- 5 -
SSTTRREESSZZCCZZEENNIIEE
Drugi tom kultowego cyklu o bractwie wampirów, którzy toczą walkę z
korporacją Reduktorów.
Najdzielniejszy z nich zakochuje się w normalnej, ale ciężko chorej
kobiecie, i tym samym sprowadza na Bractwo wielkie niebezpieczeństwo. By
uratować ukochaną, musi uwolnić się od strasznej klątwy, która ciąży na nim od
stu lat.
- 6 -
OODD TTŁŁUUMMAACCZZKKII
W oryginale imiona wampirów tworzących Bractwo oddają cechy
charakteru noszących je postaci. Zgodnie z wampirzą tradycją zawierają też
literę „h”. By czytelnik polski, nieznający języka angielskiego, zrozumiał
znaczenie tych imion, znaleźliśmy dla nich polskie ekwiwalenty (dodając
oczywiście do każdego z nich literę „h”. I tak:
Wrath (ang. wrath gniew) to Ghrom (pol.)
Thorment (torment tortura) Tohrtur (pol.)
Vishous (vicious wredny) Vrhedny (pol.)
Rhage (rage - gniew) - Rankohr (rankor staropolskie: gniew)
Phury (fury furia) Furiath (pol.)
Zsadist (sadist sadysta) Zbihr (pol.)
- 7 -
GGLLOOSSAARRIIUUSSZZ
Bractwo czarnego sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki,
której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki
właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są
potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo
wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi.
Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów
i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się
dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich
wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak
rany postrzałowe, cios w serce itp.
Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć
więcej, niż jedną partnerkę.
Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i
towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około
pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka
samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt.
Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między
rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera.
Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić
swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących
obyczajów, jest nadal praktyką legalną.
Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę
w celu eksterminacji rasy wampirów.
Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle
poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt
terytorialny.
- 8 -
Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu,
wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów.
W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również
dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Przysługuje jedynie
członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom.
Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana.
Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z
powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności
magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia.
Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka
świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona,
posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji
powołała do istnienia rasę wampirów.
Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym
potomstwem.
Princeps - bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji;
ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik.
Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym
osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i
nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w
wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w
trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone
płciowo i niezdolne do dematerializacji.
Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne
wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w
świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca
wynosi około pięciuset lat.
Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego
osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek).
Reduktor - członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid,
pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez
przebicie piersi; w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją,
- 9 -
nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są
bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt.
Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone
serce przechowują w kamiennym słoju.
Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą.
Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca
lub samicę).
Wampir - przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby
żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje
wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która
występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą
przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może
zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak
rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale
wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też
wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre
wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc
lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej.
Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik.
Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z
samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla
nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar
jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa,
którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona.
Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne
w otoczeniu swoich bliskich.
Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych.
Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne
doświadczenia.
- 10 -
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 11
- Do diabla, V, chcesz mnie chyba wpędzić do grobu. - Butch 0'Neal
przetrząsał szufladę bieliźniarki, bezskutecznie usiłując wypatrzyć czarne,
jedwabne skarpety w gąszczu białych, sportowych.
No, może nie do końca bezskutecznie. Właśnie wyłowił jedną skarpetkę
od garnituru, co od biedy można było nazwać połowicznym sukcesem.
- Gdybym cię zechciał wpędzić do grobu, glino, byłoby ci wszystko
jedno, co masz na nogach.
Butch spojrzał spod oka na osobnika, który dzielił z nim pokój i jak on
kibicował Red Soxom. Miał przed sobą jednego z dwóch najlepszych kumpli.
Nawiasem mówiąc, obaj byli wampirami.
Vrhedny wyszedł spod prysznica. Owinięty tylko ręcznikiem, eksponował
imponujące bicepsy i muskulaturę klatki piersiowej. Wsunął wytatuowaną dłoń
w czarną skórzaną rękawiczkę.
- Czy musisz koniecznie zakładać moje skarpetki od garnituru?
- Są bardzo ładne - uśmiechnął się V, błyskając kłami znad koziej bródki.
- To poproś Fritza, żeby ci kupił.
- Jest zbyt zajęty wyszukiwaniem eleganckich ciuszków dla ciebie.
To, że Butch odkrył w sobie niedawno pokrewieństwo z Versacem, nie
znaczy wcale, że ma od razu hurtowo zamawiać jedwabne skarpety.
- Poproszę go w twoim imieniu.
- To miło z twojej strony. - V odgarnął ciemne włosy z czoła, odsłaniając
przez chwilę tatuaż na lewej skroni. - Chcesz cadillaca na wieczór?
- Tak, poproszę. - Butch wsunął jednocześnie obie stopy w mokasyny
Gucciego.
- Będziesz się widział z Marissą?
Butch potaknął.
- Muszę wiedzieć, czy wóz, czy przewóz.
Przeczuwał, że jednak przewóz.
- To porządna samica. - Bez wątpienia, i dlatego zapewne nie odpowiada
na jego telefony. Były policjant, który nie stroni od szkockiej whisky, nie jest
- 11 -
stosownym towarzystwem dla samic, ani ludzkich, ani wampirzych. Różnica ras
tylko pogarszała sytuację.
- Planujemy z Rankohrem wpaść do One Eye na kilka głębszych. Dołącz
do nas, jak już będzie po wszystkim... - Gwałtownie odwrócili głowy. Drzwi
wejściowe trzęsły się, jakby je ktoś próbował staranować.
V poprawił ręcznik.
- Kiedy nasz piękniś nauczy się wreszcie, jak działa dzwonek?
- Ty z nim pogadaj. Mnie nie słucha.
- Rankohr nie słucha nikogo. - V puścił się po schodach na dół.
Kiedy łomotanie ucichło, Butch wrócił do kolekcji krawatów, którą
regularnie powiększał.
Wybrał bladoniebieski krawat od Brioniego; postawił kołnierzyk
wytwornej białej koszuli i zadzierzgnął na szyi jedwabną pętlę. Kiedy wchodził
do salonu. Rankohr i V rozmawiali o płycie 2Paca.
Roześmiał się mimo woli. Rany, w swoim życiu z niejednego pieca jadł,
głównie w nieciekawych okolicznościach, nigdy by jednak nie przypuścił, że
przyjdzie mu zamieszkać z szóstką walecznych wampirów. Czy może tylko
ostatkiem sił walczących o przetrwanie ich ginącego gatunku, który zmuszony
był zejść do podziemia? Tak czy owak, czuł jakąś więź z Bractwem Czarnego
Sztyletu. A z Vrhednym i Rankohrem stanowili zgrany tercecik.
Rankohr z resztą braci mieszkał po drugiej stronie podwórza, w
rezydencji, jednak ich trójka zwykle przesiadywała w stróżówce, gdzie
ulokowali się Vrhedny i Butch. Stróżówka, zwana Bunkrem, była pałacem w
porównaniu z ruderami, w jakich zdarzało się Butchowi mieszkać. Obaj z V
mieli po pokoju z łazienką, do tego kuchnię stylizowaną na kambuz okrętowy i
czarowny, postmodernistyczny salon utrzymany w klimacie świetlicy w męskim
akademiku: dwie skórzane kanapy, telewizor plazmowy, stół do gry w
piłkarzyki, poniewierające się worki treningowe.
Wieczorowa kreacja Rankohra powaliła Butcha: czarny skórzany płaszcz
do ziemi. Czarna koszulka rockmana do czarnych skórzanych spodni. W
czarnych buciorach Rankohr musiał mieć ze dwa metry. Co tu mówić, był
zabójczo przystojny, nawet w oczach zdeklarowanego heteroseksualisty, jakim
był Butch.
Skubaniec wyglądał, jakby drwił sobie z praw natury. Blond włosy nosił
krótko podcięte z tyłu, dłuższe z przodu. Lazurowe oczy Rankohra wyglądały
jak morska toń na Bahamach.
Brad Pitt przy nim mógł się ubiegać o rolę w 10 lat mniej.
- 12 -
Mimo uwodzicielskiej urody, Rankohr bynajmniej nie był
maminsynkiem. Za olśniewającą fasadą od pierwszego wejrzenia wyczuwało się
coś mrocznego, groźnego. Roztaczał aurę kogoś, kto pięścią dochodzi swoich
praw, a uśmiech nie znika mu z twarzy, nawet gdy przyjdzie mu wypluć zęby.
- Wybierasz się gdzieś, Hollywood? - spytał Butch.
- Trzeba się trochę przewietrzyć, panie glino - uśmiechnął się Rankohr,
odsłaniając rzędy śnieżnobiałych kłów.
- Ej, mało ci było wczoraj, wampirze? Tamta ruda całkiem straciła dla
ciebie głowę. Podobnie jak jej siostrzyczka.
- Wiesz dobrze, że nigdy nie mam dosyć.
Cóż, szczęśliwie dla Rankohra, kobiety ustawiały się w kolejkę, żeby
zaspokoić jego nienasycony apetyt. A on zaliczał je seryjnie. Rany boskie, ten
koleś nie pił, nie palił, tylko zaliczał kobiety. Butch w życiu nie spotkał takiego
dziwkarza.
A przecież koledzy Butcha do świętych nie należeli.
- Ubieraj się, chłopie. - Ponaglił Rankohr Vrhednego. - W ręczniku się
wybierasz do One Eye?
- Przestań mnie, bracie, poganiać.
- To rusz wreszcie dupę.
Vrhedny wstał zza stołu zastawionego sprzętem elektronicznym, którego
obfitość mogłaby przyprawić samego Billa Gatesa o zawrót głowy. Ze swojej
dyspozytorni V czuwał nad bezpieczeństwem i monitoringiem urządzeń
obsługujących posiadłość Bractwa, w skład której wchodziła rezydencja,
podziemny kompleks treningowy, Bunkier, w którym wysiadywało ich trio, a
także system podziemnych tuneli łączących wszystkie obiekty. Stąd V
dyrygował wszystkim: zdalnie sterowanymi stalowymi żaluzjami na wszystkich
oknach, zamkami w stalowych drzwiach, temperaturą pomieszczeń,
oświetleniem, kamerami przemysłowymi, bramą wjazdową.
V sam zgromadził i skonfigurował cały zestaw, zanim Bractwo, przed
trzema tygodniami, wprowadziło się na posesję. Budynki i tunele datowały się z
początków dwudziestego wieku; przez większość czasu nie były używane.
Bractwo po wydarzeniach lipcowych zdecydowało się skonsolidować siły i
zamieszkać razem.
V wyszedł, żeby się ubrać. Rankohr wyjął z kieszeni lizak do żucia w
czerwonym papierku, rozpakował i włożył do ust. Butch czuł na sobie jego
wzrok. Spodziewał się docinków ze strony kompana.
- Nie wierzę, że się tak wyszykowałeś na wypad do baru, glino. Za bardzo
jesteś odstrzelony, nawet jak na ciebie. Nowy krawat, nowe spinki... Zgadłem?
- 13 -
Butch poprawił krawat od Brioniego i sięgnął po marynarkę od Toma
Forda, kolorystycznie zgraną ze spodniami.
Nie był skory do zwierzeń na temat Marissy. Dość już miał uwag V.
Zresztą, co miał niby powiedzieć? „Przewróciła moje życie do góry nogami, ale
od trzech tygodni nie odbiera moich telefonów. A ja, zamiast pogodzić się z
porażką, jadę żebrać o jej przychylność”.
Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich rozterek ideałowi męskiej urody,
choć był jego najlepszym kumplem.
- Powiedz mi tylko jedno. - Rankohr przekręcił w ustach lizak. - Po co się
tak stroisz, skoro nie robisz z tego żadnego użytku? Widzę w pubie, jak
spławiasz kolejne samice. Boisz się stracić wianek przed ślubem?
- Zgadłeś. Zawiązałem sobie na supeł, póki nie pójdę do ołtarza.
- Kiedy to mi naprawdę spędza sen z powiek. Strzeżesz cnoty dla jakiejś
dziewczyny? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, Rankohr zaśmiał się cicho. -
Znam ją?
Butch zmrużył oczy, zastanawiając się, czy milczenie jest najlepszą
strategią. Raczej nie.
Gdy Rankohr raz się zawziął, nigdy nie odpuścił, ani w walce, ani w
rozmowie.
- Nie jesteś w jej guście?
- Dowiemy się dzisiaj.
Butch sprawdził zawartość portfela. Był detektywem, który po szesnastu
latach wysługi w wydziale zabójstw nie pachniał groszem. Dopiero odkąd zadał
się z Bractwem, kasy przybywało mu w takim tempie, że nie nadążał z
wydawaniem.
- Szczęściarz z ciebie, glino.
Butch zamrugał oczami.
- Czemu tak sądzisz?
- Czasem myślę, czyby nie ustatkować się z jaką porządną samicą.
Butch parsknął śmiechem. Facet był demonem seksu. Wśród wampirów
krążyły legendy o jego wyczynach. V twierdził, że opowieści o Rankohrze
przechodziły, w stosownym wieku, z ojca na syna. Miałby to wszystko rzucić,
żeby zostać żonkosiem? Wolne żarty!
- Fajny dowcip, ale nie rozumiem pointy. Podpowiesz mi?
Przez twarz Rankohra przemknął grymas bólu.
Niech to diabli, facet mówi poważnie.
- Ej, bracie, ja naprawdę nie...
- 14 -
- Spoko, nie ma sprawy. - Na twarz Rankohra powrócił uśmiech, jednak z
oczu nadal wyzierała pustka. Powlókł się do kosza na śmieci i wyrzucił
patyczek po lizaku.
- Kiedy stąd wreszcie wyjdziemy? Strasznie się guzdracie, chłopaki.
Mary Luce wjechała do garażu, wyłączyła silnik hondy i zapatrzyła się na
łopaty do odśnieżania wiszące na ścianie.
Była wykończona, chociaż dzień nie był szczególnie ciężki. Odbieranie
telefonów i wypełnianie dokumentów w kancelarii prawnej nie należało do zajęć
wyczerpujących fizycznie ani umysłowo. Nie miała podstaw do zmęczenia.
A może właśnie z braku wyzwań zawodowych czuje się jak dętka?
Może powinna w końcu wrócić do pracy z dziećmi? Pracować zgodnie ze
swoim wykształceniem? Kochała tę pracę, czuła się w niej spełniona. Praca z
małymi autystykami, którym pomagała w nawiązywaniu kontaktu z otoczeniem,
była dla niej źródłem satysfakcji, zarówno osobistej, jak i zawodowej. Odeszła
od niej na dwa lata z konieczności, nie z wyboru.
Może powinna zadzwonić do ośrodka, sprawdzić, czy już jest jakiś wakat.
Nawet jeśli nie ma dla niej posady, mogłaby być wolontariuszką, póki coś się
nie zwolni.
Tak, odezwie się do nich jutro. Nie ma co odkładać tego w
nieskończoność.
Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Drzwi garażu zaczęły zasuwać
się automatycznie.
Obeszła dom i wyjęła pocztę ze skrzynki na furtce. Przerwała na chwilę
oglądanie rachunków, żeby głębiej odetchnąć październikowym powietrzem.
Pachniało rześko. Już dobry miesiąc temu jesień wyparła resztki lata i z Kanady
napłynęła fala chłodów.
Uwielbiała jesień, szczególnie atrakcyjną tu, na północy.
Do Caldwell, miasta w stanie Nowy Jork, w którym przyszła na świat i w
którym zapewne dożyje swoich dni, z Manhattanu jechało się ponad godzinę w
kierunku północnym, dlatego uchodziło za „północ”. Położone nad Hudsonem
Caldie, jak nazywali je autochtoni, było typowym amerykańskim miastem
średniej wielkości. Bogate dzielnice, biedne dzielnice, niebezpieczne dzielnice,
zwykłe dzielnice. Tanie centra handlowe, McDonaldy, muzea i biblioteki.
Pierścień podmiejskich hipermarketów zaciskał się wokół coraz bardziej
rozmytego centrum. Trzy szpitale, dwa stanowe college'e, spiżowy pomnik
Jerzego Waszyngtona w miejskim parku.
- 15 -
Zadarła głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy. Czuła, że nigdy stąd nie
wyjedzie, choć nie wiedziała, czy świadczy to o patriotyzmie lokalnym, czy
tylko o braku fantazji.
A może wszystkiemu winien jest ten dom, pomyślała, podchodząc do
drzwi wejściowych. Przerobiony ze stajni, stał na obrzeżach starej farmy; Mary
podpisała umowę kupna w piętnaście minut po tym, jak przekroczyła próg w
towarzystwie agenta. Wszystkie pomieszczenia były niewielkie i przytulne.
Wnętrze tchnęło... ciepłem.
Dlatego właśnie kupiła ten dom cztery lata temu, zaraz po śmierci matki.
Potrzebowała wtedy ciepła i całkowitej zmiany otoczenia. Dawna stajnia miała
w sobie wszystko, czego jej brakowało w rodzinnym domu. Sosnowa podłoga,
pokryta świeżym lakierem barwy miodu, była nieskazitelnie czysta. W Crates
and Barrels kupiła nowiutkie meble. Do tego szorstkie, sizalowe maty
oblamowane zamszem. Wszystko od narzut i zasłon po ściany i sufity
utrzymane w tonacji kremowej bieli.
Wystrój domu był odbiciem jej lęku przed ciemnością, ale wmawiała
sobie, że kierują nią względy estetyczne - gama beżów ujednolici wnętrze.
Po wejściu do kuchni odłożyła torebkę i klucze i sięgnęła po słuchawkę
telefonu.
- Masz... dwie... nowe wiadomości oznajmiła sekretarka.
- Cześć Mary, mówi Bill. Chciałbym skorzystać z twojej propozycji.
Byłoby cudownie, gdybyś mogła dziś wieczór zastąpić mnie na linii przez
godzinę. Jeśli się zgadzasz, nie musisz oddzwaniać. Dzięki raz jeszcze.
Bip. Skasowała wiadomość.
- Witaj, Mary. Tu gabinet doktor Della Croce. Dzwonimy w sprawie
kontynuacji twoich badań okresowych. Prosimy o telefon w celu ustalenia
terminu wizyty. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał.
Dziękujemy.
Odłożyła słuchawkę.
Najpierw zaczęły jej drżeć kolana, potem uda. Kiedy drżenie dotarło do
żołądka, puściła się pędem do łazienki.
Kontynuacja badań. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie
odpowiadał.
Nawrót, skonstatowała Mary. Miała nawrót białaczki.
- 16 -
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 22
- Co my mu powiemy, do diabła? Będzie tutaj za dwadzieścia minut!
Pan O ze znudzeniem przyglądał się histeryzującemu koledze. Durny
reduktor podskakiwał jak piłka.
Cholerny E to kawał niedołęgi. Jakim cudem w ogóle znalazł kogoś, kto
wciągnął go do Korporacji? Nie miał energii ani ideowego zaangażowania. Nie
miał dość jaj, by włączyć się w nurt nowej polityki przeciwko wampirom.
- Co my mu...
- Nic mu nie będziemy mówić. - O rozejrzał się po piwnicy. Na
odrapanym bufecie w rogu poniewierały się noże, brzytwy i młotki. Tu i ówdzie
widniały kałuże krwi, choć wcale nie pod stołem, co wydawałoby się logiczne.
Czerwień mieszała się z połyskliwą czernią, sączącą się z ran E.
- Wampir zwiał, zanim udało się nam cokolwiek z niego wydusić!
- Dzięki za błyskotliwe podsumowanie.
Właśnie brali się we dwóch za przesłuchanie samca, kiedy O wezwano do
pomocy. Gdy wrócił, okazało się, że wampir się wyrwał, a E, nieźle
pokiereszowany, samotnie wykrwawia się w kącie.
Ten kutas, ich szef, wkurwi się na maksa, a chociaż O miał gdzieś pana X,
co do jednego byli zgodni: niezgulstwo nie popłaca.
O w dalszym ciągu przyglądał się podskokom E; niezborne ruchy
reduktora mogły ułatwić wyjście z obecnego impasu i zaoszczędzić przyszłych
problemów. Debilny E rozluźnił się, widząc uśmiech na twarzy O.
- Nie martw się - burknął O. - Powiem mu, że wynieśliśmy ciało i
porzuciliśmy w lesie, na słońcu.
- Powinien to łyknąć. Pogadasz z nim?
- Jasne. Ale ty lepiej się stąd zmyj. Będzie zły.
E kiwnął głową i doskoczył do drzwi.
- Do zobaczenia.
Raczej dobranoc, ciulu - odparł w myślach O, zabierając się za sprzątanie
piwnicy.
Mała rudera, w której pracowali, wciśnięta między wypaloną ruinę
dawnej knajpy z rożnem a dom schadzek, nie rzucała się w oczy. Dzielnica, w
której plugawe domostwa sąsiadowały z przybytkami niewybrednych usług,
była dla nich wymarzoną okolicą. Nikt się tutaj nie pętał po zmroku. Strzały
- 17 -
słyszało się równie często, jak alarm samochodowy, nikt nie reagował na krzyki
i wrzaski.
W dodatku można było wejść i wyjść dyskretnie.
Żarówki latarń zostały wystrzelane w sąsiedzkich porachunkach, a z
okolicznych domów sączyło się najwyżej mdłe światło. Na plus należało też
zapisać osobne drzwi do piwnicy osłonięte daszkiem. Wnoszenie i wynoszenie
ciał w worach przebiegało bezszmerowo. Niepożądanych świadków można było
zlikwidować od ręki, co okoliczni przyjmowali bez zaskoczenia. Biała hołota
sama się pchała do grobu. To był ich jedyny wrodzony talent, poza biciem żon i
żłopaniem piwska.
O starł z ostrza noża czarną krew E.
W niskiej i ciasnej piwnicy mieścił się stary stół z komputerem i odrapany
bufet, na którym trzymali swoje instrumentarium. Jednak w opinii O lokal nie
nadawał się do bezpiecznego przechowywania wampirów, przez co nie mogli
dostatecznie rozmiękczać pojmanych. Czas nadweręża ciało i umysł.
Odpowiednio dawkowany upływ dni był najskuteczniejszym narzędziem
łamania ducha.
O marzył się jakiś obiekt w lasach, na tyle duży, by można było
przechowywać w nim jeńców przez dłuższy czas. Wampiry trzeba chronić przed
słońcem, inaczej wyparują o świcie. Jednak więzione w zwykłym pokoju, jak
widać, potrafią wyśliznąć się z rąk. Przydałaby się żelazna klatka...
Drzwi na tyłach skrzypnęły, po czym rozległy się kroki na schodach. W
świetle gołej żarówki wyrósł pan X.
