Philipowi José Farmerowi, którego książki z cyklu
„Świat Rzeki” wzbudziły we mnie miłość do historii
1
Percy Jackson staje na głowie, by mnie zabić
Spróbuj jeszcze raz – powiedział do mnie Percy. – Tym razem może
stonuj trochę umieranie.
Stojąc na noku rei USS Constitution i patrząc na Zatokę Bostońską
z wysokości sześćdziesięciu metrów, bardzo żałowałem, że nie mam
naturalnych zdolności obronnych sępnika. Wtedy mógłbym
zwymiotować na Percy’ego Jacksona i przegnać go daleko stąd.
Kiedy poprzednio kazał mi spróbować takiego skoku – godzinę
wcześniej – połamałem sobie wszystkie kości. Mój przyjaciel Alex
Fierro zabrał mnie wtedy do hotelu Walhalla, bym zdążył umrzeć
we własnym łóżku.
Niestety byłem einherim, nieśmiertelnym wojownikiem Odyna.
Nie mogłem umrzeć na stałe, pod warunkiem że dokonałem żywota
w Walhalli. Pół godziny później obudziłem się więc cały i zdrowy.
A teraz byłem znowu tutaj, gotów na jeszcze więcej bólu
i cierpienia. Hurra!
– Czy to naprawdę konieczne? – spytałem.
Percy oparł się o olinowanie; wiatr lekko burzył jego ciemne
włosy.
Wyglądał jak normalny chłopak – pomarańczowa koszulka,
dżinsy, podniszczone białe adidasy. Widząc go na ulicy, nikt by nie
pomyślał: „Hej, patrzcie, to syn Posejdona, heros! Chwała bogom
Olimpu!”. Nie miał skrzeli ani błon między palcami, choć jego oczy
były niebieskozielone jak ocean – zapewne takiego samego koloru
była właśnie wtedy moja twarz. Jedyną dziwną rzeczą u Jacksona
był tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia – trójząb, czarny
jak znaki wypalone w drewnie, z kreską pod spodem i literami
SPQR.
Powiedział mi, że litery to akronim Sono Pazzi Quelli Romani –
„Ale głupi ci Rzymianie”. Nie wiedziałem jednak, czy przypadkiem
nie żartuje.
– Słuchaj, Magnus – powiedział. – Będziesz płynął przez wrogie
terytorium. Będą próbować cię zabić całe tłumy potworów, bóstw
morskich i kto wie, co tam jeszcze, co nie?
– No, pewnie tak.
Przez co chciałem powiedzieć: „Proszę, nie przypominaj mi o tym.
Proszę, zostaw mnie w spokoju”.
– Na pewno przyjdzie taki moment – ciągnął Percy – że zostaniesz
strącony ze statku, może nawet z takiej wysokości jak tutaj. Musisz
wiedzieć, jak przeżyć zderzenie z wodą, nie utonąć i wypłynąć
na powierzchnię, by znów stanąć do walki. A nie będzie to łatwe,
zwłaszcza w zimnej wodzie.
Wiedziałem, że ma rację. Z tego co mówiła moja kuzynka
Annabeth, Percy przeżył jeszcze niebezpieczniejsze przygody niż ja.
(A ja przecież żyłem w Walhalli i umierałem co najmniej raz
dziennie). Byłem mu wdzięczny, że przybył aż z Nowego Jorku,
by mi zapodać parę godnych herosa wskazówek o przeżyciu
w wodzie, jednak niepowodzenia w treningu zaczynały mnie
męczyć.
Wczoraj pogryzł mnie rekin ludojad, udusiła kałamarnica
olbrzymia, a potem zostałem poparzony przez tysiąc
rozwścieczonych meduz. Połknąłem kilkanaście litrów wody,
próbując wstrzymywać oddech, i dowiedziałem się, że dziesięć
metrów pod wodą nie jestem lepszy w walce wręcz niż na lądzie.
Tego ranka Percy oprowadził mnie po okręcie Old Ironsides, jak
pieszczotliwie nazwano USS Constitution, próbując nauczyć mnie
podstaw żeglarstwa i nawigacji, ale nadal nie byłem w stanie
odróżnić bezanmasztu od rufówki.
A teraz zajmowałem się właśnie nieumiejętnym spadaniem
z drąga.
Popatrzyłem w dół: Annabeth i Alex Fierro obserwowali nas
z pokładu.
– Poradzisz sobie, Magnus! – dopingowała mnie Annabeth.
Alex Fierro wystawił dwa kciuki do góry. A przynajmniej tak
mi się zdawało. Trudno było mieć pewność z takiej wysokości.
Percy wziął głęboki oddech. Do tej pory okazywał mi wiele
cierpliwości, ale widziałem, że i na nim zaczyna się odbijać ten
stresujący weekend. Ilekroć na mnie patrzył, drgała mu lewa
powieka.
– Będzie dobrze, chłopie – obiecał. – Pokażę ci jeszcze raz, okej?
Zacznij w pozycji spadochroniarza, jak orzeł, z szeroko rozłożonymi
rękami i nogami, żeby spowolnić spadanie. A potem, tuż przed
uderzeniem w wodę, wyprostuj się i leć jak strzała. Głowa do góry,
nogi w dół, wyprostowane plecy, zaciśnięte pośladki. Ważne jest
zwłaszcza to ostatnie.
– Spadochroniarz – powtórzyłem. – Orzeł. Strzała. Pośladki.
– Właśnie. Patrz, jak ja to robię.
Zeskoczył z noku i poleciał w dół z idealnie rozpostartymi
kończynami. Pod sam koniec wyprostował się, ustawił stopami
do dołu i przeciął taflę wody – zniknął pod nią, niemal jej nie
poruszając. Chwilę później wypłynął na powierzchnię i podniósł
dłonie, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz? To nic trudnego!”.
Annabeth i Alex zaklaskali.
– No dobrze, Magnus! – krzyknął do mnie Alex. – Twoja kolej!
Bądź mężczyzną!
Zapewne miało to być zabawne. Przez większość czasu Alex
uważała się za dziewczynę, ale dziś ewidentnie występował jako
facet. Czasem mi się myliło i używałem złego zaimka, mówiąc
o nim/niej, Alex lubił więc – czy też lubiła – odpłacać mi pięknym
za nadobne, bezlitośnie mnie podpuszczając. Bo na tym polega
przyjaźń.
– Spoko, poradzisz sobie, kuzynie! – wrzasnęła Annabeth.
Pode mną ciemne lustro wody zalśniło jak świeżo wyczyszczona
gofrownica, która zaraz mnie zmiażdży na placek.
– Tia – mruknąłem do siebie.
I skoczyłem.
Przez pół sekundy czułem się całkiem w porządku. Wiatr świstał
wokół mnie. Rozłożyłem ramiona i nie wydałem z siebie ani
jednego wrzasku.
Okej, pomyślałem. Dam radę.
I właśnie wtedy mój miecz Jack uznał za stosowne podlecieć
do mnie – nie wiadomo skąd – i rozpocząć rozmowę.
– Ej, señor!– Runy zalśniły na jego dwusiecznej klindze. – Co tam
porabiasz?
Zamachałem rękami w powietrzu, usiłując ustawić się pionowo,
zanim zderzę się z wodą.
– Jack, nie teraz!
– Och, jasne! Spadasz! Wiesz, pewnego razu, kiedy tak spadałem
z Frejrem…
Zanim zdążyłem usłyszeć coś więcej z tej fascynującej opowieści,
wpadłem do wody.
Jak ostrzegał Percy, zimna woda oszołomiła mnie. Opadałem
przez chwilę sparaliżowany, bez powietrza w płucach. Nogi bolały
mnie w kostkach tak, jakbym odbił się od trampoliny z cegieł. Ale
trzeba przyznać, że istotnie nie byłem martwy.
Sprawdziłem, czy nie odniosłem żadnych obrażeń. Kiedy się
zostaje einherim, człowiek robi się całkiem dobry w nasłuchiwaniu,
co go boli. Można chwiejnie iść po polu bitwy w Walhalli
ze śmiertelnymi ranami, łapiąc po raz ostatni powietrze w płuca,
i myśleć spokojnie: „Aha, to tak się człowiek czuje, kiedy
ma zmiażdżone żebra. Ciekawe!”.
Tym razem na pewno miałem złamaną w kostce lewą nogę.
Prawa była tylko zwichnięta.
Łatwo to naprawić. Przywołałem moc Frejra.
Ciepło – jak letnie słońce – rozlało się z mojej piersi na ręce i nogi.
Ból ustąpił. Leczenie samego siebie nie szło mi tak dobrze jak
uzdrawianie innych, ale czułem, że zaczynają mi zdrowieć kostki –
jakby rój przyjaźnie nastawionych os łaził mi pod skórą, zalepiając
pęknięcia, zszywając ścięgna.
Ach, już mi lepiej, pomyślałem, unosząc się w zimnej ciemności.
A poza tym jest jeszcze coś innego, co powinienem robić. A, no tak.
Oddychać.
Rękojeść Jacka trąciła moją dłoń jak pies próbujący zwrócić
na siebie uwagę. Zacisnąłem palce na skórzanym uchwycie i Jack
pociągnął mnie do góry – wystrzeliłem z wód zatoki jak Pani Jeziora
z napędem rakietowym. Wylądowałem cały drżący, łapiąc z trudem
oddech, na pokładzie USS Constitution, obok przyjaciół.
– Ooo. – Percy aż się cofnął. – To co innego. Wszystko w porządku,
Magnus?
– Spoko – wykaszlałem. Brzmiałem jak kaczka z bronchitem.
Percy spojrzał z ukosa na runy lśniące na mieczu.
– Skąd wziął się ten miecz? – zdziwił się.
– Cześć! Jestem Jack – przedstawił się Jack.
Annabeth z trudem powstrzymała okrzyk zdumienia.
– To mówi?!
– To? – oburzył się Jack. – Ej, proszę pani, odrobinę szacunku!
Jestem Sumarbrander! Miecz Lata! Oręż Frejra! Istnieję od tysięcy
lat! A poza tym jestem facetem!
Annabeth zmarszczyła brwi.
– Magnus, kiedy mówiłeś mi o swoim magicznym mieczu, czy
przypadkiem nie zapomniałeś wspomnieć, że to… że on mówi?
– Może… – Szczerze mówiąc, w ogóle tego nie pamiętałem.
Przez ostatnich kilka tygodni Jack włóczył się gdzieś sam, robiąc
to, co żywe magiczne miecze robią w wolnym czasie. Ja i Percy
używaliśmy do walki zwykłych mieczy treningowych rozdawanych
przez hotel Walhalla. Nawet mi do głowy nie przyszło, że Jack nagle
przyleci, żeby się przedstawić. Skądinąd to, że Jack mówi, jest jego
najmniej dziwną cechą. W osłupienie wprawiać może raczej fakt, że
jest w stanie zaśpiewać z pamięci wszystkie utwory z musicalu
Jersey Boys.
Alex z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Miał na sobie
różowo-zielone ciuchy, jak zwykle zresztą, choć akurat tego zestawu
jeszcze nigdy nie widziałem: sznurowane skórzane buty z wysoką
cholewką, różowe dżinsowe rurki, limonkowa koszula wypuszczona
na spodnie i wąski krawat w kratkę, wiszący luźno jak naszyjnik.
W czarnych, designerskich okularach przeciwsłonecznych
o grubych oprawkach i z nierówno ściętymi zielonymi włosami
wyglądał, jakby zszedł właśnie z okładki płyty jakiegoś zespołu
nowofalowego z około 1979 roku.
– Pamiętaj o dobrym wychowaniu, Magnus – powiedział. –
Przedstaw znajomych swojemu mieczowi.
– E, no tak – wydukałem. – Jack, to Percy i Annabeth. Są
półbogami, tyle że greckimi.
– Hmm. – Raczej nie zrobiło to wielkiego wrażenia na Jacku. – Raz
spotkałem Herkulesa.
– A kto go nie spotkał? – mruknęła Annabeth.
