sposób choćby lekko zranić króla. Najgroźniejszą bronią Oboulda był jednak jego umysł. Wiedział, jak wykorzystywać słabości przeciwników, jak dostosować do swych potrzeb pole bitwy, a przede wszystkim, jak wzbudzać odwagą w tych, którzy mu służyli. Poza tym, w przeciwieństwie do wielu swych pobratymców, Obould wkroczył do Lśniącej Bieli, jaskiń potężnej lodowej gigantki, Gerti Orelsdottr, z podniesionym czołem i pewnym spojrzeniem. Przybył jako potencjalny partner, a nie proszący o litość negocjator. Idąc za jego przykładem, świta Oboulda, w tym jego najbardziej obiecujący syn Urlgen Trzy Pięści – nazwany tak z powodu kanciastego hełmu, który pozwalał mu uderzać głową jak trzecią pięścią – wkroczyła do jaskini dumnym i prężnym krokiem, choć stropy Lśniącej Bieli świeciły daleko nad ich głowami, a wielu niebieskoskórych strażników, których mijali, ponad dwukrotnie przewyższało ich wzrostem i masą ciała. Nawet nieugięta duma Oboulda otrzymała jednak pewien cios, gdy eskortujący go giganci przeprowadzili ich przez wielkie, okute żelazem wrota do mroźnej komnaty, w której było znacznie więcej lodu niż kamienia. Pod ścianą na prawo od drzwi, przed tronem z czarnego kamienia i niebieskiego sukna, stała gigantka, spadkobierczyni jarla, przywódcy plemion gigantów lodowych z Grzbietu Świata. Gerti była piękna, nawet jak na standardy orków. Miała ponad trzy i pół metra wzrostu i kształtne, muskularne ciało o niebieskiej skórze. Jej ciemnoniebieskie oczy wydawały się tak skupione, że mogłyby kroić lód, a jej długie palce wyglądały na delikatne i smukłe, ale

i wystarczająco silne, by zgniatać kamienie. Złote włosy opadały kaskadą na jej plecy, a ich długość dorównywała zapewne wzrostowi Oboulda. Płaszcz z futra srebrnego wilka spinała wysadzana klejnotami opaska, wystarczająco długa, by dorosły elf mógł ją nosić jako pas, a szyję Gerti ozdabiał naszyjnik z wielkich, spiczastych zębów. Nosiła suknię z brunatnej, garbowanej skóry, która ciasno opinała jej wydatny biust. Niewielkie pęknięcie z boku materiału pozwalało dostrzec płaski, muskularny brzuch, a głębokie rozcięcia z boków sukni odsłaniały długie nogi gigantki. Gerti miała też na sobie wysokie buty, obszyte u góry tym samym srebrzystym futrem, i magiczne, jak głosiły opowieści – podobno pozwalały jej przyspieszać tak, że mogła pokonywać większe przestrzenie niż wszelkie stworzenia, nie licząc latających. – Miło cię spotkać, Gerti – powiedział Obould, niemal bezbłędnie posługując się językiem lodowych gigantów. Ukłonił się nisko, a jego zbroja zatrzeszczała. – Będziesz się do mnie zwracał per damo Orelsdottr – odparła szorstko gigantka, a jej dźwięczny i silny głos odbił się echem od skał i lodu. – Damo Orelsdottr – poprawił się natychmiast Obould i znów skłonił głęboko. – Słyszałaś o sukcesach naszego najazdu, tak? – Zabiliście kilku krasnoludów – zachichotała cicho Gerti, a ośmieleni tym strażnicy roześmiali się głośno. – Przyniosłem ci dar, by uczcić to znaczące zwycięstwo. – Znaczące? – spytała głosem, który ociekał sarkazmem. – Znaczące nie z powodu liczby zabitych wrogów, lecz ze względu na fakt, że to pierwsza wiktoria, jaką wspólnie odnieśliśmy – szybko wyjaśnił Obould. Zmarszczone brwi Gerti wyraźnie świadczyły, że ork nieco się zagalopował, podkreślając ich „wspólne” działania. Obould nie wydawał się tym zaskoczony. – Taktyka okazała się słuszna – ciągnął niezrażony. Odwrócił się i skinął w stronę Urlgena. Ten, wyższy niż ojciec, lecz nie tak szeroki w torsie i kończynach, wystąpił o krok i ściągnął z pleców duży worek, odwracając go i wysypując makabryczną zawartość na podłogę. Wytoczyło się z niego pięć krasnoludzkich głów, w tym braci Stokkuma i Bokkuma oraz Duggana McKnucklesa. Gerti skrzywiła się i odwróciła wzrok. – Nie nazwałabym tego darami – powiedziała. – Symbole zwycięstwa – odrzekł Obould, po raz pierwszy podczas tego spotkania lekko zbity z tropu. – Nie jestem zainteresowana umieszczaniem głów pomniejszych ras na ścianach jako trofeów – stwierdziła Gerti. – Wolę piękne przedmioty, a krasnoludy się do nich nie zaliczają. Obould wpatrywał się w nią bacznie przez chwilę. Zrozumiał, że to zdanie dotyczyło także orków. Zachował jednak przytomność umysłu i gestem nakazał synowi schować głowy.