Nadreduktor miał metr dziewięćdziesiąt i posturę bramkarza. Wypłowiał, jak
wszyscy wieloletni zabójcy Stowarzyszenia. Jego włosy i skóra były białe jak
płótno, tęczówki szkliste i bezbarwne. Podobnie jak O, miał na sobie uniform
reduktora: czarne drelichy, czarny golf i skórzaną kurtkę, a pod nią broń.
- Jak panu idzie, panie O? - spytał, jakby bałagan w piwnicy mówił sam
za siebie.
- Czy ja dowodzę tym miejscem? - odpowiedział pytaniem na pytanie O.
Pan X niedbale podszedł do bufetu i wziął do ręki dłuto.
- Nno, do pewnego stopnia.
- Czy wobec tego mam prawo nie dopuścić, żeby podobna sytuacja - O
zatoczył ręką szerokie koło - miała miejsce ponownie?
- Co się stało?
- Mówiąc krótko: Uciekł nam cywil.
- Przeżył?
- Nie wiem.
- 18 -
- Był pan tutaj, kiedy się to stało?
- Nie.
- Poproszę o szczegóły - zażądał pan X, kiedy O milczał uporczywie. -
Zdaje pan sobie sprawę, panie O, że pańska lojalność może napytać panu biedy.
Coś mi się zdaje, że pan nie chce, żebym ukarał sprawcę?
- Wolałbym zająć się tym sam.
- Nie wątpię. Ale jeśli będzie pan osłaniał winowajcę, będę musiał spisać
porażkę na pańskie konto. Czy gra warta świeczki?
- O ile pozwoli mi pan wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.
- Chętnie bym się temu poprzyglądał - zarechotał pan X.
O czekał na odpowiedź, obserwując błysk ostrza dłuta w dłoni pana X,
który przechadzał się po pokoju.
- Przydzieliłem panu niewłaściwego partnera, zgadza się? - mruknął X,
podnosząc z podłogi kajdanki. Rzucił je na bufet. - Liczyłem na to, że E
podciągnie się do pana poziomu. Pomyliłem się. To ładnie, że zwrócił się pan do
mnie, zanim dobierze mu się pan do skóry. Obaj wiemy, że lubi pan pracować
na własną rękę. I obaj wiemy, jak bardzo ja tego nie lubię. - Ponad ramieniem
posłał O bezbarwne spojrzenie. - Biorąc pod uwagę wszystko, zwłaszcza fakt, że
zwraca się pan do mnie o zgodę. E, należy do pana.
- Chciałbym mieć widzów.
- Pański oddział?
- Nie tylko.
- Znów chce się pan popisać?
- Chcę podnieść morale Korporacji.
- A może jest pan tylko małym, aroganckim chujkiem? - wycedził pan X z
lodowatym uśmiechem.
- Jestem pańskiego wzrostu.
Nagle O stracił władzę w rękach i nogach. Zdążył wcześniej zobaczyć
cholerny paralizator w ręku pana X, więc wiedział, co jest grane. Teraz X szedł
w jego stronę z dłutem.
O, spotniały, daremnie próbował wykonać jakikolwiek ruch.
Pan X podszedł tak blisko, że jego pierś musnęła pierś O. O poczuł, że coś
drapie go w pośladek.
- Baw się dobrze, chłoptasiu - szepnął mu X do ucha. - To, że wyrosłeś z
krótkich spodenek, jeszcze nie znaczy, że jesteśmy sobie równi. Miej dość oleju
w głowie, żeby o tym pamiętać. Do zobaczenia. - Pewnym krokiem wyszedł z
piwnicy. Drzwi na górze szczęknęły dwukrotnie.
Gdy tylko O odzyskał władzę w członkach, sięgnął do tylnej kieszeni.
- 19 -
Pan X wsadził mu dłuto.
Rankohr wysiadł z cadillaca, bacznie lustrując ciemności wokół One Eye
z nadzieją, że wychynie z nich banda reduktorów. Nie miał dziś szczęścia. Od
wielu godzin krążyli bezskutecznie z Vrhednym po mieście. Ani jedna sylwetka
nie zamajaczyła w mroku. Dziwne.
Ale dla Rankhora, który walczył z pobudek prywatnych - frustrujące jak
diabli.
Wojna wampirów z Korporacją, jak to wojna, przechodziła różne stadia;
aktualnie wampiry były górą. Nie bez walki. W lipcu Bractwo Czarnego
Sztyletu zlikwidowało miejscowy ośrodek rekrutacyjny Korporacji wraz z
dziesiątką ich najlepszych ludzi. Korporacja najwyraźniej wolała teraz wziąć ich
na przeczekanie.
Chwała Bogu, istniały inne sposoby, żeby się rozładować.
Powiódł wzrokiem po gnieździe rozpusty, w którym członkowie Bractwa
lubili się zabawić przy dźwiękach rocka. Lokal stał na przedmieściach a jego
klientela składała się z rowerzystów, robotników z okolicznych budów i innych
kmiotków, którym słoma nadal wystawała zza cholewy.
Pub był typową mordownią. Parterowy budynek stał na asfaltowym
parkingu. Ciężarówki, stare limuzyny, harleye. Zza małych okien lśniły
czerwono - zółto - niebieskie neony z markami lokalnych piw - cors, budweiser,
michelob. Corona czy heineken nie dogadzały podniebieniom kolesiów.
Rankhor zatrzasnął drzwi do samochodu. Cały drżał, skóra go swędziała,
czuł skurcze w mięśniach. Przeciągnął się, licząc bodaj na chwilę ulgi, jednak
zabieg okazał się, zgodnie z przewidywaniami, bezskuteczny. Znów dopadła go
klątwa, pchając w niebezpieczne rewiry. Jeśli nie rozładuje się natychmiast,
będzie groźny.
Piękne dzięki, o Pani Kronik.
Nie dość, że przyszedł na świat jako dziwoląg, którego rozsadza
niespożyta energia i siła to jeszcze podpadł duchowej przewodniczce
wampirów, która z dziką rozkoszą dorzuciła do jego nieszczęść swoje trzy
grosze. Musiał rozładowywać się regularnie inaczej mogło się to źle skończyć.
Tylko walka i seks obniżały napięcie, więc dozował je sobie jak diabetyk
insulinę. Regularne stosowanie obu remediów utrzymywało go w równowadze,
ale kuracja nie zawsze odnosiła skutek. A kiedy tracił kontrolę, mogło to źle
skończyć się dla wszystkich, nie wyłączając jego samego.
Miał szczerze dość własnego ciała, kontrolowania zachcianek, nakładania
sobie hamulców.
- 20 -
Oczywiście olśniewająca uroda i potężne muskuły miały swoje zalety, ale
w zamian za pięć minut spokoju zgodziłby się zostać nawet szpetnym
cherlakiem. Właściwie nie pamiętał już, co to jest spokój. Mało nie bardzo
pamiętał, kim jest.
Rozleciał się w szybkim tempie. Raptem kilka lat po tym, jak dosięgła go
klątwa, stracił nadzieję, że kiedykolwiek zazna spokoju i odtąd dbał wyłącznie o
to, żeby nie skrzywdzić nikogo.
Wtedy też zaczął się rozpadać, a teraz, po stu latach, był psychicznym
wrakiem, skrytym za uwodzicielską maską lowelasa.
Musiał pogodzić się z faktem, że był groźny nawet dla najbliższych. Nikt
przy nim nie znał dnia ani godziny. To wykańczało go bardziej niż cielesne
katusze, jakich doświadczał, gdy klątwa się uaktywniała. Żył w ciągłej trwodze,
że skrzywdzi jednego ze swych braci. Albo, jak w zeszłym miesiącu, Butcha.
Odwrócił się z powrotem w stronę samochodu. Przez szybę widział twarz
samca człowieków.
Rany, kto by przypuścił, że się będzie kumplował z Homo sapiens?
- Dołączysz do nas później, glino?
Butch wzruszył ramionami.
- Nie wiem.
- Powodzenia, chłopie.
- Co komu pisane.
Rankohr zaklął w odpowiedzi. Cadillac odjechał. Ruszyli z Vrhednym
przez parking.
- Kim ona jest, V? To jedna z naszych?
- Nazywa się Marissa.
- Marissa?
- Tak jak była krwiczka Ghroma?
Rankohr pokręcił głową w osłupieniu.
- Chłopie, więcej szczegółów. Konam z ciekawości.
- Nie ciągnę go za język. Ty też powinieneś dać mu spokój.
- Nie jesteś ciekaw?
V nie odpowiadał. Byli na progu pubu.
- Rozumiem.
- Ty i tak wiesz, co będzie.
V wzruszył lekko ramionami, kładąc dłoń na klamce. Rankohr złapał go
za rękę.
- V, czy miewasz wizje na mój temat? Zaglądałeś w moją przyszłość?
- 21 -
Vrhedny popatrzył w bok. W świetle piwnego neonu jego lewe, okolone
tatuażami oko, ziało czernią. Źrenica rozszerzyła się, pochłaniając tęczówkę i
białko; została tylko mroczna otchłań. Rankohr poczuł się, jakby zajrzał w twarz
nieskończoności. Albo jakby już umarł i wejrzał w Zanikh.
- Naprawdę chcesz znać swoją przyszłość?
Rankohr puścił rękę Vrhednego.
- Właściwie chciałbym tylko jedno wiedzieć czy dożyję uwolnienia od
klątwy? Rozumiesz, czy zaznam choć sekundy spokoju?
Drzwi otwarły się z impetem; zalany burak zatoczył się jak ciężarówka ze
złamaną osią. Skierował swoje kroki w krzaki, po czym puścił pawia i zaległ
twarzą do asfaltu.
Tylko śmierć jest gwarancją spokoju, pomyślał Rankohr. Śmierć nie
ominie nikogo. Nawet po najdłuższym życiu. Nawet wampirów.
Odeszła go ochota, by zaglądać w oko Vrhednego.
- Zapomnijmy o wszystkim. Już nie chcę wiedzieć.
Był przeklęty i miał przed sobą dziewięćdziesiąt jeden lat, zanim wyzwoli
się z klątwy. Dziewięćdziesiąt jeden lat, osiem miesięcy, cztery dni do dnia,
kiedy przestanie nim rządzić potwór. Chybaby nie pociągnął dłużej, gdyby
wiedział, że nie dożyje wyzwolenia.
- Chcę ci coś, bracie, powiedzieć.
- Co takiego?
- Wkrótce dosięgnie cię twoje przeznaczenie. Spotkasz swą ukochaną.
- Doprawdy? - Rankohr parsknął śmiechem. - Co to jedna? Wiesz, że
lubię...
- Jest dziewicą.
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, przechodząc w ścisk półdupków.
- Kpisz sobie ze mnie?
- Spójrz mi w oko, jeśli uważasz, że się z ciebie nabijam.
V zawahał się. potem pchnął drzwi. Owionął ich odór piwa i ludzkich
ciał. Pub tętnił starym przebojem Guns N'Rośe.
- Niezły z ciebie aparat - mruknął Rankohr.
Weszli.
- 22 -
RROOZZDDZZIIAAŁŁ 33
Pawłow znał się na rzeczy, myślała Mary, jadąc w stronę miasta. Panika,
jakiej uległa po telefonie z gabinetu doktor Della Croce, była odruchem
warunkowym, a nie racjonalną reakcją...
