…Pisma nasze mówią, jak wielką niegdyś
państwo wasze złamało potęgę… Szła z zewnątrz,
z Morza Atlantyckiego. Wtedy to morze tam było
dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed
wejściem, które wy nazywacie Słupami Heraklesa…
Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej
przejście do innych wysp. A z wysp była droga do
całego lądu, leżącego naprzeciw, który ogranicza
tamto prawdziwe morze.
Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało
wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami
królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma
innymi wyspami i częściami lądu stałego…
Później przyszły straszne trzęsienia ziemi
i potopy, i nadszedł jeden dzień i jedna noc
okropna…
…wyspa Atlantyda tak samo zanurzyła się pod
powierzchnię morza i zniknęła.
Platon: Timaios
Plan stolicy Atlantydy według opisu Platona.
Dialog Timaiosa.
1
– Z drogi! – przerażający krzyk sprawił, że szybko
uskoczyła w bok. Ledwo zdążyła przed rozpędzonym
nanekiem.
Nie cierpiała tych maleńkich, napędzanych Stwórca
jeden raczy wiedzieć czym, pojazdów. Pojawiały się
znikąd i równie szybko znikały, budząc w niej jedynie
strach i grozę.
– Co to za miejsce?! Gdzie ja jestem?! – krzyczało
jej w uszach, gdy stała na środku drogi rozglądając się
niepewna i zagubiona. Zamęt i otumanienie, w jaki
wprowadzało ją przebywanie na Wyspie Sześciu
Pierścieni, chodzenie ulicami Miasta Trzech Szklanych
Wież, po prostu zwyczajne bycie w jej upragnionej
Atlantydzie, nie dorównywało niczemu co do tej pory
przeżyła i czego doświadczyła w życiu.
Była tu drugi dzień i tak samo jak wczoraj nie
odstępowało jej to uczucie przeniesienia do zupełnie
innego świata. Zaskakującego i nieprzewidywalnego.
Krainy, w której nic nie było takie, jakie być powinno. Nic
nie przypominało czegokolwiek, co do tej pory widziała.
I nic nie było nawet takie, jakby tego oczekiwała. Miejsca,
przy którym Supala wydawała się mysią dziurą. Ciasną,
małą i do tego bardzo dobrze znaną.
To, co widziała wokół siebie, sprawiło, że po raz
pierwszy dotarło do niej, jak przerażająco prymitywni
musieli się wydawać Atlantom Supalczycy. I jednocześnie
pozostawiało ją bez odpowiedzi z innym, ważniejszym
pytaniem: Dlaczego tak było?
Zastanawiała się jak to było możliwe, że różnili się tak
bardzo?
– Dalemo mówiłem ci, że to nie Supala. Oczy
dookoła głowy! Pamiętasz? – Namiestnik zwrócił się do
niej poirytowany. – Trzymaj się prawej strony i miej na
baczności. – Spojrzał na nią z wyrzutem – Ile razy mam ci
powtarzać?
Był zdenerwowany zdecydowanie bardziej niż by
należało w takich okolicznościach. Ale chyba mogła
znaleźć usprawiedliwienie dla jego zachowania. Zaraz
mieli przecież spotkać się z Władcą władców, czy też
Dowódcą dowódców, jak nazywali go Atlanci.
– Tak, Namiestniku – przytaknęła zawstydzona
swoim roztargnieniem. Tylko, że jej również udzielił się
wszechogarniający niepokój. Ona także denerwowała się
przed tym spotkaniem. W końcu, jak niewielu było dane
osobiście zostać powitanym przez władcę i pana całego
świata.
– Odanie – poprawił ją. – Prosiłem, abyś tutaj tak się do
mnie zwracała.
– Dobrze Namie… – szybko dokończyła – Odanie.
Rozmowa z Władcą władców spędzała jej sen
z powiek, odkąd dowiedziała się, że dostąpi tego
zaszczytu. Miała, tak samo jak pozostałych ośmiu
Wybrańców z różnych kolonii, stanąć przed jego obliczem.
I chociaż przybyła tutaj jako ostatnia, to miała spotkać się
z nim jako pierwsza.
Dlaczego tak właśnie miało być? Czy dlatego, że
pochodziła z najmniejszej i nic nieznaczącej kolonii i nie
było sensu zawracać sobie nią głowy bardziej niż innymi?
A może właśnie dlatego, że była warta więcej niż inni?
Do tego, tych innych, Wybranych też jeszcze nie
widziała. Czy byli lepsi od niej? Dlaczego wybrano
właśnie ich? Dlaczego ją? Pytania cisnęły jej się na usta
i kołatały w głowie bez przerwy. Namiestnik, to jest Odan,
mówił jej tylko, że Wybrani przybyli kilka dni przed nią
i że tymczasem oczekiwali na decyzje co do ich dalszych
losów, funkcji i zadań.
– Dlacze… – zaczęła raptownie i równie gwałtownie
przerwała.
– Co dlaczego? – Odan bacznie spojrzał na nią.
Zebrała się na odwagę.
– Dlaczego tutaj mam się tak zwracać do ciebie?
Dlaczego każesz mi inaczej nazywać Władcę władców?
Namiestnik posłał jej dobrotliwy uśmiech.
– Bo nie jesteś już mieszkanką prymitywnych
kolonii. Bo otwierają się przed tobą nowe możliwości,
nowe światy i niewyobrażalne tajemnice. Nie ma sensu,
abyś tkwiła w mrokach waszych czasów Dalemo –
spróbował pogłaskać ją po głowie.
Sprawnie uchyliła się przed jego dotykiem. Tak więc to
wygląda. Pan Ojciec, Garuna, Metramus, Mistrz
Mansfeld, Prometus, ludzie z Podziemia, Zamir. Wyliczała
sobie po kolei ich imiona w myślach, a lista stawała się
coraz dłuższa. Oni wszyscy mogli mieć rację. Supalczycy
wiedzieli i mogli tylko tyle, na ile im Atlanci pozwolili.
Tylko tyle i nic więcej.
– A dlaczego to wy macie o tym decydować? – Zapytała
na głos, choć chyba powinna była pozostawić to
pytanie tylko w swojej głowie.
– My, chciałaś powiedzieć – podkreślił z naciskiem.
