puchatek1981

  • Dokumenty17
  • Odsłony1 963
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów26.1 MB
  • Ilość pobrań1 264

Tom Clancy - Czerwony królik (Jack Ryan 11)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :3.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Tom Clancy - Czerwony królik (Jack Ryan 11).pdf

puchatek1981
Użytkownik puchatek1981 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 693 stron)

TOM CLANCY CZERWONY KRÓLIK Red Rabbit Przełożył: Jan Kraśko Wydanie oryginalne: 2002 Wydanie polskie: 2003

Danny’emu O. i strażakom z 52. drużyny 52. jednostki

Bohaterami bywają często najzwyklejsi ze zwykłych ludzi. Henry David Thoreau Najdonioślejsze w życiu człowieka jest to, że opanował on sztukę przekonywania duszy do dobra lub zła. Pitagoras Człowiek, który nie uznaje zrządzeń niebios, zawsze będzie człowiekiem przeciętnym. Konfucjusz

Prolog Ogród Doszedł do wniosku, że najbardziej przerażające będzie prowadzenie samochodu. Kupił już jaguara – dżegjuaara: będzie musiał zapamiętać, że tak to się tu wymawia – ale chociaż był w salonie aż dwukrotnie, za każdym razem podchodził do samochodu ze złej strony. Sprzedawca się z niego nie śmiał, lecz Ryan był pewien, że chciał. Dobrze chociaż, że nie wsiadł lewymi drzwiami i nie zrobił z siebie kompletnego idioty. Prawidłową stroną drogi była tu strona lewa: to też będzie musiał wbić sobie do głowy. Lewy pas międzystanówek – nie, autostrad: w tym kraju nazywano je autostradami – był pasem wolnym. Wszystkie elektryczne wtyczki miały tu tęgiego zeza. A w domu nie było centralnego ogrzewania, mimo wysokiej ceny, jaką za niego zapłacił. Ani centralnego ogrzewania, ani klimatyzacji, chociaż klimatyzacja nie była tu pewnie konieczna. Angielski klimat nie należał do najgorętszych: miejscowi zaczynali padać na ulicach, gdy temperatura przekraczała dwadzieścia cztery stopnie Celsjusza. Ciekawe, jak by się czuli w Waszyngtonie. Najwyraźniej rymowanka o „wściekłych psach i angolach” była już nieaktualna. Ale cóż, mogło być gorzej. Ostatecznie miał kartę uprawniającą do zakupów w Greenham Commons, pobliskiej bazie sił powietrznych, w sklepie zaopatrywanym przez Air Force Exchange Service, służbę

kwatermistrzowską znaną jako PX, tak więc nie groził im przynajmniej brak amerykańskich hot dogów i produktów podobnych do tych, które kupował w rodzinnym Marylandzie. I wszędzie te fałszywe nuty, tyle fałszywych nut. Ot, choćby angielska telewizja. Zupełnie nie przypominała amerykańskiej, to oczywiste. Nie, żeby chciał wegetować przed fosforyzującym ekranem – to mu raczej nie groziło – ale mała Sally potrzebowała codziennej dawki kreskówek. Poza tym, nawet jeśli czytał coś ważnego, wyciszone, dochodzące z tła odgłosy jakiegoś idiotycznego talk-show zawsze działały na niego uspokajająco. Ale dzienniki były całkiem niezłe, natomiast gazety bardzo dobre – lepsze od tych, które czytywał w domu, chociaż już teraz wiedział, że będzie mu brakowało porannej „Far Side”. Miał nadzieję, że zastąpi ją „International Tribune”. Mógł kupować ją w kiosku na stacji. Tak, musiał przecież śledzić przebieg rozgrywek baseballowych. Ci od przeprowadzek – tu nazywano ich spedytorami – uwijali się jak w ukropie pod czujnym okiem Cathy. Dom jako taki nie był zły, choć dużo mniejszy od ich domu na Peregrine Cliff; na czas wyjazdu wynajęli go pułkownikowi piechoty morskiej, który nauczał dziarskich młodzieńców i poważne dziewczęta z Akademii Marynarki Wojennej. Okna sypialni wychodziły na ogród o powierzchni – tak na oko – tysiąca metrów kwadratowych; pośrednik handlu nieruchomościami bardzo go wychwalał. Poprzedni właściciele musieli spędzać tam masę czasu, sadząc szpalery pięknych róż, głównie czerwonych i białych, pewnie dla uczczenia dynastii Lancasterów i Yorków. Między czerwonymi i białymi zasadzili też różowe dla przypomnienia, że rodziny te połączyły się ze sobą, by stworzyć dynastię Tudorów i – po śmierci Elżbiety I, ostatniej przedstawicielki tego rodu – założyć królewską dynastię, którą Ryan nie bez powodów bardzo polubił. Pogoda też była całkiem, całkiem. Przyjechali tu przed trzema dniami i przez ten czas ani razu nie padało. Słońce wschodziło wcześnie i zachodziło późno, natomiast zimą, tak przynajmniej słyszał, pokazywało się tylko i momentalnie znikało. Nowi przyjaciele z

Departamentu Stanu mówili mu, że długie noce mają fatalny wpływ na zdrowie dzieci, że maluchy źle je znoszą: maluchy takie jak ich czteroipółletnia Sally. Pięciomiesięczny Jack pewnie jeszcze takich rzeczy nie zauważał i spał jak zabity. Spał i teraz, pod opieką niani, Margaret van der Beek, młodej, rudowłosej córki pastora metodystów z Afryki Południowej; dziewczyna miała świetne referencje, które tutejsza policja dokładnie sprawdziła. Pomysł zatrudnienia niani nie przypadł Cathy do gustu. Na myśl, że jej własnym dzieckiem miałby opiekować się ktoś obcy, krzywiła się tak, jakby ktoś przeciągnął przy niej paznokciami po tablicy, lecz tu, w Anglii, był to stary, powszechnie szanowany zwyczaj, który sprawdził się doskonale w przypadku niejakiego Winstona Spencera Churchilla. Panna Margaret została też prześwietlona przez agencję sir Basila, natomiast agencja, w której pracowała, miała oficjalne poparcie rządu Jej Królewskiej Mości. Ale cóż, znaczyło to tyle co nic i Jack był tego świadom. Przed wyjazdem przeszedł odpowiednie przeszkolenie i wiedział, że „opozycja” – tego angielskiego określenia używano również w Langley – wielokrotnie penetrowała brytyjski wywiad. W CIA panowało przekonanie, że ich spenetrować jeszcze nie zdołała, ale on miał co do tego duże wątpliwości. Ci z KGB byli cholernie dobrzy, a ludzie, wiadomo: są chciwi. Rosjanie płacili dość kiepsko, lecz niektórzy byli gotowi zaprzedać duszę i wolność za marne grosze. No i nie nosili na ubraniu tablic z migającym napisem: Jestem zdrajcą. Ze wszystkich szkoleń najbardziej zmęczyło go szkolenie na temat środków bezpieczeństwa. Chociaż jego ojciec był policjantem, Jack nigdy nie nauczył się myśleć tak jak on. Żmudne selekcjonowanie i analizowanie informacji napływających do wydziału wraz z tonami nic niewartych śmieci nie miało nic wspólnego z podejrzliwym zerkaniem na kolegów i udawaniem, że cudownie się z nimi współpracuje. Często zastanawiał się, czy którykolwiek z nich tak na niego zerka i doszedł do wniosku, że chyba jednak nie. Ostatecznie ciężko na to stanowisko zapracował, czego dowodziły stare blizny na ramieniu, nie wspominając już o koszmarnej nocy w Chesapeake Bay, o snach, w których pistolet –