Kontynuacja badań mogła oznaczać sto najróżniejszych rzeczy. Telefon z
gabinetu przyjęła za nieodwołalny wyrok, a przecież nie była jasnowidzem.
Skąd ta pewność, że coś jest nie tak?
Ostatecznie remisja trwała już dwa lata, a Mary czuła się nie najgorzej.
Co prawda była trochę zmęczona, ale miała powody po pracy w kancelarii
udzielała się jako wolontariuszka.
Zadzwoni z samego rana i umówi się na wizytę. Teraz jechała zastąpić
Billa na początku jego zmiany. Bill był wolontariuszem w telefonie zaufania dla
potencjalnych samobójców.
Niepokój zelżał. Odetchnęła głębiej. Nie wiedziała, jak zniesie najbliższą dobę
z nerwów była napięta jak struna, jej myśli zataczały błędne koło. Najważniejsze to
przetrwać kolejny atak paniki i pozbierać się, kiedy strach zelżeje.
Zostawiła hondę na parkingu przy Dziesiątej Ulicy i ruszyła pospiesznie
w stronę odrapanego; pięciopiętrowego budynku. Budynek stał w obskurnej
dzielnicy, noszącej ślady planów z lat siedemdziesiątych, by uaktywnić
zawodowo obszar kilku przecznic tak zwanej „złej dzielnicy”. Projekt nie
wypalił i biurowce o oknach pozabijanych deskami sąsiadowały obecnie z
nędzną zabudową mieszkalną.
Mary zatrzymała się przy wyjściu i pomachała dwójce policjantów z
wozu patrolowego.
Telefon zaufania dla potencjalnych samobójców miał swoją siedzibę na
pierwszym piętrze od frontu; Mary zadarła głowę i spojrzała w oświetlone okna.
Pierwszy kontakt z telefonem zaufania miała jako klientka. Trzy lata później
sama odbierała telefony w czwartkowe, piątkowe i sobotnie wieczory.
Zastępowała również kolegów na urlopach i przy innych okazjach.
Nikt nie wiedział, że sama kiedyś skorzystała z tej linii. Jeśli będzie musiała
wypowiedzieć wojnę własnej krwi, tę wiadomość również zachowa dla siebie.
Była przy śmierci swojej matki i wiedziała, że nie życzy sobie, by ktoś
szlochał u jej wezgłowia. Znała smak bezsilnej wściekłości, kiedy łaska
uzdrowienia nie spływa, mimo usilnych błagań. Nie miała zamiaru powtarzać tej
- 23 -
komedii, kiedy będzie walczyć o oddech, a kolejne narządy odmówią
posłuszeństwa.
No tak. Znów te nerwy.
Z lewej strony dobiegł ją szelest. Coś, jakby ludzka postać, przemknęło,
znikając za rogiem budynku. Błyskawicznie wystukała kod i weszła do środka.
Ruszyła po schodach.
Na pierwszym piętrze wcisnęła przycisk interkomu telefonu zaufania.
Przechodząc koło lady recepcyjnej, pomachała rozmawiającej przez
telefon kierowniczce, Rhondzie Knute. Kiwnęła głową Nan, Stuartowi i Loli,
których dyżur wypadał tego wieczoru, i zajęła miejsce w wolnej kabinie.
Upewniwszy się, że ma wystarczającą ilość kwestionariuszy wywiadu i
długopisów oraz podręczną książkę adresową, wyjęła z torebki butelkę
mineralnej.
Jedna z jej linii odezwała się jak na zawołanie. Mary zerknęła na ekran,
żeby sprawdzić numer klienta. Znała ten numer. Policja ustaliła, że jest to
telefon automatu w śródmieściu.
A więc znów on.
Rozległ się drugi dzwonek. Mary podniosła słuchawkę.
- Linia Zapobiegania Samobójstwom, mówi Mary. W czym mogę pomóc?
- spytała zgodnie z obowiązującą formułą.
Telefon milczał. Nie słychać było nawet oddechu. Z oddali dobiegł ją
dźwięk uruchamianego silnika. Warkot samochodu stawał się coraz cichszy.
Tajemniczy osobnik zawsze dzwonił z automatu, zmieniając lokalizacje, żeby
go nie przyłapano.
- Tu Mary. Czym mogę służyć? - ściszyła głos, odstępując od przyjętych
zasad. - Wiem, że to ty i miło mi, że znów do mnie dzwonisz. Bardzo bym
chciała jednak wiedzieć, jak się nazywasz i czemu dzwonisz.
Czekała. Rozmówca rozłączył się.
- Ten sam, co zawsze? - spytała Rhonda, popijając herbatkę ziołową.
- Po czym poznałaś?
- Ktoś obdzwaniał wszystkie stanowiska i rozłączał się po wstępnym
powitaniu. A potem widzę nagle, że szepcesz coś do słuchawki.
- Nno tak...
- Policja znów mnie dziś wypytywała. Na razie są bezradni, chyba że
wezmą wszystkie miejskie automaty pod obserwację, do czego nie chcą się
jeszcze posunąć.
- Już ci mówiłam, że nie czuję, aby mi coś groziło.
- Nie ma takiej gwarancji.
- 24 -
- Rhonda, przecież to już się ciągnie od dziewięciu miesięcy. Gdyby ktoś
chciał mnie napaść, dawno by to zrobił. A ja naprawdę chciałabym pomóc...
- To też mnie martwi. Wykazujesz instynkt opiekuńczy chociaż nie wiesz,
kto dzwoni. Za bardzo się angażujesz.
- Nieprawda. Ten ktoś dzwoni, bo ma problem, a ja na pewno umiałabym
mu pomóc.
- Zastanów się, co mówisz. - Rhonda podjechała z krzesłem do Mary. -
Nie wiem, jak ci to powiedzieć... - Zniżyła głos. Uważam, że powinnaś dać
sobie trochę wolnego.
Mary nastroszyła się.
- Od czego?
- Za dużo tu przesiadujesz.
- Pracuję tyle samo dni, co wszyscy.
- Ale spędzasz tu całe godziny po swojej zmianie i ciągle bierzesz
zastępstwa. Za bardzo cię to wciąga. Wiem, że teraz zastępujesz Billa, ale kiedy
przyjdzie, proszę cię, żebyś od razu poszła do domu. I nie chcę cię tu widzieć
przez parę tygodni. Potrzebujesz zmiany optyki. To trudna, wyczerpująca praca
i musisz nabrać do niej dystansu.
- Nie teraz, Rhonda. Błagam, nie teraz. Ta praca jest mi w tej chwili
bardziej potrzebna niż kiedykolwiek.
- Wiesz dobrze, że to nie jest odpowiednie miejsce do odreagowywania
własnych problemów. - Rhonda łagodnie ścisnęła zdrętwiałą dłoń Mary. - Jesteś
jedną z najlepszych wolontariuszek i będę na ciebie czekać. Ale najpierw musisz
się trochę odświeżyć.
- Nie wiem, czy będę miała na to czas - szepnęła Mary ledwie dosłyszalnie.
- Co mówisz?
Mary opanowała się.
- Nie, nic. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
- Jasne.
- Masz rację. Znikam, jak tylko przyjdzie Bill.
Bill pojawił się po godzinie i Mary natychmiast się zwinęła. Kiedy weszła
do domu, zamknęła drzwi i oparła się o drewnianą boazerię, wsłuchując się w
ciszę. Straszną, przytłaczającą ciszę.
Wołałaby się znaleźć z powrotem w centrali. Słyszeć przyciszone głosy
wolontariuszy. Dzwonki telefonów. Bzyczenie jarzeniówek na suficie...
Jej umysł, kiedy nie miał się czym zająć, produkował przerażające wizje:
Łóżka szpitalne. Igły. Kroplówki. W upiornej migawce zobaczyła własną, łysą
- 25 -
głowę, szarą twarz i podkrążone oczy. Wyglądała jak ktoś inny, przestawała być
sobą.
Dobrze pamiętała, jak to jest, kiedy przestaje się być sobą. Poddając się
chemioterapii, zasiliła szeregi podrzędnej kasty chorych i umierających, którzy
dla reszty świata niosą żałosne, ponure memento, a jej twarz stała się symbolem
nietrwałości ludzkiego życia.
Przebiegła przez salon i kuchnię, otwarła rozsuwane drzwi. Z przerażenia
musiała zaczerpnąć tchu, ale nagły powiew lodowatego powietrza wyrównał jej
oddech.
Jeszcze nie ma żadnych złych wiadomości. Jeszcze nie ma... Idąc w stronę
basenu, powtarzała tę mantrę, żeby ukręcić łeb narastającej panice.
Basen był zaledwie sporą wanną wkopaną w ziemię, a jego woda, bliska
zamarznięcia, w świetle księżyca połyskiwała jak towot. Mary usiadła, zdjęła
buty i skarpety i zanurzyła stopy w lodowatej toni. Siedziała tak, mimo że nogi
jej zdrętwiały, żałując, że nie ma dość odwagi, by wskoczyć i zanurkować do
kraty na dnie. Gdyby przytrzymała się kraty przez chwilę, zafundowałaby sobie
pełne znieczulenie.
Pomyślała o swojej matce. O tym, jak Cissy Luce umierała we własnym łóżku
w domu, który był ich wspólnym domem. W pamięci Mary odżył każdy szczegół
sypialni: koronkowe zasłony, przez które sączyło się światło, pokrywając pokój
deseniem płatków śniegu. Wielki kremowy dywan na bladożółtych ścianach.
Ulubiona kołdra matki w drobne różyczki na beżowym tle. Aromatyczna
kompozycja w miseczce, wydzielająca zapach imbiru i gałki muszkatołowej.
Krucyfiks nad zagłówkiem łóżka i wielki obraz Matki Boskiej w rogu.
Bolesne wspomnienia. Mary zmusiła się, by przypomnieć sobie pokój,
kiedy już było po wszystkim I po chorobie, umieraniu, sprzątaniu, sprzedaży
domu, jak wyglądał tuż przed jej wyprowadzką. Czysty, schludny.
Dewocjonalia matki spakowane. Ślad po krzyżu na ścianie zasłoniła reprodukcja
akwareli Andrew Wyetha.
Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły ciurkiem, kapiąc do basenu.
Patrzyła, jak uderzają w powierzchnię wody i toną.
Podniosła głowę. Ktoś był obok niej.
Poderwała się i zaczęła cofać, ale zaraz przystanęła, zaskoczona. Przed
nią stał chłopiec. Nastolatek. Miał ciemne włosy i bladą cerę. Straszliwie
zabiedzony, a przy tym nadludzko piękny.
- Co tu robisz? - spytała, niezbyt przestraszona. Trudno było bać się
chłopca o tak anielskiej urodzie. - Kim jesteś?
Chłopiec w odpowiedzi potrząsnął tylko głową.