Przyjrzała mu się zdezorientowana.
– My – powiedział raz jeszcze. – Przecież jesteś
jedną z nas.
Przez chwilę obserwowali się w milczeniu.
– Chodźmy – pierwszy odezwał się Namiestnik –
Chartros nie będzie czekał. I ogarnij się – to mówiąc
wygładził i tak nienagannie gładkie, jej najlepsze,
niebiesko-szare supalskie ubranie. Poprawił suknię przy
szyi i wyjął jej talizman na wierzch.
Odruchowo wyciągnęła rękę, żeby go schować.
– Zostaw – powstrzymał jej dłoń. – Tak lepiej –
ponownie dotknął jej zawieszki. – Sądzę, że Dowódcę
zainteresuje twoja nietypowa biżuteria.
– Nie rozumiem… – powiedziała powoli, upewniając
się, że Namiestnik z niej nie kpi. – Niby co? Ten kawałek
blaszki?
– Sama zobaczysz – odwrócił się i ruszył prosto
przed siebie. Po dwóch krokach przystanął. Spojrzał na nią
i powiedział. – Pamiętaj, aby być przy nim pewną siebie.
Bądź otwarta i śmiała, ale nie bezczelna. – Wydawało się,
że skończył, ale dodał po chwili. – I przede wszystkim
bądź sobą.
– To raczej będzie trudne.
– Co?
– Bo mogę być albo pewna siebie, albo być sobą.
– Oj Dalemo – westchnął rozdrażniony – czas
najwyższy, abyś skończyła z tymi dziecinnymi żartami.
Pora wreszcie zachowywać się jak na Atlantę przystało. –
Złapał ją za ramię i pociągnął za sobą. – Chodźmy już.
Pospiesz się.
Szła za nim, a w zasadzie to truchtała, do tego
podbiegając co pewien czas, by nadążyć, by dotrzymać mu
kroku. Namiestnik szedł zdecydowanie, pewnie, nie
rozglądając się nigdzie. Patrzył prosto przed siebie, na
jemu tylko wiadomy cel i systematycznie przyspieszał. Ona
zupełnie przeciwnie, nawet to tempo nie przeszkodziło jej
w obserwacji i bacznym podziwianiu wszystkiego. Na
każdym kroku coś budziło jej zachwyt albo zdziwienie,
a najczęściej jedno i drugie.
Dopiero po raz drugi szła ulicami Atlantydy.
A pierwszy raz widziała je w świetle dnia. Nie
przypominały zupełnie systemu dróg w Supali. Ba,
w ogóle nie przypominały dróg w jej znaczeniu tego
słowa. Nie były szerokie i wcale nie były utwardzane.
Były raczej wąskie i … miękkie…
Tak, zdawała sobie sprawę, że to określenie zupełnie
nie pasowało do porządnego traktu. Ale tak było. Drogi
były miękkie, gąbczaste i sprężyste. Pewnie dlatego
przemierzało się je tak sprawnie i lekko, nie męcząc się
tak jak zwykłym marszem. Z kolei mogłaby przysiąc,
obserwując co jakiś czas migające naneki, że te pojazdy
poruszając się nie dotykały powierzchni drogi. Wyglądały
tak jakby unosiły się mniej więcej pięść nad ziemią.
Zdumiewające. Latać – tak. Ale latać przy ziemi? Po co?
Jednak i tak odmienność ulic stawała się czymś zupełnie
zwyczajnym przy niezwykłości budynków. To dopiero
były cudeńka! Jaki geniusz je stworzył? Jak można było
zbudować coś takiego?
Nie zdążyła jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie,
bo właśnie mieli wejść do jednego z nich, a w zasadzie do
kompleksu wzajemnie ze sobą powiązanych budowli.
Prawdę powiedziawszy to w ten sposób cały czas się
przemieszczali. Przechodząc tylko z jednego gmachu do
drugiego, z jednego systemu obiektów do następnego, na
zewnątrz przebywali nie więcej niż parę chwil. Większość
czasu spędzali raczej wewnątrz budynków, przypominając
tym samym, bardziej te ślepe stworzenia na kretowisku niż
władających wszystkimi żywiołami Atlantów.
Wczoraj Odan wyjaśnił jej, że pierwszy pierścień,
w którym przebywali, jak i każdy z pozostałych dwóch
naziemnych okręgów, składał się z kilku setek takich
ogromnych, niebotycznie rozległych obiektów.
Informacje o pierścieniach nie były dla niej niczym
nowym. Wiedziała, że Atlantyda była specyficzną
wyspą złożoną z sześciu ogromnych kół nałożonych na
siebie, wypełnionych na zmianę lądem i wodą.
W pierwszym, podstawowym, centralnym pierścieniu –
kole, mieściły się wszystkie najważniejsze siedziby
i urzędy. Każdy, kto liczył się w Atlantydzie, kto miał
jakieś znaczenie w społeczności, mieszkał właśnie w tej
części. I analogicznie, im dalej było się od środka, tym
niżej znajdowało się w hierarchii i strukturze Imperium.
Namiestnik podkreślał to kilkakrotnie, znacząco wskazując
miejsce, które miało być od tej pory i jej domem –
trzyizbowe pomieszczenie, w sporych rozmiarów budynku,
znajdującym się niecałą klepsę nanekiem od siedziby
Odana i Dowódcy dowódców.
Pomiędzy poszczególnymi pierścieniami lądu
znajdowała się woda. Jednak nie była to słona woda,
jakby można było się tego spodziewać w otoczeniu
wielkiego oceanu. Ale była to woda lądowa, słodka. Do
tego miała jeszcze jedną zaskakującą cechę. Stałą,
niezmienną temperaturę. I dlatego też ostatni pierścień,
szeroki okręg wypełniony wodą, był najbardziej
niezwykły. Graniczył z oceanem, ale jego wody nigdy się
z nim nie mieszały. Jak wyczytała kiedyś, w jednym
z należących do Pana Ojca zwojów, okrąg ten był swoistą
granicą. Barierą nie tylko dla wody z oceanu, czy stworzeń
morskich, które chciałyby nowe otoczenie sprawdzić, ale
także dla każdego innego intruza, który nieproszony
pragnąłby na te wody wpłynąć, by je lepiej poznać.
