1.
– Matko?
Nie usłyszała odpowiedzi. Nie oczekiwała jej. Matka nie żyła
już od czterech dni i Kira wiedziała, że resztka jej duszy
odpływa.
– Matko... – powtórzyła cicho do tego, co umykało.
Wydało jej się, że wyczuwa to pożegnanie, tak jak czuje się
cichy powiew nocnej bryzy.
Teraz została zupełnie sama. Zalała ją fala samotności,
niepewności i wielkiego smutku.
To była jej matka, ciepła, pełna życia kobieta imieniem
Katrina. A potem, po krótkiej, nieoczekiwanej chorobie stała
się ciałem Katriny, w którym wciąż pozostawała cząstka duszy.
Po czterech zachodach i wschodach słońca dusza także odeszła.
Teraz leżały tu już tylko zwłoki.
Wkrótce zjawią się kopacze i zasypią ciało warstwą ziemi, lecz
nawet to nie uchroni go przed pożarciem przez szponiaste,
wygłodniałe stworzenia przychodzące nocą. Potem rozsypane
kości zmurszeją i rozpadną się w pył, stając się cząstką ziemi.
Kira szybkim gestem otarła łzy z oczu. Kochała matkę i będzie
bardzo za nią tęsknić. Ale czas już iść.
Wbiła w miękką glebę swój kij, wsparła się na nim i
dźwignęła.
Rozejrzała się niepewnie. Była jeszcze młoda i wcześniej nie
doświadczyła śmierci, nie w ich małej, dwuosobowej rodzinie,
złożonej z niej samej i matki. Oczywiście oglądała innych
uczestniczących w rytuałach. Widywała ludzi na rozległym,
cuchnącym Polu Pożegnań, skulonych obok tych, których
odchodzących dusz doglądali. Wiedziała, że w tej chwili
przebywa tam Helena patrząca, jak duch opuszcza jej
maleńkie, urodzone zbyt wcześnie dziecko. Kobieta przybyła na
Pole zaledwie wczoraj.
Noworodki nie wymagały czterech dni czuwania: drobiny ich
dusz, ledwie przybyłe, szybko odpływały.
Helena zatem niedługo wróci do wioski i rodziny.
Kira nie miała już rodziny. Ani domu. Chata, którą dzieliła z
matką, została spalona.
Zawsze tak postępowano po chorobie. Niewielki dom, jedyny,
jaki znała, zniknął. Czuwając przy zwłokach, w oddali widziała
dym. Patrząc, jak duch matki ulatuje, oglądała też wzbijające
się w niebo zwęglone cząstki swojego dzieciństwa.
Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz strachu. Strach zawsze
stanowił nieodłączną część życia ludzi.
To on sprawiał, że budowali schronienia, znajdowali strawę,
uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta.
Z tego samego powodu przechowywali w magazynach broń.
Dręczył ich strach przed chłodem, chorobą i głodem. Strach
przed bestiami.
A teraz gdy tak stała wsparta na kiju, nią również kierował
strach. Po raz ostatni spojrzała na pozbawione życia ciało,
które kiedyś zamieszkiwała jej matka, i zastanawiała się, co
dalej.
Pomyślała o odbudowie. Gdyby ktoś jej pomógł, choć to mało
prawdopodobne, szybko powstałaby nowa chata, zwłaszcza o
tej porze roku, na początku lata, gdy gałęzie wciąż były giętkie,
a nadrzeczne błoto gęste i obfite. Często patrzyła, jak inni
budują, i stwierdziła, że nawet sama zdołałaby wznieść sobie
jakieś schronienie. Zapewne nie miałoby prostego komina ani
kątów, nie poszłoby jej też zbyt łatwo z dachem, bo chora noga
praktycznie uniemożliwiała wspinaczkę, ale wymyśliłaby jakiś
sposób. Zbuduje schronienie. A potem odnajdzie sposób na
życie.
Przez dwa dni niedaleko na Polu siedział brat jej matki. Nie
strzegł zwłok siostry, lecz w milczeniu czuwał przy ciele własnej
kobiety, zapalczywej Solory, i nowo narodzonego dziecka, zbyt
małego, by miało własne imię. Kira z bratem matki pozdrowili
się skinieniem głowy.