– Słuszna uwaga – przytaknął Jack. – Ale skoro jesteście
przyjaciółmi Magnusa… – Nagle zamarł, a runy na ostrzu
przybladły. Wyrwał mi się z ręki i poleciał ku Annabeth z klingą
drżącą w taki sposób, jakby wywąchiwał coś w powietrzu. – Gdzie
ona jest? Gdzie chowacie tę ślicznotkę?
Annabeth cofnęła się pod reling.
– Chwila, chwila, mieczu. Jest coś takiego jak przestrzeń osobista!
– Jack, zachowuj się – powiedział Alex. – Co ty wyprawiasz?
– Ona gdzieś tu jest – upierał się Jack. Podleciał do Percy’ego. –
Aha! A co tam masz w kieszeni, morski chłopcze?
– Przepraszam…? – Percy wyglądał na dość zdenerwowanego. Nic
dziwnego, w końcu na poziomie jego pasa zawisł właśnie magiczny
miecz.
Alex zdjął okulary.
– No dobrze, teraz i ja jestem ciekaw. Co masz w kieszeni, Percy?
Pragną się tego dowiedzieć dociekliwe miecze.
– O to ci chodzi? – Percy wyjął z kieszeni dżinsów zwyczajny
długopis.
– TADAM! – wykrzyknął Jack. – Kim jest to zachwycające
stworzenie?
– Jack, to długopis – powiedziałem.
– Nie, wcale nie! Pokaż mi! Pokaż mi!
– Uch… No dobrze. – Percy zdjął zatyczkę z długopisu.
I długopis natychmiast przemienił się w metrowy miecz
z rozszerzającą się klingą z lśniącego brązu. W porównaniu
z Jackiem miecz wyglądał delikatnie, niemal filigranowo, ale sądząc
po tym, jak trzymał go Percy, nie miałem wątpliwości, że spokojnie
dawałby sobie radę na polach bitewnych Walhalli.
Jack wycelował we mnie klingę, błyskając ciemnoczerwonymi
runami.
– Widzisz, Magnus? Mówiłem ci, że noszenie miecza przebranego
za długopis to nie jest głupi pomysł!
– Jack, ale ja nigdy tak nie twierdziłem! – zaprotestowałem. – To
ty tak mówiłeś.
Percy uniósł brwi.
– O czym wy w ogóle gadacie?
– O niczym – odparłem pospiesznie. – Więc to jest pewnie ten
słynny Orkan? Annabeth mówiła mi o nim.
– O niej – sprostował Jack.
– Miecz Percy’ego jest dziewczyną? – Annabeth zmarszczyła
czoło.
– No ba! – roześmiał się Jack.
Percy przyjrzał się Orkanowi, choć w zasadzie mogłem
mu powiedzieć – wiedziałem z doświadczenia – że niemal
niemożliwe jest określenie płci miecza po wyglądzie.
– Nie wiem… Jesteś pewny…?
– Szanuj płeć, Percy – wtrącił Alex.
– No dobra, w porządku – ustąpił Jackson. – Tyle że trochę
to dziwne, że do tej pory nie wiedziałem.
– Z drugiej strony – zauważyła Annabeth – do ubiegłego roku nie
wiedziałeś też, że ten długopis może pisać.
– Cios poniżej pasa, mądralo.
– W każdym razie – przerwał im Jack – ważne, że Orkan tu jest, że
jest piękna i że spotkała mnie! Może moglibyśmy prosić o trochę…
no wiecie… prywatności, żeby pogadać o, yyy, sprawach mieczy?
– To świetny pomysł. – Alex uśmiechnął się pod nosem. – Dajmy
mieczom trochę czasu, żeby się zapoznały, a my chodźmy na obiad.
Magnus, myślisz, że będziesz w stanie zjeść falafel, nie krztusząc
się?
2
Dwa falafele z dodatkiem Ragnaröku
Jedliśmy na spardeku. (Patrzcie, jaki jestem oblatany w terminach
żeglarskich!)
Po ciężkim poranku złożonym z porażek czułem się, jakbym
naprawdę zasłużył na moje kotleciki z ciecierzycy smażone
w głębokim tłuszczu, na pitę, jogurt i chłodne plasterki ogórka i na
moje dodatkowe zamówienie: superostry kebab z jagnięciny.
To Annabeth zorganizowała nasz obiadowy piknik. Och, dobrze
mnie zna.
W słońcu moje ubranie szybko wyschło. Ciepły podmuch bryzy
owiewał mi przyjemnie twarz. Żaglówki sunęły po zatoce, samoloty
przecinały błękitne niebo, lecąc z lotniska Logan do Nowego Jorku,
Kalifornii lub Europy. Cały Boston jakby tętnił niecierpliwą energią,
jak klasa minutę przed końcem lekcji, w oczekiwaniu na ostatni
dzwonek, gdy wszyscy już prawie przebierają nogami, nie mogąc
się doczekać wyjazdu na wakacje i rozkoszowania się ładną pogodą.
Ja zaś chciałem tylko mieć święty spokój.
Orkan i Jack usadowili się niedaleko na zwoju liny, oparłszy
rękojeści o reling przy dziale. Zachowanie Orkan było typowe dla
każdego nieożywionego przedmiotu, Jack jednak przysuwał się
coraz bliżej, zagadując, z klingą pobłyskującą tym samym
odcieniem ciemnego brązu. Na szczęście Jack był przyzwyczajony
do prowadzenia jednostronnych rozmów. Żartował.
Komplementował. Rzucał nazwiskami jak szalony. „Wiesz, byłem
raz z Thorem i Odynem w takiej karczmie…”
Jeśli na Orkan zrobiło to jakieś wrażenie, nie dała tego po sobie
poznać.
Percy zmiął papier po falafelu. Poza tym że potrafił oddychać
w wodzie, miał także zdolność niemal niezauważalnego
wchłaniania jedzenia.
– No to – zagadnął – kiedy wypływacie?
Alex popatrzył na mnie i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć:
„Właśnie, Magnus. Kiedy wypływamy?”.
Próbowałem nie rozmawiać na ten temat z Fierro przez ostatnie
dwa tygodnie – bez większego powodzenia.
– Wkrótce – odparłem. – Nie wiemy dokładnie, dokąd mamy się
udać ani ile nam to zajmie…
– Historia mojego życia… – westchnął Percy.
– Ale musimy znaleźć Statek Umarłych Lokiego, zanim podniesie
żagle w dniu letniego przesilenia. Jest zacumowany gdzieś
na granicy między Niflheimem a Jötunheimem. Uważamy, że
dotarcie tam zajmie kilka tygodni.
– Co oznacza – wtrącił Alex – że naprawdę powinniśmy już byli
wyruszyć w drogę. A na pewno musimy wypłynąć do końca
tygodnia, czy będziemy gotowi, czy nie.
W ciemnych szkłach jego okularów odbijała się moja pełna
niepokoju twarz. Wiedzieliśmy obaj, że jesteśmy tak dalecy od bycia
gotowymi do tej podróży, jak daleko mieliśmy do Niflheimu.
Annabeth usiadła na podwiniętych nogach. Długie jasne włosy
miała związane w koński ogon. Na jej granatowej koszulce widniał
żółty napis: „COLLEGE PROJEKTOWANIA ŚRODOWISKOWEGO –
UNIWERSYTET KALIFORNIJSKI W BERKELEY”.
– Bohaterowie nigdy nie mają czasu, żeby się przygotować,
prawda? – westchnęła. – Po prostu robimy, co możemy.
– Ano – przytaknął Percy. – I zwykle jakoś to działa. Jeszcze nie
zginęliśmy.
– Chociaż ty bardzo się starasz. – Annabeth szturchnęła
go łokciem. Percy objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego.
Pocałował ją we włosy.
Widząc, jak okazywali sobie uczucie, poczułem ukłucie w sercu.
Cieszyłem się, że moja kuzynka jest szczęśliwa, ale przypomniało
mi to też, co się stanie, jeśli nie uda mi się powstrzymać Lokiego.
Alex i ja już umarliśmy. Nigdy się nie zestarzejemy. Będziemy
mieszkali w Walhalli, póki nie nadejdzie Sądny Dzień (chyba że
zostaniemy wcześniej zabici poza hotelem). Najlepszym życiem,
na jakie mogliśmy teraz liczyć, było trenowanie przed Ragnarökiem
i odsuwanie tej nieuniknionej bitwy, ile tylko wieków się da,
a potem wymarsz z Walhalli wraz z armią Odyna i chwalebna
śmierć, podczas gdy wokół płonąć będzie dziewięć światów. Niezły
ubaw.
Ale Annabeth i Percy mieli szansę na normalne życie. Udało
im się już przetrwać szkołę średnią, która – jak mi opowiadała
Annabeth – była najniebezpieczniejszym okresem dla greckich
półbogów. Jesienią pójdą na studia na Zachodnim Wybrzeżu. Jeśli
uda im się przeżyć i ten czas, będą mieli sporą szansę
na przetrwanie również wieku dorosłego. Będą mogli żyć w świecie
śmiertelników bez atakujących ich co pięć minut potworów.
Chyba że ja i moi przyjaciele nie zdołamy powstrzymać Lokiego,
a wówczas świat, wszystkie światy przestaną istnieć za kilka
tygodni. Ale, no wiecie… zero presji.
Odłożyłem kanapkę z pity. Nawet falafel nie był w stanie
polepszyć mi nastroju.
– A wy? – spytałem. – Wracacie dziś od razu do Nowego Jorku?
– Tak – odparł Percy. – Dziś muszę zająć się dzieckiem. Ale jestem
podjarany!
– A, prawda – przypomniałem sobie. – Twoja siostrzyczka.
Kolejne ważne życie wiszące na włosku, pomyślałem.
Ale udało mi się uśmiechnąć.
– Gratulacje, chłopie. Jak ma na imię?
– Estelle. Tak się nazywała moja babcia. Eee, oczywiście
po stronie mamy. Nie Posejdona.
– Podoba mi się – powiedział Alex. – Staroświeckie i eleganckie.
Estelle Jackson.
– No, właściwie to Estelle Blofis – sprostował Percy. – Mój ojczym
nazywa się Paul Blofis. Niewiele mogę zrobić w sprawie tego
nazwiska, ale moja siostra jest niesamowita. Po pięć palców u rąk.
Po pięć palców u nóg. Dwoje oczu. Bardzo się ślini.
– Zupełnie jak jej brat – wtrąciła Annabeth.
Alex roześmiał się.
Łatwo mi było sobie wyobrazić, jak Percy kołysze małą
w ramionach, śpiewając Na morza dnie z Małej Syrenki. Poczułem
się przez to jeszcze gorzej.
Musiałem jakoś dać Estelle tyle czasu, by mogła przeżyć
prawdziwe życie. Musiałem znaleźć widmowy statek Lokiego, pełen
nieumarłych wojowników, powstrzymać go przed pożeglowaniem
do bitwy i rozpoczęciem Ragnaröku, a potem schwytać Lokiego
i znów go uwięzić, by nie mógł już więcej knuć intryg, od których
może spłonąć świat. (A przynajmniej by nie mógł ich knuć tak
wiele).
– Hej. – Alex rzucił we mnie kawałkiem pity. – Co to za ponura
mina?!
– Przepraszam. – Spróbowałem przybrać weselszy wyraz twarzy.
Nie przyszło mi to tak łatwo jak uleczenie własnej kostki samą siłą
woli. – Chciałbym poznać Estelle, kiedy wrócimy z naszej wyprawy.
I naprawdę jestem wdzięczny, że przyjechaliście do Bostonu.
Naprawdę.
Percy zerknął na Jacka, który wciąż rozmawiał z Orkan.
– Przykro mi, że nie mogłem ci więcej pomóc. Morze jest –
wzruszył ramionami – trochę nieprzewidywalne.
Alex wyciągnął przed siebie nogi.
– Ale przynajmniej za drugim razem Magnus spadał o wiele
lepiej. Jeśli dojdzie do najgorszego, zawsze mogę zamienić się
w delfina i ocalić jego tyłek.
Kąciki ust Percy’ego drgnęły w uśmiechu.
– Potrafisz zamienić się w delfina?
– Jestem dzieckiem Lokiego. Chcesz zobaczyć?