Wszystkie pierścienie były olbrzymie. W środku
pierwszego, najmniejszego z nich, znajdowała się siedziba
Władcy władców. Nie było najmniejszych szans, aby stąd
zobaczyć kolejny, drugi, błękitny pierścień. Ten, w którym
była woda.
Choć doskonale wiedziała o tych charakterystycznych
dla Atlantydy pierścieniach, to będąc w Supali,
wyobrażała sobie ich zabudowę inaczej. Myślała, że będą
pokryte potężnymi, strzelistymi, kryształowymi wieżami.
Całą puszczą, borem pełnym wzniesionych przez Atlantów,
szklanych wież. Tymczasem żadne z budynków nie były ani
strzeliste, ani nawet przesadnie wysokie. Najwyższe mogły
przewyższać świątynie Widzących Prawdę jedynie
pięciokrotnie. Niespecjalnie także różniły się od siebie.
Wszystkie były jak połączone ze sobą, poustawiane jedne
na drugich, kwadratowe i prostokątne pudełka.
Wykonane były z identycznego materiału,
przypominającego na pierwszy rzut oka szkło. Kiedyś
wyczytała, że ten specjalny stop miał szczególne
właściwości. Kumulował w sobie każdy rodzaj energii,
każdą substancję, jakikolwiek dźwięk czy zapach, jednym
słowem wszystko. Najbardziej niezwykłe w nim było to,
że w zależności od cech, jakie zapisano przy jego
tworzeniu, czy też ustawiono na późniejszym etapie, ten
materiał przekazywał do wewnątrz tylko to co konieczne
i w proporcjach, w jakich było to niezbędne do utrzymania
pożądanych warunków w pomieszczeniach. Ten stop po
prostu myślał!
Było to trudne do ogarnięcia ludzkim umysłem. Jak to
było w ogóle możliwe? Ale to dlatego właśnie
wczorajszej nocy bała się zasnąć w przeznaczonych dla
niej izbach. Czuła się tak jakby nie była sama, jakby ta
potężna moc czająca się w ścianach mogła w każdym
momencie ją zaatakować, pozbawiając oddechu
i odbierając życie, gdyby tylko tak zechciała.
W blasku dnia jednak i mury i budynki nie napawały jej
już takim strachem. No, może poza tym jednym, do którego
teraz się kierowali.
Kompleksu najbardziej okazałego ze wszystkich, jakie
widziała dotychczas. Najwyższej budowli na wyspie,
wzbogaconej trzema idealnie równymi, postawionymi
w jednakowych odległościach, spiczastymi wieżami.
Gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości co do
przeznaczenia tego miejsca to dodatkowo budowlę otaczał
wianek białych, potężnych kolumn. Niby i te słupy były
wszędzie, ale tylko tutaj, tylko wokół tego miejsca,
umieszczone jedne obok drugich, stworzyły
niepowtarzalny, śnieżnobiały pierścień. To dlatego
bez trudu odgadła, że tu mieści się siedziba Władcy
władców i kwatery innych ważnych osób. Tu biło serce
Imperium, to stąd właśnie Atlanci kierowali światem.
– Odanie – zdążyła zawołać nim Namiestnik wszedł
do środka.
– Tak? – odwrócił się, starając nie pokazać po sobie
zniecierpliwienia.
– Te kolumny – wskazała ręką na najbliższą z nich –
Do czego są potrzebne?
– Nie teraz, Dalemo – machnął ręką. – Nie teraz.
Chartros czeka. – I spieszniejszym krokiem ruszył w stronę
głównej bramy.
Sprawnie minęli straże przy wejściu. Namiestnik
żadnego z wartowników nie zaszczycił spojrzeniem ani
choćby najmniejszym zwolnieniem kroku. Przeszedł obok
nich jakby nie istnieli. Dalema, podążając za nim,
przyglądała się strażnikom zaciekawiona. Wyglądali jak
wykuci w skale. Oni jednak nie odwzajemnili się tym
samym. Stali nieruchomi i niemi. Rzuciła im ostatnie
spojrzenie i pobiegła, żeby dogonić idącego szybko
Namiestnika.
Wokoło było pełno Atlantów, a ona bała się zgubić
Odana. Otaczający ją tłum nie był różnobarwny, jak
wczoraj oczekiwała. Przeciwnie, wręcz przepełniony był
istotami niezwykle do siebie podobnymi. Mieszkańcy
Wyspy Sześciu Pierścieni w zdecydowanej większości
nosili jednolite, zwiewne, jasne stroje. To dlatego tak
trudno było ich odróżnić.
Ich ubrania przypominały nieco orbatolskie tuniki.
Długie i proste, nie imponowały przepychem. Pewnej
elegancji i gracji dodawał luźny płaszcz, jaki niektórzy
z Atlantów dodatkowo zakładali. To wierzchnie odzienie
było identyczne z tym okryciem, które kiedyś otrzymała od
Namiestnika. Do złudzenia także przypominały kapoty
supalskich kopalników.
Obserwowała ich uważnie, póki nie dostrzegła, że oni
także na nią patrzą. Spojrzenia, które przesyłali jej
mijający przechodnie nie były zbyt przyjacielskie.
Najlepsze, co mogła odnaleźć w ich czarnych jak noc
oczach, to zaciekawienie. Najczęściej jednak była to
pogarda i niechęć. Nie spodziewała się tak wrogiego
przyjęcia…
Poczuła zakłopotanie. W tym samym momencie
zrozumiała, że jest wśród nich intruzem i nagle przestała
czuć się dobrze w tym obcym tłumie.
Szli główną nawą w milczeniu. Namiestnik
wyprostowany i dumny, nie zauważał kłaniających mu się
dostojników, zbyt był pochłonięty własnymi myślami.
Dalema także zaczęła unikać spojrzeń Atlantów.
Najczęściej patrzyła w podłogę, co pewien czas
upewniając się tylko, że towarzysz jest obok.
– Ciekawe, jak rozległa jest siedziba Chartrosa? –
myślała drepcząc obok Odana – Ile będziemy tak szli? –
wreszcie zrównała krok z Namiestnikiem i odważyła się
zapytać.