mimo jego rozpaczliwych wysiłków – nigdy nie chciał wypalić, o krzyku przerażonej Cathy, o alarmowych dzwonkach, które wciąż dzwoniły mu w uszach. Tamtą bitwę wygrał, wygrał ją na pewno. W takim razie dlaczego w snach zawsze było inaczej? Może potrafiłby mu to wyjaśnić jakiś psychiatra, ale, jak mawiały doświadczone żony, trzeba było mieć tęgiego świra, żeby do niego pójść. Sally biegała w kółko, oglądając nową sypialnię, podziwiając nowe łóżko, które składali ci od przeprowadzek. On schodził im z drogi. Cathy twierdziła, że nie nadaje się do nadzorowania tego rodzaju prac, mimo swojej skrzyneczki z narzędziami, bez której żaden Amerykanin nie czuje się prawdziwym mężczyzną i którą rozpakował niemal natychmiast po przyjeździe. Oczywiście ci od przeprowadzek mieli swoje narzędzia i – co było równie oczywiste – zostali prześwietleni przez Secret Intelligence Service, wywiad brytyjski, żeby jakiś prowadzony przez KGB agent nie podłożył im w domu pluskwy. Nic z tego, staruszku, nie tym razem. – Gdzie jest nasz turysta? – Czyjś głos. I ten amerykański akcent. Ryan zajrzał do holu, żeby sprawdzić, kto to, i... – Dan! Jak się masz? – Wynudziłem się w biurze, więc wpadliśmy z Lizą, żeby zobaczyć, co u was. – I rzeczywiście: tuż za Danem Murrayem, doradcą prawnym ambasady amerykańskiej w Londynie, stała jego piękna żona, święta Liza, słynna męczennica, patronka żon pracowników FBI. Podeszła do Cathy, żeby objąć ją jak siostrę i ucałować, po czym natychmiast wybyły do ogrodu. Cathy uwielbiała róże, co Jackowi bynajmniej nie przeszkadzało. Posiadaczem wszystkich genów ogrodniczych w rodzinie Ryanów był jego ojciec, lecz nie wiedzieć czemu, nie przekazał ich synowi. Dan spojrzał na niego. – Wyglądasz... koszmarnie. – Długi lot, nudna książka – odparł Jack. – Nie spałeś? – Murray był wyraźnie zaskoczony. – W samolocie?

– Aż tak cię to dobija? – Dan, płynąc okrętem, widzisz przynajmniej, że po czymś płyniesz. W samolocie nie widać nic. Dan zachichotał. – Lepiej do tego przywyknij, brachu. Będziesz latał tam i z powrotem, jak maszynka. Nabijesz tyle kilometrów, że dadzą ci zniżkę. – Pewnie tak. – To dziwne, ale przyjmując propozycję pracy w Londynie, jakoś o tym nie pomyślał. Dureń. Co za dureń. Będzie musiał latać do Stanów co najmniej raz w miesiącu – dla kogoś, kto boi się samolotów, nie była to zbyt kusząca perspektywa. – Jak tam przeprowadzka? Można im zaufać. Bas korzysta z ich usług od ponad dwudziestu lat, moi kumple z Yardu też na nich nie narzekają. Połowa z tych facetów to byli gliniarze. – A gliniarze – Dan nie musiał tego dodawać – są bardziej wiarygodni niż agenci czy szpiedzy. – Aha, to znaczy, że w kiblu nie ma podsłuchu – wymruczał Jack. – Świetnie. – Nie miał w tej branży zbyt wielkiego doświadczenia, ale wiedział już, że życie funkcjonariusza agencji wywiadowczej różni się nieco od życia wykładowcy historii w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Podsłuch w kiblu pewnie był, tyle tylko, że podsłuchiwali go ludzie sir Basila. – Wiem, stary, wiem – odrzekł Murray. – Ale są też i dobre nowiny: będziesz mnie często widywał, jeśli tylko nie masz nic przeciwko temu, rzecz jasna. Ryan ze znużeniem kiwnął głową i zdołał się nawet uśmiechnąć. – Przynajmniej będę miał z kim chodzić na piwo. – To ich narodowy sport. Więcej spraw załatwiają w pubie niż w biurze. My jeździmy do podmiejskich klubów, oni chodzą do pubu. – Piwo mają niezłe. – Lepsze niż siuśki, które pijemy w Stanach. Ja już się przestawiłem. – W Langley mówili, że robisz dla Emila Jacobsa. – Owszem, coś tam dla niego robię. – Murray kiwnął głową. – Prawda jest taka, że jesteśmy w tym lepsi od was. Ci z operacyjnego nie