Odszedł jednak, gdy jego czuwanie na Polu Pożegnań dobiegło
końca. Musiał zająć się dziećmi – mieli z Solorą jeszcze dwójkę
prócz tego, które sprowadziło na nią śmierć. Wciąż były małe, o
zaledwie jednosylabowych imionach: Dan i Mar. „Może
mogłabym się nimi zająć”, pomyślała przelotnie Kira, próbując
znaleźć sobie jakąś przyszłość w wiosce. Lecz gdy tylko myśl ta
zrodziła się w jej głowie, Kira zrozumiała, że nikt się na to nie
zgodzi. Dzieci Solory zostaną oddane, przekazane tym, którzy
nie mają własnych. Zdrowe, silne maluchy są bardzo cenne;
właściwie wyuczone mogą pracować dla rodziny, toteż znajdzie
się wielu chętnych, którzy ich zapragną. Nikt nie zapragnie
Kiry. Nikt nigdy jej nie chciał oprócz matki. Katrina często
opowiadała córce historię jej narodzin: narodzin pozbawionej
ojca dziewczynki o wykręconej nodze – i o tym, jak walczyła, by
utrzymać ją przy życiu.
– Przyszli cię zabrać – szeptała do niej Katrina wieczorem w
ich chacie, gdy dołożyła już do huczącego ognia. – Miałaś
zaledwie dzień i nie dostałaś jeszcze jednosylabowego
dziecięcego imienia.
– Kir.
– Tak, zgadza się: Kir. Przynieśli mi posiłek i zamierzali
zabrać cię na Pole... Kira zadrżała. Zawsze tak robiono,
nakazywał to zwyczaj i czyste miłosierdzie – oddać
nienazwanego, niedoskonałego noworodka ziemi, nim wypełni
go dusza i uczyni człowiekiem.
Mimo to zadrżała.
Katrina pogładziła włosy córki.
– Nie mieli złych zamiarów – przypomniała jej.
Kira kiwnęła głową.
– Nie wiedzieli, że to byłam ja.
– Bo jeszcze nie byłaś.
– Opowiedz mi znowu, dlaczego się nie zgodziłaś – wyszeptała
Kira.
Jej matka westchnęła na to wspomnienie.
– Wiedziałam, że nie będę mieć więcej dzieci. Twojego ojca
odebrały mi bestie. Minęło kilka miesięcy, odkąd wyruszył na
łowy i nie wrócił. Więcej dzieci już bym nie urodziła. Och –
dodała – może w końcu daliby mi dziecko, sierotę na
wychowanie. Lecz kiedy cię przytuliłam... Nawet wówczas gdy
twoja dusza jeszcze nie przybyła, a nóżkę miałaś wygiętą, więc
dobrze wiedziałam, że nigdy nie pobiegniesz, nawet wtedy
twoje oczy lśniły jasno. I dostrzegłam w tych oczach zaczątki
czegoś niezwykłego. A palce miałaś długie, dobrze
ukształtowane...
– I silne. Moje ręce były silne – dodała z satysfakcją Kira.
Tak często słyszała tę historię i za każdym razem z dumą
patrzyła na swe mocne dłonie.
Matka roześmiała się.
– Tak silne, że chwyciły mnie z całą mocą za kciuk i nie chciały
puścić. Czując, jak szarpiesz mi palec, nie mogłam pozwolić, by
cię zabrali. Toteż powiedziałam: „Nie”.
– Byli źli?
– Tak. Ale nie ustępowałam. I oczywiście mój ojciec jeszcze
żył. Był już stary, miał cztery sylaby, i od bardzo dawna
przewodził ludowi jako najwyższy opiekun. Szanowali go. A
gdyby twój ojciec nie zginął podczas długich łowów, także
zostałby wielce szanowanym przywódcą. Wybrano go już na
opiekuna.
– Powiedz mi imię mojego ojca – błagała Kira.
Matka uśmiechnęła się w blasku ognia.
– Christopher – rzekła. – Przecież wiesz.
– Ale i tak lubię to słyszeć. Lubię słyszeć, jak je wymawiasz.
– Mam mówić dalej?
Kira przytaknęła.
– Nie ustąpiłaś. Nalegałaś – przypomniała matce.
– Mimo wszystko kazali mi przysiąc, że nie staniesz się
ciężarem.
– I nie stałam się, prawda?
– Oczywiście, że nie. Twoje silne ręce i mądra głowa
rekompensują kulawą nogę. Ciężko pracujesz i można na tobie
polegać w szopie tkaczek; wszystkie tamtejsze kobiety to
potwierdzą, a krzywa noga nie liczy się w zestawieniu z twoim
sprytem. Historie, które opowiadasz maluchom, obrazki, jakie
tworzysz słowami – i nićmi! Twoje hafty! Nie przypominają
żadnych znanych dotąd ludziom. Wykraczają poza wszystko, co
kiedykolwiek oglądałam! – Matka urwała. Roześmiała się. –
Wystarczy. Nie możesz wyciągać ze mnie pochlebstw. Nie
zapominaj, że wciąż jesteś dziewczynką, często zbyt upartą, i
zaledwie dziś rano zapomniałaś posprzątać w chacie, a przecież
obiecałaś.