– Namie.., Odanie, co z Panem Ojcem?
– Jak to co?
– Oni go nadal szukają, prawda?
– Tak – odparł krótko, nie przerywając marszu.
– I nie przestaną dopóki go nie znajdą? – upewniła się.
– Raczej tak – zbył ją ponownie.
– A czy ja…
– Co ty?
– Czy ja… – musiała się go o to zapytać – … czy ja
też będę mogła pojechać do Supali, aby go szukać?
– Nie po to ściągaliśmy cię tutaj, aby zaraz odsyłać
z powrotem – odpowiedział poirytowany Namiestnik,
gwałtownie się zatrzymując.
– Ale to dla mnie ważne – zaczerpnęła powietrza. –
Najważniejsze, Odanie – ośmieliła się dodać.
– Wiem, Dalemo, wiem – dodał nieco łagodniej.
– Pomożesz mi więc?
– Zobaczymy. Obiecuję, że postaram się –
potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z niej cały
niepokój i stres.
– Takie zapewnienie mi nie wystarczy, Odanie.
– Domyślam się – Namiestnik uśmiechnął się i jakby
całkiem rozpogodził jej śmiałym wyznaniem.
– To jak? Pomożesz?
– Na razie, umówmy się, że będę cię codziennie
informował o postępach w poszukiwaniach, dobrze?
– To nie to samo.
Namiestnik przez chwilę zapatrzył się na nią, aż
speszona spuściła wzrok.
– Czasami jesteś tak do niej podobna.
– Do kogo?
– Wszystko w swoim czasie, Dalemo – uśmiechnął
się. – Obiecuję ci, że już niebawem nie będę miał przed
tobą tajemnic. Wyjaśnię ci, co tylko będziesz chciała. –
Wziął ją za rękę i poprowadził wprost na spotkanie
z Chartrosem.
2
– Kto to jest? – zapytał Set patrząc gdzieś przed siebie.
– Kto? – Ozy starał się podążyć za wzrokiem kolegi,
ale nie miał pojęcia, co mogło tak przyciągnąć jego uwagę.
– Gdzie? – dopytał rozglądając się.
– Tam – wskazał dłonią Set, precyzując kierunek. –
Ta obok Namiestnika Odana.
Podążając za wskazówkami przyjaciela, w pewnym
oddaleniu, nieopodal głównej siedziby Chartrosa Ozy
wreszcie dostrzegł Namiestnika. Kiedy już go zobaczył,
rozpoznał od razu. Bez najmniejszego trudu, bez choćby
cienia wątpliwości. Przecież nikt inny w całej Atlantydzie
nie nosił tak bijącego bielą po oczach stroju. W dodatku
Odan zawsze zakładał cywilne szarawary, które tylko te
ograniczone miernoty z dołów społecznych, bez żadnego
militarnego wyszkolenia, nosiły.
– A, ta… – wreszcie zrozumiał o kogo chodzi.
Obok Namiestnika stała jakaś orbatolka. Przyjrzał się
jej uważniej.
– Pewnie kolejna dzikuska z kolonii – pomyślał
lustrując szczegółowo szczupłą postać przed sobą.
Podobnie jak Odan, ona także wyróżniała się swoim
strojem. Miała na sobie charakterystyczną dla regionu
Supala, dobrze dopasowaną, niebiesko-szarą suknię. Na
jej tle tym bardziej odcinały się, związane w luźny ogon,
długie gołębie włosy. – Tak, to musi być Supalka –
utwierdził się w przekonaniu Ozy, zauważając jej bladą,
pociągłą, drobną twarz dopełnioną parą dużych oczu
w kolorze morskiej wody.
Set przypatrywał się dłuższą chwilę zaabsorbowanej
sobą parze. Obserwował ożywioną rozmowę i Odana
starającego się usilnie coś wytłumaczyć dziewczynie.
Młoda kobieta, bo mogła już mieć osiemnaście obrotów,
może nawet więcej, zdawała się być jednak jedynie jedną
wielką mieszaniną zagubienia, zmieszania i smutku,
i zupełnie nie wydawała się podzielać entuzjazmu
Namiestnika.
– To jedna z wybranych w selekcji – w końcu
powiedział do Seta. Nabrał powietrza i ciągnął dalej. –
Wiesz, kompletnie nie wiem po co Chartros ich tu ściąga.
Jaki ma cel w tym, aby ich cywilizować? To jak
zapraszanie małp do stołu. Może się i najedzą i nawet
czegoś nauczą, ale nigdy nic z tego nie zrozumieją.
Cisza.
Żadnej reakcji ze strony przyjaciela. Ozy zamilkł więc,
kiedy dotarło do niego, że jego głębokie i wyważone
przesłanie raczej nie pada na podatny grunt. Dzisiaj sobie
nie pogadają o wyższości jednych nad drugimi. Trudno.
Postanowił zagadnąć go więc ponownie, na temat, który
wydawał się Seta interesować. – To dziewka z kolonii.
Chyba Supalka, sądząc po wyglądzie i stroju – uzupełnił.
– Aha – jego rozmówca tylko przytaknął.
– A co? Czemu pytasz? – dopytał, widząc jak
towarzysz wciąż nie odrywa od niej wzroku.
– Nic – odburknął tamten.
– Wpadła ci w oko, co? – zagadnął.
Set poświęcił mu chwilę, patrząc na niego
niewidzącymi oczami, ale nie powiedział nic więcej.
– Podoba ci się? – nie odpuszczał Ozy.
Lubił drażnić przyjaciela. Podobnie jak ojciec Seta,
także on sam nie bardzo potrafił się kontrolować i łatwo
wpadał w gniew. Chyba to u nich było cechą
rozpoznawczą…
Jak widać, bazowanie na irytacji zawsze działało.
Także i tym razem okazało się skuteczne. Bo nim Ozy
skończył mówić, Set skupił na nim całą swoją uwagę
i posłał mu nienawistne spojrzenie.
Wszyscy wiedzieli jak bardzo Set nie lubi wścibstwa,
a za to lubi swoje prywatne sprawy, zwłaszcza miłostki
i liczne romanse ukrywać przed światem i trzymać blisko
siebie, nie dzieląc się nimi z nikim. Nawet on, jego
najbliższy przyjaciel, nie miał do nich dostępu.