otrząsnęli się jeszcze po siedemdziesiątym siódmym i nie wiem, czy prędko się otrząsną. Ryan musiał się z tym zgodzić. – Admirał też tak uważa. Bob Ritter to błyskotliwy facet, może nawet aż za bardzo błyskotliwy, ale ma w Kongresie za mało kumpli i nie może rozbudować swego imperium, jak by tego chciał. Admirał Greer był zastępcą dyrektora CIA do spraw wywiadu, Bob Ritter szefem wydziału operacyjnego. Często dochodziło między nimi do kłótni. – Po prostu mu nie ufają, i tyle – dodał Murray. – Scheda sprzed dziesięciu lat, po Franku Churchu, przewodniczącym senackiej komisji do zbadania działalności CIA. Wiesz, jak to jest. Ci z Senatu szybko zapomnieli, kto tymi operacjami tak naprawdę kierował. Kanonizowali szefa i ukrzyżowali wojskowych, którzy próbowali – choć niemrawo – wykonywać jego rozkazy. Kurczę, to była zwyczajna... – Murray długo szukał odpowiedniego słowa. – Nie wiem, Niemcy mówią: Schweinerei. Nie umiem tego przetłumaczyć, ale dobrze to brzmi. Jack rozciągnął usta w uśmiechu. – Tak – mruknął. – Lepiej niż „obsuwa”. Próba zabójstwa Fidela Castro, operacja CIA przeprowadzona za wiedzą i pod kierownictwem prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych za prezydentury Johna Kennedy’ego, przypominała operację rodem z kreskówek z Wesołym Dzięciołem i siostrzeńcami kaczora Donalda: wzięli w niej udział politycy próbujący udawać Jamesa Bonda, postać stworzoną przez nieudacznego brytyjskiego agenta. Ale filmy to filmy, a życie to życie, o czym Ryan przekonał się na własnej skórze najpierw w Londynie, a potem w salonie swego własnego domu. – Powiedz mi, Dan, jak to naprawdę z nimi jest. Dobrzy są? – Angole? – Murray ruszył do drzwi i wyszli na trawnik. Ci od przeprowadzek byli niby czyści, ale Dan pracował w FBI. – Basil to fachman światowej klasy. Dlatego tak długo siedzi na tym stołku. Był świetnym agentem operacyjnym, jako pierwszy zaczął podejrzewać

Philby’ego; pamiętaj, że był wtedy nieopierzonym żółtodziobem. Jest dobrym administratorem, to jeden z najlotniejszych umysłów, z jakimi kiedykolwiek miałem do czynienia. Tutejsi politycy, i ci z rządu, i ci z opozycji lubią go i darzą zaufaniem. Niełatwo do tego dojść. Przypomina naszego Hoovera, z tym że Hoovera bez kultu jednostki. Lubię go. Miło się z nim pracuje. Poza tym on bardzo lubi ciebie. – Mnie? Dlaczego? Nic takiego nie zrobiłem. – Bas to łowca talentów. Uważa, że masz w sobie to coś. Zachwycał się twoją zeszłoroczną „Pułapką na Kanarki”, tą sztuczką na przecieki, poza tym to, że uratowałeś ich przyszłego króla, też ci chyba nie zaszkodziło. Będziesz tu bardzo popularny, chłopie. Jeśli uznają, że trafiłeś na afisz nie bez powodu, czeka cię świetlana przyszłość, przynajmniej w tej branży. – Bomba. – Ryan wciąż nie był pewny, czy tej przyszłości chce. – Pamiętasz? Byłem zwykłym bukmacherem, a teraz jestem wykładowcą historii. – To już przeszłość. Patrz w przyszłość, Jack. W Merrill Lynch byłeś ponoć całkiem niezły, tak? – Fakt, trochę zarobiłem – przyznał Ryan. Tak naprawdę zarobił bardzo dużo i nadal zarabiał. Ci z Wall Street paśli się jego krwią. – No to zajmij się teraz czymś na serio. Mówię ci to z prawdziwą przykrością, ale w wywiadzie nie ma zbyt wielu bystrzaków. To moja branża, siedzę w tym i wiem. Mnóstwo pasożytów, kilku w miarę inteligentnych facetów i jedna, może dwie gwiazdy pierwszej wielkości. Masz wszelkie zadatki, możesz zostać kimś. Jim Greer też tak uważa. I Basil. Umiesz myśleć niekonwencjonalnie. Ja też. Dlatego nie uganiam się już za bankowymi rabusiami z Riverside w Filadelfii. Ale ja, brachu, nie zarobiłem miliona dolców na giełdzie. – Dan, to, że ktoś ma szczęście, nie znaczy jeszcze, że jest równym facetem. Joe, ojciec Cathy, zarobił dużo więcej, niż kiedykolwiek zdołam zarobić, mimo to jest apodyktycznym, zadufanym w sobie sukinsynem. – Ale jego córeczka wyszła za rycerza Jej Królewskiej Mości, prawda?

Jack uśmiechnął się z zażenowaniem. – No wyszła. – To otwiera tu mnóstwo drzwi, stary. Anglicy uwielbiają tytuły. – Murray westchnął. – No dobra. Dacie się namówić na piwo? Tu niedaleko jest miły pub, Cygańska Ćma. Ta przeprowadzka doprowadzi was do szału, zobaczysz. To gorsze niż budowa domu. Jego biuro mieściło się w podziemiach Centrali. Pewnie tak było bezpieczniej, ale dlaczego, tego nikt mu nigdy nie wyjaśnił. Okazało się jednak, że dokładnie takie samo pomieszczenie znajduje się w centrali Głównego Przeciwnika, z tym że tam nazywano je imieniem wysłannika bogów, Merkurego – musiał przyznać, że gdyby jego naród wierzył w jakiegoś boga, byłaby to nazwa bardzo adekwatna. Na jego biurko spływały wszystkie depesze i szyfrówki z dekryptażu. Analizował je pod kątem treści i kodów, przekazywał do odpowiednich biur, a gdy do niego wracały, odsyłał je tam, skąd przyszły. Ilość materiałów kryptograficznych wahała się w zależności od pory dnia: rano dominowały materiały przychodzące, po południu wychodzące. Najżmudniejszą rzeczą było oczywiście szyfrowanie, ponieważ niemal wszyscy agencji operacyjni używali jednorazówek, jedynych w swoim rodzaju kluczy kodowych. Przechowywano je w pomieszczeniach po jego prawej stronie. Pracujący tam urzędnicy strzegli i przekazywali odpowiednim władzom wszelkiego rodzaju tajemnice, sekrety dotyczące zarówno życia seksualnego włoskich parlamentarzystów, jak i dokładnej hierarchii celów amerykańskiego ataku nuklearnego. To dziwne, ale żaden z nich nigdy nie rozmawiał o tym, co odszyfrował, co zaszyfrował, co odebrał i co wysłał. Robili to niemal bezmyślnie. Może właśnie dlatego ich zwerbowano? Zupełnie by go to nie zdziwiło. Pracował w agencji stworzonej przez geniuszy i obsługiwanej przez ludzkie roboty. Gdyby ktoś potrafił zbudować roboty mechaniczne, na pewno by je tu zatrudniono, ponieważ maszyny niemal zawsze robiły to, do czego je zaprojektowano.