– Jutro nie zapomnę – odparła sennie Kira, tuląc się do matki
na macie do spania. Ułożyła na noc wygodniej wykręconą nogę.
– Obiecuję.
Teraz jednak nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie miała
już żadnej rodziny, a w wiosce nie uważano jej za osobę
szczególnie użyteczną. Na co dzień Kira pomagała w szopie
tkaczek, zbierając skrawki i resztki, lecz kulawa noga
zmniejszała jej wartość jako robotnicy, a w przyszłości także
żony.
Owszem, kobiety lubiły barwne historie, które opowiadała
niespokojnym maluchom, i podziwiały jej piękne hafty, ale to
była rozrywka, nie praca.
Niebo, na którym słońce nie wisiało już nad głową, lecz
rzucało cienie drzew i ciernistych krzewów w głąb Pola
Pożegnań, świadczyło o tym, że dawno minęło południe.
Dręczona niepewnością pozostała tu zbyt długo. Ostrożnie
zebrała skóry, na których przespała ostatnie cztery noce,
strzegąc duszy matki.
Ognisko zamieniło się w zimny popiół, czarną smugę.
Pojemnik z wodą był pusty, nie miała już jedzenia.
Powoli, wspierając się na kiju, pokuśtykała w stronę ścieżki
wiodącej do wioski, kurczowo trzymając się słabej nadziei, że
zostanie tam miło przyjęta.
Na skraju polany bawiły się maluchy, ganiając po porośniętej
mchem ziemi; do ich nagich ciał i włosów lepiły się sosnowe
szpilki. Kira uśmiechnęła się. Rozpoznawała każdego z nich.
Oto żółtowłosy syn przyjaciółki jej matki; pamiętała, jak
przyszedł na świat dwie letnie pory temu.
A dziewczynka, której siostra bliźniaczka zmarła, młodsza od
żółtowłosego, ledwie zaczęła chodzić, lecz już chichotała i
krzyczała z pozostałymi, bawiąc się w berka. Maluchy siłowały
się, tłukły i kopały, dzierżyły patyki zabawki i wymachiwały
drobnymi piąstkami. Kira przypomniała sobie, jak oglądała
swoich towarzyszy z dzieciństwa podczas podobnych zabaw,
szykujących się na prawdziwe zmagania dorosłego życia. Nie
mogąc w nich uczestniczyć z powodu kalekiej nogi, z zazdrością
obserwowała je z boku.
Starszy spośród maluchów, chłopczyk o brudnej twarzy
mający najwyżej dziewięć lat, wciąż czekający na wejście w
dojrzałość i nadanie dwusylabowego imienia, spojrzał na nią z
miejsca, gdzie zbierał chrust i układał go w wiązki. Kira
uśmiechnęła się. Matt od zawsze się z nią przyjaźnił. Lubiła
Matta. Mieszkał na bagnistych, nieprzyjemnych Moczarach i
zapewne był dzieckiem kopacza albo ciągacza, ale biegał
swobodnie po wiosce wraz z rozbrykanymi kolegami i zawsze
towarzyszył mu pies.
Często, jak teraz, zatrzymywał się, by wykonać jakąś drobną
pracę w zamian za kilka monet bądź słodycze. Kira pozdrowiła
go głośno. Wygięty ogon psa, pełen wplątanych gałązek i liści,
zabębnił o ziemię, a chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi.
– No i żeś wróciła z Pola – powiedział we własnym dialekcie.
– Jak tam było? Żeś się bała, co nie?
Czy nocą przyszły jakieś stwory?
Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego. Młodszych,
jednosylabowych maluchów nie dopuszczano na Pole,
naturalne zatem, że Matt był ciekawy i lekko przerażony.
– Żadnych stworów – zapewniła. – Miałam ognisko, które je
płoszyło.
– Czyli Katrina wyszła z ciała? – spytał.
Ludzie z Moczarów byli dziwni, inni od reszty. Zawsze dawało
się ich rozpoznać po osobliwej mowie i nieokrzesanym
zachowaniu i większość mieszkańców patrzyła na nich z góry.
Ale nie Kira. Bardzo lubiła Matta.
Skinęła głową.
– Dusza mojej matki odeszła – przyznała. – Patrzyłam, jak
opuszcza ciało. Wyglądała jak mgła.
Odpłynęła.
Matt podszedł do niej, wciąż dźwigając naręcze chrustu.
Zmrużył żałośnie oczy i zmarszczył nos.
– Twoja chata okropnie spalona.
Kira przytaknęła. Wiedziała, że jej dom został zniszczony,
choć w głębi ducha miała nadzieję, że się myli.
– Tak. – Westchnęła. – A rzeczy, które tam były? Moja
obręcz? Spalili moją obręcz do haftów?