– No przyznaj, pobawiłbyś się z nią w potężnego
Atlantę i prymitywną.
– Nie. Teraz to już nie. – Set nie dał mu dokończyć
wchodząc ostro w słowo.
– A to czemu? – zdziwił się jak najszczerzej
Olis Nari Lang ATLANCI TOM II WYSPA SZEŚCIU PIERŚCIENI
Spis treści Motto 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30
31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64
65 66 67 68 69 70 71
…Pisma nasze mówią, jak wielką niegdyś państwo wasze złamało potęgę… Szła z zewnątrz, z Morza Atlantyckiego. Wtedy to morze tam było dostępne dla okrętów. Bo miało wyspę przed wejściem, które wy nazywacie Słupami Heraklesa… Ci, którzy wtedy podróżowali, mieli z niej przejście do innych wysp. A z wysp była droga do całego lądu, leżącego naprzeciw, który ogranicza tamto prawdziwe morze. Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podziwu godne mocarstwo pod rządami królów, władające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wyspami i częściami lądu stałego… Później przyszły straszne trzęsienia ziemi i potopy, i nadszedł jeden dzień i jedna noc okropna… …wyspa Atlantyda tak samo zanurzyła się pod powierzchnię morza i zniknęła. Platon: Timaios
Plan stolicy Atlantydy według opisu Platona. Dialog Timaiosa.
1 – Z drogi! – przerażający krzyk sprawił, że szybko uskoczyła w bok. Ledwo zdążyła przed rozpędzonym nanekiem. Nie cierpiała tych maleńkich, napędzanych Stwórca jeden raczy wiedzieć czym, pojazdów. Pojawiały się znikąd i równie szybko znikały, budząc w niej jedynie strach i grozę. – Co to za miejsce?! Gdzie ja jestem?! – krzyczało jej w uszach, gdy stała na środku drogi rozglądając się niepewna i zagubiona. Zamęt i otumanienie, w jaki wprowadzało ją przebywanie na Wyspie Sześciu Pierścieni, chodzenie ulicami Miasta Trzech Szklanych Wież, po prostu zwyczajne bycie w jej upragnionej Atlantydzie, nie dorównywało niczemu co do tej pory przeżyła i czego doświadczyła w życiu. Była tu drugi dzień i tak samo jak wczoraj nie odstępowało jej to uczucie przeniesienia do zupełnie innego świata. Zaskakującego i nieprzewidywalnego. Krainy, w której nic nie było takie, jakie być powinno. Nic nie przypominało czegokolwiek, co do tej pory widziała.
I nic nie było nawet takie, jakby tego oczekiwała. Miejsca, przy którym Supala wydawała się mysią dziurą. Ciasną, małą i do tego bardzo dobrze znaną. To, co widziała wokół siebie, sprawiło, że po raz pierwszy dotarło do niej, jak przerażająco prymitywni musieli się wydawać Atlantom Supalczycy. I jednocześnie pozostawiało ją bez odpowiedzi z innym, ważniejszym pytaniem: Dlaczego tak było? Zastanawiała się jak to było możliwe, że różnili się tak bardzo? – Dalemo mówiłem ci, że to nie Supala. Oczy dookoła głowy! Pamiętasz? – Namiestnik zwrócił się do niej poirytowany. – Trzymaj się prawej strony i miej na baczności. – Spojrzał na nią z wyrzutem – Ile razy mam ci powtarzać? Był zdenerwowany zdecydowanie bardziej niż by należało w takich okolicznościach. Ale chyba mogła znaleźć usprawiedliwienie dla jego zachowania. Zaraz mieli przecież spotkać się z Władcą władców, czy też Dowódcą dowódców, jak nazywali go Atlanci. – Tak, Namiestniku – przytaknęła zawstydzona swoim roztargnieniem. Tylko, że jej również udzielił się wszechogarniający niepokój. Ona także denerwowała się przed tym spotkaniem. W końcu, jak niewielu było dane osobiście zostać powitanym przez władcę i pana całego świata. – Odanie – poprawił ją. – Prosiłem, abyś tutaj tak się do mnie zwracała.
– Dobrze Namie… – szybko dokończyła – Odanie. Rozmowa z Władcą władców spędzała jej sen z powiek, odkąd dowiedziała się, że dostąpi tego zaszczytu. Miała, tak samo jak pozostałych ośmiu Wybrańców z różnych kolonii, stanąć przed jego obliczem. I chociaż przybyła tutaj jako ostatnia, to miała spotkać się z nim jako pierwsza. Dlaczego tak właśnie miało być? Czy dlatego, że pochodziła z najmniejszej i nic nieznaczącej kolonii i nie było sensu zawracać sobie nią głowy bardziej niż innymi? A może właśnie dlatego, że była warta więcej niż inni? Do tego, tych innych, Wybranych też jeszcze nie widziała. Czy byli lepsi od niej? Dlaczego wybrano właśnie ich? Dlaczego ją? Pytania cisnęły jej się na usta i kołatały w głowie bez przerwy. Namiestnik, to jest Odan, mówił jej tylko, że Wybrani przybyli kilka dni przed nią i że tymczasem oczekiwali na decyzje co do ich dalszych losów, funkcji i zadań. – Dlacze… – zaczęła raptownie i równie gwałtownie przerwała. – Co dlaczego? – Odan bacznie spojrzał na nią. Zebrała się na odwagę. – Dlaczego tutaj mam się tak zwracać do ciebie? Dlaczego każesz mi inaczej nazywać Władcę władców? Namiestnik posłał jej dobrotliwy uśmiech. – Bo nie jesteś już mieszkanką prymitywnych kolonii. Bo otwierają się przed tobą nowe możliwości, nowe światy i niewyobrażalne tajemnice. Nie ma sensu,
abyś tkwiła w mrokach waszych czasów Dalemo – spróbował pogłaskać ją po głowie. Sprawnie uchyliła się przed jego dotykiem. Tak więc to wygląda. Pan Ojciec, Garuna, Metramus, Mistrz Mansfeld, Prometus, ludzie z Podziemia, Zamir. Wyliczała sobie po kolei ich imiona w myślach, a lista stawała się coraz dłuższa. Oni wszyscy mogli mieć rację. Supalczycy wiedzieli i mogli tylko tyle, na ile im Atlanci pozwolili. Tylko tyle i nic więcej. – A dlaczego to wy macie o tym decydować? – Zapytała na głos, choć chyba powinna była pozostawić to pytanie tylko w swojej głowie. – My, chciałaś powiedzieć – podkreślił z naciskiem. Przyjrzała mu się zdezorientowana. – My – powiedział raz jeszcze. – Przecież jesteś jedną z nas. Przez chwilę obserwowali się w milczeniu. – Chodźmy – pierwszy odezwał się Namiestnik – Chartros nie będzie czekał. I ogarnij się – to mówiąc wygładził i tak nienagannie gładkie, jej najlepsze, niebiesko-szare supalskie ubranie. Poprawił suknię przy szyi i wyjął jej talizman na wierzch. Odruchowo wyciągnęła rękę, żeby go schować. – Zostaw – powstrzymał jej dłoń. – Tak lepiej – ponownie dotknął jej zawieszki. – Sądzę, że Dowódcę zainteresuje twoja nietypowa biżuteria. – Nie rozumiem… – powiedziała powoli, upewniając się, że Namiestnik z niej nie kpi. – Niby co? Ten kawałek