– Nie, wierzę ci. – Percy zapatrzył się w dal. – Mam przyjaciela
Franka, który jest zmiennokształtnym. Zamienia się w delfina.
I w gigantyczną złotą rybkę.
Wzdrygnąłem się, wyobrażając sobie, jak Alex Fierro wyglądałby
jako ogromny różowo-zielony karp koi.
– Poradzimy sobie. Mamy dobrą ekipę.
– A to ważne – przytaknął Percy. – Prawdopodobnie ważniejsze
niż posiadanie morskich umiejętności. – Wyprostował się
i zmarszczył brwi.
Annabeth odsunęła się o krok.
– O-o. Znam to spojrzenie. Wpadłeś na jakiś pomysł.
– Jest coś, o czym mówił mi tata… – Percy wstał. Podszedł
do miecza, przerywając Jackowi w samym środku fascynującej
opowieści o tym, jak wyhaftował torbę do kręgli olbrzyma. Percy
podniósł Orkan i przyjrzał się klindze.
– Hej, człowieku – poskarżył się Jack. – Właśnie zaczynaliśmy
naprawdę świetnie się rozumieć.
– Przepraszam, Jack. – Percy wyciągnął z kieszeni zatyczkę
długopisu i dotknął nią końca klingi. Z cichym szczękiem Orkan
skurczyła się z powrotem do postaci długopisu. – Rozmawiałem
kiedyś z Posejdonem o broni. Mówił, że wszyscy bogowie morza
mają jedną wspólną cechę: są naprawdę próżni i zaborczy
na punkcie swoich magicznych przedmiotów.
– Można to powiedzieć o każdym bogu, z którym mieliśmy
do czynienia. – Annabeth przewróciła oczami.
– To prawda – przyznał Percy. – Ale bogów morza dotyczy
to w szczególny sposób. Tryton wręcz śpi ze swoją konchą. Galatea
spędza większość czasu na polerowaniu magicznego siodła swojego
morskiego wierzchowca. A mój tata paranoicznie boi się utraty
trójzębu.
Pomyślałem o moim jedynym spotkaniu z nordycką boginią
morza. Nie poszło najlepiej. Ran obiecała, że mnie zniszczy, jeśli
kiedykolwiek pojawię się znów na jej wodach. Ale i ona miała
obsesję na punkcie swoich magicznych sieci i kolekcji śmieci, które
w nich wirowały. I właśnie dlatego udało mi się ją sprytnie
przekonać, by dała mi miecz.
– Mówisz, że będę musiał używać ich własnych przedmiotów
przeciwko nim – zaryzykowałem przypuszczenie.
– Właśnie – powiedział Percy. – A wracając do tego,
co powiedziałeś o dobrej ekipie: czasami to, że jestem synem boga
morza, nie wystarcza, bym się uratował, nawet pod wodą. Kiedyś
ja i mój przyjaciel Jason zostaliśmy porwani na samo dno Morza
Śródziemnego przez boginię burzy Kymopoleję. Nie mogłem nic
zrobić. Jason ocalił mnie, proponując, że zrobi przedstawiające ją
karty i figurki.
– Co? – Alex niemal zakrztusił się falafelem.
– Chodzi mi o to – ciągnął Percy – że Jason nic nie wiedział
o oceanie. A i tak mnie uratował. Trochę mi było przez to głupio.
– Nie wątpię. – Annabeth uśmiechnęła się pod nosem. – Nigdy
wcześniej nie słyszałam szczegółów tej historii.
Uszy Percy’ego zrobiły się tak różowe jak dżinsy Alexa.
– W każdym razie może patrzyliśmy na to wszystko
z niewłaściwej strony. Próbowałem nauczyć cię rzeczy potrzebnych
na morzu. Ale najważniejsze jest wykorzystanie tego, co masz pod
ręką: twojego zespołu, inteligencji, magicznych przedmiotów wroga.
– A tego nie da się zaplanować z góry – powiedziałem.
– Właśnie! – przytaknął Percy. – Niczego więcej cię nie nauczę!
– Percy. – Annabeth zmarszczyła brwi. – Mówisz, że najlepszy
plan to brak planu. Jako córka Ateny nie mogę się z tym zgodzić.
– No tak – wtrącił Alex. – A ja nadal lubię mój plan przemienienia
się w ssaka morskiego.
Percy podniósł ręce.
– Ja mówię tylko, że najpotężniejszy półbóg naszego pokolenia
siedzi właśnie tutaj i to nie jestem ja. – Kiwnął głową w stronę
Annabeth. – Mądrala nie umie zmieniać kształtu, oddychać pod
wodą ani rozmawiać z pegazami. Nie potrafi latać i nie jest
supersilna. Ale jest niesamowicie mądra i świetna w improwizacji.
I dlatego właśnie jest śmiertelnie niebezpieczna. Nieważne, czy jest
na lądzie, w wodzie, powietrzu czy w Tartarze. Magnus, trenowałeś
ze mną przez cały weekend. Myślę, że zamiast tego powinieneś był
trenować z Annabeth.
Trudno było odczytać, co malowało się w szarych jak burzowe
chmury oczach Annabeth. W końcu powiedziała:
– Dobrze, to było bardzo miłe. – I pocałowała Percy’ego
w policzek.
Alex skinął głową.
– Nieźle, Glonomóżdżku.
– Ale ty naprawdę nie musisz mnie tak nazywać – mruknął Percy.
Od nabrzeża dobiegł nas głęboki, dudniący dźwięk, jakby
podnosiły się wielkie drzwi magazynu. Hałas odbijał się echem
od ścian budynków.
– To sygnał dla nas. Musimy się zbierać – stwierdziłem. – Ten
statek właśnie wrócił z suchego doku. Dziś odbędzie się jego
uroczyste otwarcie dla zwiedzających.
– Właśnie – przytaknął Alex. – Glamour nie ukryje naszej
obecności, gdy cała załoga znajdzie się na pokładzie.
– Glamour? – Percy uniósł brwi. – W sensie mody?
Alex parsknął.
– Nie. Glamour, czyli magia iluzji. To moc, która kryje prawdę
przed oczami zwykłych śmiertelników.
– Aha. – Percy się zdziwił. – Nazywamy to Mgłą.
Annabeth objęła dłońmi jego głowę.
– Jakkolwiek to nazwiemy, lepiej się pospieszmy. Pomóż
mi sprzątnąć.
Dotarliśmy do trapu dokładnie w chwili, gdy przybyli pierwsi
marynarze. Jack unosił się w powietrzu przed nami, świecąc
różnymi kolorami i śpiewając okropnym falsetem Walk Like a Man.
Alex zmienił się w geparda, wilka, a potem we flaminga. (Wygląda
świetnie jako flaming).
Marynarze popatrzyli na nas beznamiętnie i ustąpili miejsca, nikt
nas jednak o nic nie zapytał.
Kiedy opuściliśmy nabrzeże, Jack zmienił się w wisiorek
w kształcie kamienia runicznego. Wpadł mi do ręki, a ja zawiesiłem
go na łańcuszku na szyi. Takie nagłe zamilknięcie nie było w jego
stylu. Uznałem, że jest poirytowany skróceniem randki z Orkan.
Szliśmy Constitution Road, gdy Percy odezwał się do mnie.
– O co chodziło z tym zmienianiem kształtu i śpiewającym
mieczem? Chcieliście, żeby was zauważono?
– Nie – odparłem. – Jeśli się afiszujesz z dziwnymi magicznymi
zdolnościami, śmiertelnicy są jeszcze bardziej oszołomieni. – Miło
było nauczyć czegoś również Percy’ego. – W mózgach
śmiertelników robi się jakby krótkie spięcie i przez to jeszcze
bardziej cię unikają.
– Uhm. – Annabeth pokręciła głową. – Tyle lat tak bardzo
staraliśmy się ukrywać, a mogliśmy po prostu być sobą?
– Zawsze powinniście być sobą. – Alex szedł obok, znów
w ludzkiej postaci, choć we włosach wciąż miał kilka piór flaminga.
– I powinniście afiszować się z dziwnymi rzeczami, moi drodzy.
– Kradnę ten pomysł – oświadczył Percy.
– Proszę bardzo.
Zatrzymaliśmy się na rogu ulicy. To tutaj, przy parkometrze, stała
toyota prius Percy’ego. Uścisnąłem mu rękę. Annabeth mocno mnie
przytuliła. Potem chwyciła mnie za ramiona i przyjrzała mi się
uważnie pełnymi niepokoju szarymi oczami.
– Uważaj na siebie, Magnus. Masz wrócić cały i zdrowy. To rozkaz.
– Tak jest, proszę pani – obiecałem. – Rodzina Chase’ów musi
trzymać się razem.
– A jeśli o tym mowa… – Ściszyła głos. – Byłeś tam już?
Poczułem się, jakbym znów spadał bezwładnie, lecąc jak kamień
ku bolesnej śmierci.
– Jeszcze nie – przyznałem. – Ale dzisiaj. Obiecuję.
Gdy toyota skręcała za róg w Pierwszą Aleję, Percy śpiewał razem
z Led Zeppelin z radia, a Annabeth śmiała się z tego, jak fałszował –
i tyle ich widziałem.
Alex skrzyżował ramiona.
– Gdyby ci dwoje byli choćby trochę słodsi jako para,
spowodowaliby wybuch atomowy, który zniszczyłby Wschodnie
Wybrzeże.
– Czy w twoich ustach to komplement? – spytałem.
– Czegoś bliższego komplementu ode mnie na pewno nie
usłyszysz. – Popatrzył na mnie uważnie. – Obiecałeś Annabeth, że
dokąd pójdziesz?
W ustach czułem posmak, jakbym żuł folię.
– Do domu mojego wuja. Muszę tam coś zrobić.
– Ach. – Alex skinął głową. – Nienawidzę tego miejsca.
Unikałem tego od tygodni. Nie chciałem tam iść sam. Nie chciałem
też prosić o to moich przyjaciół: Samiry, Hearthstone’a, Blitzena czy
reszty bandy z dziewiętnastego piętra hotelu Walhalla. Było to zbyt
osobiste, zbyt bolesne. Ale Alex był już kiedyś w rezydencji rodziny
Chase. Jego towarzystwo nie przeszkadzałoby mi. A w zasadzie,
z czego zdałem sobie ze zdziwieniem sprawę, bardzo chciałem,
by ze mną tam poszedł.
– Eee… – Odchrząknąłem z gardła resztki falafela i wody
morskiej. – Chcesz pójść ze mną do strasznego dworu
i poprzeglądać rzeczy faceta, który nie żyje?
Alex aż się rozpromienił.
– Myślałem, że nigdy mnie o to nie zapytasz.
3
Dostaję w spadku martwego wilka i trochę
bielizny
A to coś nowego – powiedział Alex.
Frontowe drzwi starego domu były wyważone, zamek wyrwany
z futryny. W holu, na orientalnym dywanie, leżał martwy wilk.
Wzdrygnąłem się.
Trudno było machnąć toporem bojowym w dziewięciu światach,
by nie trafić w jakiegoś wilka: Wilka Fenrira, wilki Odyna, wilki
Lokiego, wilkołaka, wielkiego złego wilka czy wilka wolnego
strzelca, wynajmującego się do zabicia kogoś za odpowiednią cenę.
Martwy wilk w holu wujka Randolpha był bardzo podobny
do bestii, które dwa lata temu zaatakowały moją mamę w tę noc,
kiedy zginęła.
Smużki niebieskiej poświaty wciąż emanowały z jego splątanej
czarnej sierści. Jego pysk był wykrzywiony na wieki we wściekłym
grymasie. Na głowie widniała wypalona w skórze wikińska runa,
jednak futro wokół niej było tak mocno spalone, że nie byłem
w stanie powiedzieć, który to symbol. Może mógłby go odczytać mój
przyjaciel Hearthstone.
Alex obszedł zwierzę wielkości kucyka. Kopnął je w żebra. Bestia
usłużnie pozostała martwa.
– Jeszcze nie zaczął się rozkładać – zauważył Alex. – Zwykle
potwory rozpadają się wkrótce po tym, jak się je zabije. A od tego
ciągle czuć smród przypalonego futra. Musiało się to stać całkiem
niedawno.