Matt zmarszczył brwi.
– Próbowałżem coś uratować, ale większość spalona. Tylko
twoja chata, Kiro. Nie jak kiedy wybuchła choroba. Tym razem
umarła tylko twoja mama.
– Wiem.
Kira znów westchnęła. W przeszłości zdarzały się choroby
przechodzące z chaty do chaty i wiele śmierci. Gdy tak się
działo, dochodziło do wielkiego palenia, a potem odbudowy,
która zdawała się niemal świętem, gdy powietrze wypełniały
głosy robotników rozsmarowujących metodycznie mokrą glinę
na uplecionych z gałęzi ścianach nowych chat, oklepujących je i
gładzących. Swąd starych spalonych domostw wciąż wisiał w
powietrzu, choć wokół wyrastały nowe.
Ten dzień jednak nie przypominał święta. Słyszała tylko
zwykłe dźwięki. Śmierć Katriny niczego nie zmieniła w życiu
ludzi. Była tu, a teraz odeszła. Oni żyli dalej.
Wciąż z chłopcem u boku Kira przystanęła przy studni i
napełniła pojemnik wodą.
Zewsząd dobiegały ją odgłosy kłótni; w wiosce stale słyszało
się melodię sprzeczek – szorstkie uwagi mężczyzn
konkurujących o władzę, piskliwe przechwałki i drwiny kobiet
zazdroszczących sobie nawzajem i zirytowanych na maluchy,
które marudziły i płakały u ich stóp, często odtrącane na bok
kopniakami.
Osłoniła dłonią oczy i mrużąc je w blasku popołudniowego
słońca, poszukała wzrokiem miejsca, w którym jeszcze
niedawno stała jej chata. Westchnęła głęboko. Zbieranie gałęzi
wymagało długich wędrówek, a kopanie błota nad rzeką
ciężkiej pracy. Trudno też będzie unieść i przywlec drągi na
narożne podpory.
– Muszę zacząć budować – poinformowała Matta, wciąż
ściskającego w podrapanych, brudnych ramionach naręcze
chrustu. – Chcesz mi pomóc? We dwójkę byłoby zabawniej.
Nie mogę ci zapłacić, ale opowiem kilka nowych historii –
dodała.
Chłopak pokręcił głową.
– Jakbym nie skończył zbierać gałęziów na opał, zbiliby
mnie... – Odwrócił się. Po chwili wahania obejrzał się na Kirę i
dodał cicho: – Słyszałżem, jak rozmawiali, i nie chcą, cobyś
została. Teraz gdy twoja mama umarła, mają cię wypędzić.
Chcą cię wysłać na Pole, na łup bestiów. Mówią, że każą
ciągaczom cię tam zawlec.
Kira poczuła, jak żołądek ściska się jej ze strachu. Postarała się
jednak, by jej głos zabrzmiał spokojnie. Potrzebowała od Matta
jak najwięcej informacji, a gdyby zorientował się, że się boi,
zamknąłby się w sobie.
– Jacy oni? – spytała rozdrażnionym, wyniosłym tonem.
– Kobiety – odparł. – Słyszałżem, jak gadali przy studni,
gdziem zbierał drzazgi drewna ze śmieciów, a oni nie zauważyli
nawet, że słucham. Chcą twój kawałek ziemi. Chcą miejsce,
gdzie stała twoja chata.
Zamiarują zbudować tam zagrodę, by zamknąć maluchy i
drób i nie musieć cały czas ganiać za nimi.
Kira wbiła w niego wzrok. Cóż za przerażające, niemal
niewiarygodne, przyziemne okrucieństwo.
Kobiety chciały wypędzić ją z wioski i skazać na pożarcie przez
żerujące na Polu bestie z lasu tylko po to, by zamknąć
nieposłuszne dzieci i kury.
– Kto przemawiał najgłośniej przeciw mnie? – spytała po
chwili.
Matt zastanowił się, poprawił chrust i Kira widziała, że nie ma
ochoty angażować się w jej problemy w obawie o własny los.
Ale zawsze był jej przyjacielem. W końcu, rozejrzawszy się
najpierw i sprawdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, podał jej imię
osoby, z którą będzie musiała stanąć do walki.
– Vandara – wyszeptał.
Nie była zaskoczona. Mimo to serce zamarło w jej piersi.
2.
Uznała, że najlepiej będzie udać, że o niczym nie wie. Wróci
na miejsce, gdzie stała chata, w której mieszkała z matką, i
zacznie odbudowę. Może sam widok Kiry przy pracy zniechęci
pragnące ją wypędzić kobiety.