Ale maszyny nie potrafiły myśleć, tymczasem jeśli Centrala miała funkcjonować – a funkcjonować musiała – myślenie i zapamiętywanie bardzo się przydawało, przynajmniej w jego pracy. Centrala była tarczą i mieczem państwa, a państwo potrzebowało i tarczy, i miecza. Natomiast on był kimś w rodzaju listonosza: musiał pamiętać, gdzie co szło. Nie wiedział wszystkiego, wiedział jednak dużo więcej niż ludzie pracujący na innych piętrach gmachu. Znał nazwy poszczególnych operacji, miejsca, gdzie je przeprowadzano, znał nawet niektóre rozkazy operacyjne i przydział zadań. Nazwiska i twarze większości agentów były mu obce, znał za to ich cele oraz kryptonimy zwerbowanych przez nich konfidentów. W większości przypadków wiedział również, jakiego rodzaju informacje ludzie ci przekazywali. Pracował w Centrali już dziesiąty rok. Zaczął w 1973, zaraz po ukończeniu wydziału matematyki na państwowym uniwersytecie w Moskwie. Miał ścisły, wysoce zdyscyplinowany umysł i łowcy talentów z KGB szybko go wytropili. Świetnie grał w szachy i, jak przypuszczał, to właśnie dzięki szachom wyrobił sobie doskonałą pamięć. Natomiast dzięki wiedzy, którą zyskał, analizując rozgrywki starych arcymistrzów, niemal zawsze potrafił przewidzieć następny ruch przeciwnika. Był taki czas, gdy zamierzał nawet poświęcić się szachom zawodowo, lecz chociaż zawzięcie trenował, jego wysiłki spełzły na niczym. Borys Spaski, naonczas młody szachista, rozgromił go sześć do zera – dwa rozpaczliwe remisy niczego mu nie dały – raz na zawsze grzebiąc jego nadzieje na sławę, fortunę i... podróże. Zajcew ciężko westchnął. Podróże. Przeczytał mnóstwo książek geograficznych i zamknąwszy oczy, często widział przeróżne obrazy, głównie czarno-białe: Canale Grande w Wenecji, londyńską Regent Street, cudowną Copacabanę w Rio de Janeiro, szczyt Mount Everestu zdobyty przez Hillary’ego, gdy on, kapitan Zajcew, uczył się dopiero chodzić, wszystkie te miejsca, których nie dane mu będzie zobaczyć. Nigdy. Nie, on na pewno ich nie zobaczy. Nie zobaczy ich przecież ktoś z jego uprawnieniami, ktoś, kto miał dostęp do najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych. Nie, Komitet Bezpieczeństwa Państwowego bardzo na takich ludzi uważał.

Nikomu nie ufał, o czym wielu przekonało się na własnej skórze. Tylu próbowało z tego kraju uciec – dlaczego? Tylu próbowało uciec, jednocześnie tyle milionów oddało za ten kraj życie. Za Związek Radziecki, za rodinu... Od wojska uchroniły go początkowo matematyka i szachy, a potem to, że zwerbowano go do KGB, że zaczął pracować w gmachu na placu Dzierżyńskiego numer 2. Wraz z pracą przyszło ładne mieszkanie, całe siedemdziesiąt pięć metrów w nowo zbudowanym bloku. I stopień wojskowy: Zajcew był już kapitanem-majorem, a za kilka tygodni czekał go awans na pełnego majora, co w sumie nie było takie złe. Ba!, niedawno zaczęto wypłacać mu pensję w kupończykach, mógł więc robić zakupy w sklepach za żółtymi firankami, w których sprzedawano zachodnie towary i w których – to najważniejsze – nie było tak długich kolejek. Żona bardzo się z tego cieszyła. Wkrótce, niczym młody carewicz, miał stanąć na pierwszym szczeblu nomenklatury i zadzierając głowę, zastanawiać się, jak wysoko może zajść. Lecz w przeciwieństwie do prawdziwych carewiczów, znalazł się tam nie dzięki błękitnej krwi i pochodzeniu, tylko dzięki swoim zasługom. Fakt ten bardzo wzmacniał jego poczucie męskości. Tak, całkowicie na to zasłużył, to ważne. Dlatego powierzano mu tak liczne tajemnice, ot, choćby tę: agent o kryptonimie Kassjusz, Amerykanin z Waszyngtonu – wyglądało na to, że ma dostęp do ważnych informacji politycznych, wielce cenionych przez ludzi z czwartego piętra Centrali, do informacji, które często przekazywano do Instytutu Amerykańsko-Kanadyjskiego. A instytut je analizował. Kanada interesowała KGB tylko pod względem jej uczestnictwa w amerykańskim systemie obronnym i tylko dlatego, że niektórzy z tamtejszych polityków, zwłaszcza ci starsi, nie przepadali za swoim południowym sąsiadem – tak przynajmniej donosił ich rezydent z Ottawy. Ciekawe, myślał Zajcew. Polacy też nie kochali swych wschodnich sąsiadów, ale oni – jak z nieukrywaną przyjemnością doniósł przed miesiącem warszawski rezydent KGB – robili to, co im kazano, o czym – ku swej niewątpliwej niewygodzie – przekonał się ten związkowy rozrabiaka. Towarzysz pułkownik Igor Aleksiejewicz