– Przynieś mi głowę Emerusa Warcrowna z Cytadeli Felbarr – poleciła Gerti. – To byłoby trofeum. Obould zmrużył oczy i ugryzł się w język. Gerti grała bardzo ostro. Król Obould Wiele Strzał władał Cytadelą Felbarr jeszcze kilka lat temu, dopóki nie wrócił Emerus Warcrown, wyganiając Oboulda i jego klan. Ork do dziś nie mógł przeboleć tej straty i uważał ją za swą największą pomyłkę, bowiem wraz ze swym klanem wojował wtedy z innym plemieniem orków, dając Warcrownowi i jego krasnoludom możliwość odzyskania Cytadeli Felbarr. Obould chciał znów nią zawładnąć, bardzo chciał, lecz siły fortecy znacznie wzrosły w ciągu ostatnich kilku lat, pęczniejąc do niemal siedmiu tysięcy krasnoludów, które na dodatek przebywały w kamiennych halach wręcz stworzonych do obrony. Król orków powstrzymał swój gniew, nie chcąc, by Gerti dostrzegła, jak dotkliwie ugodziły go jej słowa. – Albo głowę króla Mithrilowej Hali – ciągnęła Gerti. – Czy to Gandaluga Battlehammera, czy też, jak mówią teraz plotki, Bruenora. A może markiza z Mirabar... Tak, jego tłusta twarz i kędzierzawa ruda broda byłyby świetnym trofeum! I jeszcze sceptrany z Mirabar. Czyż to nie piękna istota? Gigantka przerwała na chwilę i objęła spojrzeniem towarzyszących jej strażników, a na jej pięknej twarzy pojawił się krzywy uśmiech. – Chcesz dostarczyć trofeum, które zachwyciłoby damę Orelsdottr? – spytała chytrze. – To przynieś mi piękną głowę lady Alustriel z Silverymoon. Tak, Obouldzie... – Królu Obouldzie – poprawił dumny ork, sprawiając, że giganci umilkli, a jego zdecydowanie za słaba świta wciągnęła gwałtownie powietrze. Gerti popatrzyła na niego stanowczo, lecz pokiwała z uznaniem głową. Oboje zdawali sobie sprawę, że ta niewinna z pozoru wymiana zdań zaszła za daleko i nadeszła pora, by ją zakończyć. Lady Alustriel z Silverymoon była celem dalece przekraczającym ich możliwości. Nie oznaczało to jednak, że ją i miasto, którym władała, należało skreślić z listy potencjalnych celów. Silverymoon było klejnotem regionu. A zarówno Gerti Orelsdottr, jak i Obould Wiele Strzał pożądali klejnotów. – Planuję następny szturm – powiedział po chwili Obould. – Gdzie? Obould wzruszył ramionami i potrząsnął głową. – Na jakąś karawanę albo miasteczko. Nic wielkiego. Zresztą, to zależy, jak silna artyleria będzie nam towarzyszyć – zakończył z przebiegłym uśmieszkiem. – Paru gigantów jest warte tysiąc orków – odparła Gerti. Sprytny ork pozwolił jej na tę przechwałkę, świadom jej pełnego wyższości nastawienia do świata. W tej chwili nie tym musiał się przejmować. Bardziej z powodów dyplomatycznych niż dla osobistych korzyści potrzebował

sojuszu z lodowymi gigantami. – Moi wojownicy lubią rzucać głazami w krasnoludy – przyznała Gerti, a stojący z boku gigant, który brał udział w tym zbrojnym napadzie, przytaknął i uśmiechnął się. – Dobrze, królu Obouldzie. Poślę z tobą czterech gigantów. Przyślij swego wysłannika, gdy będziesz gotów. Obould ukłonił się, pochylając przy tym głowę, nie chciał bowiem, by Gerti widziała jego szeroki uśmiech i domyśliła się, jaką wagę przywiązywał do obiecanych posiłków. Jeszcze mniej zależało mu na tym, by odgadła, jak zamierza je wykorzystać. Wyprostował się i tupnął prawą nogą, dając świcie sygnał, by uformowała się za nim w szereg. Z chrzęstem zbroi opuścił komnatę. * * * – Są twoimi marionetkami – powiedziała Donnia Soldou do Gerti wkrótce po tym, jak Obould odszedł wraz ze swą świtą. Mroczna elfka, odziana od stóp do głów w szaro-czarne szaty, poruszała się z łatwością pomiędzy gigantami, ignorując groźne grymasy, jakie wielu z nich przybierało, gdy tylko znalazła się w pobliżu. Chodziła po jaskiniach z pewnością siebie charakterystyczną dla mrocznych elfów. Wiedziała, że jej subtelne groźby wobec Gerti, której obiecywała sprowadzić armię, jakiej nikt się jeszcze na świecie nie oparł, nie trafiły w próżnię. Tak właśnie wyglądała prawdziwa taktyka mrocznych elfów, która na dodatek sprawiała im niekłamaną przyjemność. Oczywiście Donnia nie dysponowała niczym, co mogłoby poprzeć jej słowa. W rzeczywistości była bowiem zwykłym łotrzykiem, członkiem bandy liczącej jedynie czworo wspólników. To jednak nie przeszkadzało jej zachowywać pewności siebie. Teraz zdjęła kaptur i potrząsnęła głową, by długie, białe loki opadły jej na ramiona. Najważniejsze, by Gerti niczego się nie domyśliła. – Są orkami – rzuciła z wyraźną pogardą Gerti Orelsdottr. – Są marionetkami każdego, kto zada sobie nieco trudu, by ich sobie podporządkować. Nawet nie wiesz, ile potrzebuję siły, by się powstrzymać i nie wgnieść Oboulda w skałę tylko dlatego, że jest tak ohydny i tak głupi... i tylko dla przyjemności, jaką by mi to sprawiło! – Plany Oboulda na razie ci jednak odpowiadają – podsunęła Donnia. – A jego podwładni są liczni. Dość liczni, by siać zamęt pośród krasnoludzkich i ludzkich społeczności regionu, ale jednocześnie nie tak liczni, by stawić czoła legionom większych miast, jak Silverymoon. – Obould chce przede wszystkim odzyskać Cytadelę Felbarr. Myślisz, że może przejąć tak ważną fortecę i nie wzbudzić gniewu lady Alustriel? – A czy Silverymoon zaangażowało się w walkę, kiedy jego pobratymcy złupili Cytadelę Felbarr? – zachichotała Donnia. – Lady Alustriel i jej doradcy mają dość własnych trosk. Cytadela Felbarr zostanie w końcu odizolowana. Być może Mithrilowa Hala lub nawet Cytadela