blaszki? – Sama zobaczysz – odwrócił się i ruszył prosto przed siebie. Po dwóch krokach przystanął. Spojrzał na nią i powiedział. – Pamiętaj, aby być przy nim pewną siebie. Bądź otwarta i śmiała, ale nie bezczelna. – Wydawało się, że skończył, ale dodał po chwili. – I przede wszystkim bądź sobą. – To raczej będzie trudne. – Co? – Bo mogę być albo pewna siebie, albo być sobą. – Oj Dalemo – westchnął rozdrażniony – czas najwyższy, abyś skończyła z tymi dziecinnymi żartami. Pora wreszcie zachowywać się jak na Atlantę przystało. – Złapał ją za ramię i pociągnął za sobą. – Chodźmy już. Pospiesz się. Szła za nim, a w zasadzie to truchtała, do tego podbiegając co pewien czas, by nadążyć, by dotrzymać mu kroku. Namiestnik szedł zdecydowanie, pewnie, nie rozglądając się nigdzie. Patrzył prosto przed siebie, na jemu tylko wiadomy cel i systematycznie przyspieszał. Ona zupełnie przeciwnie, nawet to tempo nie przeszkodziło jej w obserwacji i bacznym podziwianiu wszystkiego. Na każdym kroku coś budziło jej zachwyt albo zdziwienie, a najczęściej jedno i drugie. Dopiero po raz drugi szła ulicami Atlantydy. A pierwszy raz widziała je w świetle dnia. Nie przypominały zupełnie systemu dróg w Supali. Ba, w ogóle nie przypominały dróg w jej znaczeniu tego
słowa. Nie były szerokie i wcale nie były utwardzane. Były raczej wąskie i … miękkie… Tak, zdawała sobie sprawę, że to określenie zupełnie nie pasowało do porządnego traktu. Ale tak było. Drogi były miękkie, gąbczaste i sprężyste. Pewnie dlatego przemierzało się je tak sprawnie i lekko, nie męcząc się tak jak zwykłym marszem. Z kolei mogłaby przysiąc, obserwując co jakiś czas migające naneki, że te pojazdy poruszając się nie dotykały powierzchni drogi. Wyglądały tak jakby unosiły się mniej więcej pięść nad ziemią. Zdumiewające. Latać – tak. Ale latać przy ziemi? Po co? Jednak i tak odmienność ulic stawała się czymś zupełnie zwyczajnym przy niezwykłości budynków. To dopiero były cudeńka! Jaki geniusz je stworzył? Jak można było zbudować coś takiego? Nie zdążyła jednak odpowiedzieć sobie na to pytanie, bo właśnie mieli wejść do jednego z nich, a w zasadzie do kompleksu wzajemnie ze sobą powiązanych budowli. Prawdę powiedziawszy to w ten sposób cały czas się przemieszczali. Przechodząc tylko z jednego gmachu do drugiego, z jednego systemu obiektów do następnego, na zewnątrz przebywali nie więcej niż parę chwil. Większość czasu spędzali raczej wewnątrz budynków, przypominając tym samym, bardziej te ślepe stworzenia na kretowisku niż władających wszystkimi żywiołami Atlantów. Wczoraj Odan wyjaśnił jej, że pierwszy pierścień, w którym przebywali, jak i każdy z pozostałych dwóch naziemnych okręgów, składał się z kilku setek takich
ogromnych, niebotycznie rozległych obiektów. Informacje o pierścieniach nie były dla niej niczym nowym. Wiedziała, że Atlantyda była specyficzną wyspą złożoną z sześciu ogromnych kół nałożonych na siebie, wypełnionych na zmianę lądem i wodą. W pierwszym, podstawowym, centralnym pierścieniu – kole, mieściły się wszystkie najważniejsze siedziby i urzędy. Każdy, kto liczył się w Atlantydzie, kto miał jakieś znaczenie w społeczności, mieszkał właśnie w tej części. I analogicznie, im dalej było się od środka, tym niżej znajdowało się w hierarchii i strukturze Imperium. Namiestnik podkreślał to kilkakrotnie, znacząco wskazując miejsce, które miało być od tej pory i jej domem – trzyizbowe pomieszczenie, w sporych rozmiarów budynku, znajdującym się niecałą klepsę nanekiem od siedziby Odana i Dowódcy dowódców. Pomiędzy poszczególnymi pierścieniami lądu znajdowała się woda. Jednak nie była to słona woda, jakby można było się tego spodziewać w otoczeniu wielkiego oceanu. Ale była to woda lądowa, słodka. Do tego miała jeszcze jedną zaskakującą cechę. Stałą, niezmienną temperaturę. I dlatego też ostatni pierścień, szeroki okręg wypełniony wodą, był najbardziej niezwykły. Graniczył z oceanem, ale jego wody nigdy się z nim nie mieszały. Jak wyczytała kiedyś, w jednym z należących do Pana Ojca zwojów, okrąg ten był swoistą granicą. Barierą nie tylko dla wody z oceanu, czy stworzeń morskich, które chciałyby nowe otoczenie sprawdzić, ale
także dla każdego innego intruza, który nieproszony pragnąłby na te wody wpłynąć, by je lepiej poznać. Wszystkie pierścienie były olbrzymie. W środku pierwszego, najmniejszego z nich, znajdowała się siedziba Władcy władców. Nie było najmniejszych szans, aby stąd zobaczyć kolejny, drugi, błękitny pierścień. Ten, w którym była woda. Choć doskonale wiedziała o tych charakterystycznych dla Atlantydy pierścieniach, to będąc w Supali, wyobrażała sobie ich zabudowę inaczej. Myślała, że będą pokryte potężnymi, strzelistymi, kryształowymi wieżami. Całą puszczą, borem pełnym wzniesionych przez Atlantów, szklanych wież. Tymczasem żadne z budynków nie były ani strzeliste, ani nawet przesadnie wysokie. Najwyższe mogły przewyższać świątynie Widzących Prawdę jedynie pięciokrotnie. Niespecjalnie także różniły się od siebie. Wszystkie były jak połączone ze sobą, poustawiane jedne na drugich, kwadratowe i prostokątne pudełka. Wykonane były z identycznego materiału, przypominającego na pierwszy rzut oka szkło. Kiedyś wyczytała, że ten specjalny stop miał szczególne właściwości. Kumulował w sobie każdy rodzaj energii, każdą substancję, jakikolwiek dźwięk czy zapach, jednym słowem wszystko. Najbardziej niezwykłe w nim było to, że w zależności od cech, jakie zapisano przy jego tworzeniu, czy też ustawiono na późniejszym etapie, ten materiał przekazywał do wewnątrz tylko to co konieczne i w proporcjach, w jakich było to niezbędne do utrzymania