- 1 -
- 2 - JJ .. RR .. WW aa rr dd OOffiiaarraa KKrrwwii Seria Bractwo Czarnego Sztyletu 02
- 3 - SSPPIISS TTRREEŚŚCCII Streszczenie..........................................................................................- 5 - Od tłumaczki........................................................................................- 6 - Glosariusz ............................................................................................- 7 - Rozdział 1 ..........................................................................................- 10 - Rozdział 2 ..........................................................................................- 16 - Rozdział 3 ..........................................................................................- 22 - Rozdział 4 ..........................................................................................- 29 - Rozdział 5 ..........................................................................................- 35 - Rozdział 6 ..........................................................................................- 42 - Rozdział 7 ..........................................................................................- 49 - Rozdział 8 ..........................................................................................- 58 - Rozdział 9 ..........................................................................................- 61 - Rozdział 10 ........................................................................................- 64 - Rozdział 11 ........................................................................................- 70 - Rozdział 12 ........................................................................................- 79 - Rozdział 13 ........................................................................................- 82 - Rozdział 14 ........................................................................................- 88 - Rozdział 15 ........................................................................................- 94 - Rozdział 16 ......................................................................................- 102 - Rozdział 17 ......................................................................................- 108 - Rozdział 18 ......................................................................................- 117 - Rozdział 19 ......................................................................................- 124 - Rozdział 20 ......................................................................................- 130 - Rozdział 21 ......................................................................................- 138 - Rozdział 22 ......................................................................................- 149 - Rozdział 23 ......................................................................................- 162 -
- 4 - Rozdział 24 ......................................................................................- 173 - Rozdział 25 ......................................................................................- 177 - Rozdział 26 ......................................................................................- 180 - Rozdział 27 ......................................................................................- 182 - Rozdział 28 ......................................................................................- 190 - Rozdział 29 ......................................................................................- 202 - Rozdział 30 ......................................................................................- 213 - Rozdział 32 ......................................................................................- 222 - Rozdział 33 ......................................................................................- 229 - Rozdział 34 ......................................................................................- 234 - Rozdział 35 ......................................................................................- 242 - Rozdział 36 ......................................................................................- 247 - Rozdział 37 ......................................................................................- 254 - Rozdział 38 ......................................................................................- 260 - Rozdział 39 ......................................................................................- 270 - Rozdział 40 ......................................................................................- 276 - Rozdział 41 ......................................................................................- 285 - Rozdział 42 ......................................................................................- 291 - Rozdział 43 ......................................................................................- 295 - Rozdział 44 ......................................................................................- 301 - Rozdział 45 ......................................................................................- 303 - Rozdział 46 ......................................................................................- 309 - Rozdział 48 ......................................................................................- 317 - Rozdział 49 ......................................................................................- 323 - Rozdział 50 ......................................................................................- 328 - Rozdział 50 ......................................................................................- 331 - Rozdział 51 ......................................................................................- 335 -
- 5 - SSTTRREESSZZCCZZEENNIIEE Drugi tom kultowego cyklu o bractwie wampirów, którzy toczą walkę z korporacją Reduktorów. Najdzielniejszy z nich zakochuje się w normalnej, ale ciężko chorej kobiecie, i tym samym sprowadza na Bractwo wielkie niebezpieczeństwo. By uratować ukochaną, musi uwolnić się od strasznej klątwy, która ciąży na nim od stu lat.
- 6 - OODD TTŁŁUUMMAACCZZKKII W oryginale imiona wampirów tworzących Bractwo oddają cechy charakteru noszących je postaci. Zgodnie z wampirzą tradycją zawierają też literę „h”. By czytelnik polski, nieznający języka angielskiego, zrozumiał znaczenie tych imion, znaleźliśmy dla nich polskie ekwiwalenty (dodając oczywiście do każdego z nich literę „h”. I tak: Wrath (ang. wrath gniew) to Ghrom (pol.) Thorment (torment tortura) Tohrtur (pol.) Vishous (vicious wredny) Vrhedny (pol.) Rhage (rage - gniew) - Rankohr (rankor staropolskie: gniew) Phury (fury furia) Furiath (pol.) Zsadist (sadist sadysta) Zbihr (pol.)
- 7 - GGLLOOSSAARRIIUUSSZZ Bractwo czarnego sztyletu - tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potężnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim poważaniem. O ich wyczynach krążą legendy. Giną tylko od bardzo poważnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec - samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niż jedną partnerkę. Chcączka - okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potężny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza jeśli samica nie ma partnera. Juchacz - wampir płci męskiej lub żeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy należy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów - organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka - wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, ponieważ samce mają silny instynkt terytorialny.
- 8 - Krypta - rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu również dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom. Lilan - pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Omega - złowroga, tajemnicza postać dążąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik - duchowy autorytet, doradczyni królów, strażniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina - królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem. Princeps - bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Przemiana - przełomowy okres w życiu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec - wampir należący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość życia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyrokant - pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Reduktor - członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów można pozbawić życia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach żyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją,
- 9 - nie rozmnażają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Ryth - rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę znieważającą. Znieważony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę). Wampir - przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby żyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy życiu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku życia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie może zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyżówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciążeń. Potrafią też wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia życia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników żyje o wiele dłużej. Wybranki - samice wampirów chowane na służebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niż świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh - duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą życie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zwyrth - martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata żywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.
- 10 - RROOZZDDZZIIAAŁŁ 11 - Do diabla, V, chcesz mnie chyba wpędzić do grobu. - Butch 0'Neal przetrząsał szufladę bieliźniarki, bezskutecznie usiłując wypatrzyć czarne, jedwabne skarpety w gąszczu białych, sportowych. No, może nie do końca bezskutecznie. Właśnie wyłowił jedną skarpetkę od garnituru, co od biedy można było nazwać połowicznym sukcesem. - Gdybym cię zechciał wpędzić do grobu, glino, byłoby ci wszystko jedno, co masz na nogach. Butch spojrzał spod oka na osobnika, który dzielił z nim pokój i jak on kibicował Red Soxom. Miał przed sobą jednego z dwóch najlepszych kumpli. Nawiasem mówiąc, obaj byli wampirami. Vrhedny wyszedł spod prysznica. Owinięty tylko ręcznikiem, eksponował imponujące bicepsy i muskulaturę klatki piersiowej. Wsunął wytatuowaną dłoń w czarną skórzaną rękawiczkę. - Czy musisz koniecznie zakładać moje skarpetki od garnituru? - Są bardzo ładne - uśmiechnął się V, błyskając kłami znad koziej bródki. - To poproś Fritza, żeby ci kupił. - Jest zbyt zajęty wyszukiwaniem eleganckich ciuszków dla ciebie. To, że Butch odkrył w sobie niedawno pokrewieństwo z Versacem, nie znaczy wcale, że ma od razu hurtowo zamawiać jedwabne skarpety. - Poproszę go w twoim imieniu. - To miło z twojej strony. - V odgarnął ciemne włosy z czoła, odsłaniając przez chwilę tatuaż na lewej skroni. - Chcesz cadillaca na wieczór? - Tak, poproszę. - Butch wsunął jednocześnie obie stopy w mokasyny Gucciego. - Będziesz się widział z Marissą? Butch potaknął. - Muszę wiedzieć, czy wóz, czy przewóz. Przeczuwał, że jednak przewóz. - To porządna samica. - Bez wątpienia, i dlatego zapewne nie odpowiada na jego telefony. Były policjant, który nie stroni od szkockiej whisky, nie jest
- 11 - stosownym towarzystwem dla samic, ani ludzkich, ani wampirzych. Różnica ras tylko pogarszała sytuację. - Planujemy z Rankohrem wpaść do One Eye na kilka głębszych. Dołącz do nas, jak już będzie po wszystkim... - Gwałtownie odwrócili głowy. Drzwi wejściowe trzęsły się, jakby je ktoś próbował staranować. V poprawił ręcznik. - Kiedy nasz piękniś nauczy się wreszcie, jak działa dzwonek? - Ty z nim pogadaj. Mnie nie słucha. - Rankohr nie słucha nikogo. - V puścił się po schodach na dół. Kiedy łomotanie ucichło, Butch wrócił do kolekcji krawatów, którą regularnie powiększał. Wybrał bladoniebieski krawat od Brioniego; postawił kołnierzyk wytwornej białej koszuli i zadzierzgnął na szyi jedwabną pętlę. Kiedy wchodził do salonu. Rankohr i V rozmawiali o płycie 2Paca. Roześmiał się mimo woli. Rany, w swoim życiu z niejednego pieca jadł, głównie w nieciekawych okolicznościach, nigdy by jednak nie przypuścił, że przyjdzie mu zamieszkać z szóstką walecznych wampirów. Czy może tylko ostatkiem sił walczących o przetrwanie ich ginącego gatunku, który zmuszony był zejść do podziemia? Tak czy owak, czuł jakąś więź z Bractwem Czarnego Sztyletu. A z Vrhednym i Rankohrem stanowili zgrany tercecik. Rankohr z resztą braci mieszkał po drugiej stronie podwórza, w rezydencji, jednak ich trójka zwykle przesiadywała w stróżówce, gdzie ulokowali się Vrhedny i Butch. Stróżówka, zwana Bunkrem, była pałacem w porównaniu z ruderami, w jakich zdarzało się Butchowi mieszkać. Obaj z V mieli po pokoju z łazienką, do tego kuchnię stylizowaną na kambuz okrętowy i czarowny, postmodernistyczny salon utrzymany w klimacie świetlicy w męskim akademiku: dwie skórzane kanapy, telewizor plazmowy, stół do gry w piłkarzyki, poniewierające się worki treningowe. Wieczorowa kreacja Rankohra powaliła Butcha: czarny skórzany płaszcz do ziemi. Czarna koszulka rockmana do czarnych skórzanych spodni. W czarnych buciorach Rankohr musiał mieć ze dwa metry. Co tu mówić, był zabójczo przystojny, nawet w oczach zdeklarowanego heteroseksualisty, jakim był Butch. Skubaniec wyglądał, jakby drwił sobie z praw natury. Blond włosy nosił krótko podcięte z tyłu, dłuższe z przodu. Lazurowe oczy Rankohra wyglądały jak morska toń na Bahamach. Brad Pitt przy nim mógł się ubiegać o rolę w 10 lat mniej.
- 12 - Mimo uwodzicielskiej urody, Rankohr bynajmniej nie był maminsynkiem. Za olśniewającą fasadą od pierwszego wejrzenia wyczuwało się coś mrocznego, groźnego. Roztaczał aurę kogoś, kto pięścią dochodzi swoich praw, a uśmiech nie znika mu z twarzy, nawet gdy przyjdzie mu wypluć zęby. - Wybierasz się gdzieś, Hollywood? - spytał Butch. - Trzeba się trochę przewietrzyć, panie glino - uśmiechnął się Rankohr, odsłaniając rzędy śnieżnobiałych kłów. - Ej, mało ci było wczoraj, wampirze? Tamta ruda całkiem straciła dla ciebie głowę. Podobnie jak jej siostrzyczka. - Wiesz dobrze, że nigdy nie mam dosyć. Cóż, szczęśliwie dla Rankohra, kobiety ustawiały się w kolejkę, żeby zaspokoić jego nienasycony apetyt. A on zaliczał je seryjnie. Rany boskie, ten koleś nie pił, nie palił, tylko zaliczał kobiety. Butch w życiu nie spotkał takiego dziwkarza. A przecież koledzy Butcha do świętych nie należeli. - Ubieraj się, chłopie. - Ponaglił Rankohr Vrhednego. - W ręczniku się wybierasz do One Eye? - Przestań mnie, bracie, poganiać. - To rusz wreszcie dupę. Vrhedny wstał zza stołu zastawionego sprzętem elektronicznym, którego obfitość mogłaby przyprawić samego Billa Gatesa o zawrót głowy. Ze swojej dyspozytorni V czuwał nad bezpieczeństwem i monitoringiem urządzeń obsługujących posiadłość Bractwa, w skład której wchodziła rezydencja, podziemny kompleks treningowy, Bunkier, w którym wysiadywało ich trio, a także system podziemnych tuneli łączących wszystkie obiekty. Stąd V dyrygował wszystkim: zdalnie sterowanymi stalowymi żaluzjami na wszystkich oknach, zamkami w stalowych drzwiach, temperaturą pomieszczeń, oświetleniem, kamerami przemysłowymi, bramą wjazdową. V sam zgromadził i skonfigurował cały zestaw, zanim Bractwo, przed trzema tygodniami, wprowadziło się na posesję. Budynki i tunele datowały się z początków dwudziestego wieku; przez większość czasu nie były używane. Bractwo po wydarzeniach lipcowych zdecydowało się skonsolidować siły i zamieszkać razem. V wyszedł, żeby się ubrać. Rankohr wyjął z kieszeni lizak do żucia w czerwonym papierku, rozpakował i włożył do ust. Butch czuł na sobie jego wzrok. Spodziewał się docinków ze strony kompana. - Nie wierzę, że się tak wyszykowałeś na wypad do baru, glino. Za bardzo jesteś odstrzelony, nawet jak na ciebie. Nowy krawat, nowe spinki... Zgadłem?