Wspierając się na kiju, ruszyła przez zatłoczoną wieś. Tu i tam
ludzie pozdrawiali ją lekkim skinieniem głowy, wszyscy jednak
byli zajęci codziennymi obowiązkami, a wymiana uprzejmości
nie należała do ich zwyczajów.
Zobaczyła brata swojej matki. Wraz z synem Danem pracował
w ogrodzie przy chacie, w której mieszkał z Solorą i
maluchami. Gdy jego żona czekała na poród, rodziła i umierała,
nikt nie plewił grządek, potem zaś mężczyzna spędził kolejne
dni na Polu z martwą kobietą i maleństwem. W tym czasie
chwasty pleniły się bez przeszkód, a podtrzymujące fasolę
tyczki się powywracały. Ustawiał je teraz ze złością, podczas
gdy Dan próbował pomóc, a młodsza córka Mar grzebała z
boku w ziemi. Na oczach Kiry ojciec trzepnął mocno syna w
ramię, upominając go, że nie trzyma tyczek dostatecznie
prosto.
Minęła ich, przy każdym kroku wbijając stanowczym ruchem
kij w ziemię. Zamierzała skinąć głową, gdyby dostrzegli jej
obecność, lecz bawiąca się z boku dziewczynka marudziła i
pluła (jak to maluchy, próbowała skosztować kamyków i
odkryła, że usta wypełnia jej paskudny piasek), Dan zerknął na
Kirę, ale wyraźnie jej nie poznał, nie pozdrowił – wciąż kulił się
po ciosie ojca – a mężczyzna, jedyny brat jej matki, nie uniósł
głowy znad grządek.
Kira westchnęła. Przynajmniej miał pomoc. Jeśli nie uda jej
się namówić młodszego przyjaciela Matta i jego kompanów,
sama będzie musiała wszystko zrobić – odbudować dom, zająć
się ogrodem.
Zakładając, że pozwolą jej zostać.
Zaburczało jej w żołądku i uświadomiła sobie, jak bardzo jest
głodna. Wędrując ścieżką, minęła rząd niewielkich chat i
dotarła na własną ziemię. Ujrzała przed sobą czarną stertę
zgliszczy w miejscu, gdzie niegdyś stał jej dom. Z całego
dobytku nic nie zostało, uradowała się jednak, widząc, że ocalał
niewielki ogródek. Kwiaty matki wciąż kwitły, a wczesne
warzywa dojrzewały w letnim słońcu. Przynajmniej na razie
będzie mieć co jeść.
Ale czy rzeczywiście? Na jej oczach z pobliskiej kępy drzew
wypadła kobieta, zerknęła na Kirę, a potem zaczęła bezczelnie
wyrywać z ogródka marchewki, które zasiały Kira i jej matka.
– Przestań! To moje!
Kira ruszyła naprzód najszybciej, jak umiała, powłócząc
zdeformowaną nogą. Kobieta odeszła szybko, śmiejąc się z
pogardą, z naręczem ubłoconych marchewek.
Kira pospieszyła do resztek ogródka, postawiła na ziemi
naczynie na wodę, zebrała kilka korzeni, otrzepała je z ziemi i
zaczęła jeść. Pozbawione myśliwego w rodzinie wraz z matką
nie jadały mięsa poza małymi zwierzętami, które zdołały
schwytać w wiosce. Nie mogły zapuszczać się do lasu na
polowanie jak mężczyźni. W rzece jednak roiło się od łatwych
do złapania ryb, toteż nie odczuwały żadnego braku.
Lecz warzywa były najważniejsze. Uświadomiła sobie, iż ma
szczęście, że podczas czterech dni spędzonych na Polu ogródek
nie został doszczętnie splądrowany.
Zaspokoiwszy głód, usiadła, by dać odpocząć nodze, i
rozejrzała się dookoła. Na skraju jej ziemi, nieopodal spalonej
chaty ułożono stos młodych drzewek, oczyszczonych z gałązek,
jakby ktoś szykował się do pomocy w odbudowie.
Ale Kira wiedziała, że to nieprawda. Wstała i z wahaniem
podniosła ze sterty smukłe, giętkie drzewko.
Z pobliskiej polany natychmiast wyłoniła się Vandara. Kira
pojęła, iż kobieta obserwowała ją i czekała. Nie wiedziała, gdzie
Vandara mieszka ani kim jest jej mąż czy dzieci, nie należała do
niej żadna z pobliskich chat. Ale w wiosce była bardzo znana.
Ludzie szeptali o niej. Budziła szacunek. Albo lęk.