pożądanych warunków w pomieszczeniach. Ten stop po prostu myślał! Było to trudne do ogarnięcia ludzkim umysłem. Jak to było w ogóle możliwe? Ale to dlatego właśnie wczorajszej nocy bała się zasnąć w przeznaczonych dla niej izbach. Czuła się tak jakby nie była sama, jakby ta potężna moc czająca się w ścianach mogła w każdym momencie ją zaatakować, pozbawiając oddechu i odbierając życie, gdyby tylko tak zechciała. W blasku dnia jednak i mury i budynki nie napawały jej już takim strachem. No, może poza tym jednym, do którego teraz się kierowali. Kompleksu najbardziej okazałego ze wszystkich, jakie widziała dotychczas. Najwyższej budowli na wyspie, wzbogaconej trzema idealnie równymi, postawionymi w jednakowych odległościach, spiczastymi wieżami. Gdyby miała jeszcze jakieś wątpliwości co do przeznaczenia tego miejsca to dodatkowo budowlę otaczał wianek białych, potężnych kolumn. Niby i te słupy były wszędzie, ale tylko tutaj, tylko wokół tego miejsca, umieszczone jedne obok drugich, stworzyły niepowtarzalny, śnieżnobiały pierścień. To dlatego bez trudu odgadła, że tu mieści się siedziba Władcy władców i kwatery innych ważnych osób. Tu biło serce Imperium, to stąd właśnie Atlanci kierowali światem. – Odanie – zdążyła zawołać nim Namiestnik wszedł do środka. – Tak? – odwrócił się, starając nie pokazać po sobie
zniecierpliwienia. – Te kolumny – wskazała ręką na najbliższą z nich – Do czego są potrzebne? – Nie teraz, Dalemo – machnął ręką. – Nie teraz. Chartros czeka. – I spieszniejszym krokiem ruszył w stronę głównej bramy. Sprawnie minęli straże przy wejściu. Namiestnik żadnego z wartowników nie zaszczycił spojrzeniem ani choćby najmniejszym zwolnieniem kroku. Przeszedł obok nich jakby nie istnieli. Dalema, podążając za nim, przyglądała się strażnikom zaciekawiona. Wyglądali jak wykuci w skale. Oni jednak nie odwzajemnili się tym samym. Stali nieruchomi i niemi. Rzuciła im ostatnie spojrzenie i pobiegła, żeby dogonić idącego szybko Namiestnika. Wokoło było pełno Atlantów, a ona bała się zgubić Odana. Otaczający ją tłum nie był różnobarwny, jak wczoraj oczekiwała. Przeciwnie, wręcz przepełniony był istotami niezwykle do siebie podobnymi. Mieszkańcy Wyspy Sześciu Pierścieni w zdecydowanej większości nosili jednolite, zwiewne, jasne stroje. To dlatego tak trudno było ich odróżnić. Ich ubrania przypominały nieco orbatolskie tuniki. Długie i proste, nie imponowały przepychem. Pewnej elegancji i gracji dodawał luźny płaszcz, jaki niektórzy z Atlantów dodatkowo zakładali. To wierzchnie odzienie było identyczne z tym okryciem, które kiedyś otrzymała od Namiestnika. Do złudzenia także przypominały kapoty
supalskich kopalników. Obserwowała ich uważnie, póki nie dostrzegła, że oni także na nią patrzą. Spojrzenia, które przesyłali jej mijający przechodnie nie były zbyt przyjacielskie. Najlepsze, co mogła odnaleźć w ich czarnych jak noc oczach, to zaciekawienie. Najczęściej jednak była to pogarda i niechęć. Nie spodziewała się tak wrogiego przyjęcia… Poczuła zakłopotanie. W tym samym momencie zrozumiała, że jest wśród nich intruzem i nagle przestała czuć się dobrze w tym obcym tłumie. Szli główną nawą w milczeniu. Namiestnik wyprostowany i dumny, nie zauważał kłaniających mu się dostojników, zbyt był pochłonięty własnymi myślami. Dalema także zaczęła unikać spojrzeń Atlantów. Najczęściej patrzyła w podłogę, co pewien czas upewniając się tylko, że towarzysz jest obok. – Ciekawe, jak rozległa jest siedziba Chartrosa? – myślała drepcząc obok Odana – Ile będziemy tak szli? – wreszcie zrównała krok z Namiestnikiem i odważyła się zapytać. – Namie.., Odanie, co z Panem Ojcem? – Jak to co? – Oni go nadal szukają, prawda? – Tak – odparł krótko, nie przerywając marszu. – I nie przestaną dopóki go nie znajdą? – upewniła się. – Raczej tak – zbył ją ponownie. – A czy ja…
– Co ty? – Czy ja… – musiała się go o to zapytać – … czy ja też będę mogła pojechać do Supali, aby go szukać? – Nie po to ściągaliśmy cię tutaj, aby zaraz odsyłać z powrotem – odpowiedział poirytowany Namiestnik, gwałtownie się zatrzymując. – Ale to dla mnie ważne – zaczerpnęła powietrza. – Najważniejsze, Odanie – ośmieliła się dodać. – Wiem, Dalemo, wiem – dodał nieco łagodniej. – Pomożesz mi więc? – Zobaczymy. Obiecuję, że postaram się – potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z niej cały niepokój i stres. – Takie zapewnienie mi nie wystarczy, Odanie. – Domyślam się – Namiestnik uśmiechnął się i jakby całkiem rozpogodził jej śmiałym wyznaniem. – To jak? Pomożesz? – Na razie, umówmy się, że będę cię codziennie informował o postępach w poszukiwaniach, dobrze? – To nie to samo. Namiestnik przez chwilę zapatrzył się na nią, aż speszona spuściła wzrok. – Czasami jesteś tak do niej podobna. – Do kogo? – Wszystko w swoim czasie, Dalemo – uśmiechnął się. – Obiecuję ci, że już niebawem nie będę miał przed tobą tajemnic. Wyjaśnię ci, co tylko będziesz chciała. – Wziął ją za rękę i poprowadził wprost na spotkanie
z Chartrosem.