- 13 - Butch poprawił krawat od Brioniego i sięgnął po marynarkę od Toma Forda, kolorystycznie zgraną ze spodniami. Nie był skory do zwierzeń na temat Marissy. Dość już miał uwag V. Zresztą, co miał niby powiedzieć? „Przewróciła moje życie do góry nogami, ale od trzech tygodni nie odbiera moich telefonów. A ja, zamiast pogodzić się z porażką, jadę żebrać o jej przychylność”. Nie miał ochoty zwierzać się ze swoich rozterek ideałowi męskiej urody, choć był jego najlepszym kumplem. - Powiedz mi tylko jedno. - Rankohr przekręcił w ustach lizak. - Po co się tak stroisz, skoro nie robisz z tego żadnego użytku? Widzę w pubie, jak spławiasz kolejne samice. Boisz się stracić wianek przed ślubem? - Zgadłeś. Zawiązałem sobie na supeł, póki nie pójdę do ołtarza. - Kiedy to mi naprawdę spędza sen z powiek. Strzeżesz cnoty dla jakiejś dziewczyny? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, Rankohr zaśmiał się cicho. - Znam ją? Butch zmrużył oczy, zastanawiając się, czy milczenie jest najlepszą strategią. Raczej nie. Gdy Rankohr raz się zawziął, nigdy nie odpuścił, ani w walce, ani w rozmowie. - Nie jesteś w jej guście? - Dowiemy się dzisiaj. Butch sprawdził zawartość portfela. Był detektywem, który po szesnastu latach wysługi w wydziale zabójstw nie pachniał groszem. Dopiero odkąd zadał się z Bractwem, kasy przybywało mu w takim tempie, że nie nadążał z wydawaniem. - Szczęściarz z ciebie, glino. Butch zamrugał oczami. - Czemu tak sądzisz? - Czasem myślę, czyby nie ustatkować się z jaką porządną samicą. Butch parsknął śmiechem. Facet był demonem seksu. Wśród wampirów krążyły legendy o jego wyczynach. V twierdził, że opowieści o Rankohrze przechodziły, w stosownym wieku, z ojca na syna. Miałby to wszystko rzucić, żeby zostać żonkosiem? Wolne żarty! - Fajny dowcip, ale nie rozumiem pointy. Podpowiesz mi? Przez twarz Rankohra przemknął grymas bólu. Niech to diabli, facet mówi poważnie. - Ej, bracie, ja naprawdę nie...
- 14 - - Spoko, nie ma sprawy. - Na twarz Rankohra powrócił uśmiech, jednak z oczu nadal wyzierała pustka. Powlókł się do kosza na śmieci i wyrzucił patyczek po lizaku. - Kiedy stąd wreszcie wyjdziemy? Strasznie się guzdracie, chłopaki. Mary Luce wjechała do garażu, wyłączyła silnik hondy i zapatrzyła się na łopaty do odśnieżania wiszące na ścianie. Była wykończona, chociaż dzień nie był szczególnie ciężki. Odbieranie telefonów i wypełnianie dokumentów w kancelarii prawnej nie należało do zajęć wyczerpujących fizycznie ani umysłowo. Nie miała podstaw do zmęczenia. A może właśnie z braku wyzwań zawodowych czuje się jak dętka? Może powinna w końcu wrócić do pracy z dziećmi? Pracować zgodnie ze swoim wykształceniem? Kochała tę pracę, czuła się w niej spełniona. Praca z małymi autystykami, którym pomagała w nawiązywaniu kontaktu z otoczeniem, była dla niej źródłem satysfakcji, zarówno osobistej, jak i zawodowej. Odeszła od niej na dwa lata z konieczności, nie z wyboru. Może powinna zadzwonić do ośrodka, sprawdzić, czy już jest jakiś wakat. Nawet jeśli nie ma dla niej posady, mogłaby być wolontariuszką, póki coś się nie zwolni. Tak, odezwie się do nich jutro. Nie ma co odkładać tego w nieskończoność. Wzięła torebkę i wysiadła z samochodu. Drzwi garażu zaczęły zasuwać się automatycznie. Obeszła dom i wyjęła pocztę ze skrzynki na furtce. Przerwała na chwilę oglądanie rachunków, żeby głębiej odetchnąć październikowym powietrzem. Pachniało rześko. Już dobry miesiąc temu jesień wyparła resztki lata i z Kanady napłynęła fala chłodów. Uwielbiała jesień, szczególnie atrakcyjną tu, na północy. Do Caldwell, miasta w stanie Nowy Jork, w którym przyszła na świat i w którym zapewne dożyje swoich dni, z Manhattanu jechało się ponad godzinę w kierunku północnym, dlatego uchodziło za „północ”. Położone nad Hudsonem Caldie, jak nazywali je autochtoni, było typowym amerykańskim miastem średniej wielkości. Bogate dzielnice, biedne dzielnice, niebezpieczne dzielnice, zwykłe dzielnice. Tanie centra handlowe, McDonaldy, muzea i biblioteki. Pierścień podmiejskich hipermarketów zaciskał się wokół coraz bardziej rozmytego centrum. Trzy szpitale, dwa stanowe college'e, spiżowy pomnik Jerzego Waszyngtona w miejskim parku.
- 15 - Zadarła głowę, żeby popatrzeć na gwiazdy. Czuła, że nigdy stąd nie wyjedzie, choć nie wiedziała, czy świadczy to o patriotyzmie lokalnym, czy tylko o braku fantazji. A może wszystkiemu winien jest ten dom, pomyślała, podchodząc do drzwi wejściowych. Przerobiony ze stajni, stał na obrzeżach starej farmy; Mary podpisała umowę kupna w piętnaście minut po tym, jak przekroczyła próg w towarzystwie agenta. Wszystkie pomieszczenia były niewielkie i przytulne. Wnętrze tchnęło... ciepłem. Dlatego właśnie kupiła ten dom cztery lata temu, zaraz po śmierci matki. Potrzebowała wtedy ciepła i całkowitej zmiany otoczenia. Dawna stajnia miała w sobie wszystko, czego jej brakowało w rodzinnym domu. Sosnowa podłoga, pokryta świeżym lakierem barwy miodu, była nieskazitelnie czysta. W Crates and Barrels kupiła nowiutkie meble. Do tego szorstkie, sizalowe maty oblamowane zamszem. Wszystko od narzut i zasłon po ściany i sufity utrzymane w tonacji kremowej bieli. Wystrój domu był odbiciem jej lęku przed ciemnością, ale wmawiała sobie, że kierują nią względy estetyczne - gama beżów ujednolici wnętrze. Po wejściu do kuchni odłożyła torebkę i klucze i sięgnęła po słuchawkę telefonu. - Masz... dwie... nowe wiadomości oznajmiła sekretarka. - Cześć Mary, mówi Bill. Chciałbym skorzystać z twojej propozycji. Byłoby cudownie, gdybyś mogła dziś wieczór zastąpić mnie na linii przez godzinę. Jeśli się zgadzasz, nie musisz oddzwaniać. Dzięki raz jeszcze. Bip. Skasowała wiadomość. - Witaj, Mary. Tu gabinet doktor Della Croce. Dzwonimy w sprawie kontynuacji twoich badań okresowych. Prosimy o telefon w celu ustalenia terminu wizyty. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. Dziękujemy. Odłożyła słuchawkę. Najpierw zaczęły jej drżeć kolana, potem uda. Kiedy drżenie dotarło do żołądka, puściła się pędem do łazienki. Kontynuacja badań. Postaramy się znaleźć termin, który ci będzie odpowiadał. Nawrót, skonstatowała Mary. Miała nawrót białaczki.
- 16 - RROOZZDDZZIIAAŁŁ 22 - Co my mu powiemy, do diabła? Będzie tutaj za dwadzieścia minut! Pan O ze znudzeniem przyglądał się histeryzującemu koledze. Durny reduktor podskakiwał jak piłka. Cholerny E to kawał niedołęgi. Jakim cudem w ogóle znalazł kogoś, kto wciągnął go do Korporacji? Nie miał energii ani ideowego zaangażowania. Nie miał dość jaj, by włączyć się w nurt nowej polityki przeciwko wampirom. - Co my mu... - Nic mu nie będziemy mówić. - O rozejrzał się po piwnicy. Na odrapanym bufecie w rogu poniewierały się noże, brzytwy i młotki. Tu i ówdzie widniały kałuże krwi, choć wcale nie pod stołem, co wydawałoby się logiczne. Czerwień mieszała się z połyskliwą czernią, sączącą się z ran E. - Wampir zwiał, zanim udało się nam cokolwiek z niego wydusić! - Dzięki za błyskotliwe podsumowanie. Właśnie brali się we dwóch za przesłuchanie samca, kiedy O wezwano do pomocy. Gdy wrócił, okazało się, że wampir się wyrwał, a E, nieźle pokiereszowany, samotnie wykrwawia się w kącie. Ten kutas, ich szef, wkurwi się na maksa, a chociaż O miał gdzieś pana X, co do jednego byli zgodni: niezgulstwo nie popłaca. O w dalszym ciągu przyglądał się podskokom E; niezborne ruchy reduktora mogły ułatwić wyjście z obecnego impasu i zaoszczędzić przyszłych problemów. Debilny E rozluźnił się, widząc uśmiech na twarzy O. - Nie martw się - burknął O. - Powiem mu, że wynieśliśmy ciało i porzuciliśmy w lesie, na słońcu. - Powinien to łyknąć. Pogadasz z nim? - Jasne. Ale ty lepiej się stąd zmyj. Będzie zły. E kiwnął głową i doskoczył do drzwi. - Do zobaczenia. Raczej dobranoc, ciulu - odparł w myślach O, zabierając się za sprzątanie piwnicy. Mała rudera, w której pracowali, wciśnięta między wypaloną ruinę dawnej knajpy z rożnem a dom schadzek, nie rzucała się w oczy. Dzielnica, w której plugawe domostwa sąsiadowały z przybytkami niewybrednych usług, była dla nich wymarzoną okolicą. Nikt się tutaj nie pętał po zmroku. Strzały
- 17 - słyszało się równie często, jak alarm samochodowy, nikt nie reagował na krzyki i wrzaski. W dodatku można było wejść i wyjść dyskretnie. Żarówki latarń zostały wystrzelane w sąsiedzkich porachunkach, a z okolicznych domów sączyło się najwyżej mdłe światło. Na plus należało też zapisać osobne drzwi do piwnicy osłonięte daszkiem. Wnoszenie i wynoszenie ciał w worach przebiegało bezszmerowo. Niepożądanych świadków można było zlikwidować od ręki, co okoliczni przyjmowali bez zaskoczenia. Biała hołota sama się pchała do grobu. To był ich jedyny wrodzony talent, poza biciem żon i żłopaniem piwska. O starł z ostrza noża czarną krew E. W niskiej i ciasnej piwnicy mieścił się stary stół z komputerem i odrapany bufet, na którym trzymali swoje instrumentarium. Jednak w opinii O lokal nie nadawał się do bezpiecznego przechowywania wampirów, przez co nie mogli dostatecznie rozmiękczać pojmanych. Czas nadweręża ciało i umysł. Odpowiednio dawkowany upływ dni był najskuteczniejszym narzędziem łamania ducha. O marzył się jakiś obiekt w lasach, na tyle duży, by można było przechowywać w nim jeńców przez dłuższy czas. Wampiry trzeba chronić przed słońcem, inaczej wyparują o świcie. Jednak więzione w zwykłym pokoju, jak widać, potrafią wyśliznąć się z rąk. Przydałaby się żelazna klatka... Drzwi na tyłach skrzypnęły, po czym rozległy się kroki na schodach. W świetle gołej żarówki wyrósł pan X. Nadreduktor miał metr dziewięćdziesiąt i posturę bramkarza. Wypłowiał, jak wszyscy wieloletni zabójcy Stowarzyszenia. Jego włosy i skóra były białe jak płótno, tęczówki szkliste i bezbarwne. Podobnie jak O, miał na sobie uniform reduktora: czarne drelichy, czarny golf i skórzaną kurtkę, a pod nią broń. - Jak panu idzie, panie O? - spytał, jakby bałagan w piwnicy mówił sam za siebie. - Czy ja dowodzę tym miejscem? - odpowiedział pytaniem na pytanie O. Pan X niedbale podszedł do bufetu i wziął do ręki dłuto. - Nno, do pewnego stopnia. - Czy wobec tego mam prawo nie dopuścić, żeby podobna sytuacja - O zatoczył ręką szerokie koło - miała miejsce ponownie? - Co się stało? - Mówiąc krótko: Uciekł nam cywil. - Przeżył? - Nie wiem.