Wysoka i muskularna, miała długie, potargane włosy
ściągnięte do tyłu i związane rzemieniem na karku. Spojrzenie
ciemnych oczu przegnało resztki spokoju Kiry. Od brody przez
szyję aż po szerokie ramię kobiety ciągnęła się poszarpana
blizna, ponoć pamiątka po dawno stoczonej bitwie z jednym z
leśnych stworów. Nikt inny nie przeżył podobnego zranienia i
blizna przypominała wszystkim o odwadze i nieugiętości
Vandary, jak również o jej paskudnym charakterze. Dzieci
szeptały, że została zaatakowana i poszarpana, gdy próbowała
wykraść świeżo narodzone młode z jamy jego matki.
Dziś, stojąc naprzeciw Kiry, znów szykowała się do zniszczenia
czyjegoś potomstwa.
W odróżnieniu od leśnych stworów Kira nie miała szponów,
którymi mogłaby walczyć.
Mocniej zacisnęła palce na drewnianej lasce, próbując
odpowiedzieć spojrzeniem pozbawionym lęku.
– Wróciłam odbudować swoją chatę – poinformowała
Vandarę.
– Nie masz już ziemi. Teraz należy do mnie. Te drzewka są
moje.
– Wytnę sobie własne – Kira ustąpiła. – Ale odbuduję chatę
na tej ziemi. Przed moim narodzeniem należała do ojca, a po
jego śmierci do mojej matki. Teraz, gdy umarła, jest moja.
Z sąsiednich chat zaczęły wychodzić kobiety.
– Potrzebujemy jej – zawołała jedna. – Zamierzamy
wybudować zagrodę dla maluchów.
To był pomysł Vandary.
Kira spojrzała na kobietę bezceremonialnie ciągnącą za rękę
malucha.
– Może to dobry pomysł – odparła – jeśli chcecie zamknąć
swoje młode. Ale nie na tym kawałku ziemi. Możecie zbudować
zagrodę gdzie indziej.
Zobaczyła, jak Vandara schyla się i podnosi kamień wielkości
pięści dziecka.
– Nie chcemy cię tutaj – oznajmiła. – Nie ma już dla ciebie
miejsca w wiosce. Z tą nogą jesteś bezwartościowa. Matka
zawsze cię chroniła, ale teraz odeszła. Ty też powinnaś odejść.
Czemu po prostu nie zostałaś na Polu?
Kira odkryła nagle, że otaczają ją wrogo nastawione kobiety,
które wyszły z chat i zerkały na Vandarę, czekając na
wskazówki i przykład. Dostrzegła, że kilka z nich ściska w
dłoniach kamienie – jeśli choć jedna rzuci, inne pójdą w jej
ślady. Wszystkie czekały na tę pierwszą.
„Co zrobiłaby moja matka?”, zastanawiała się gorączkowo,
próbując zaczerpnąć mądrości z cząstki matczynej duszy, która
w niej teraz żyła. „Albo ojciec, który nigdy nie dowiedział się o
moich narodzinach? Jego duch także we mnie tkwi”.
Wyprostowała ramiona i przemówiła. Jej głos był spokojny,
starała się spojrzeć w oczy kolejno każdej kobiecie. Niektóre
spuściły wzrok, wbijając go w ziemię. To dobrze. Oznaczało, że
są słabe.
– Wiecie, że w przypadku sporu w wiosce, który może
zakończyć się śmiercią, musimy się zwrócić do Rady
Opiekunów – przypomniała im Kira.
Usłyszała potakujące pomruki. Vandara wciąż ściskała w dłoni
kamień i jej ramiona napięły się, gotowe do rzutu.
Kira spojrzała wprost na nią, zwracała się jednak do
pozostałych w oczekiwaniu wsparcia.
Odwoływała się nie do ich współczucia, bo wiedziała, że go nie
mają, lecz do strachu.
– Pamiętajcie, że jeśli konflikt nie trafi przed oblicze Rady
Opiekunów i dojdzie do śmierci... – Usłyszała pomruk.
– Jeśli dojdzie do śmierci... – któraś z kobiet powtórzyła
niepewnym, zalęknionym głosem.
Kira czekała. Stała wyprostowana, starając się jak najwyżej
unieść głowę.
W końcu jedna z kobiet dokończyła formułkę prawa.
– Sprawca śmierci musi umrzeć.
– Tak. Sprawca śmierci musi umrzeć – powtórzyły inne głosy.
Kobiety kolejno upuszczały kamienie, nie chcąc stać się
sprawczyniami śmierci. Kira zaczęła się uspokajać. Czekała.
Patrzyła.
W końcu tylko Vandara nadal trzymała w dłoni broń.
Próbowała przygwoździć ją wrogim spojrzeniem, zginając
łokieć, jakby szykowała się do rzutu. Wreszcie jednak i ona
odrzuciła kamień na ziemię, w stronę Kiry.