Tomaszewski nazywał ich „kontrrewolucjonistycznymi szumowinami”. Uważano go za wschodzącą gwiazdę KGB, pewnie dlatego, że służył na Zachodzie. To właśnie tam wysyłano najlepszych. Niewiele ponad trzy kilometry dalej, po drugiej stronie miasta, Ed Foley i jego żona Mary Patricia właśnie wchodzili do mieszkania. Mary prowadziła za rączkę synka, małego Eddiego. W jego wielkich, niebieskich oczach gościła dziecięca ciekawość, ale nawet on, czteroipółletni brzdąc, wyczuwał już, że Moskwa to nie Disney World. Jego rodzice zdawali sobie sprawę, że szok kulturowy grzmotnie go w głowę niczym młot bojowy samego Thora, choć wiedzieli również, że cios ten poszerzy trochę jego horyzonty. Nie tylko jego, ich też. – No tak... – mruknął Ed Foley, omiatając wzrokiem wnętrze. Przed nimi mieszkanie zajmował urzędnik konsularny ambasady, który spróbował przynajmniej trochę tu posprzątać, bez wątpienia z pomocą jakiegoś moskwianina. Podsyłał im ich sowiecki rząd: byli bardzo pracowici i wierni... obu szefom naraz. Tak... Przed długim lotem z nowojorskiego lotniska imienia Kennedy’ego na moskiewskie Szeremietiewo Ed i Mary Pat przeszli wielotygodniowe przeszkolenie. – A więc to jest nasz nowy dom, hę? – rzucił Foley z wystudiowaną obojętnością w głosie. – Witajcie w Moskwie – powiedział Mike Barnes, urzędnik służby zagranicznej, miejscowy karierowicz, który z ramienia ambasady – akurat miał dyżur – witał przybywających do Moskwy dyplomatów. – Przed wami mieszkał tu Charlie Wooster. Świetny facet. Wrócił do Foggy Bottom. Grzeje się pewnie w letnim słoneczku. – A tutaj? – spytała Mary Pat. – Jak jest tu latem? – Tak jak w Minneapolis – odrzekł Barnes. – Niezbyt gorąco i niezbyt parno. Zimy też nie są zbyt surowe. Pochodzę z Minneapolis – dodał wyjaśniająco. – Oczywiście niemieccy żołnierze by się z tym nie zgodzili, napoleońscy też, ale z drugiej strony nikt nie twierdzi, że Moskwa to Paryż, prawda?

– Tak, opowiadano mi o tutejszym nocnym życiu. – Ed zachichotał. Akurat jemu w zupełności to odpowiadało. Nie musiał być szefem paryskiej placówki i czaić się na każdym kroku, poza tym placówka w Moskwie była najlepszą, najciekawszą fuchą, jakiej mógł się kiedykolwiek spodziewać. Ba! nie przypuszczał nawet, że ją dostanie. Myślał, że wyślą go ot, do Bułgarii czy gdzieś, ale żeby tak od razu tu, do Moskwy, do jaskini lwa? Dzięki Bogu, że Mary Pat urodziła Eddiego, kiedy go urodziła. Na ile? Ledwie na trzy tygodnie przed przewrotem w Iranie. Ciąża przebiegała z kłopotami i lekarz nalegał, żeby wróciła na poród do Nowego Jorku. Tak, rzeczywiście, dzieci to boży dar... No i dzięki temu mały Eddie był nowojorczykiem, a on, Ed, chciał, żeby jego syn od urodzenia kibicował Jankesom i Rangersom. Nie licząc spraw zawodowych, najbardziej cieszył się z tego, że tu, w Moskwie, zobaczy w akcji najlepszych hokeistów świata. Chrzanić balet i koncerty symfoniczne. Ci skurwiele naprawdę umieli jeździć na łyżwach. Szkoda, że nie rozumieli baseballu. Pewnie był dla nich za trudny. Ech, mużyki, mużyki. Tyle tam uderzeń, że nie wiadomo, które wybrać... – Małe jest – powiedziała Mary Pat, spoglądając na pękniętą szybę w oknie. Mieszkanie mieściło się na piątym piętrze. Przynajmniej nie będzie dochodził tu uliczny hałas. Osiedla dla obcokrajowców – ich getto – było ogrodzone i strzeżone. Rosjanie twierdzili, że to dla ich bezpieczeństwa, ale napady uliczne na obcokrajowców nie stanowiły w Moskwie wielkiego problemu. Obowiązujące prawo zakazywało przeciętnemu obywatelowi posiadania obcej waluty, poza tym obywatel ów nie miałby gdzie jej wydać. Dlatego napadanie na Amerykanów czy Francuzów było bez sensu. Ewentualna pomyłka też nie wchodziła w grę: dzięki swemu ubraniu ludzie ci wyróżniali się w szarym tłumie jak pawie wśród wron. – Dzień dobry! – Brytyjski akcent. Rumiana twarz ukazała się chwilę później. – Jesteśmy waszymi sąsiadami. Nigel i Penny Haydock. – Facet, wysoki i chudy, miał około czterdziestu pięciu lat i przedwcześnie posiwiałe rzadkie włosy. Jego żona, młodsza i ładniejsza, niż na to zasługiwał, weszła za nim z tacą kanapek i białym winem na powitanie.

– Eddie, prawda? – spytała. Dopiero wtedy Ed zauważył, że kobieta ma na sobie obszerną sukienkę: tak na oko, była w szóstym miesiącu ciąży. A więc informacje, które przekazano im podczas szkolenia, potwierdzały się w każdym szczególe. Foley ufał CIA, ale z doświadczenia wiedział, że trzeba je sprawdzać, zawsze i wszystkie, od nazwisk sąsiadów poczynając, na niezawodności spłuczek toaletowych kończąc. Zwłaszcza w Moskwie, pomyślał, wchodząc do ubikacji. Nigel Haydock ruszył za nim. – Kanalizacja działa, choć jest trochę hałaśliwa – wyjaśnił. – Ale nikt nie narzeka. Ed pociągnął za uchwyt. Rzeczywiście, spłuczka hałasowała jak wszyscy diabli. – Sam naprawiłem – pochwalił się Nigel. – Złota rączka jestem. – I cicho dodał: – Uważaj, co tu mówisz. Wszędzie są te cholerne pluskwy. Zwłaszcza w sypialni. Ci przeklęci ruscy uwielbiają liczyć nasze orgazmy. Penny i ja staramy się ich nie zawieść. – Uśmiechnął się chytrze. Cóż, do niektórych miast nocne życie trzeba było importować... – Siedzisz tu już dwa lata? – Woda leciała i leciała. Foley miał ochotę podnieść pokrywę i sprawdzić, czy Haydock nie zastąpił zaworu patentem własnego pomysłu. Nie, po co. Doszedł do wniosku, że na pewno zastąpił, nie musiał tam nawet zaglądać. – Dwudziesty dziewiąty miesiąc. Siedem do końca. Urocze miejsce. Na pewno ci mówili, że dokądkolwiek pójdziesz, zawsze będziesz miał pod ręką „przyjaciela”. Ale nie wolno ich lekceważyć. Ci z Drugiego Zarządu Głównego są nieźle wyszkoleni... – Woda przestała lecieć i Haydock ponownie zniżył głos. – Prysznic. Ciepła woda zwykle jest, ale rura potwornie klekoce, tak samo jak u nas. – Odkręcił kran, żeby to zademonstrować. Rzeczywiście, rura klekotała. Czyżby ktoś celowo ją poluzował? Pewnie tak. Na pewno obecna tu złota rączka. – Ekstra. – Tak, czeka cię tu sporo roboty. Oszczędzaj wodę: bierz prysznic z przyjaciółką. Tak mówią w Kalifornii?