- 18 - - Był pan tutaj, kiedy się to stało? - Nie. - Poproszę o szczegóły - zażądał pan X, kiedy O milczał uporczywie. - Zdaje pan sobie sprawę, panie O, że pańska lojalność może napytać panu biedy. Coś mi się zdaje, że pan nie chce, żebym ukarał sprawcę? - Wolałbym zająć się tym sam. - Nie wątpię. Ale jeśli będzie pan osłaniał winowajcę, będę musiał spisać porażkę na pańskie konto. Czy gra warta świeczki? - O ile pozwoli mi pan wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. - Chętnie bym się temu poprzyglądał - zarechotał pan X. O czekał na odpowiedź, obserwując błysk ostrza dłuta w dłoni pana X, który przechadzał się po pokoju. - Przydzieliłem panu niewłaściwego partnera, zgadza się? - mruknął X, podnosząc z podłogi kajdanki. Rzucił je na bufet. - Liczyłem na to, że E podciągnie się do pana poziomu. Pomyliłem się. To ładnie, że zwrócił się pan do mnie, zanim dobierze mu się pan do skóry. Obaj wiemy, że lubi pan pracować na własną rękę. I obaj wiemy, jak bardzo ja tego nie lubię. - Ponad ramieniem posłał O bezbarwne spojrzenie. - Biorąc pod uwagę wszystko, zwłaszcza fakt, że zwraca się pan do mnie o zgodę. E, należy do pana. - Chciałbym mieć widzów. - Pański oddział? - Nie tylko. - Znów chce się pan popisać? - Chcę podnieść morale Korporacji. - A może jest pan tylko małym, aroganckim chujkiem? - wycedził pan X z lodowatym uśmiechem. - Jestem pańskiego wzrostu. Nagle O stracił władzę w rękach i nogach. Zdążył wcześniej zobaczyć cholerny paralizator w ręku pana X, więc wiedział, co jest grane. Teraz X szedł w jego stronę z dłutem. O, spotniały, daremnie próbował wykonać jakikolwiek ruch. Pan X podszedł tak blisko, że jego pierś musnęła pierś O. O poczuł, że coś drapie go w pośladek. - Baw się dobrze, chłoptasiu - szepnął mu X do ucha. - To, że wyrosłeś z krótkich spodenek, jeszcze nie znaczy, że jesteśmy sobie równi. Miej dość oleju w głowie, żeby o tym pamiętać. Do zobaczenia. - Pewnym krokiem wyszedł z piwnicy. Drzwi na górze szczęknęły dwukrotnie. Gdy tylko O odzyskał władzę w członkach, sięgnął do tylnej kieszeni.
- 19 - Pan X wsadził mu dłuto. Rankohr wysiadł z cadillaca, bacznie lustrując ciemności wokół One Eye z nadzieją, że wychynie z nich banda reduktorów. Nie miał dziś szczęścia. Od wielu godzin krążyli bezskutecznie z Vrhednym po mieście. Ani jedna sylwetka nie zamajaczyła w mroku. Dziwne. Ale dla Rankhora, który walczył z pobudek prywatnych - frustrujące jak diabli. Wojna wampirów z Korporacją, jak to wojna, przechodziła różne stadia; aktualnie wampiry były górą. Nie bez walki. W lipcu Bractwo Czarnego Sztyletu zlikwidowało miejscowy ośrodek rekrutacyjny Korporacji wraz z dziesiątką ich najlepszych ludzi. Korporacja najwyraźniej wolała teraz wziąć ich na przeczekanie. Chwała Bogu, istniały inne sposoby, żeby się rozładować. Powiódł wzrokiem po gnieździe rozpusty, w którym członkowie Bractwa lubili się zabawić przy dźwiękach rocka. Lokal stał na przedmieściach a jego klientela składała się z rowerzystów, robotników z okolicznych budów i innych kmiotków, którym słoma nadal wystawała zza cholewy. Pub był typową mordownią. Parterowy budynek stał na asfaltowym parkingu. Ciężarówki, stare limuzyny, harleye. Zza małych okien lśniły czerwono - zółto - niebieskie neony z markami lokalnych piw - cors, budweiser, michelob. Corona czy heineken nie dogadzały podniebieniom kolesiów. Rankhor zatrzasnął drzwi do samochodu. Cały drżał, skóra go swędziała, czuł skurcze w mięśniach. Przeciągnął się, licząc bodaj na chwilę ulgi, jednak zabieg okazał się, zgodnie z przewidywaniami, bezskuteczny. Znów dopadła go klątwa, pchając w niebezpieczne rewiry. Jeśli nie rozładuje się natychmiast, będzie groźny. Piękne dzięki, o Pani Kronik. Nie dość, że przyszedł na świat jako dziwoląg, którego rozsadza niespożyta energia i siła to jeszcze podpadł duchowej przewodniczce wampirów, która z dziką rozkoszą dorzuciła do jego nieszczęść swoje trzy grosze. Musiał rozładowywać się regularnie inaczej mogło się to źle skończyć. Tylko walka i seks obniżały napięcie, więc dozował je sobie jak diabetyk insulinę. Regularne stosowanie obu remediów utrzymywało go w równowadze, ale kuracja nie zawsze odnosiła skutek. A kiedy tracił kontrolę, mogło to źle skończyć się dla wszystkich, nie wyłączając jego samego. Miał szczerze dość własnego ciała, kontrolowania zachcianek, nakładania sobie hamulców.
- 20 - Oczywiście olśniewająca uroda i potężne muskuły miały swoje zalety, ale w zamian za pięć minut spokoju zgodziłby się zostać nawet szpetnym cherlakiem. Właściwie nie pamiętał już, co to jest spokój. Mało nie bardzo pamiętał, kim jest. Rozleciał się w szybkim tempie. Raptem kilka lat po tym, jak dosięgła go klątwa, stracił nadzieję, że kiedykolwiek zazna spokoju i odtąd dbał wyłącznie o to, żeby nie skrzywdzić nikogo. Wtedy też zaczął się rozpadać, a teraz, po stu latach, był psychicznym wrakiem, skrytym za uwodzicielską maską lowelasa. Musiał pogodzić się z faktem, że był groźny nawet dla najbliższych. Nikt przy nim nie znał dnia ani godziny. To wykańczało go bardziej niż cielesne katusze, jakich doświadczał, gdy klątwa się uaktywniała. Żył w ciągłej trwodze, że skrzywdzi jednego ze swych braci. Albo, jak w zeszłym miesiącu, Butcha. Odwrócił się z powrotem w stronę samochodu. Przez szybę widział twarz samca człowieków. Rany, kto by przypuścił, że się będzie kumplował z Homo sapiens? - Dołączysz do nas później, glino? Butch wzruszył ramionami. - Nie wiem. - Powodzenia, chłopie. - Co komu pisane. Rankohr zaklął w odpowiedzi. Cadillac odjechał. Ruszyli z Vrhednym przez parking. - Kim ona jest, V? To jedna z naszych? - Nazywa się Marissa. - Marissa? - Tak jak była krwiczka Ghroma? Rankohr pokręcił głową w osłupieniu. - Chłopie, więcej szczegółów. Konam z ciekawości. - Nie ciągnę go za język. Ty też powinieneś dać mu spokój. - Nie jesteś ciekaw? V nie odpowiadał. Byli na progu pubu. - Rozumiem. - Ty i tak wiesz, co będzie. V wzruszył lekko ramionami, kładąc dłoń na klamce. Rankohr złapał go za rękę. - V, czy miewasz wizje na mój temat? Zaglądałeś w moją przyszłość?
- 21 - Vrhedny popatrzył w bok. W świetle piwnego neonu jego lewe, okolone tatuażami oko, ziało czernią. Źrenica rozszerzyła się, pochłaniając tęczówkę i białko; została tylko mroczna otchłań. Rankohr poczuł się, jakby zajrzał w twarz nieskończoności. Albo jakby już umarł i wejrzał w Zanikh. - Naprawdę chcesz znać swoją przyszłość? Rankohr puścił rękę Vrhednego. - Właściwie chciałbym tylko jedno wiedzieć czy dożyję uwolnienia od klątwy? Rozumiesz, czy zaznam choć sekundy spokoju? Drzwi otwarły się z impetem; zalany burak zatoczył się jak ciężarówka ze złamaną osią. Skierował swoje kroki w krzaki, po czym puścił pawia i zaległ twarzą do asfaltu. Tylko śmierć jest gwarancją spokoju, pomyślał Rankohr. Śmierć nie ominie nikogo. Nawet po najdłuższym życiu. Nawet wampirów. Odeszła go ochota, by zaglądać w oko Vrhednego. - Zapomnijmy o wszystkim. Już nie chcę wiedzieć. Był przeklęty i miał przed sobą dziewięćdziesiąt jeden lat, zanim wyzwoli się z klątwy. Dziewięćdziesiąt jeden lat, osiem miesięcy, cztery dni do dnia, kiedy przestanie nim rządzić potwór. Chybaby nie pociągnął dłużej, gdyby wiedział, że nie dożyje wyzwolenia. - Chcę ci coś, bracie, powiedzieć. - Co takiego? - Wkrótce dosięgnie cię twoje przeznaczenie. Spotkasz swą ukochaną. - Doprawdy? - Rankohr parsknął śmiechem. - Co to jedna? Wiesz, że lubię... - Jest dziewicą. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach, przechodząc w ścisk półdupków. - Kpisz sobie ze mnie? - Spójrz mi w oko, jeśli uważasz, że się z ciebie nabijam. V zawahał się. potem pchnął drzwi. Owionął ich odór piwa i ludzkich ciał. Pub tętnił starym przebojem Guns N'Rośe. - Niezły z ciebie aparat - mruknął Rankohr. Weszli.