– Myślisz, że runa była pułapką?
Alex uśmiechnął się.
– Myślę, że twój wuj wiedział coś niecoś o magii. Wilk wbiegł
na dywan, uruchamiając runę, i bum!
Przypomniałem sobie, jak jako bezdomny włamywałem się
do domu wujka Randolpha pod jego nieobecność, żeby ukraść
jedzenie, poszperać w gabinecie albo po prostu coś zbroić. Nigdy nie
spotkało mnie żadne bum! Zawsze uważałem, że Randolph
to totalna porażka w kwestii bezpieczeństwa w domu. Teraz jednak
zrobiło mi się ciut niedobrze na myśl o tym, że mogłem paść trupem
na wycieraczkę, z runą wypaloną na czole.
Czy to ze względu na tę pułapkę Randolph w testamencie tak
wyraźnie żądał, byśmy – ja i Annabeth – odwiedzili rezydencję,
zanim ją weźmiemy w posiadanie? Czyżby wuj chciał się zemścić
po śmierci?
– Myślisz, że resztę domu możemy bezpiecznie zbadać? –
spytałem.
– Nie. No to ruszajmy – odparł wesoło Alex.
Na parterze nie było innych martwych wilków. Żadne runy nie
eksplodowały nam prosto w twarz. Najbardziej przerażającą rzeczą,
jaką odkryliśmy, była zawartość lodówki wujka Randolpha, w której
zepsuty jogurt, skwaśniałe mleko i zapleśniała marchew
ewoluowały właśnie w społeczeństwo preindustrialne. Randolph
nie zostawił mi nawet ani okruszka czekolady w spiżarni – ten stary
łajdak!
Na pierwszym piętrze nie zmieniło się nic. W gabinecie
Randolpha słońce sączyło się przez witraż w oknie, rzucając
czerwone i pomarańczowe odblaski na regały z książkami i witryny
z wikińskimi artefaktami. W kącie pokoju stał duży kamień
runiczny z wyrzeźbionym i pomalowanym na czerwono warczącym
pyskiem (oczywiście wilka). Biurko Randolpha było zasłane
postrzępionymi mapami i wyblakłymi żółtymi pergaminami.
Przejrzałem dokumenty, szukając czegoś nowego, czegoś ważnego,
ale nie widziałem tam niczego, czego by tu nie było podczas mojej
ostatniej wizyty.
Przypomniałem sobie, co było napisane w testamencie
Randolpha, który przysłała mi Annabeth.
„Jest niezmiernie ważne – napisał Randolph – by mój ukochany
siostrzeniec Magnus przejrzał jak najszybciej moje doczesne dobra.
Szczególną uwagę powinien zwrócić na moje dokumenty”.
Nie wiem, dlaczego wspomniał o tym w testamencie.
W szufladach biurka nie znalazłem żadnego listu do mnie, żadnych
serdecznych przeprosin typu: „Drogi Magnusie, przepraszam, że
doprowadziłem do Twojej śmierci, a potem zdradziłem Cię,
sprzymierzając się z Lokim, a potem dźgnąłem Twojego przyjaciela
Blitzena, a potem o mało znowu nie spowodowałem Twojej
śmierci”.
Nie zostawił mi nawet hasła do wi-fi.
Wyjrzałem przez okno gabinetu. Na Commonwealth Avenue Mall
ludzie spacerowali z psami, grali we frisbee, korzystając z ładnej
pogody. Posąg Leifa Eriksona stał na postumencie, dumnie obnosząc
się ze swoim metalowym stanikiem. Pilnował porządku
na Charlesgate i zastanawiał się zapewne, czemu nie jest
w Skandynawii.
– No więc – Alex stanął obok mnie – ty to wszystko dziedziczysz,
tak?
Kiedy szliśmy do rezydencji, opowiedziałem mu o
najważniejszych zapisach testamentu wujka Randolpha, lecz Alex
nadal patrzył na mnie z niedowierzaniem, prawie jak obrażony.
– Randolph zostawił dom Annabeth i mnie – wyjaśniłem. – Ja,
formalnie rzecz biorąc, jestem martwy. To znaczy, że to wszystko
należy do niej. Prawnicy Randolpha skontaktowali się z tatą
Annabeth, który powiedział o tym jej, a ona powiedziała mnie.
Poprosiła, żebym zajrzał do domu i – wzruszyłem ramionami –
zdecydował, co zrobić z tym miejscem.
Z najbliższego regału Alex podniósł oprawione w ramkę zdjęcie
przedstawiające wujka z żoną i córkami. Nigdy nie poznałem
Caroline, Emmy ani Aubrey. Zginęły podczas sztormu na morzu
wiele lat temu. Ale widziałem je w moich koszmarach sennych.
Wiedziałem, że posłużyły Lokiemu do szantażu, by przekabacić
wujka. Obiecał Randolphowi, że będzie mógł znów zobaczyć
rodzinę, jeżeli pomoże Lokiemu w wyzwoleniu się z oków. I w
pewnym sensie powiedział prawdę. Gdy ostatnim razem widziałem
wuja, spadał w przepaść prosto do Helheimu, krainy tych, którzy
zmarli niezaszczytną śmiercią.
Alex odwrócił zdjęcie – może miał nadzieję, że z tyłu będzie
widniała tajna wiadomość. Kiedy poprzednio byliśmy w tym
gabinecie, znaleźliśmy w ten sposób zaproszenie na wesele i tak
zaczęła się dla nas długa seria rozmaitych kłopotów. Tym razem nie
było ukrytej notatki, lecz czysty szary papier, którego widok był dla
mnie o wiele mniej bolesny niż sfotografowane uśmiechnięte
twarze moich zmarłych krewnych.
Alex odłożył zdjęcie na półkę.
– Annabeth nie obchodzi, co zrobisz z domem?
– Niezbyt. Ma i tak dużo na głowie. Studia, no i wiesz, wszystkie
te rzeczy związane z byciem półbogiem. Chce tylko, bym dał jej
znać, jeśli znajdę coś ciekawego: albumy ze starymi zdjęciami, coś
o historii rodziny, takie rzeczy.
Alex zmarszczył nos.
– Coś o historii rodziny… – Miał taki sam lekko zdegustowany
i lekko zaciekawiony wyraz twarzy jak wtedy, kiedy kopnął
martwego wilka. – A co jest na górze?
– Nie jestem pewien. Gdy byłem dzieckiem, nie pozwalano nam
wchodzić wyżej niż na pierwsze piętro. A kiedy ostatnio się tu parę
razy włamałem… – Uniosłem ręce. – Po prostu nigdy tam nie
dotarłem.
Alex popatrzył na mnie znad okularów. Jego oczy – jedno
ciemnobrązowe, drugie bursztynowe – wyglądały jak
niedopasowane do siebie księżyce wyłaniające się zza horyzontu.
– Brzmi intrygująco. Chodźmy.
Na drugim piętrze znajdowały się dwie duże sypialnie. Pierwsza
była nieskazitelnie czysta, zimna i bezosobowa. Dwa pojedyncze
łóżka. Szafa. Puste ściany. Może pokój gościnny? Choć wątpiłem,
by Randolph lubił przyjmować gości. A może był to pokój Emmy
i Aubrey. Jeśli tak, Randolph usunął z niego wszystkie ślady ich
osobowości, pozostawiając w samym środku domu białą pustkę. Nie
zostaliśmy tam długo.
Druga sypialnia była na pewno pokojem Randolpha. Unosił się
w niej zapach jego staroświeckiej wody kolońskiej z goździkową
nutą. Stosy zakurzonych książek opierały się o ściany. Kosz
na śmieci był wypełniony papierkami po batonikach. Randolph
zapewne zjadł cały swój zapas tuż przed opuszczeniem domu, aby
pomóc Lokiemu zniszczyć świat.
Trudno mu się było dziwić. Zawsze powtarzam: „Najpierw zjedz
batonika, świat zniszczysz później”.
Alex wskoczył na łóżko z baldachimem. Pobujał się na materacu,
uśmiechając się szeroko, gdy zaskrzypiały sprężyny.
– Co robisz?
– Hałasuję. – Pochylił się i zaczął szperać w szufladzie szafki
nocnej Randolpha. – Zobaczmy. Pastylki na kaszel. Spinacze.
Pomięte chusteczki do nosa, których nawet nie dotknę. I… – Aż
zagwizdał. – Lek na problemy z jelitami! Magnus, cały ten skarb
należy do ciebie!
– Dziwny jesteś.
– Wolę określenie „niewiarygodnie dziwaczny”.
Przeszukaliśmy resztę sypialni, choć nie byłem pewien, czego
szukamy.
„Szczególną uwagę powinien zwrócić na moje dokumenty”,
napominał w testamencie Randolph. Raczej nie chodziło mu o
pomięte chusteczki.
Annabeth nie była w stanie uzyskać wielu informacji
od prawników Randolpha. Nasz wujek najwyraźniej zmienił
testament na dzień przed śmiercią. Być może wiedział, że nie będzie
żył długo, miał jednak pewne poczucie winy, że mnie zdradził,
i chciał mi zostawić jakąś ostatnią wiadomość. Mogło to też znaczyć,
że zmienił testament, bo tak kazał mu Loki. Ale jeśli to był podstęp,
by mnie tutaj zwabić, dlaczego w holu leżał martwy wilk?
W szafie Randolpha też nie znalazłem żadnych tajnych
dokumentów. Jego łazienka niczym się nie wyróżniała, z wyjątkiem
imponującej kolekcji pustych do połowy buteleczek z płynem
do płukania ust. Jego szuflada na bieliznę była wypełniona taką
ilością granatowej bielizny, że wystarczyłoby jej dla całej eskadry
Randolphów – same slipy, idealnie wykrochmalone, wyprasowane
i poskładane. Niektóre rzeczy po prostu wymykają się racjonalnym
wyjaśnieniom.
Na trzecim piętrze znajdowały się dwa kolejne puste pokoje. Nie
natknęliśmy się na nic niebezpiecznego, jak na przykład wilki,
wybuchające runy czy bielizna starych facetów.
Ostatnie piętro zajmowała ogromna biblioteka, z jeszcze większą
liczbą książek niż w gabinecie Randolpha. Na regałach stała
zbieranina powieści różnego typu. W kącie pokoju znajdował się
niewielki aneks kuchenny z malutką lodówką i czajnikiem
elektrycznym, ale – A NIECH CIĘ, RANDOLPHIE! – bez czekolady.
Okna wychodziły na zielone dachy Back Bay. Na drugim końcu
pomieszczenia były schody prowadzące – jak przypuszczałem –
na taras na dachu.
Naprzeciw kominka stał skórzany fotel wyglądający na wygodny.
Pośrodku marmurowej obudowy paleniska widniała (oczywiście)
głowa warczącego wilka. Na gzymsie, na srebrnym trójnogu,
spoczywał nordycki róg do picia ze skórzanym paskiem i srebrną
krawędzią z wytrawionymi wzorami runicznymi. Widziałem
w Walhalli tysiące takich rogów, ale zaskoczył mnie widok jednego
z nich właśnie tutaj. Randolph nigdy nie robił na mnie wrażenia
człowieka lubującego się w miodzie pitnym. Może popijał z rogu
earl grey.
– Madre de Dios – powiedział Alex.
Wlepiłem w niego wzrok. Nigdy wcześniej nie słyszałem,
by mówił po hiszpańsku.
Postukał w jedną z fotografii wiszących w ramkach na ścianie
i uśmiechnął się do mnie kpiarsko.
– Proszę, powiedz, że to ty.
Na zdjęciu była moja matka w swojej typowej fryzurze, z krótko
ściętymi włosami, z promiennym uśmiechem, ubrana w dżinsy i we
flanelową koszulę. Stała w wydrążonym pniu platana, trzymając
na rękach malutkiego Magnusa. Na głowie miałem jasnozłoty
puszek, usta lśniły mi od śliny, a w moich szarych, szeroko
otwartych oczach malowało się pytanie: „Co ja tu, u licha, robię?”.
– To ja – przyznałem.
– Ale byłeś śliiiczny. – Alex zerknął na mnie. – Co ci się potem
stało?