Foley parsknął śmiechem – pierwszy raz od przyjazdu do Moskwy. – Tak, chyba tak. – Przyjrzał się Nigelowi. Był zaskoczony, że Haydock przedstawił się tak wcześnie, ale może skrytość na odwyrtkę, czyli pełna jawność, była u Anglików czymś normalnym. W szpiegostwie obowiązywało wiele różnych zasad, a Rosjanie słynęli z tego, że ich przestrzegali. Dlatego Bob Ritter powiedział mu tak: zapomnij o regułach, a przynajmniej o części reguł. Nie wyłaź spod przykrywki i kiedy tylko będziesz miał okazję, udawaj głupiego jankesa. Powiedział też, że Nigel Haydock jest jedynym facetem, któremu mogą zaufać. Był synem oficera wywiadu. Jego ojciec, zdradzony przez samego Kima Philby’ego, należał do grupy nieszczęśników, którzy polecieli do Albanii, by opaść na spadochronach prosto w ramiona komitetu powitalnego KGB. Nigel miał wtedy pięć lat i był już na tyle duży, by zapamiętać, jak to jest, gdy wróg zabija ci ojca. Musiały nim kierować motywacje równie silne jak te, które kierowały Mary Pat, a te były nie do przebicia. Po kilku drinkach Ed mógłby nawet przyznać, że pod tym względem żona jest jeszcze bardziej zawzięta od niego. Nienawidziła tych sukinsynów jak dobry Pan Bóg nienawidził grzechu. Haydock nie był szefem placówki, był za to filarem niemal wszystkich operacji, jakie SIS, wywiad brytyjski, przeprowadzał w Moskwie. Sędzia Moore, dyrektor CIA, bardzo Anglikom ufał: po aferze z Philbym na własne oczy widział, jak miotaczami płomieni gorętszych nawet od tych, jakimi oczyścił agencję James Jezus Angleton – szef kontrwywiadu CIA za kadencji Williama Colby’ego – sterylizują wszystkie kąty, likwidując wszystkie potencjalne przecieki. Foley z kolei ufał sędziemu, prezydent też. Właśnie to było w tym fachu najbardziej zwariowane: nie mogłeś nikomu ufać, jednak ufać komuś musiałeś. Cóż, pomyślał, sprawdzając, czy woda jest gorąca. Nikt nigdy nie twierdził, że w naszej branży obowiązuje jakaś logika. Klasyczna metafizyka. Po prostu metafizyka. – Kiedy przyjadą meble?

– Kontener powinien być teraz na dworcu kolejowym w Leningradzie. Myślisz, że będą w nim grzebać? Haydock wzruszył ramionami. – Wszystko sprawdź – ostrzegł groźnie i nagie złagodniał. – Nigdy nie wiadomo, jak bardzo będą dokładni. KGB to wielka machina, biurokracja do potęgi. Słyszysz jakieś słowo, ale jego prawdziwe znaczenie poznajesz dopiero wtedy, gdy za słowem idzie czyn. Ot, choćby pluskwy w waszym mieszkaniu: ile z nich tak naprawdę działa? Tu nie ma ani brytyjskiego Telecomu, ani AT&T. To przekleństwo tego kraju i woda na nasz młyn, ale woda też może być zatruta. Nigdy nie ma całkowitej pewności. Kiedy ktoś cię śledzi, nigdy nie wiesz, czy facet jest doświadczonym fachmanem, czy zasmarkanym kretynem, który nie potrafi trafić do kibla. Wszyscy wyglądają tak samo i tak samo się ubierają. Z naszymi też jest różnie, ale ich biurokracja jest tak koszmarnie rozbuchana, że niekompetentny kretyn ma tu dużo większe szanse na przetrwanie. To oczywiste: rozdęta biurokracja ich chroni. Chroni albo i nie. W Century House też mamy paru kretynów. Foley kiwnął głową. – W Langley nazywamy to wydziałem do spraw wywiadu. – Tak? A my Pałacem Westminsterskim – odrzekł Haydock z charakterystyczną dla niego stronniczością. – Prysznic działa. Chyba dość już tego sprawdzania. Foley zakręcił kran i wrócili do salonu, gdzie Penny i Mary Pat zawierały bliższą znajomość. – Mamy przynajmniej gorącą wodę, kochanie. – To miło. – Mary Pat spojrzała na swego gościa. – Gdzie robicie zakupy? – Mogę cię tam zabrać – odrzekła z uśmiechem Penny. – Niektóre rzeczy można sprowadzić z Helsinek. Są świetnej jakości: angielskie, francuskie, niemieckie, nawet amerykańskie. Wiesz, soki owocowe, konserwy i tak dalej. Produkty łatwo psujące się pochodzą zwykle z Finlandii, ale są bardzo dobre, zwłaszcza jagnięcina. Mają świetną jagnięcinę, prawda, Nigel?