- 22 - RROOZZDDZZIIAAŁŁ 33 Pawłow znał się na rzeczy, myślała Mary, jadąc w stronę miasta. Panika, jakiej uległa po telefonie z gabinetu doktor Della Croce, była odruchem warunkowym, a nie racjonalną reakcją... Kontynuacja badań mogła oznaczać sto najróżniejszych rzeczy. Telefon z gabinetu przyjęła za nieodwołalny wyrok, a przecież nie była jasnowidzem. Skąd ta pewność, że coś jest nie tak? Ostatecznie remisja trwała już dwa lata, a Mary czuła się nie najgorzej. Co prawda była trochę zmęczona, ale miała powody po pracy w kancelarii udzielała się jako wolontariuszka. Zadzwoni z samego rana i umówi się na wizytę. Teraz jechała zastąpić Billa na początku jego zmiany. Bill był wolontariuszem w telefonie zaufania dla potencjalnych samobójców. Niepokój zelżał. Odetchnęła głębiej. Nie wiedziała, jak zniesie najbliższą dobę z nerwów była napięta jak struna, jej myśli zataczały błędne koło. Najważniejsze to przetrwać kolejny atak paniki i pozbierać się, kiedy strach zelżeje. Zostawiła hondę na parkingu przy Dziesiątej Ulicy i ruszyła pospiesznie w stronę odrapanego; pięciopiętrowego budynku. Budynek stał w obskurnej dzielnicy, noszącej ślady planów z lat siedemdziesiątych, by uaktywnić zawodowo obszar kilku przecznic tak zwanej „złej dzielnicy”. Projekt nie wypalił i biurowce o oknach pozabijanych deskami sąsiadowały obecnie z nędzną zabudową mieszkalną. Mary zatrzymała się przy wyjściu i pomachała dwójce policjantów z wozu patrolowego. Telefon zaufania dla potencjalnych samobójców miał swoją siedzibę na pierwszym piętrze od frontu; Mary zadarła głowę i spojrzała w oświetlone okna. Pierwszy kontakt z telefonem zaufania miała jako klientka. Trzy lata później sama odbierała telefony w czwartkowe, piątkowe i sobotnie wieczory. Zastępowała również kolegów na urlopach i przy innych okazjach. Nikt nie wiedział, że sama kiedyś skorzystała z tej linii. Jeśli będzie musiała wypowiedzieć wojnę własnej krwi, tę wiadomość również zachowa dla siebie. Była przy śmierci swojej matki i wiedziała, że nie życzy sobie, by ktoś szlochał u jej wezgłowia. Znała smak bezsilnej wściekłości, kiedy łaska uzdrowienia nie spływa, mimo usilnych błagań. Nie miała zamiaru powtarzać tej
- 23 - komedii, kiedy będzie walczyć o oddech, a kolejne narządy odmówią posłuszeństwa. No tak. Znów te nerwy. Z lewej strony dobiegł ją szelest. Coś, jakby ludzka postać, przemknęło, znikając za rogiem budynku. Błyskawicznie wystukała kod i weszła do środka. Ruszyła po schodach. Na pierwszym piętrze wcisnęła przycisk interkomu telefonu zaufania. Przechodząc koło lady recepcyjnej, pomachała rozmawiającej przez telefon kierowniczce, Rhondzie Knute. Kiwnęła głową Nan, Stuartowi i Loli, których dyżur wypadał tego wieczoru, i zajęła miejsce w wolnej kabinie. Upewniwszy się, że ma wystarczającą ilość kwestionariuszy wywiadu i długopisów oraz podręczną książkę adresową, wyjęła z torebki butelkę mineralnej. Jedna z jej linii odezwała się jak na zawołanie. Mary zerknęła na ekran, żeby sprawdzić numer klienta. Znała ten numer. Policja ustaliła, że jest to telefon automatu w śródmieściu. A więc znów on. Rozległ się drugi dzwonek. Mary podniosła słuchawkę. - Linia Zapobiegania Samobójstwom, mówi Mary. W czym mogę pomóc? - spytała zgodnie z obowiązującą formułą. Telefon milczał. Nie słychać było nawet oddechu. Z oddali dobiegł ją dźwięk uruchamianego silnika. Warkot samochodu stawał się coraz cichszy. Tajemniczy osobnik zawsze dzwonił z automatu, zmieniając lokalizacje, żeby go nie przyłapano. - Tu Mary. Czym mogę służyć? - ściszyła głos, odstępując od przyjętych zasad. - Wiem, że to ty i miło mi, że znów do mnie dzwonisz. Bardzo bym chciała jednak wiedzieć, jak się nazywasz i czemu dzwonisz. Czekała. Rozmówca rozłączył się. - Ten sam, co zawsze? - spytała Rhonda, popijając herbatkę ziołową. - Po czym poznałaś? - Ktoś obdzwaniał wszystkie stanowiska i rozłączał się po wstępnym powitaniu. A potem widzę nagle, że szepcesz coś do słuchawki. - Nno tak... - Policja znów mnie dziś wypytywała. Na razie są bezradni, chyba że wezmą wszystkie miejskie automaty pod obserwację, do czego nie chcą się jeszcze posunąć. - Już ci mówiłam, że nie czuję, aby mi coś groziło. - Nie ma takiej gwarancji.
- 24 - - Rhonda, przecież to już się ciągnie od dziewięciu miesięcy. Gdyby ktoś chciał mnie napaść, dawno by to zrobił. A ja naprawdę chciałabym pomóc... - To też mnie martwi. Wykazujesz instynkt opiekuńczy chociaż nie wiesz, kto dzwoni. Za bardzo się angażujesz. - Nieprawda. Ten ktoś dzwoni, bo ma problem, a ja na pewno umiałabym mu pomóc. - Zastanów się, co mówisz. - Rhonda podjechała z krzesłem do Mary. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć... - Zniżyła głos. Uważam, że powinnaś dać sobie trochę wolnego. Mary nastroszyła się. - Od czego? - Za dużo tu przesiadujesz. - Pracuję tyle samo dni, co wszyscy. - Ale spędzasz tu całe godziny po swojej zmianie i ciągle bierzesz zastępstwa. Za bardzo cię to wciąga. Wiem, że teraz zastępujesz Billa, ale kiedy przyjdzie, proszę cię, żebyś od razu poszła do domu. I nie chcę cię tu widzieć przez parę tygodni. Potrzebujesz zmiany optyki. To trudna, wyczerpująca praca i musisz nabrać do niej dystansu. - Nie teraz, Rhonda. Błagam, nie teraz. Ta praca jest mi w tej chwili bardziej potrzebna niż kiedykolwiek. - Wiesz dobrze, że to nie jest odpowiednie miejsce do odreagowywania własnych problemów. - Rhonda łagodnie ścisnęła zdrętwiałą dłoń Mary. - Jesteś jedną z najlepszych wolontariuszek i będę na ciebie czekać. Ale najpierw musisz się trochę odświeżyć. - Nie wiem, czy będę miała na to czas - szepnęła Mary ledwie dosłyszalnie. - Co mówisz? Mary opanowała się. - Nie, nic. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Jasne. - Masz rację. Znikam, jak tylko przyjdzie Bill. Bill pojawił się po godzinie i Mary natychmiast się zwinęła. Kiedy weszła do domu, zamknęła drzwi i oparła się o drewnianą boazerię, wsłuchując się w ciszę. Straszną, przytłaczającą ciszę. Wołałaby się znaleźć z powrotem w centrali. Słyszeć przyciszone głosy wolontariuszy. Dzwonki telefonów. Bzyczenie jarzeniówek na suficie... Jej umysł, kiedy nie miał się czym zająć, produkował przerażające wizje: Łóżka szpitalne. Igły. Kroplówki. W upiornej migawce zobaczyła własną, łysą
- 25 - głowę, szarą twarz i podkrążone oczy. Wyglądała jak ktoś inny, przestawała być sobą. Dobrze pamiętała, jak to jest, kiedy przestaje się być sobą. Poddając się chemioterapii, zasiliła szeregi podrzędnej kasty chorych i umierających, którzy dla reszty świata niosą żałosne, ponure memento, a jej twarz stała się symbolem nietrwałości ludzkiego życia. Przebiegła przez salon i kuchnię, otwarła rozsuwane drzwi. Z przerażenia musiała zaczerpnąć tchu, ale nagły powiew lodowatego powietrza wyrównał jej oddech. Jeszcze nie ma żadnych złych wiadomości. Jeszcze nie ma... Idąc w stronę basenu, powtarzała tę mantrę, żeby ukręcić łeb narastającej panice. Basen był zaledwie sporą wanną wkopaną w ziemię, a jego woda, bliska zamarznięcia, w świetle księżyca połyskiwała jak towot. Mary usiadła, zdjęła buty i skarpety i zanurzyła stopy w lodowatej toni. Siedziała tak, mimo że nogi jej zdrętwiały, żałując, że nie ma dość odwagi, by wskoczyć i zanurkować do kraty na dnie. Gdyby przytrzymała się kraty przez chwilę, zafundowałaby sobie pełne znieczulenie. Pomyślała o swojej matce. O tym, jak Cissy Luce umierała we własnym łóżku w domu, który był ich wspólnym domem. W pamięci Mary odżył każdy szczegół sypialni: koronkowe zasłony, przez które sączyło się światło, pokrywając pokój deseniem płatków śniegu. Wielki kremowy dywan na bladożółtych ścianach. Ulubiona kołdra matki w drobne różyczki na beżowym tle. Aromatyczna kompozycja w miseczce, wydzielająca zapach imbiru i gałki muszkatołowej. Krucyfiks nad zagłówkiem łóżka i wielki obraz Matki Boskiej w rogu. Bolesne wspomnienia. Mary zmusiła się, by przypomnieć sobie pokój, kiedy już było po wszystkim I po chorobie, umieraniu, sprzątaniu, sprzedaży domu, jak wyglądał tuż przed jej wyprowadzką. Czysty, schludny. Dewocjonalia matki spakowane. Ślad po krzyżu na ścianie zasłoniła reprodukcja akwareli Andrew Wyetha. Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły ciurkiem, kapiąc do basenu. Patrzyła, jak uderzają w powierzchnię wody i toną. Podniosła głowę. Ktoś był obok niej. Poderwała się i zaczęła cofać, ale zaraz przystanęła, zaskoczona. Przed nią stał chłopiec. Nastolatek. Miał ciemne włosy i bladą cerę. Straszliwie zabiedzony, a przy tym nadludzko piękny. - Co tu robisz? - spytała, niezbyt przestraszona. Trudno było bać się chłopca o tak anielskiej urodzie. - Kim jesteś? Chłopiec w odpowiedzi potrząsnął tylko głową.