Adbar postanowią wysłać pomoc, lecz nie będzie ona znaczna, jeśli zasiejemy chaos w sąsiednich łańcuchach górskich i na Trollowych Wrzosowiskach. – Nie mam ochoty walczyć z krasnoludami w ich malutkich tunelach – stwierdziła Gertie. – Właśnie po to masz Oboulda i jego wojowników. – Krasnoludy zarżną ich bez trudu. Donnia uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, jakby ta myśl niezbyt ją wzruszała. Gerti jedynie pokiwała głową. Donnia powstrzymała uśmiech, uznając, że jak na razie wszystko toczy się zgodnie z jej planem. Dobrze, że właśnie teraz się tu znalazła i że potrafiła wykorzystać nadarzającą się okazję. Stary Orel Szaroręki, jarl lodowych gigantów, był zgodnie z wszelkimi doniesieniami bliski śmierci, a jego córka niecierpliwiła się już, by zająć należną jej pozycję. Gerti nigdy nie brakowało pychy, miała jej aż nadto, nawet jak na standardy gigantów. Uważała swój lud za najwspanialszą rasę całego Faerunu, zakładając, że gigantom przeznaczone jest panować nad innymi. Jej duma przekraczała nawet tę, jaką prezentowały matki opiekunki ojczystego miasta Donnii, Ched Nasad. A to sprawiało, że Gerti była łatwym celem. – Jak się miewa Szaroręki? – spytała Donnia, podsycając jeszcze apetyt Gerti na władzę. – Nie może mówić, a nawet gdyby, jego słowa i tak nie miałyby najmniejszego sensu. Czas jego panowania praktycznie już się skończył. Teraz powstrzymuje mnie tylko formalność. – Ale jesteś gotowa – podchwyciła Donnia. – Ty, dama Gerti Orelsdottr, wprowadzisz swe plemiona na szczyt ich chwały i biada wszystkim, którzy staną przeciwko tobie. Gerti usiadła w końcu na swym rzeźbionym tronie i wyciągnęła szyję, z dumą rozglądając się po jaskini, jakby już była królową. Donnia znów skryła uśmiech. * * * – Nienawidzę tych przeklętych gigantów równie mocno, jak krasnoludów – oznajmił Urlgen, kiedy wyszli z jaskiń Gerti. – Naplułbym Gerti w twarz, gdybym mógł dosięgnąć! – Zachowaj to dla siebie – złajał go Obould. – Mówiłeś, że giganci pomogli ci podczas ataku. Nie podobało ci się, jak rzucali głazami? Pomyśl, że musiałbyś zdobywać wieże krasnoludów, zanim posypałyby się głazy. – To po co walczymy z tymi cholernymi krasnoludami? – ośmielił się zapytać inny z grupy. Obould obrócił się i uderzył go pięścią w twarz, rozkładając na ziemi. Tak zwykle kończył dyskusje. – Wobec tego sprawdźmy, ile są warci giganci – naciskał Urlgen. – Zabierzmy ich

i zrównajmy z ziemią budynki Mirabar! Kilku innych nastroszyło się i pokiwało ochoczo głowami. – Muszę wam przypominać, co postanowiliśmy? – dobiegł ich głos, jakże odmienny od gardłowych postękiwań orków, bardziej melodyjny i dźwięczny, choć wcale nie mniej stanowczy. Orkowie odwrócili się, a wtedy z cienia wyłonił się Ad’non Kareese. – Miło cię spotkać, Chyłku – powiedział Obould. Ad’non ukłonił się dwornie. – Widzieliśmy się z wielką wiedźmą – zaczął Obould. – Słyszałem – przerwał drow i dodał: – Wszystko. Orczy król zachichotał głośno. – Pewnie, że tak, Chyłku. Możesz się dostać, gdzie chcesz, prawda? – Zawsze i wszędzie – odparł drow. Był niegdyś jednym z najlepszych zwiadowców w Ched Nasad, złodziejem i skrytobójcą, którego sława rosła z każdym dniem. Oczywiście to wyróżnienie sprawiło, że podjął próbę zamordowania potężnej kapłanki. Kiedy mu się nie powiodło, musiał opuścić miasto i Podmrok. Przez ostatnich dwadzieścia lat wraz ze swymi wspólnikami z Ched Nasad: skrytobójczynią Donnią Soldou, kapłanką Kaer’lic Suun Wett oraz nowym nabytkiem, sprytnym osobnikiem zwącym się Tos’un Armgo, który cudem uszedł cało z najazdu Menzoberranzan na Mithrilową Halę, zaznali na powierzchni więcej wolności i uciech niż kiedykolwiek w swojej ojczyźnie. W Ched Nasad i Menzoberranzan należeli do grona najemników, marionetek w rękach większych potęg, poza Kaer’lic, która cieszyła się sławą pośród kapłanek Pajęczej Królowej, zanim straciła wszelkie nadzieje na awans. Pośród pomniejszych ras działali bezkarnie, zawsze grożąc, że są strażą przednią wielkiej armii, gotowej unicestwić wszystkich wrogów. Nawet dumny Obould i pełna pychy Gerti Orelsdotrr dali się omotać. – Więc zróbmy coś wreszcie – zawołał kłótliwym tonem Urlgen. – Wybór nie należy do ciebie, Chyłku, tylko do Oboulda. – I Gerti – przypomniał drow. – Ba, dość łatwo oszukać tę wiedźmę! – oznajmił Urlgen, a pozostali pokiwali głowami i stęknęli aprobująco. – Oszukać owszem, ale równie łatwo zniszczyć przy tym plany jej i twojego ojca – odparł spokojnie drow. Popatrzył na Oboulda. – Powtórzę: organizujesz tylko małe najazdy. Prosiłeś o moją opinię, a ja nawet przez chwilę się nie wahałem. Małe najazdy. Tylko tak wciągniemy ich w walkę i krok za krokiem wyprowadzimy z twierdzy na otwartą przestrzeń. – To może trwać latami! – zaprotestował Urlgen. Ad’non skinął głową. – Większość mieszkańców regionu spodziewa się drobnych potyczek, ba, nawet je akceptuje, uważając za część rzeczywistości, w której przyszło im żyć – wyjaśnił wolno i dobitnie. – Tu przejęta karawana, tam złupiona wioska... Nikt nie będzie się przejmował, nie wiedząc, dokąd w rzeczywistości zmierzają te napady. Można łaskotać złote worki krasnoludów, lecz jeśli wbije