– Fakt – zgodził się z nią mąż. – Nie ustępuje nowozelandzkiej. – Ich steki pozostawiają trochę do życzenia – wtrącił Mike Barnes. – Ale my mamy swoje. Co tydzień ściągamy je z Omaha. Całe tony; rozprowadzamy je wśród przyjaciół. – To prawda – potwierdził Nigel. – Karmicie krowy kukurydzą, dlatego mają znakomite mięso. Boję się, że wszyscy wpadliśmy w nałóg. – Niech Bóg ma w opiece Amerykańskie Siły Powietrzne – ciągnął Barnes. – Zaopatrują w wołowinę wszystkie NATO-wskie bazy, a my jesteśmy na ich liście. Mięso przyjeżdża zamrożone, nie tak dobre jak prosto ze sklepu, ale i tak przypomina nam dom. Mam nadzieję, że przywieźliście grilla. Ustawiamy je na dachu i pichcimy. Węgiel drzewny też sprowadzamy. Te Iwany ani w ząb tego nie rozumieją. – Mieszkanie nie miało balkonu, może dlatego, żeby ochronić ich przed smrodem dieslowskich spalin, które spowijały miasto. – A jak jest z dojazdem do pracy? – spytał Foley. – Najlepiej jeździć metrem – odrzekł Barnes. – Jest naprawdę świetne. – Czyżbyś chciał zostawić mi samochód? – spytała Mary Pat z pełnym nadziei uśmiechem. Taki mieli plan, tego oczekiwała, ale wszystko to, co spodziewane i oczekiwane, było w ich branży jedną wielką niespodzianką. Tak samo jak z prezentami pod choinkę: zawsze miało się nadzieję, że Święty Mikołaj dostał list, ale nigdy nie było się tego całkowicie pewnym. – Miasto jak miasto – powiedział Barnes. – Da się jeździć, tylko trzeba przywyknąć. Przynajmniej macie państwo ładny samochód. – Poprzedni lokator zostawił im w spadku białego mercedesa 280. Wóz był rzeczywiście ładny. Nawet trochę za ładny, jak na czteroletni pojazd. W Moskwie było niewiele samochodów. Dyplomatyczne tablice rejestracyjne rzucały się w oczy i tutejsi milicjanci, ci z drogówki, natychmiast je zauważali. Niechybnie zauważali je również zmotoryzowani agenci KGB, którzy nieustannie te wozy śledzili. I znowu: Anglia na odwyrtkę. Mary Pat będzie musiała nauczyć się

jeździć jak mieszkanka Indianapolis na pierwszej wycieczce do Nowego Jorku. – Ulice są ładne i szerokie – kontynuował Barnes. – A stancja benzynowa jest ledwie trzy przecznice stąd, w tamtą stronę. – Machnął ręką. – Wielka, olbrzymia. Rosjanie takie lubią. – Bosko. – Mary Pat grała pod publiczkę i już wchodziła w rolę pięknej, słodkiej idiotki. Na całym świecie uważano, że ładne kobiety są zwykle głupie, szczególnie blondynki. Ostatecznie kobietę głupią odgrywało się dużo łatwiej niż mądrą; wystarczyło popatrzeć na hollywoodzkie gwiazdy. – Mają tu warsztaty samochodowe? – spytał Ed. – To mercedes, mercedesy się nie psują – zapewnił ich Barnes. – W ambasadzie niemieckiej jest facet, który naprawi każdą usterkę. Z NATO-wskimi sojusznikami łączą nas bardzo serdeczne stosunki. Lubicie piłkę nożną? – To dobre dla dziewczynek – odrzekł Foley. – Grubianin – mruknął Nigel Haydock. – Amerykański futbol: to jest to – odparował Foley. – Beznadziejnie głupia, barbarzyńska gra, pełna przemocy i przerw na naradę – pogardliwie prychnął Anglik. Ed posłał mu szeroki uśmiech. – Zjedzmy coś. Usiedli. Tymczasowe meble były całkiem niezłe, podobne do tych, jakie widywało się w bezimiennych motelach w Alabamie. Na łóżku dawało się spać, a trujący psikacz uśmiercił pewnie większość tego, co łaziło i pełzało po podłodze. Taką przynajmniej mieli nadzieję. Kanapki były niezłe. Mary Pat wstała, wzięła szklanki, odkręciła kran i... – Na pani miejscu bym tego nie robił – ostrzegł ją Haydock. – Niektórzy od tej wody chorują. – Tak? Przejdźmy na „ty”, Nigel. Mam na imię Mary Pat. Dopiero teraz zostali sobie oficjalnie przedstawieni.

– Tak. Pijemy tu butelkowaną. Kranówka jest dobra do kąpieli. Można ją też przegotować do mrożonej herbaty czy kawy. Tu jest jeszcze gorzej niż w Leningradzie. Podobno moskwianie są na nią odporni, ale my, zagraniczniacy, możemy mieć poważne kłopoty żołądkowo-jelitowe. – A szkoły? – Mary Pat bardzo martwiła się o szkołę dla małego Eddiego. – Amerykańsko-Brytyjska jest bardzo dobra – odrzekła Penny. – Sama pracuję tam na ćwierć etatu. Mają znakomity program nauczania, zwłaszcza dla młodzieży z ogólniaka. – Nasz Eddie zaczyna już czytać, prawda, kochanie? – spytał dumny ojciec, Ed Foley. – Czyta tylko Królika Piotrusia i kilka bajek, ale jak na czterolatka to całkiem nieźle – potwierdziła z zadowoleniem matka, Mary Pat Foley. Tymczasem mały Eddie odkrył tacę z kanapkami i właśnie coś żuł. Co prawda nie była to jego ukochana kiełbasa, gotowana i lekko podsuszana, ale głodne dziecko nie jest wybredne. Ukryte w bezpiecznym miejscu czekały na niego cztery duże słoiki masła orzechowego Skippy Super Chunk. Rodzice uznali, że dżem winogronowy dostaną wszędzie – dżem tak, masło orzechowe najpewniej nie. Wszyscy mówili, że tutejszy chleb jest niezły, choć daleko mu było do Czarodziejskiego Chleba, na którym wychowywały się amerykańskie dzieci. Dlatego w kontenerze z meblami i rzeczami, które jechały teraz pociągiem z Leningradu do Moskwy, podróżowała również mechaniczna dzieża. Mary Pat, świetna kucharka, była prawdziwą artystką od wypieków i postanowiła, że to właśnie chleb będzie jej biletem wstępu do śmietanki towarzyskiej ambasady. W tej samej chwili, niedaleko od miejsca, w którym siedzieli, doręczano komuś list. Kurier, pułkownik wywiadu, przyjechał z Warszawy – wysłał go polski rząd, a właściwie jedna z jego agencji wysłała go do odpowiedniej agencji rządu radzieckiego. Pułkownik