– Cha, cha.
Przyjrzałem się zdjęciom na ścianie. Naprawdę zaskoczyło mnie,
że wujek Randolph trzymał fotografie moje i mojej mamy właśnie
w takim miejscu, że jego spojrzenie musiało na nas padać, ilekroć
siadał w swoim wygodnym fotelu – zupełnie jakby jednak darzył
nas ciepłymi uczuciami.
Inna fotografia przedstawiała rodzeństwo Chase’ów jako dzieci:
Natalie, Fredericka i Randolpha, wszystkich ubranych w mundury
Przełożyły Agnieszka Fulińska i Marta Duda-Gryc Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2017
Tytuł oryginału The Ship of the Dead. Book Three of Magnus Chase and the Gods of Asgard Copyright © 2017 by Rick Riordan. All rights reserved. Jacket design by SJI Associates, Inc. Jacket illustration © 2017 by John Rocco Permission for this edition was arranged through the Nancy Gallt Literary Agency. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Fulińska and Marta Duda-Gryc, 2017 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2017 Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska Od A do Z (oda-doz.pl) Redakcja Katarzyna Kolowca-Chmura Korekta Katarzyna Kierejsza Opracowanie okładki i DTP Stefan Łaskawiec Opracowanie wersji elektronicznej: Wydanie I, Kraków 2017 ISBN 978-83-65534-67-5 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl
Philipowi José Farmerowi, którego książki z cyklu „Świat Rzeki” wzbudziły we mnie miłość do historii
1 Percy Jackson staje na głowie, by mnie zabić Spróbuj jeszcze raz – powiedział do mnie Percy. – Tym razem może stonuj trochę umieranie. Stojąc na noku rei USS Constitution i patrząc na Zatokę Bostońską z wysokości sześćdziesięciu metrów, bardzo żałowałem, że nie mam naturalnych zdolności obronnych sępnika. Wtedy mógłbym zwymiotować na Percy’ego Jacksona i przegnać go daleko stąd. Kiedy poprzednio kazał mi spróbować takiego skoku – godzinę wcześniej – połamałem sobie wszystkie kości. Mój przyjaciel Alex Fierro zabrał mnie wtedy do hotelu Walhalla, bym zdążył umrzeć we własnym łóżku. Niestety byłem einherim, nieśmiertelnym wojownikiem Odyna. Nie mogłem umrzeć na stałe, pod warunkiem że dokonałem żywota w Walhalli. Pół godziny później obudziłem się więc cały i zdrowy. A teraz byłem znowu tutaj, gotów na jeszcze więcej bólu i cierpienia. Hurra! – Czy to naprawdę konieczne? – spytałem. Percy oparł się o olinowanie; wiatr lekko burzył jego ciemne włosy. Wyglądał jak normalny chłopak – pomarańczowa koszulka, dżinsy, podniszczone białe adidasy. Widząc go na ulicy, nikt by nie pomyślał: „Hej, patrzcie, to syn Posejdona, heros! Chwała bogom Olimpu!”. Nie miał skrzeli ani błon między palcami, choć jego oczy były niebieskozielone jak ocean – zapewne takiego samego koloru była właśnie wtedy moja twarz. Jedyną dziwną rzeczą u Jacksona był tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia – trójząb, czarny jak znaki wypalone w drewnie, z kreską pod spodem i literami SPQR.
Powiedział mi, że litery to akronim Sono Pazzi Quelli Romani – „Ale głupi ci Rzymianie”. Nie wiedziałem jednak, czy przypadkiem nie żartuje. – Słuchaj, Magnus – powiedział. – Będziesz płynął przez wrogie terytorium. Będą próbować cię zabić całe tłumy potworów, bóstw morskich i kto wie, co tam jeszcze, co nie? – No, pewnie tak. Przez co chciałem powiedzieć: „Proszę, nie przypominaj mi o tym. Proszę, zostaw mnie w spokoju”. – Na pewno przyjdzie taki moment – ciągnął Percy – że zostaniesz strącony ze statku, może nawet z takiej wysokości jak tutaj. Musisz wiedzieć, jak przeżyć zderzenie z wodą, nie utonąć i wypłynąć na powierzchnię, by znów stanąć do walki. A nie będzie to łatwe, zwłaszcza w zimnej wodzie. Wiedziałem, że ma rację. Z tego co mówiła moja kuzynka Annabeth, Percy przeżył jeszcze niebezpieczniejsze przygody niż ja. (A ja przecież żyłem w Walhalli i umierałem co najmniej raz dziennie). Byłem mu wdzięczny, że przybył aż z Nowego Jorku, by mi zapodać parę godnych herosa wskazówek o przeżyciu w wodzie, jednak niepowodzenia w treningu zaczynały mnie męczyć. Wczoraj pogryzł mnie rekin ludojad, udusiła kałamarnica olbrzymia, a potem zostałem poparzony przez tysiąc rozwścieczonych meduz. Połknąłem kilkanaście litrów wody, próbując wstrzymywać oddech, i dowiedziałem się, że dziesięć metrów pod wodą nie jestem lepszy w walce wręcz niż na lądzie. Tego ranka Percy oprowadził mnie po okręcie Old Ironsides, jak pieszczotliwie nazwano USS Constitution, próbując nauczyć mnie podstaw żeglarstwa i nawigacji, ale nadal nie byłem w stanie odróżnić bezanmasztu od rufówki. A teraz zajmowałem się właśnie nieumiejętnym spadaniem z drąga. Popatrzyłem w dół: Annabeth i Alex Fierro obserwowali nas z pokładu. – Poradzisz sobie, Magnus! – dopingowała mnie Annabeth. Alex Fierro wystawił dwa kciuki do góry. A przynajmniej tak mi się zdawało. Trudno było mieć pewność z takiej wysokości.
Percy wziął głęboki oddech. Do tej pory okazywał mi wiele cierpliwości, ale widziałem, że i na nim zaczyna się odbijać ten stresujący weekend. Ilekroć na mnie patrzył, drgała mu lewa powieka. – Będzie dobrze, chłopie – obiecał. – Pokażę ci jeszcze raz, okej? Zacznij w pozycji spadochroniarza, jak orzeł, z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, żeby spowolnić spadanie. A potem, tuż przed uderzeniem w wodę, wyprostuj się i leć jak strzała. Głowa do góry, nogi w dół, wyprostowane plecy, zaciśnięte pośladki. Ważne jest zwłaszcza to ostatnie. – Spadochroniarz – powtórzyłem. – Orzeł. Strzała. Pośladki. – Właśnie. Patrz, jak ja to robię. Zeskoczył z noku i poleciał w dół z idealnie rozpostartymi kończynami. Pod sam koniec wyprostował się, ustawił stopami do dołu i przeciął taflę wody – zniknął pod nią, niemal jej nie poruszając. Chwilę później wypłynął na powierzchnię i podniósł dłonie, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz? To nic trudnego!”. Annabeth i Alex zaklaskali. – No dobrze, Magnus! – krzyknął do mnie Alex. – Twoja kolej! Bądź mężczyzną! Zapewne miało to być zabawne. Przez większość czasu Alex uważała się za dziewczynę, ale dziś ewidentnie występował jako facet. Czasem mi się myliło i używałem złego zaimka, mówiąc o nim/niej, Alex lubił więc – czy też lubiła – odpłacać mi pięknym za nadobne, bezlitośnie mnie podpuszczając. Bo na tym polega przyjaźń. – Spoko, poradzisz sobie, kuzynie! – wrzasnęła Annabeth. Pode mną ciemne lustro wody zalśniło jak świeżo wyczyszczona gofrownica, która zaraz mnie zmiażdży na placek. – Tia – mruknąłem do siebie. I skoczyłem. Przez pół sekundy czułem się całkiem w porządku. Wiatr świstał wokół mnie. Rozłożyłem ramiona i nie wydałem z siebie ani jednego wrzasku. Okej, pomyślałem. Dam radę. I właśnie wtedy mój miecz Jack uznał za stosowne podlecieć do mnie – nie wiadomo skąd – i rozpocząć rozmowę.
– Ej, señor!– Runy zalśniły na jego dwusiecznej klindze. – Co tam porabiasz? Zamachałem rękami w powietrzu, usiłując ustawić się pionowo, zanim zderzę się z wodą. – Jack, nie teraz! – Och, jasne! Spadasz! Wiesz, pewnego razu, kiedy tak spadałem z Frejrem… Zanim zdążyłem usłyszeć coś więcej z tej fascynującej opowieści, wpadłem do wody. Jak ostrzegał Percy, zimna woda oszołomiła mnie. Opadałem przez chwilę sparaliżowany, bez powietrza w płucach. Nogi bolały mnie w kostkach tak, jakbym odbił się od trampoliny z cegieł. Ale trzeba przyznać, że istotnie nie byłem martwy. Sprawdziłem, czy nie odniosłem żadnych obrażeń. Kiedy się zostaje einherim, człowiek robi się całkiem dobry w nasłuchiwaniu, co go boli. Można chwiejnie iść po polu bitwy w Walhalli ze śmiertelnymi ranami, łapiąc po raz ostatni powietrze w płuca, i myśleć spokojnie: „Aha, to tak się człowiek czuje, kiedy ma zmiażdżone żebra. Ciekawe!”. Tym razem na pewno miałem złamaną w kostce lewą nogę. Prawa była tylko zwichnięta. Łatwo to naprawić. Przywołałem moc Frejra. Ciepło – jak letnie słońce – rozlało się z mojej piersi na ręce i nogi. Ból ustąpił. Leczenie samego siebie nie szło mi tak dobrze jak uzdrawianie innych, ale czułem, że zaczynają mi zdrowieć kostki – jakby rój przyjaźnie nastawionych os łaził mi pod skórą, zalepiając pęknięcia, zszywając ścięgna. Ach, już mi lepiej, pomyślałem, unosząc się w zimnej ciemności. A poza tym jest jeszcze coś innego, co powinienem robić. A, no tak. Oddychać. Rękojeść Jacka trąciła moją dłoń jak pies próbujący zwrócić na siebie uwagę. Zacisnąłem palce na skórzanym uchwycie i Jack pociągnął mnie do góry – wystrzeliłem z wód zatoki jak Pani Jeziora z napędem rakietowym. Wylądowałem cały drżący, łapiąc z trudem oddech, na pokładzie USS Constitution, obok przyjaciół. – Ooo. – Percy aż się cofnął. – To co innego. Wszystko w porządku, Magnus?
– Spoko – wykaszlałem. Brzmiałem jak kaczka z bronchitem. Percy spojrzał z ukosa na runy lśniące na mieczu. – Skąd wziął się ten miecz? – zdziwił się. – Cześć! Jestem Jack – przedstawił się Jack. Annabeth z trudem powstrzymała okrzyk zdumienia. – To mówi?! – To? – oburzył się Jack. – Ej, proszę pani, odrobinę szacunku! Jestem Sumarbrander! Miecz Lata! Oręż Frejra! Istnieję od tysięcy lat! A poza tym jestem facetem! Annabeth zmarszczyła brwi. – Magnus, kiedy mówiłeś mi o swoim magicznym mieczu, czy przypadkiem nie zapomniałeś wspomnieć, że to… że on mówi? – Może… – Szczerze mówiąc, w ogóle tego nie pamiętałem. Przez ostatnich kilka tygodni Jack włóczył się gdzieś sam, robiąc to, co żywe magiczne miecze robią w wolnym czasie. Ja i Percy używaliśmy do walki zwykłych mieczy treningowych rozdawanych przez hotel Walhalla. Nawet mi do głowy nie przyszło, że Jack nagle przyleci, żeby się przedstawić. Skądinąd to, że Jack mówi, jest jego najmniej dziwną cechą. W osłupienie wprawiać może raczej fakt, że jest w stanie zaśpiewać z pamięci wszystkie utwory z musicalu Jersey Boys. Alex z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Miał na sobie różowo-zielone ciuchy, jak zwykle zresztą, choć akurat tego zestawu jeszcze nigdy nie widziałem: sznurowane skórzane buty z wysoką cholewką, różowe dżinsowe rurki, limonkowa koszula wypuszczona na spodnie i wąski krawat w kratkę, wiszący luźno jak naszyjnik. W czarnych, designerskich okularach przeciwsłonecznych o grubych oprawkach i z nierówno ściętymi zielonymi włosami wyglądał, jakby zszedł właśnie z okładki płyty jakiegoś zespołu nowofalowego z około 1979 roku. – Pamiętaj o dobrym wychowaniu, Magnus – powiedział. – Przedstaw znajomych swojemu mieczowi. – E, no tak – wydukałem. – Jack, to Percy i Annabeth. Są półbogami, tyle że greckimi. – Hmm. – Raczej nie zrobiło to wielkiego wrażenia na Jacku. – Raz spotkałem Herkulesa. – A kto go nie spotkał? – mruknęła Annabeth.