się włócznię zbyt głęboko i potrząśnie nimi zbyt mocno, plemiona się zjednoczą. Popatrzył stanowczo na Oboulda i podjął: – Wtedy obudzi się bestia. Pomyśl o trzech krasnoludzkich twierdzach połączonych sojuszem, poprzez łączące je tunele wspierających się nawzajem towarami, bronią, a nawet żołnierzami. Pomyśl o bitwie, jaką będziesz musiał stoczyć, by odzyskać Cytadelę Wielu Strzał, jeśli Cytadela Adbar użyczy jej kilku tysięcy krasnoludów tarczowych, a Mithrilowa Hala wyposaży w najlepszy metal. W końcu Mithrilowa Hala jest najmniejsza z tej trójki, a pokonała armię Menzoberranzan! Podkreślenie nazwy wzbudzającej grozę w sercu każdego, kto nie pochodził z Menzoberranzan – i w sercu wielu, którzy się tam urodzili – sprawiło, że paru orków wyraźnie się wzdrygnęło. – Poza tym musimy uważać, roztropny Obouldzie, by nie wzbudzać gniewu Silverymoon, którego władczyni jest przyjaciółką Mithrilowej Hali – ciągnął drow. – I nie możemy pozwolić, by Mithrilowa Hala nawiązała sojusz z Mirabar. – Ba, Mirabar nienawidzi tych nowo przybyłych! – Prawda, ale obawia się nowo przybyłych krasnoludów wyłącznie z powodów ekonomicznych – wytłumaczył Ad’non. – Kiedy pojawisz się ty i Gerti, będą bać się o swoje życie, a takie obawy prowadzą do nieoczekiwanych sojuszy. – Jak ten między mną a Gerti? Ad’non zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym potrząsnął głową. – Nie, ty i Gerti rozumiecie, że w sojuszu zmierzacie do własnych celów. I oczywiście się nie boicie. – Pewnie, żenię! – I nie powinniście. Rozgrywaj to tak, jak postanowiliśmy, mój przyjacielu Obouldzie. – Podszedł bliżej i zaczął szeptać, tak by tylko król mógł go usłyszeć: – Pokaż, dlaczego jesteś lepszy niż inni z twojej rasy, dlaczego sam nawiązałeś sojusz wystarczający, by odzyskać należną ci cytadelę. Obould wyprostował się i przytaknął, po czym obrócił się do swych pobratymców i rzucił tylko jedno słowo, oznaczające umiejętność, której Ad’non uczył go od wielu miesięcy: – Cierpliwości... * * * – Nawet nie będę pytać, jak potoczyły się twoje negocjacje z Obouldem – stwierdziła Kaer’lic Suun Wett, gdy Ad’non wrócił w końcu do wygodnej, bogato ozdobionej komnaty w położonym głęboko tunelu pod najbardziej na południe wysuniętą odnogą Grzbietu Świata,

niedaleko od jaskiń Lśniącej Bieli, choć znacznie głębiej. W ich grupie to przede wszystkim Kaer’lic zwracała na siebie uwagę. Przysadzista, co było niezwykłe u mrocznych elfów, i o szerokich ramionach, nie miała prawego oka. Straciła je niemal przed stuleciem, jeszcze jako bardzo młoda kapłanka, i zamiast przywrócić sobie zdrowie za pomocą magii, zastąpiła je czarnym, wielofasetkowym okiem wyciągniętym ze ścierwa wielkiego pająka. Twierdziła, że oko to pozwala jej widzieć rzeczy, których nie mogą dostrzegać inni, lecz troje jej przyjaciół znało prawdę. Wielokrotnie Ad’non i Donnia podkradali się do Kaer’lic od prawej strony, zupełnie niedostrzeżeni, jedynie po to, by się z nią drażnić. A mimo to od wielu tygodni podtrzymywali jej wersję na użytek swego najnowszego towarzysza. W końcu pająki wywierały ogromny wpływ na mroczne elfy z Menzoberranzan i Tos’un Armgo przez długi czas nie mógł wyjść z podziwu, dopóki Ad’non nie dopuścił go w końcu do tajemnicy – dopiero po tym, jak wszyscy doszli zgodnie do wniosku, że jednak można mu zaufać. Ad’non w milczeniu wzruszył tylko ramionami, co oznaczało, że poszło dokładnie tak, jak się spodziewał. Owszem, Obould był znacznie przebieglejszy niż jego pobratymcy, lecz według drowich standardów nie znaczyło to wiele. – Dama Gerti też się nie wyłamuje – oznajmiła Donnia. – Uważa, że jej przeznaczeniem jest rządzić Grzbietem Świata, i chwyci się każdej okazji, która jej to zapewni. – Może ma rację – wtrącił Tos’un. – Gerti Orelsdottr jest bystra, a wojownicy Oboulda i trolle z wrzosowisk już wkrótce wzniecą tu taki chaos, że bez trudu wykona kolejny krok. – A my będziemy gotowi, by zagarnąć swoją część tej pieczeni, i to niezależnie od wyniku walki – dorzuciła Donnia z okrutnym uśmiechem. – Zdumiewa mnie, że w ogóle rozważałem powrót do Menzoberranzan – stwierdził Tos’un Armgo, na co reszta zareagowała wybuchem śmiechu. Donnia i Ad’non umilkli nagle, patrząc sobie w oczy. Byli kochankami, nie widzieli się od dawna, a rozmowy o krwi, podbojach i łupach zawsze rozbudzały ich apetyt. Praktycznie wybiegli z komnaty do prywatnego pokoju. Kiedy zniknęli, Kaer’lic wybuchnęła chrapliwym śmiechem i potrząsnęła głową. Sama była na to zbyt rozsądna i nigdy nie pozwoliłaby, by aż tak zawładnęły nią emocje. – Umrą kiedyś w swych ramionach – powiedziała do Tos’una – ciasno spleceni i nieświadomi niebezpieczeństwa. – Znam gorsze rodzaje śmierci – odparł, a Kaer’lic znów się roześmiała. Od czasu do czasu i oni lądowali razem w łożu, ostatnio zdarzyło się to jednak wiele dni temu. Kaer’lic nie potrzebowała bowiem partnera, a tylko niewolników, którymi mogłaby się bawić. – Powinniśmy częściej wyprawiać się do Księżycowego Lasu – stwierdziła lubieżnie. –