wolałby tej misji uniknąć. Był komunistą – musiał być komunistą, w przeciwnym razie nie powierzono by mu tak odpowiedzialnego zadania – lecz był też Polakiem, a treść listu dotyczyła Polski. W tym cały sęk. List był kserokopią oryginału, posłania, które specjalny kurier przywiózł do Warszawy – do jednego z najważniejszych warszawskich urzędów – ledwie przed trzema dniami. Jego adresat znał pułkownika osobiście. Pamiętał go i lubił. Rosjanie wykorzystywali swoich zachodnich sąsiadów do wielu zadań. Polacy mieli wyjątkowy talent wywiadowczy z tego samego powodu co Izraelczycy: byli otoczeni przez nieprzyjaciół. Od zachodu graniczyli z Niemcami, od wschodu z Sowietami. Nieszczęśliwe położenie geograficzne zaowocowało tym, że wielu najlepszych i najbardziej inteligentnych Polaków prędzej czy później trafiało do wywiadu. Odbiorca listu doskonale o tym wiedział. Co więcej, znał już na pamięć treść całego posłania. Otrzymał je poprzedniego dnia. Ale ta krótka zwłoka zupełnie go nie zaskoczyła. Polski rząd po prostu się zastanawiał, rozważał znaczenie listu. Jego odbiorca nie miał im tego za złe. Rząd każdego państwa poświęciłby na to co najmniej dzień. Takie postępowanie, tego rodzaju przeczekiwanie i odkładanie na później, leżało w naturze wszystkich ludzi u władzy, choć przecież ludzie ci musieli wiedzieć, że gra na zwłokę jest tylko stratą czasu i energii. Ale ludzkiej natury nie potrafił zmienić nawet marksizm i leninizm. Smutne to, lecz prawdziwe. Nowy Radziecki Człowiek, tak samo jak Nowy Polski Człowiek, był w końcu tylko człowiekiem. Balet, który się teraz rozgrywał, był równie stylizowany jak taniec zespołu imienia Kirowa z Leningradu – odbiorca listu słyszał niemal muzykę. W sumie wolał amerykański jazz, ale tak czy inaczej muzyka baletowa była jedynie ozdobą, schematycznym systemem bodźców, które nakazywały tancerzom podrygiwać i podskakiwać jak ładne, dobrze wytresowane pieski. Baletnice były oczywiście za szczupłe jak na rosyjskie gusta, ale prawdziwe kobiety, te z krwi i kości, byłyby o wiele za ciężkie i te małe, udające mężczyzn cioty nie zdołałyby ich udźwignąć.

O czym on myślał? I dlaczego? Powoli opadł na skórzany fotel i otworzył kopertę. Posłanie spisano po polsku – on po polsku mówić nie umiał, ani mówić, ani czytać – lecz do posłania dołączono rosyjskie tłumaczenie. Oczywiście zamierzał przekazać list swoim własnym tłumaczom – tłumaczom i dwóm, trzem psychologom, którzy przeanalizują jego treść i sporządzą portret psychologiczny nadawcy, wielostronicowy dokument, który on – choć to czysta strata czasu – będzie musiał przeczytać. Potem zaś będzie musiał donieść o tym swoim politycznym zwierzchnikom – nie, swoim kolegom, swoim towarzyszom – żeby z kolei oni zmarnowali swój czas, analizując wagę wszystkich dodatkowych materiałów i wreszcie podjęli jakąś decyzję. Przewodniczący zastanawiał się, czy pułkownik zdaje sobie sprawę, w jak wygodnej sytuacji są jego polityczni szefowie. W końcu musieli tylko przekazać list swoim politycznym szefom, czyli postąpić tak, jak postępowali wszyscy pracownicy rządowi na całym świecie, bez względu na miejsce ich urzędowania i wyznawaną przez nich filozofię: musieli po prostu pchnąć dokument drogą służbową wyżej. Wasale wszędzie są tylko wasalami. Przewodniczący podniósł wzrok. – Towarzyszu pułkowniku, dziękuję, że zwróciliście na to naszą uwagę. Przekażcie moje pozdrowienia i wyrazy szacunku waszemu dowódcy. Możecie odejść. Polak stanął na baczność, zasalutował w ten dziwny polski sposób, zrobił w tył zwrot i pomaszerował do wyjścia. Jurij Andropow odczekał, aż zamkną się drzwi i ponownie spojrzał na dołączone do listu tłumaczenie. – A więc grozisz nam, Karolu, hę? – Zacmokał, pokręcił głową i cicho dodał: – Jesteś odważny, ale twoja ocena sytuacji wymaga poprawek, mój duchowny towarzyszu... Zamyślony, ponownie podniósł wzrok. Na ścianach gabinetu wisiało to, co wisiało niemal we wszystkich rządowych gabinetach, i z tej samej przyczyny: żeby wypełnić czymś pustkę. Obrazy. Dwa renesansowe oleje, wypożyczone z kolekcji jakiegoś dawno już

nieżyjącego cara czy szlachcica. I portret, całkiem niezły portret Lenina: blada twarz i wypukłe czoło, dobrze znane milionom ludzi na całym świecie. Obok portretu zaś kolorowe zdjęcie obecnego sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, towarzysza Leonida Breżniewa. Zdjęcie kłamało: zamiast twarzy zniedołężniałego, starego capa, który zasiadał u szczytu stołu prezydialnego w Biurze Politycznym, przedstawiało twarz młodego, pełnego wigoru mężczyzny. Cóż, wszyscy się starzeją, lecz gdzie indziej ludzie tacy jak on po prostu rezygnowali z urzędu i przechodzili na honorową emeryturę. Gdzie indziej, ale nie tutaj, nie w tym kraju... Przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego spojrzał na list. Ten człowiek też nie zrezygnuje, pomyślał. To stanowisko też jest dożywotnie. Ale nie chcąc zrezygnować, może zburzyć od dawna ukształtowaną równowagę. W tym właśnie tkwiło niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo? Konsekwencje były nie do przewidzenia i już samo to mogło być groźne. Jego koledzy z Biura Politycznego, ostrożni, zalęknieni starcy, na pewno postrzegą to w ten sam sposób. Dlatego też nie mógł ograniczyć się jedynie do zreferowania problemu. Nie, musiał przedstawić im skuteczny sposób zapobieżenia niebezpieczeństwu. Na ścianie gabinetu powinny też wisieć portrety dwóch na wpół zapomnianych już ludzi. Feliksa Dzierżyńskiego, Żelaznego Feliksa, założyciela Czeki, Czrezwyczajnej Komisji dla Borby z Kontrrewolucjej, Sabotażom i Spekulacjej, poprzedniczki KGB. No i oczywiście portret Józefa Wissarionowicza Stalina. Stalin rzucił kiedyś pytanie bardzo adekwatne do sytuacji, w jakiej znalazł się teraz Jurij Andropow. Zrobił to w roku 1944. A teraz... Teraz pytanie było jeszcze bardziej na czasie. Cóż, zobaczymy, zadumał się Andropow. Decyzja należała do niego. Przecież każdy może po prostu... zniknąć. To, że myśl ta przyszła mu do głowy, powinno go zaskoczyć, jednak nie zaskoczyło. Ten