2 – Kto to jest? – zapytał Set patrząc gdzieś przed siebie. – Kto? – Ozy starał się podążyć za wzrokiem kolegi, ale nie miał pojęcia, co mogło tak przyciągnąć jego uwagę. – Gdzie? – dopytał rozglądając się. – Tam – wskazał dłonią Set, precyzując kierunek. – Ta obok Namiestnika Odana. Podążając za wskazówkami przyjaciela, w pewnym oddaleniu, nieopodal głównej siedziby Chartrosa Ozy wreszcie dostrzegł Namiestnika. Kiedy już go zobaczył, rozpoznał od razu. Bez najmniejszego trudu, bez choćby cienia wątpliwości. Przecież nikt inny w całej Atlantydzie nie nosił tak bijącego bielą po oczach stroju. W dodatku Odan zawsze zakładał cywilne szarawary, które tylko te ograniczone miernoty z dołów społecznych, bez żadnego militarnego wyszkolenia, nosiły. – A, ta… – wreszcie zrozumiał o kogo chodzi. Obok Namiestnika stała jakaś orbatolka. Przyjrzał się jej uważniej. – Pewnie kolejna dzikuska z kolonii – pomyślał lustrując szczegółowo szczupłą postać przed sobą.
Podobnie jak Odan, ona także wyróżniała się swoim strojem. Miała na sobie charakterystyczną dla regionu Supala, dobrze dopasowaną, niebiesko-szarą suknię. Na jej tle tym bardziej odcinały się, związane w luźny ogon, długie gołębie włosy. – Tak, to musi być Supalka – utwierdził się w przekonaniu Ozy, zauważając jej bladą, pociągłą, drobną twarz dopełnioną parą dużych oczu w kolorze morskiej wody. Set przypatrywał się dłuższą chwilę zaabsorbowanej sobą parze. Obserwował ożywioną rozmowę i Odana starającego się usilnie coś wytłumaczyć dziewczynie. Młoda kobieta, bo mogła już mieć osiemnaście obrotów, może nawet więcej, zdawała się być jednak jedynie jedną wielką mieszaniną zagubienia, zmieszania i smutku, i zupełnie nie wydawała się podzielać entuzjazmu Namiestnika. – To jedna z wybranych w selekcji – w końcu powiedział do Seta. Nabrał powietrza i ciągnął dalej. – Wiesz, kompletnie nie wiem po co Chartros ich tu ściąga. Jaki ma cel w tym, aby ich cywilizować? To jak zapraszanie małp do stołu. Może się i najedzą i nawet czegoś nauczą, ale nigdy nic z tego nie zrozumieją. Cisza. Żadnej reakcji ze strony przyjaciela. Ozy zamilkł więc, kiedy dotarło do niego, że jego głębokie i wyważone przesłanie raczej nie pada na podatny grunt. Dzisiaj sobie nie pogadają o wyższości jednych nad drugimi. Trudno. Postanowił zagadnąć go więc ponownie, na temat, który
wydawał się Seta interesować. – To dziewka z kolonii. Chyba Supalka, sądząc po wyglądzie i stroju – uzupełnił. – Aha – jego rozmówca tylko przytaknął. – A co? Czemu pytasz? – dopytał, widząc jak towarzysz wciąż nie odrywa od niej wzroku. – Nic – odburknął tamten. – Wpadła ci w oko, co? – zagadnął. Set poświęcił mu chwilę, patrząc na niego niewidzącymi oczami, ale nie powiedział nic więcej. – Podoba ci się? – nie odpuszczał Ozy. Lubił drażnić przyjaciela. Podobnie jak ojciec Seta, także on sam nie bardzo potrafił się kontrolować i łatwo wpadał w gniew. Chyba to u nich było cechą rozpoznawczą… Jak widać, bazowanie na irytacji zawsze działało. Także i tym razem okazało się skuteczne. Bo nim Ozy skończył mówić, Set skupił na nim całą swoją uwagę i posłał mu nienawistne spojrzenie. Wszyscy wiedzieli jak bardzo Set nie lubi wścibstwa, a za to lubi swoje prywatne sprawy, zwłaszcza miłostki i liczne romanse ukrywać przed światem i trzymać blisko siebie, nie dzieląc się nimi z nikim. Nawet on, jego najbliższy przyjaciel, nie miał do nich dostępu. – No przyznaj, pobawiłbyś się z nią w potężnego Atlantę i prymitywną. – Nie. Teraz to już nie. – Set nie dał mu dokończyć wchodząc ostro w słowo. – A to czemu? – zdziwił się jak najszczerzej