Może moglibyśmy przekonać Oboulda, by schwytał dla nas paru młodych księżycowych elfów. – Paru? – rzucił sceptycznie Tos’un. – Im jest ich więcej, tym lepsza zabawa. Kaer’lic uśmiechnęła się szeroko. Tos’un rozparł się na grubych futrach otomany i pogrążył w myślach. Nie po raz pierwszy się zastanawiał, po co w ogóle rozważał kiedykolwiek powrót do rodzinnego miasta, skoro tutaj czekało go tyle przyjemnych niespodzianek. I dlaczego przez tyle lat bezmyślnie dotrzymywał posłuszeństwa i znosił niewygody Menzoberranzan.

2 NIEMIŁE POWITANIE Wicher wył wśród wierchów na północy ogromnych, przysypanych śniegiem gór Grzbietu Świata. Nieco bardziej na południe, wzdłuż dróg prowadzących z Luskan, kwitła wiosna i szybko zbliżało się lato, lecz na większych wysokościach wiatr dął z coraz większą siłą, a podróż nigdy nie była łatwa. Jednak to właśnie tę drogę Bruenor Battlehammer wybrał na trasę powrotną do Mithrilowej Hali. Dolinę Lodowego Wichru opuścili bez przeszkód, nie napotykając rozbójników ani samotnych potworów, które zresztą rzadko atakowały karawany podróżnych, obawiając się ich liczebności. Burza dopadła ich na jednej z przełęczy, lecz krzepki lud Bruenora parł dalej i nagle skręcił na wschód, dokładnie wtedy, gdy Drizzt i jego przyjaciele spodziewali się już ujrzeć wieże Luskan. Drizzt spytał Bruenora o tę nieoczekiwaną zmianę planów, nowa droga wydawała mu się bowiem krótsza, ale też bardzo niebezpieczna. Bruenor jednak nie kwapił się z odpowiedzią. – Wkrótce zobaczysz, elfie! – burknął tylko. Dni zlewały się w dekadnie, a hałaśliwa banda zostawiła za sobą ponad dwieście trzydzieści kilometrów. Za dnia krasnoludy śpiewały pieśni podróżne, w nocy zaś biesiadne. Ku zaskoczeniu Drizzta, Catti-brie oraz Wulfgara, wkrótce po tym, jak skręcili na wschód, Bruenor przywołał do siebie Regisa i bezustannie nachylał się do niziołka, tocząc z nim ożywioną rozmowę. – Czy ten mały wie coś, o czym my nie wiemy? – spytała Catti-brie, wskazując głową Bruenora i Regisa, pogrążonych w dyskusji. Drizzt potrząsnął jedynie głową. – Cóż, sądzę, że powinniśmy to sprawdzić – dodała Catti-brie. – Jeśli Bruenor zechce, byśmy poznali szczegóły, z pewnością nam o nich opowie – odparł Drizzt, ale uśmieszek Catti-brie wyraźnie świadczył, że nie przekonywała jej ta teoria. – Odwiedliśmy już ich obu od niejednego nieudanego planu – przypomniała. – Chcesz dowiedzieć się o ich zamiarach w ostatniej chwili? Trudno było odmówić jej logiki. Co więcej, widząc, że i hałaśliwy i niezbyt bystry Thibbledorf Pwent służy teraz Bruenorowi za doradcę, Drizzt mógł tylko cicho zachichotać. – A co mam zrobić? – spytał. – Cóż, Bruenora nie skłoni do mówienia nawet gorący pogrzebacz – stwierdziła Catti-brie – lecz sądzę, że Regis nie będzie taki odporny. – Na ból? – Albo na sztuczki, na wino czy cokolwiek, co akurat przyjdzie nam do głowy – wyjaśniła. –