– Słuszna uwaga – przytaknął Jack. – Ale skoro jesteście przyjaciółmi Magnusa… – Nagle zamarł, a runy na ostrzu przybladły. Wyrwał mi się z ręki i poleciał ku Annabeth z klingą drżącą w taki sposób, jakby wywąchiwał coś w powietrzu. – Gdzie ona jest? Gdzie chowacie tę ślicznotkę? Annabeth cofnęła się pod reling. – Chwila, chwila, mieczu. Jest coś takiego jak przestrzeń osobista! – Jack, zachowuj się – powiedział Alex. – Co ty wyprawiasz? – Ona gdzieś tu jest – upierał się Jack. Podleciał do Percy’ego. – Aha! A co tam masz w kieszeni, morski chłopcze? – Przepraszam…? – Percy wyglądał na dość zdenerwowanego. Nic dziwnego, w końcu na poziomie jego pasa zawisł właśnie magiczny miecz. Alex zdjął okulary. – No dobrze, teraz i ja jestem ciekaw. Co masz w kieszeni, Percy? Pragną się tego dowiedzieć dociekliwe miecze. – O to ci chodzi? – Percy wyjął z kieszeni dżinsów zwyczajny długopis. – TADAM! – wykrzyknął Jack. – Kim jest to zachwycające stworzenie? – Jack, to długopis – powiedziałem. – Nie, wcale nie! Pokaż mi! Pokaż mi! – Uch… No dobrze. – Percy zdjął zatyczkę z długopisu. I długopis natychmiast przemienił się w metrowy miecz z rozszerzającą się klingą z lśniącego brązu. W porównaniu z Jackiem miecz wyglądał delikatnie, niemal filigranowo, ale sądząc po tym, jak trzymał go Percy, nie miałem wątpliwości, że spokojnie dawałby sobie radę na polach bitewnych Walhalli. Jack wycelował we mnie klingę, błyskając ciemnoczerwonymi runami. – Widzisz, Magnus? Mówiłem ci, że noszenie miecza przebranego za długopis to nie jest głupi pomysł! – Jack, ale ja nigdy tak nie twierdziłem! – zaprotestowałem. – To ty tak mówiłeś. Percy uniósł brwi. – O czym wy w ogóle gadacie? – O niczym – odparłem pospiesznie. – Więc to jest pewnie ten
słynny Orkan? Annabeth mówiła mi o nim. – O niej – sprostował Jack. – Miecz Percy’ego jest dziewczyną? – Annabeth zmarszczyła czoło. – No ba! – roześmiał się Jack. Percy przyjrzał się Orkanowi, choć w zasadzie mogłem mu powiedzieć – wiedziałem z doświadczenia – że niemal niemożliwe jest określenie płci miecza po wyglądzie. – Nie wiem… Jesteś pewny…? – Szanuj płeć, Percy – wtrącił Alex. – No dobra, w porządku – ustąpił Jackson. – Tyle że trochę to dziwne, że do tej pory nie wiedziałem. – Z drugiej strony – zauważyła Annabeth – do ubiegłego roku nie wiedziałeś też, że ten długopis może pisać. – Cios poniżej pasa, mądralo. – W każdym razie – przerwał im Jack – ważne, że Orkan tu jest, że jest piękna i że spotkała mnie! Może moglibyśmy prosić o trochę… no wiecie… prywatności, żeby pogadać o, yyy, sprawach mieczy? – To świetny pomysł. – Alex uśmiechnął się pod nosem. – Dajmy mieczom trochę czasu, żeby się zapoznały, a my chodźmy na obiad. Magnus, myślisz, że będziesz w stanie zjeść falafel, nie krztusząc się?
2 Dwa falafele z dodatkiem Ragnaröku Jedliśmy na spardeku. (Patrzcie, jaki jestem oblatany w terminach żeglarskich!) Po ciężkim poranku złożonym z porażek czułem się, jakbym naprawdę zasłużył na moje kotleciki z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu, na pitę, jogurt i chłodne plasterki ogórka i na moje dodatkowe zamówienie: superostry kebab z jagnięciny. To Annabeth zorganizowała nasz obiadowy piknik. Och, dobrze mnie zna. W słońcu moje ubranie szybko wyschło. Ciepły podmuch bryzy owiewał mi przyjemnie twarz. Żaglówki sunęły po zatoce, samoloty przecinały błękitne niebo, lecąc z lotniska Logan do Nowego Jorku, Kalifornii lub Europy. Cały Boston jakby tętnił niecierpliwą energią, jak klasa minutę przed końcem lekcji, w oczekiwaniu na ostatni dzwonek, gdy wszyscy już prawie przebierają nogami, nie mogąc się doczekać wyjazdu na wakacje i rozkoszowania się ładną pogodą. Ja zaś chciałem tylko mieć święty spokój. Orkan i Jack usadowili się niedaleko na zwoju liny, oparłszy rękojeści o reling przy dziale. Zachowanie Orkan było typowe dla każdego nieożywionego przedmiotu, Jack jednak przysuwał się coraz bliżej, zagadując, z klingą pobłyskującą tym samym odcieniem ciemnego brązu. Na szczęście Jack był przyzwyczajony do prowadzenia jednostronnych rozmów. Żartował. Komplementował. Rzucał nazwiskami jak szalony. „Wiesz, byłem raz z Thorem i Odynem w takiej karczmie…” Jeśli na Orkan zrobiło to jakieś wrażenie, nie dała tego po sobie poznać. Percy zmiął papier po falafelu. Poza tym że potrafił oddychać
w wodzie, miał także zdolność niemal niezauważalnego wchłaniania jedzenia. – No to – zagadnął – kiedy wypływacie? Alex popatrzył na mnie i uniósł brwi, jakby chciał powiedzieć: „Właśnie, Magnus. Kiedy wypływamy?”. Próbowałem nie rozmawiać na ten temat z Fierro przez ostatnie dwa tygodnie – bez większego powodzenia. – Wkrótce – odparłem. – Nie wiemy dokładnie, dokąd mamy się udać ani ile nam to zajmie… – Historia mojego życia… – westchnął Percy. – Ale musimy znaleźć Statek Umarłych Lokiego, zanim podniesie żagle w dniu letniego przesilenia. Jest zacumowany gdzieś na granicy między Niflheimem a Jötunheimem. Uważamy, że dotarcie tam zajmie kilka tygodni. – Co oznacza – wtrącił Alex – że naprawdę powinniśmy już byli wyruszyć w drogę. A na pewno musimy wypłynąć do końca tygodnia, czy będziemy gotowi, czy nie. W ciemnych szkłach jego okularów odbijała się moja pełna niepokoju twarz. Wiedzieliśmy obaj, że jesteśmy tak dalecy od bycia gotowymi do tej podróży, jak daleko mieliśmy do Niflheimu. Annabeth usiadła na podwiniętych nogach. Długie jasne włosy miała związane w koński ogon. Na jej granatowej koszulce widniał żółty napis: „COLLEGE PROJEKTOWANIA ŚRODOWISKOWEGO – UNIWERSYTET KALIFORNIJSKI W BERKELEY”. – Bohaterowie nigdy nie mają czasu, żeby się przygotować, prawda? – westchnęła. – Po prostu robimy, co możemy. – Ano – przytaknął Percy. – I zwykle jakoś to działa. Jeszcze nie zginęliśmy. – Chociaż ty bardzo się starasz. – Annabeth szturchnęła go łokciem. Percy objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do niego. Pocałował ją we włosy. Widząc, jak okazywali sobie uczucie, poczułem ukłucie w sercu. Cieszyłem się, że moja kuzynka jest szczęśliwa, ale przypomniało mi to też, co się stanie, jeśli nie uda mi się powstrzymać Lokiego. Alex i ja już umarliśmy. Nigdy się nie zestarzejemy. Będziemy mieszkali w Walhalli, póki nie nadejdzie Sądny Dzień (chyba że zostaniemy wcześniej zabici poza hotelem). Najlepszym życiem,
na jakie mogliśmy teraz liczyć, było trenowanie przed Ragnarökiem i odsuwanie tej nieuniknionej bitwy, ile tylko wieków się da, a potem wymarsz z Walhalli wraz z armią Odyna i chwalebna śmierć, podczas gdy wokół płonąć będzie dziewięć światów. Niezły ubaw. Ale Annabeth i Percy mieli szansę na normalne życie. Udało im się już przetrwać szkołę średnią, która – jak mi opowiadała Annabeth – była najniebezpieczniejszym okresem dla greckich półbogów. Jesienią pójdą na studia na Zachodnim Wybrzeżu. Jeśli uda im się przeżyć i ten czas, będą mieli sporą szansę na przetrwanie również wieku dorosłego. Będą mogli żyć w świecie śmiertelników bez atakujących ich co pięć minut potworów. Chyba że ja i moi przyjaciele nie zdołamy powstrzymać Lokiego, a wówczas świat, wszystkie światy przestaną istnieć za kilka tygodni. Ale, no wiecie… zero presji. Odłożyłem kanapkę z pity. Nawet falafel nie był w stanie polepszyć mi nastroju. – A wy? – spytałem. – Wracacie dziś od razu do Nowego Jorku? – Tak – odparł Percy. – Dziś muszę zająć się dzieckiem. Ale jestem podjarany! – A, prawda – przypomniałem sobie. – Twoja siostrzyczka. Kolejne ważne życie wiszące na włosku, pomyślałem. Ale udało mi się uśmiechnąć. – Gratulacje, chłopie. Jak ma na imię? – Estelle. Tak się nazywała moja babcia. Eee, oczywiście po stronie mamy. Nie Posejdona. – Podoba mi się – powiedział Alex. – Staroświeckie i eleganckie. Estelle Jackson. – No, właściwie to Estelle Blofis – sprostował Percy. – Mój ojczym nazywa się Paul Blofis. Niewiele mogę zrobić w sprawie tego nazwiska, ale moja siostra jest niesamowita. Po pięć palców u rąk. Po pięć palców u nóg. Dwoje oczu. Bardzo się ślini. – Zupełnie jak jej brat – wtrąciła Annabeth. Alex roześmiał się. Łatwo mi było sobie wyobrazić, jak Percy kołysze małą w ramionach, śpiewając Na morza dnie z Małej Syrenki. Poczułem się przez to jeszcze gorzej.