– W takim razie zaprowadzę ją przed Radę Opiekunów –
oznajmiła Vandara. – Chętnie zostanę oskarżycielką. Niechaj
oni ją wypędzą. – Zaśmiała się szorstko. – Nie musimy
marnować życia, by się jej pozbyć: do jutra, do zachodu słońca
ta ziemia będzie nasza, a ona odejdzie. Trafi na Pole i tam
będzie czekać na bestie.
Kobiety jednocześnie zerknęły w stronę lasu pogrążonego w
głębokim cieniu – miejsca, gdzie czekały bestie. Kira zmusiła
się, by nie podążyć za ich wzrokiem.
Tą samą dłonią, w której dzierżyła kamień, Vandara
pogładziła bliznę na szyi i uśmiechnęła się okrutnie.
– Pamiętam, jak to było – rzekła – oglądać własną krew
tryskającą na ziemię. Przeżyłam – przypomniała im wszystkim.
– Przeżyłam dzięki swojej sile. Jutro o zmierzchu, gdy poczuje
szpony na swym gardle – dodała – ta dwusylabowa karykatura
dziewczyny pożałuje, że nie zabrała jej choroba, tak jak matkę.
Kiwając potakująco głowami, kobiety odwróciły się plecami do
Kiry i odeszły, upominając i kopiąc maluchy u swych boków.
Słońce wisiało nisko na niebie, a na nie czekały wieczorne
obowiązki: musiały przygotować się na powrót mężczyzn
potrzebujących strawy, ognia i opatrzenia ran.
Jedna z kobiet miała wkrótce urodzić, może tego wieczoru, i
pozostałe zakrzątną się wokół, tłumiąc jej krzyki i oceniając
wartość noworodka. Inne będą dziś kopulować, płodząc
nowych ludzi, nowych łowców przyszłości, mających zastąpić
obecnych, którzy umrą od ran, chorób i starości.
Kira nie miała pojęcia, jaką decyzję podejmie Rada
Opiekunów, wiedziała tylko, że niezależnie od tego, czy
zostanie, czy będzie musiała odejść, czy odbuduje dom matki
na ich ziemi, czy wkroczy na Pole i stawi czoła stworom
czekającym w lesie, zrobi to sama. Znużona usiadła na
poczerniałej od sadzy ziemi, czekając na noc.
Sięgnęła po najbliższe ścięte drzewko i obróciła je w dłoniach,
oceniając, jakie jest mocne i proste.
Jeśli pozwolą jej zostać, do budowy chaty będzie potrzebowała
solidnych kawałków drewna. Pójdzie do drwala Martina –
przyjaźnił się z jej matką – może zdoła z nim zahandlować,
zaproponuje, że ozdobi tkaniny dla jego żony w zamian za
niezbędne belki. Na przyszłość do pracy, dzięki której być może
zarobi na utrzymanie, będzie też potrzebowała kilku
niewielkich, prostych kawałków drewna. „To jest zbyt giętkie i
się nie nada”, pojęła i upuściła je na ziemię.
Jutro, jeśli Rada Opiekunów zadecyduje na jej korzyść,
poszuka potrzebnego drewna: krótkich, gładkich kawałków,
które da się dopasować w narożnikach. Już snuła plany
odtworzenia obręczy hafciarskiej.
Kira zawsze świetnie sobie radziła z pracami ręcznymi. Gdy
była jeszcze maluchem, matka nauczyła ją posługiwać się igłą,
wbijać ją w materiał i tworzyć wzory barwnymi nićmi.
Niedawno jednak jej talent nagle stał się czymś więcej niż
zwykłą zdolnością – w jednym zdumiewającym przebłysku
wykroczyła daleko poza nauki matki. Teraz bez żadnych
wskazówek ani ćwiczeń jej palce bez wahania wyczuwały, jak
należy splatać, przekręcać i łączyć razem specjalne nici, by
tworzyć bogate, olśniewająco barwne wzory. Nie rozumiała,
skąd wzięła się w niej ta wiedza, ale była tam, w opuszkach
palców, które teraz zadrżały lekko, nie mogąc się doczekać
rozpoczęcia pracy.
Jeśli tylko pozwolą jej zostać.
3.
O świcie przybył do Kiry posłaniec, znudzony i drapiący
ugryzienie owada na szyi, i oznajmił, że późnym rankiem musi
stawić się przed Radą Opiekunów. Kiedy słońce zbliżyło się ku
najwyższemu punktowi swej wędrówki po niebie, poprawiła
strój i posłuszna instrukcjom ruszyła na miejsce.
Gmach Rady okazał się zaskakująco wspaniały; zachował się z
czasów sprzed Ruiny, tak dawno minionych, że nikogo z
obecnie żyjących, ich rodziców ani dziadków nie było wtedy
jeszcze na świecie.
Ludzie wiedzieli o Ruinie wyłącznie z pieśni odśpiewywanej
na corocznym zgromadzeniu.