Chyba namówię Wulfgara, by przyprowadził do nas tego małego szczura, gdy Bruenor zajmie się wieczorem innymi sprawami. Drizzt roześmiał się bezradnie, doskonale zdając sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwa czyhały teraz na biednego Regisa, i ciesząc się w duchu, że to nie jego wybrał Bruenor na swego powiernika. Miałby się z pyszna! Jak niemal każdej nocy, Drizzt i Catti-brie rozłożyli obóz nieopodal popasu krasnoludów, pełniąc wartę za nich i za siebie. Zaśmiewali się też po cichu z przechwałek Thibbledorfa Pwenta i jego pokazowych ćwiczeń z Pogromcami Flaków. Tym razem jednak Pwent podszedł do nich, siadając ciężko na głazie obok ogniska. Popatrzył na Catti-brie, a nawet podniósł rękę, by dotknąć jej długich kasztanowych włosów. – Ach, dobrze wyglądasz, dziewucho – powiedział i upuścił u jej stóp worek z jakąś błotnistą substancją. – Tylko jeszcze połóż sobie trochę tego na twarz przed spaniem. Catti-brie popatrzyła na worek i jego śliską zawartość, a następnie na Drizzta, który siedział na kłodzie, oparty o skałę. Dłonie wsunął pod głowę i uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej dobrze się bawił. – Na twarz? – spytała Catti-brie, a Pwent pokiwał ochoczo głową. – Niech zgadnę. Wyrośnie mi broda? – Dobra i gęsta – powiedział Pwent. – Ruda, by pasowała do włosów! Catti-brie zmrużyła oczy i groźnie zerknęła na Drizzta, który dusił się ze śmiechu. – Tylko nie kładź za wysoko na policzki – ciągnął krasnolud, a Drizzt roześmiał się już na głos. – Wyglądałabyś jak ten durny wilkołak Harpell! – Pwent westchnął i przewrócił tęsknie oczami. Wszyscy wiedzieli, że błagał kiedyś wilkołaka Biggerdoo Harpella, aby go ugryzł i w ten sposób zaraził chorobą, ale Harpell rozważnie mu odmówił. Pwent zamierzał jeszcze coś powiedzieć, z pobliskich krzaków dobiegł jednak podejrzany szelest. W świetle ogniska zamajaczyła jakaś potężna postać i wkrótce dołączył do nich barbarzyńca Wulfgar, mierzący ponad dwa metry wzrostu, o szerokiej i muskularnej piersi. Przez ramię miał przerzucony duży worek, w którym coś się szamotało. – Hej, co tam masz, chłopcze? – zawył Pwent, zrywając się i nachylając z ciekawością. – Kolację – odparł Wulfgar. Stworzenie w worku jęknęło i poruszyło się energiczniej. Pwent zatarł ochoczo dłonie i oblizał wargi. – Starczy tylko dla nas – rzekł do niego Wulfgar. – Wybacz. – Dajcie mi chociaż nóżkę! – Tylko dla nas – powtórzył Wulfgar, kładąc dłoń na czole Pwenta i odsuwając krasnoluda na długość ręki. – I mojej żony i dziecka. Ty będziesz musiał wieczerzać ze swymi ziomkami. – Ba! – parsknął pogardliwie krasnolud. – Nawet tego nie zabiłeś!

Podszedł szybko do worka i podwinął rękawy, szykując się do zadania morderczego ciosu. – Nie! – krzyknęli jednocześnie Drizzt, Wulfgar i Catti-brie, a barbarzyńca zasłonił sobą worek. W tym zamieszaniu jednak sakwa uderzyła o skałę. Rozległ się przejmujący jęk. – Chcemy, żeby mięso było świeże – wyjaśniła pospiesznie Catti-brie. – Świeże? Jeszcze się rusza! Catti-brie zatarła dłonie i zwilżyła językiem usta, naśladując Pwenta. – I to jest w nim najlepsze! – zawołała. Pwent cofnął się o krok i oparł dłonie na biodrach, przyglądając się jej podejrzliwie. Po chwili jednak wybuchnął śmiechem. – Będzie z ciebie dobra krasnoludka, dziewucho! – zakrzyknął. Uderzył dłońmi o uda i potoczył się w stronę głównego obozowiska. Ledwie zniknął, Wulfgar zdjął z ramienia worek i pochylił się nisko, delikatnie wytrząsając jego zawartość. Na ziemię upadł pulchny niziołek, odziany w wytworny strój podróżny: czerwoną koszulę, brązową kamizelkę i bryczesy. Potoczył się po trawie, szybko stanął na nogi i otrzepał nerwowo. – Wybacz – powiedział Wulfgar wytwornie, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Regis zmierzył go wzrokiem, po czym podskoczył i kopnął mocno w goleń – natychmiast jednak jęknął, czując ból w nagich palcach stopy. – Uspokój się, przyjacielu – poprosił Drizzt, kładąc dłoń na ramieniu niziołka. – Chcieliśmy z tobą porozmawiać, to wszystko. – A prośba przekracza wasze możliwości? – zripostował szybko Regis. Drizzt wzruszył ramionami. – Musieliśmy zachować dyskrecję – wyjaśnił. Regis natychmiast zrozumiał, co to dla niego oznacza, i skulił się trwożnie. – Ostatnio dużo rozmawialiście z Bruenorem – wtrąciła Catti-brie, a Regis skurczył się jeszcze bardziej. – Uznaliśmy, że powinieneś podzielić się z nami swoją wiedzą. – Och, nie – jęknął Regis, gestem nakazując, by skończyła. – Bruenor zamierza zrealizować swoje plany, a poinformuje was o tym w stosownym momencie. – Więc coś się szykuje – stwierdził Drizzt. – Wraca do Mithrilowej Hali, by zostać królem – odparł niziołek. – Istotnie, coś się szykuje! – Nie, to coś więcej – upierał się Drizzt. – Widzę to wyraźnie w jego oczach, w sposobie, w jaki się porusza. Regis wzruszył ramionami. – Cieszy się, że wraca do domu. – Och, a czy nie dotyczy to nas wszystkich? – spytała Catti-brie. – Wy wracacie razem z nim. Ja udaję się dalej – przyznał niziołek. – Do Posterunku