Musiałem jakoś dać Estelle tyle czasu, by mogła przeżyć prawdziwe życie. Musiałem znaleźć widmowy statek Lokiego, pełen nieumarłych wojowników, powstrzymać go przed pożeglowaniem do bitwy i rozpoczęciem Ragnaröku, a potem schwytać Lokiego i znów go uwięzić, by nie mógł już więcej knuć intryg, od których może spłonąć świat. (A przynajmniej by nie mógł ich knuć tak wiele). – Hej. – Alex rzucił we mnie kawałkiem pity. – Co to za ponura mina?! – Przepraszam. – Spróbowałem przybrać weselszy wyraz twarzy. Nie przyszło mi to tak łatwo jak uleczenie własnej kostki samą siłą woli. – Chciałbym poznać Estelle, kiedy wrócimy z naszej wyprawy. I naprawdę jestem wdzięczny, że przyjechaliście do Bostonu. Naprawdę. Percy zerknął na Jacka, który wciąż rozmawiał z Orkan. – Przykro mi, że nie mogłem ci więcej pomóc. Morze jest – wzruszył ramionami – trochę nieprzewidywalne. Alex wyciągnął przed siebie nogi. – Ale przynajmniej za drugim razem Magnus spadał o wiele lepiej. Jeśli dojdzie do najgorszego, zawsze mogę zamienić się w delfina i ocalić jego tyłek. Kąciki ust Percy’ego drgnęły w uśmiechu. – Potrafisz zamienić się w delfina? – Jestem dzieckiem Lokiego. Chcesz zobaczyć? – Nie, wierzę ci. – Percy zapatrzył się w dal. – Mam przyjaciela Franka, który jest zmiennokształtnym. Zamienia się w delfina. I w gigantyczną złotą rybkę. Wzdrygnąłem się, wyobrażając sobie, jak Alex Fierro wyglądałby jako ogromny różowo-zielony karp koi. – Poradzimy sobie. Mamy dobrą ekipę. – A to ważne – przytaknął Percy. – Prawdopodobnie ważniejsze niż posiadanie morskich umiejętności. – Wyprostował się i zmarszczył brwi. Annabeth odsunęła się o krok. – O-o. Znam to spojrzenie. Wpadłeś na jakiś pomysł. – Jest coś, o czym mówił mi tata… – Percy wstał. Podszedł do miecza, przerywając Jackowi w samym środku fascynującej
opowieści o tym, jak wyhaftował torbę do kręgli olbrzyma. Percy podniósł Orkan i przyjrzał się klindze. – Hej, człowieku – poskarżył się Jack. – Właśnie zaczynaliśmy naprawdę świetnie się rozumieć. – Przepraszam, Jack. – Percy wyciągnął z kieszeni zatyczkę długopisu i dotknął nią końca klingi. Z cichym szczękiem Orkan skurczyła się z powrotem do postaci długopisu. – Rozmawiałem kiedyś z Posejdonem o broni. Mówił, że wszyscy bogowie morza mają jedną wspólną cechę: są naprawdę próżni i zaborczy na punkcie swoich magicznych przedmiotów. – Można to powiedzieć o każdym bogu, z którym mieliśmy do czynienia. – Annabeth przewróciła oczami. – To prawda – przyznał Percy. – Ale bogów morza dotyczy to w szczególny sposób. Tryton wręcz śpi ze swoją konchą. Galatea spędza większość czasu na polerowaniu magicznego siodła swojego morskiego wierzchowca. A mój tata paranoicznie boi się utraty trójzębu. Pomyślałem o moim jedynym spotkaniu z nordycką boginią morza. Nie poszło najlepiej. Ran obiecała, że mnie zniszczy, jeśli kiedykolwiek pojawię się znów na jej wodach. Ale i ona miała obsesję na punkcie swoich magicznych sieci i kolekcji śmieci, które w nich wirowały. I właśnie dlatego udało mi się ją sprytnie przekonać, by dała mi miecz. – Mówisz, że będę musiał używać ich własnych przedmiotów przeciwko nim – zaryzykowałem przypuszczenie. – Właśnie – powiedział Percy. – A wracając do tego, co powiedziałeś o dobrej ekipie: czasami to, że jestem synem boga morza, nie wystarcza, bym się uratował, nawet pod wodą. Kiedyś ja i mój przyjaciel Jason zostaliśmy porwani na samo dno Morza Śródziemnego przez boginię burzy Kymopoleję. Nie mogłem nic zrobić. Jason ocalił mnie, proponując, że zrobi przedstawiające ją karty i figurki. – Co? – Alex niemal zakrztusił się falafelem. – Chodzi mi o to – ciągnął Percy – że Jason nic nie wiedział o oceanie. A i tak mnie uratował. Trochę mi było przez to głupio. – Nie wątpię. – Annabeth uśmiechnęła się pod nosem. – Nigdy wcześniej nie słyszałam szczegółów tej historii.
Uszy Percy’ego zrobiły się tak różowe jak dżinsy Alexa. – W każdym razie może patrzyliśmy na to wszystko z niewłaściwej strony. Próbowałem nauczyć cię rzeczy potrzebnych na morzu. Ale najważniejsze jest wykorzystanie tego, co masz pod ręką: twojego zespołu, inteligencji, magicznych przedmiotów wroga. – A tego nie da się zaplanować z góry – powiedziałem. – Właśnie! – przytaknął Percy. – Niczego więcej cię nie nauczę! – Percy. – Annabeth zmarszczyła brwi. – Mówisz, że najlepszy plan to brak planu. Jako córka Ateny nie mogę się z tym zgodzić. – No tak – wtrącił Alex. – A ja nadal lubię mój plan przemienienia się w ssaka morskiego. Percy podniósł ręce. – Ja mówię tylko, że najpotężniejszy półbóg naszego pokolenia siedzi właśnie tutaj i to nie jestem ja. – Kiwnął głową w stronę Annabeth. – Mądrala nie umie zmieniać kształtu, oddychać pod wodą ani rozmawiać z pegazami. Nie potrafi latać i nie jest supersilna. Ale jest niesamowicie mądra i świetna w improwizacji. I dlatego właśnie jest śmiertelnie niebezpieczna. Nieważne, czy jest na lądzie, w wodzie, powietrzu czy w Tartarze. Magnus, trenowałeś ze mną przez cały weekend. Myślę, że zamiast tego powinieneś był trenować z Annabeth. Trudno było odczytać, co malowało się w szarych jak burzowe chmury oczach Annabeth. W końcu powiedziała: – Dobrze, to było bardzo miłe. – I pocałowała Percy’ego w policzek. Alex skinął głową. – Nieźle, Glonomóżdżku. – Ale ty naprawdę nie musisz mnie tak nazywać – mruknął Percy. Od nabrzeża dobiegł nas głęboki, dudniący dźwięk, jakby podnosiły się wielkie drzwi magazynu. Hałas odbijał się echem od ścian budynków. – To sygnał dla nas. Musimy się zbierać – stwierdziłem. – Ten statek właśnie wrócił z suchego doku. Dziś odbędzie się jego uroczyste otwarcie dla zwiedzających. – Właśnie – przytaknął Alex. – Glamour nie ukryje naszej obecności, gdy cała załoga znajdzie się na pokładzie. – Glamour? – Percy uniósł brwi. – W sensie mody?
Alex parsknął. – Nie. Glamour, czyli magia iluzji. To moc, która kryje prawdę przed oczami zwykłych śmiertelników. – Aha. – Percy się zdziwił. – Nazywamy to Mgłą. Annabeth objęła dłońmi jego głowę. – Jakkolwiek to nazwiemy, lepiej się pospieszmy. Pomóż mi sprzątnąć. Dotarliśmy do trapu dokładnie w chwili, gdy przybyli pierwsi marynarze. Jack unosił się w powietrzu przed nami, świecąc różnymi kolorami i śpiewając okropnym falsetem Walk Like a Man. Alex zmienił się w geparda, wilka, a potem we flaminga. (Wygląda świetnie jako flaming). Marynarze popatrzyli na nas beznamiętnie i ustąpili miejsca, nikt nas jednak o nic nie zapytał. Kiedy opuściliśmy nabrzeże, Jack zmienił się w wisiorek w kształcie kamienia runicznego. Wpadł mi do ręki, a ja zawiesiłem go na łańcuszku na szyi. Takie nagłe zamilknięcie nie było w jego stylu. Uznałem, że jest poirytowany skróceniem randki z Orkan. Szliśmy Constitution Road, gdy Percy odezwał się do mnie. – O co chodziło z tym zmienianiem kształtu i śpiewającym mieczem? Chcieliście, żeby was zauważono? – Nie – odparłem. – Jeśli się afiszujesz z dziwnymi magicznymi zdolnościami, śmiertelnicy są jeszcze bardziej oszołomieni. – Miło było nauczyć czegoś również Percy’ego. – W mózgach śmiertelników robi się jakby krótkie spięcie i przez to jeszcze bardziej cię unikają. – Uhm. – Annabeth pokręciła głową. – Tyle lat tak bardzo staraliśmy się ukrywać, a mogliśmy po prostu być sobą? – Zawsze powinniście być sobą. – Alex szedł obok, znów w ludzkiej postaci, choć we włosach wciąż miał kilka piór flaminga. – I powinniście afiszować się z dziwnymi rzeczami, moi drodzy. – Kradnę ten pomysł – oświadczył Percy. – Proszę bardzo. Zatrzymaliśmy się na rogu ulicy. To tutaj, przy parkometrze, stała toyota prius Percy’ego. Uścisnąłem mu rękę. Annabeth mocno mnie przytuliła. Potem chwyciła mnie za ramiona i przyjrzała mi się uważnie pełnymi niepokoju szarymi oczami.
– Uważaj na siebie, Magnus. Masz wrócić cały i zdrowy. To rozkaz. – Tak jest, proszę pani – obiecałem. – Rodzina Chase’ów musi trzymać się razem. – A jeśli o tym mowa… – Ściszyła głos. – Byłeś tam już? Poczułem się, jakbym znów spadał bezwładnie, lecąc jak kamień ku bolesnej śmierci. – Jeszcze nie – przyznałem. – Ale dzisiaj. Obiecuję. Gdy toyota skręcała za róg w Pierwszą Aleję, Percy śpiewał razem z Led Zeppelin z radia, a Annabeth śmiała się z tego, jak fałszował – i tyle ich widziałem. Alex skrzyżował ramiona. – Gdyby ci dwoje byli choćby trochę słodsi jako para, spowodowaliby wybuch atomowy, który zniszczyłby Wschodnie Wybrzeże. – Czy w twoich ustach to komplement? – spytałem. – Czegoś bliższego komplementu ode mnie na pewno nie usłyszysz. – Popatrzył na mnie uważnie. – Obiecałeś Annabeth, że dokąd pójdziesz? W ustach czułem posmak, jakbym żuł folię. – Do domu mojego wuja. Muszę tam coś zrobić. – Ach. – Alex skinął głową. – Nienawidzę tego miejsca. Unikałem tego od tygodni. Nie chciałem tam iść sam. Nie chciałem też prosić o to moich przyjaciół: Samiry, Hearthstone’a, Blitzena czy reszty bandy z dziewiętnastego piętra hotelu Walhalla. Było to zbyt osobiste, zbyt bolesne. Ale Alex był już kiedyś w rezydencji rodziny Chase. Jego towarzystwo nie przeszkadzałoby mi. A w zasadzie, z czego zdałem sobie ze zdziwieniem sprawę, bardzo chciałem, by ze mną tam poszedł. – Eee… – Odchrząknąłem z gardła resztki falafela i wody morskiej. – Chcesz pójść ze mną do strasznego dworu i poprzeglądać rzeczy faceta, który nie żyje? Alex aż się rozpromienił. – Myślałem, że nigdy mnie o to nie zapytasz.