Heroldów – wyjaśnił, mając na myśli znaną wieżę biblioteczną, położoną na wschód od Mithrilowej Hali i na północny zachód od Silverymoon, miejsce, które przyjaciele odwiedzili przed laty, gdy próbowali zlokalizować Mithrilową Halę, aby Bruenor mógł ją odzyskać. – Bruenor poprosił mnie, bym zebrał dla niego trochę informacji. – O czym? – zapytał drow. – Głównie o Gandalugu i jego czasach – odpowiedział Regis, i choć pozostałej trójce wydawało się, że mówi prawdę, wyczuwali również, że to nie wszystko. – A po co to Bruenorowi? – spytała Catti-brie. – Powinnaś jego o to zapytać – dobiegła z mroku opryskliwa odpowiedź. Wszyscy odwrócili się gwałtownie i ujrzeli wchodzącego w krąg światła Bruenora. – Straszycie Pasibrzucha, a przecież starczyłoby mnie zapytać. – A powiedziałbyś nam o swoich planach? – rzuciła Catti-brie. – Nie – przyznał, ale kiedy usłyszał groźne pomruki przyjaciół, natychmiast zmienił zdanie. – Spokojnie, chciałem się tylko z wami podroczyć i zrobić wam niespodziankę! – Niespodziankę? Jaką? – badał Wulfgar. – Mam dla was nowe zadanie, chłopcze! – zawołał triumfalnie krasnolud. – Czeka was największa przygoda, z jaką kiedykolwiek mieliście do czynienia. – Ostrożnie. Ja już parę w życiu widziałem – zastrzegł Drizzt, na co Bruenor zachichotał radośnie. – Usiądźcie – poprosił i cała piątka zasiadła w kręgu wokół płomieni. Bruenor zdjął wypchany plecak. Położył go na ziemi i otworzył, by pokazać pakunki z żywnością i butelki z piwem oraz winem. – Słyszałem, że lubicie świeże jedzenie – powiedział, mrugając do Catti-brie. – Myślałem, że to na razie wystarczy. Podzielili żywność, a Bruenor, nie czekając, aż zaczną się posilać, rozpoczął opowieść, zapewniając, że od dawna już chciał wtajemniczyć ich w swoje zamierzenia. – Jutro dotrzemy do wylotu Doliny Khedrun – wyjaśnił. – Wtedy skręcimy na południe, w stronę rzeki i miasta Mirabar. – Mirabar? – zawołali jednocześnie Drizzt i Catti-brie. Dla nikogo nie stanowiło sekretu, że górnicze miasto Mirabar nie popiera Mithrilowej Hali, uznając ją za groźną konkurentkę w interesach. – Znacie Dagnabbita? – spytał Bruenor, a wszyscy jego towarzysze przytaknęli. – Cóż, ma tam paru przyjaciół, którzy zapewnią nam informacje, jakich potrzebujemy. Nagle umilkł i zerwał się na równe nogi, rozglądając się dookoła podejrzliwie, jakby szukał szpiegów. – Masz tu gdzieś swojego kota, elfie? – spytał. Drizzt potrząsnął głową.

– No to go tu dawaj, jeśli możesz – poprosił Bruenor. – Wyślij go na zwiad i każ przyciągnąć tu każdego, kto mógłby chcieć nas podsłuchiwać. Drizzt zerknął na Catti-brie oraz Wulfgara, po czym sięgnął do sakiewki u pasa i wyciągnął onyksową figurkę pantery. – Guenhwyvar – zawołał cicho. – Chodź do mnie, przyjaciółko. Wokół figurki zaczęła wirować szara mgła, narastając i gęstniejąc w kształt statuetki. Skłębiona substancja znieruchomiała i na polanie pojawiła się wielka czarna pantera Guenhwyvar, czekając na instrukcje Drizzta. Drow nachylił się i szepnął jej coś do ucha. Po chwili Guenhwyvar odbiegła, znikając w mroku. Bruenor skinął z aprobatą głową. – Chłopaki z Mirabar wiele mają za złe Mithrilowej Hali – powiedział, co dla nikogo z nich nie było nowością. – Szukają sposobu, by na nowo zyskać przewagę w handlu rudami i klejnotami. – Znów rozejrzał się dookoła, po czym pochylił bardzo nisko, nakazując, by się do niego zbliżyli. – Szukają Gauntlgrym – wyszeptał. – Co to jest? – spytał Wulfgar. Catti-brie wyglądała na równie zakłopotaną, lecz Drizzt pokiwał głową, jakby nagle wszystko stało się dla niego jasne. – Pradawnej fortecy krasnoludów – wyjaśnił Bruenor. – Z czasów sprzed Mithrilowej Hali, Cytadeli Felbarr i Cytadeli Adbar. Z czasów gdy byliśmy jednym wielkim klanem, gdy nazywaliśmy się Delzoun. – Gauntlgrym zostało utracone wiele stuleci temu – wtrącił Drizzt. – W czasach, których nie pamięta żaden żyjący krasnolud. – Prawda – przytaknął Bruenor. – A Gandalug wyprawił się do Hal Moradina. Drizzt szerzej otworzył oczy. – Gandalug wiedział o Gauntlgrym? – spytał. – Nigdy go nie widział, bowiem padło, zanim się urodził – wytłumaczył Bruenor. – Ale – dodał szybko, gdy pełne nadziei uśmiechy zaczęły znikać – gdy był dzieckiem, opowieści o tym mieście nie obrosły jeszcze zbyt wieloma legendami. – Powiódł wzrokiem po słuchaczach, kiwając porozumiewawczo głową. – Ci z Mirabar szukają go pod Urwiskami na południu. Wybrali kiepskie miejsce. – Ile wiedział Gandalug? – spytała Catti-brie. – Niewiele więcej niż ja wiedziałem o Mithrilowej Hali, gdy zaczęliśmy jej szukać – parsknął Bruenor. – Nawet mniej. Ale pomyślcie, jaka to przygoda! Te skarby, powiadam wam! I metal lepszy niż wszystko, co widzieliście! I zaczął snuć opowieści o legendarnych bogactwach krasnoludów z Gauntlgrym, o obdarzonej wielką mocą broni, o pancerzach potrafiących odbić każde ostrze, o tarczach, które

powstrzymywały smoczy dech. Drizzt nie słuchał już tego bajania, lecz uważnie obserwował każdy ruch podekscytowanego krasnoluda. Dla niego ta przygoda była warta ryzyka i znojów niezależnie od tego, czy znaleźliby Gauntlgrym, czy nie. Od lat nie widział Bruenora tak ożywionego, a ściśle mówiąc od dnia, gdy wyruszyli na poszukiwanie Mithrilowej Hali. Gdy rozejrzał się po twarzach pozostałych, ujrzał zapał w zielonych oczach Catti-brie i iskrę w niebieskich Wulfgara – kolejne potwierdzenie, że ich barbarzyński przyjaciel wiele już dokonał, by otrząsnąć się z bólu, jaki wywołało w nim sześć lat spędzonych w łapach demona Errtu. Fakt, że Wulfgar przyjął na siebie obowiązki męża oraz ojca i nigdy nie oddalał się od Delly i dziecka, także za tym przemawiał. A jednak i barbarzyńca zapalił się do nowej przygody. Nawet Regis, który bez wątpienia wielokrotnie słyszał po drodze opowieść Bruenora, nachylił się, przyciągnięty historiami o głębokich lochach oraz magicznych skarbach. Drizzt uznał, że powinien zapytać Bruenora, dlaczego wszyscy mieli udać się do Mirabar, gdzie nie mają co liczyć na ciepłe przyjęcie. Czy Dagnabbit nie mógłby pojechać tam sam lub z mniejszą grupą, mniej rzucającą się w oczy? Zachował jednak te myśli dla siebie, rozumiejąc motywy postępowania przyjaciela. Nie było go przy Bruenorze w Dolinie Lodowego Wichru, gdy król Gandalug przysłał pierwsze doniesienia o wrogości Mirabar. Wraz z Catti-brie żeglował wtedy po Morzu Mieczy, lecz gdy znów spotkali się z Bruenorem, krasnolud nieraz o tym wspominał – wieści te były dla niego nieustannym źródłem irytacji. Otwarcie Rada Migoczących Kamieni rządząca Mirabar, złożona z krasnoludów i ludzi, wypowiadała się ciepło o Mithrilowej Hali, chętnie witając z powrotem w okolicy swych braci z klanu Battlehammer. Prywatnie jednak Bruenor słyszał przez lata liczne doniesienia o zdecydowanie mniej przyjaznej postawie ludzi z kręgów zbliżonych do rady oraz Elastula, markiza Mirabar. Co więcej, nici wielu spisków wiodły wprost do tego miasta. Bruenor udawał się tam po to, by spojrzeć prosto w oczy niektórym mieszkańcom Mirabar i by oznajmić, że ósmy król Mithrilowej Hali powrócił jako dziesiąty król, który na dodatek ma zdecydowanie większe niż poprzednik doświadczenie w polityce. Teraz, obserwując pochylone ku sobie głowy przyjaciół, Drizzt doszedł do wniosku, że ich przygoda właściwie już się rozpoczęła, a jemu pozostaje jedynie mieć nadzieję, że naprawdę sprawi mu przyjemność. Naraz jednak powróciło doń dość nieoczekiwane wspomnienie. Przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę na powierzchni, rzekomą wielką przygodę, u boku innych mrocznych elfów. Obrazy mordu na elfach powierzchni zawirowały w jego myślach, znów zobaczył małą elfią dziewczynkę, która umazana krwią matki wyglądała, jakby sama była śmiertelnie ranna. Ocalił ją tego strasznego dnia i był to pierwszy krok na drodze, która oddaliła go od żądnych krwi pobratymców.

A mimo to sam później zabił tę dziewczynkę. Skrzywił się, gdy znów ujrzał Ellifain, siedzącą po drugiej stronie komnaty w pirackim kompleksie jaskiń, śmiertelnie ranną i zadowoloną z myśli, że poświęciwszy siebie, zabrała ze sobą Drizzta. Logicznie rzecz biorąc, wiedział, że nic, co stało się tego dnia, nie było jego winą, że nie mógł przewidzieć udręki, jaka będzie towarzyszyć uratowanej dziewczynce przez resztę jej życia. Jednak nie potrafił o tym zapomnieć. Opuścił Dolinę Lodowego Wichru podekscytowany przygodą, faktem, że znów wyruszył w drogę i że znów ma u boku swych wiernych przyjaciół. W rzeczywistości stracił z oczu cel, ku któremu zmierzał, poszukując zysków, pradawnych królestw i starożytnych skarbów. Nigdy nie uważał się za kogoś wyjątkowego. Cieszyła go natomiast świadomość, że dzięki niemu i jego uczynkom świat staje się lepszy i że może służyć tym, których uważał za swoich bliskich. Zawsze, jeszcze w czasach Menzoberranzan, potrafił odróżnić dobro od zła i zawsze wierzył, że służy sprawiedliwości. Ale co z Ellifain? Dalej słuchał podekscytowanych głosów i zachował na twarzy szeroki uśmiech, przekonując sam siebie, że to przygoda, na którą czekał. Wiedział, że musi w to wierzyć. * * * Próżno było szukać piękna w otwartej części miasta Mirabar. W obrębie kwadratowego kamiennego muru wznosiły się przysadziste kamienne budynki i kilka wież. Wszystko świadczyło o skuteczności mieszkańców, ich pracowitości i trzeźwym podejściu do świata. Dla krasnoluda takiego jak Bruenor Mirabar było miejscem godnym podziwu, lecz Drizztowi i Catti-brie Mirabar przypominało raczej koszary niż prawdziwe miasto. – Wiele bym teraz dał, żeby widzieć przed sobą Silverymoon – zauważył Drizzt. – Nawet Menzoberranzan jest ładniejsze – odparła Catti-brie, a Drizzt nie mógł odmówić jej słuszności. Strażnicy przy północnej bramie doskonale pasowali do tego miasta – byli równie poważni i równie ociężali jak ono. Czterech z nich stało parami po przeciwnych stronach solidnych metalowych wrót, opierając halabardy o ziemię i trzymając je pionowo przed sobą, a ich srebrne zbroje lśniły we wczesnoporannym słońcu. Bruenor rozpoznał herb widniejący na ich pawężach, królewski znak Mirabar: ciemnoczerwony topór o dwóch ostrzach ze spiczastym drzewcem i błyszczącą, płaską podstawą, przedstawiony na czarnym polu. Zbliżająca się karawana krasnoludów, prawdziwa armia, z pewnością nimi wstrząsnęła, lecz trzeba przyznać, że zachowali doskonałą postawę – nadal patrzyli przed siebie pustym wzrokiem. Bruenor wyjechał wozem na przód karawany, a Pogromcy Flaków Pwenta podbiegli, by objąć wartę po obu jego stronach.