3 Dostaję w spadku martwego wilka i trochę bielizny A to coś nowego – powiedział Alex. Frontowe drzwi starego domu były wyważone, zamek wyrwany z futryny. W holu, na orientalnym dywanie, leżał martwy wilk. Wzdrygnąłem się. Trudno było machnąć toporem bojowym w dziewięciu światach, by nie trafić w jakiegoś wilka: Wilka Fenrira, wilki Odyna, wilki Lokiego, wilkołaka, wielkiego złego wilka czy wilka wolnego strzelca, wynajmującego się do zabicia kogoś za odpowiednią cenę. Martwy wilk w holu wujka Randolpha był bardzo podobny do bestii, które dwa lata temu zaatakowały moją mamę w tę noc, kiedy zginęła. Smużki niebieskiej poświaty wciąż emanowały z jego splątanej czarnej sierści. Jego pysk był wykrzywiony na wieki we wściekłym grymasie. Na głowie widniała wypalona w skórze wikińska runa, jednak futro wokół niej było tak mocno spalone, że nie byłem w stanie powiedzieć, który to symbol. Może mógłby go odczytać mój przyjaciel Hearthstone. Alex obszedł zwierzę wielkości kucyka. Kopnął je w żebra. Bestia usłużnie pozostała martwa. – Jeszcze nie zaczął się rozkładać – zauważył Alex. – Zwykle potwory rozpadają się wkrótce po tym, jak się je zabije. A od tego ciągle czuć smród przypalonego futra. Musiało się to stać całkiem niedawno. – Myślisz, że runa była pułapką? Alex uśmiechnął się. – Myślę, że twój wuj wiedział coś niecoś o magii. Wilk wbiegł
na dywan, uruchamiając runę, i bum! Przypomniałem sobie, jak jako bezdomny włamywałem się do domu wujka Randolpha pod jego nieobecność, żeby ukraść jedzenie, poszperać w gabinecie albo po prostu coś zbroić. Nigdy nie spotkało mnie żadne bum! Zawsze uważałem, że Randolph to totalna porażka w kwestii bezpieczeństwa w domu. Teraz jednak zrobiło mi się ciut niedobrze na myśl o tym, że mogłem paść trupem na wycieraczkę, z runą wypaloną na czole. Czy to ze względu na tę pułapkę Randolph w testamencie tak wyraźnie żądał, byśmy – ja i Annabeth – odwiedzili rezydencję, zanim ją weźmiemy w posiadanie? Czyżby wuj chciał się zemścić po śmierci? – Myślisz, że resztę domu możemy bezpiecznie zbadać? – spytałem. – Nie. No to ruszajmy – odparł wesoło Alex. Na parterze nie było innych martwych wilków. Żadne runy nie eksplodowały nam prosto w twarz. Najbardziej przerażającą rzeczą, jaką odkryliśmy, była zawartość lodówki wujka Randolpha, w której zepsuty jogurt, skwaśniałe mleko i zapleśniała marchew ewoluowały właśnie w społeczeństwo preindustrialne. Randolph nie zostawił mi nawet ani okruszka czekolady w spiżarni – ten stary łajdak! Na pierwszym piętrze nie zmieniło się nic. W gabinecie Randolpha słońce sączyło się przez witraż w oknie, rzucając czerwone i pomarańczowe odblaski na regały z książkami i witryny z wikińskimi artefaktami. W kącie pokoju stał duży kamień runiczny z wyrzeźbionym i pomalowanym na czerwono warczącym pyskiem (oczywiście wilka). Biurko Randolpha było zasłane postrzępionymi mapami i wyblakłymi żółtymi pergaminami. Przejrzałem dokumenty, szukając czegoś nowego, czegoś ważnego, ale nie widziałem tam niczego, czego by tu nie było podczas mojej ostatniej wizyty. Przypomniałem sobie, co było napisane w testamencie Randolpha, który przysłała mi Annabeth. „Jest niezmiernie ważne – napisał Randolph – by mój ukochany siostrzeniec Magnus przejrzał jak najszybciej moje doczesne dobra. Szczególną uwagę powinien zwrócić na moje dokumenty”.
Nie wiem, dlaczego wspomniał o tym w testamencie. W szufladach biurka nie znalazłem żadnego listu do mnie, żadnych serdecznych przeprosin typu: „Drogi Magnusie, przepraszam, że doprowadziłem do Twojej śmierci, a potem zdradziłem Cię, sprzymierzając się z Lokim, a potem dźgnąłem Twojego przyjaciela Blitzena, a potem o mało znowu nie spowodowałem Twojej śmierci”. Nie zostawił mi nawet hasła do wi-fi. Wyjrzałem przez okno gabinetu. Na Commonwealth Avenue Mall ludzie spacerowali z psami, grali we frisbee, korzystając z ładnej pogody. Posąg Leifa Eriksona stał na postumencie, dumnie obnosząc się ze swoim metalowym stanikiem. Pilnował porządku na Charlesgate i zastanawiał się zapewne, czemu nie jest w Skandynawii. – No więc – Alex stanął obok mnie – ty to wszystko dziedziczysz, tak? Kiedy szliśmy do rezydencji, opowiedziałem mu o najważniejszych zapisach testamentu wujka Randolpha, lecz Alex nadal patrzył na mnie z niedowierzaniem, prawie jak obrażony. – Randolph zostawił dom Annabeth i mnie – wyjaśniłem. – Ja, formalnie rzecz biorąc, jestem martwy. To znaczy, że to wszystko należy do niej. Prawnicy Randolpha skontaktowali się z tatą Annabeth, który powiedział o tym jej, a ona powiedziała mnie. Poprosiła, żebym zajrzał do domu i – wzruszyłem ramionami – zdecydował, co zrobić z tym miejscem. Z najbliższego regału Alex podniósł oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiające wujka z żoną i córkami. Nigdy nie poznałem Caroline, Emmy ani Aubrey. Zginęły podczas sztormu na morzu wiele lat temu. Ale widziałem je w moich koszmarach sennych. Wiedziałem, że posłużyły Lokiemu do szantażu, by przekabacić wujka. Obiecał Randolphowi, że będzie mógł znów zobaczyć rodzinę, jeżeli pomoże Lokiemu w wyzwoleniu się z oków. I w pewnym sensie powiedział prawdę. Gdy ostatnim razem widziałem wuja, spadał w przepaść prosto do Helheimu, krainy tych, którzy zmarli niezaszczytną śmiercią. Alex odwrócił zdjęcie – może miał nadzieję, że z tyłu będzie widniała tajna wiadomość. Kiedy poprzednio byliśmy w tym
gabinecie, znaleźliśmy w ten sposób zaproszenie na wesele i tak zaczęła się dla nas długa seria rozmaitych kłopotów. Tym razem nie było ukrytej notatki, lecz czysty szary papier, którego widok był dla mnie o wiele mniej bolesny niż sfotografowane uśmiechnięte twarze moich zmarłych krewnych. Alex odłożył zdjęcie na półkę. – Annabeth nie obchodzi, co zrobisz z domem? – Niezbyt. Ma i tak dużo na głowie. Studia, no i wiesz, wszystkie te rzeczy związane z byciem półbogiem. Chce tylko, bym dał jej znać, jeśli znajdę coś ciekawego: albumy ze starymi zdjęciami, coś o historii rodziny, takie rzeczy. Alex zmarszczył nos. – Coś o historii rodziny… – Miał taki sam lekko zdegustowany i lekko zaciekawiony wyraz twarzy jak wtedy, kiedy kopnął martwego wilka. – A co jest na górze? – Nie jestem pewien. Gdy byłem dzieckiem, nie pozwalano nam wchodzić wyżej niż na pierwsze piętro. A kiedy ostatnio się tu parę razy włamałem… – Uniosłem ręce. – Po prostu nigdy tam nie dotarłem. Alex popatrzył na mnie znad okularów. Jego oczy – jedno ciemnobrązowe, drugie bursztynowe – wyglądały jak niedopasowane do siebie księżyce wyłaniające się zza horyzontu. – Brzmi intrygująco. Chodźmy. Na drugim piętrze znajdowały się dwie duże sypialnie. Pierwsza była nieskazitelnie czysta, zimna i bezosobowa. Dwa pojedyncze łóżka. Szafa. Puste ściany. Może pokój gościnny? Choć wątpiłem, by Randolph lubił przyjmować gości. A może był to pokój Emmy i Aubrey. Jeśli tak, Randolph usunął z niego wszystkie ślady ich osobowości, pozostawiając w samym środku domu białą pustkę. Nie zostaliśmy tam długo. Druga sypialnia była na pewno pokojem Randolpha. Unosił się w niej zapach jego staroświeckiej wody kolońskiej z goździkową nutą. Stosy zakurzonych książek opierały się o ściany. Kosz na śmieci był wypełniony papierkami po batonikach. Randolph zapewne zjadł cały swój zapas tuż przed opuszczeniem domu, aby pomóc Lokiemu zniszczyć świat. Trudno mu się było dziwić. Zawsze powtarzam: „Najpierw zjedz
batonika, świat zniszczysz później”. Alex wskoczył na łóżko z baldachimem. Pobujał się na materacu, uśmiechając się szeroko, gdy zaskrzypiały sprężyny. – Co robisz? – Hałasuję. – Pochylił się i zaczął szperać w szufladzie szafki nocnej Randolpha. – Zobaczmy. Pastylki na kaszel. Spinacze. Pomięte chusteczki do nosa, których nawet nie dotknę. I… – Aż zagwizdał. – Lek na problemy z jelitami! Magnus, cały ten skarb należy do ciebie! – Dziwny jesteś. – Wolę określenie „niewiarygodnie dziwaczny”. Przeszukaliśmy resztę sypialni, choć nie byłem pewien, czego szukamy. „Szczególną uwagę powinien zwrócić na moje dokumenty”, napominał w testamencie Randolph. Raczej nie chodziło mu o pomięte chusteczki. Annabeth nie była w stanie uzyskać wielu informacji od prawników Randolpha. Nasz wujek najwyraźniej zmienił testament na dzień przed śmiercią. Być może wiedział, że nie będzie żył długo, miał jednak pewne poczucie winy, że mnie zdradził, i chciał mi zostawić jakąś ostatnią wiadomość. Mogło to też znaczyć, że zmienił testament, bo tak kazał mu Loki. Ale jeśli to był podstęp, by mnie tutaj zwabić, dlaczego w holu leżał martwy wilk? W szafie Randolpha też nie znalazłem żadnych tajnych dokumentów. Jego łazienka niczym się nie wyróżniała, z wyjątkiem imponującej kolekcji pustych do połowy buteleczek z płynem do płukania ust. Jego szuflada na bieliznę była wypełniona taką ilością granatowej bielizny, że wystarczyłoby jej dla całej eskadry Randolphów – same slipy, idealnie wykrochmalone, wyprasowane i poskładane. Niektóre rzeczy po prostu wymykają się racjonalnym wyjaśnieniom. Na trzecim piętrze znajdowały się dwa kolejne puste pokoje. Nie natknęliśmy się na nic niebezpiecznego, jak na przykład wilki, wybuchające runy czy bielizna starych facetów. Ostatnie piętro zajmowała ogromna biblioteka, z jeszcze większą liczbą książek niż w gabinecie Randolpha. Na regałach stała zbieranina powieści różnego typu. W kącie pokoju znajdował się
niewielki aneks kuchenny z malutką lodówką i czajnikiem elektrycznym, ale – A NIECH CIĘ, RANDOLPHIE! – bez czekolady. Okna wychodziły na zielone dachy Back Bay. Na drugim końcu pomieszczenia były schody prowadzące – jak przypuszczałem – na taras na dachu. Naprzeciw kominka stał skórzany fotel wyglądający na wygodny. Pośrodku marmurowej obudowy paleniska widniała (oczywiście) głowa warczącego wilka. Na gzymsie, na srebrnym trójnogu, spoczywał nordycki róg do picia ze skórzanym paskiem i srebrną krawędzią z wytrawionymi wzorami runicznymi. Widziałem w Walhalli tysiące takich rogów, ale zaskoczył mnie widok jednego z nich właśnie tutaj. Randolph nigdy nie robił na mnie wrażenia człowieka lubującego się w miodzie pitnym. Może popijał z rogu earl grey. – Madre de Dios – powiedział Alex. Wlepiłem w niego wzrok. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by mówił po hiszpańsku. Postukał w jedną z fotografii wiszących w ramkach na ścianie i uśmiechnął się do mnie kpiarsko. – Proszę, powiedz, że to ty. Na zdjęciu była moja matka w swojej typowej fryzurze, z krótko ściętymi włosami, z promiennym uśmiechem, ubrana w dżinsy i we flanelową koszulę. Stała w wydrążonym pniu platana, trzymając na rękach malutkiego Magnusa. Na głowie miałem jasnozłoty puszek, usta lśniły mi od śliny, a w moich szarych, szeroko otwartych oczach malowało się pytanie: „Co ja tu, u licha, robię?”. – To ja – przyznałem. – Ale byłeś śliiiczny. – Alex zerknął na mnie. – Co ci się potem stało? – Cha, cha. Przyjrzałem się zdjęciom na ścianie. Naprawdę zaskoczyło mnie, że wujek Randolph trzymał fotografie moje i mojej mamy właśnie w takim miejscu, że jego spojrzenie musiało na nas padać, ilekroć siadał w swoim wygodnym fotelu – zupełnie jakby jednak darzył nas ciepłymi uczuciami. Inna fotografia przedstawiała rodzeństwo Chase’ów jako dzieci: Natalie, Fredericka i Randolpha, wszystkich ubranych w mundury