Plotka głosiła, iż śpiewak, którego jedynym zajęciem w wiosce
był coroczny występ z pieśnią, szykował głos, odpoczywając
całymi dniami i popijając olejki. Pieśń o Ruinie była długa i
wyczerpująca. Zaczynała się od zarania czasu i opowiadała
pełną historię ludzi przez niezliczone stulecia. Budziła też
przerażenie. Przeszłość wypełniały wojny i katastrofy. Ze
szczególnym strachem mieszkańcy wioski słuchali opisu Ruiny,
końca cywilizacji przodków.
Kolejne zwrotki opowiadały o dymach, trujących oparach,
wielkich szczelinach w ziemi, o tym, jak olbrzymie budynki
waliły się, po czym zalewały je morza. Wszyscy ludzie co roku
musieli jej wysłuchać, lecz czasami podczas opisu Ruiny matki
zatykały uszy najmniejszym dzieciom.
Ruinę przetrwało niewiele, lecz w jakiś sposób budynek zwany
Gmachem Rady wciąż pozostał solidny, nietknięty. Był
niewiarygodnie stary. W kilku oknach wciąż połyskiwały
wzorzyste szyby w barwach głębokich czerwieni i złota,
niesamowite, bo wiedza o tym, jak produkować tak niezwykłe
szkło, została utracona. Inne okna, te, w których barwne szkło
się potłukło, wypełniały teraz zwykłe grube szyby, pełne
zniekształcających widok bąbelków powietrza i nierówności.
Jeszcze inne po prostu zabito deskami, toteż część wnętrza
skrywały głębokie cienie. Mimo to budynek był niewiarygodnie
wspaniały w porównaniu ze zwykłymi chatami i szałasami
wioski.
Kira, stawiwszy się przed południem, tak jak polecił posłaniec,
przeszła sama długim korytarzem oświetlonym po obu
stronach rozedrganymi płomieniami wysokich pochodni
nasączonych olejem.
Słyszała dobiegające z przodu, zza zamkniętych drzwi głosy
rady: męskie, toczące niewyraźny spór. Jej kij stukał miarowo o
drewnianą podłogę, a stopa kalekiej nogi przesuwała się po
deskach z głośnym szuraniem, jakby wlokła za sobą miotłę.
„Bądź dumna ze swojego bólu”, powtarzała jej zawsze matka.
„Jesteś silniejsza od tych, którzy go nie znają”.
Teraz Kira przypomniała sobie te słowa i spróbowała odnaleźć
w sobie dumę, którą poleciła jej odczuwać matka.
Wyprostowała wątłe ramiona i przygładziła fałdy szorstko
tkanej tuniki. Rano umyła się dokładnie w czystym strumieniu
i ostrą gałązką wyczyściła paznokcie.
Rozczesała włosy rzeźbionym drewnianym grzebieniem
należącym do matki, który ukryła w swym niewielkim worku
po jej śmierci. Potem związała je w warkocz, zręcznie
przeplatając ciemne, gęste pasma i owijając koniec rzemykiem.
Odetchnęła głęboko, próbując uciszyć dręczące ją obawy, i
zastukała w ciężkie drzwi pomieszczenia, w którym toczyło się
już zebranie Rady Opiekunów. Uchyliły się odrobinę i przez
szczelinę na pogrążony w półmroku korytarz wylała się fala
światła. Jakiś mężczyzna wystawił głowę i przyjrzał się jej
podejrzliwie, potem otworzył szerzej drzwi, zapraszając ją
gestem do środka.
– Jest tu oskarżona sierota Kira – oznajmił strażnik i głosy
ucichły.
W milczeniu wszyscy zebrani odwrócili się i spojrzeli na nią.
Komnata była wielka. Kira odwiedzała ją już z matką z okazji
uroczystości takich jak coroczne zgromadzenie. Wówczas
zasiadały wraz z tłumem na rzędach ławek, patrząc na scenę,
na której znajdował się wyłącznie ołtarz: stół z Obiektem Czci,
tajemniczą drewnianą konstrukcją z dwóch patyków
połączonych tak, by tworzyły krzyż. Ponoć w przeszłości kryła
się w nim wielka moc i ludzie kłaniali mu się z szacunkiem i
pokorą.
Tym razem jednak była sama, bez tłumu, bez zwykłych
obywateli, jedynie w obecności Rady Opiekunów: dwunastu
mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciw niej przy długim stole u
stóp sceny. Rzędy lamp olejowych oświetlały jasno komnatę, a
każdy z mężczyzn miał za plecami osobistą pochodnię
rzucającą blask na sterty poukładanych i rozrzuconych
papierów na blacie.
Przyglądali się jej, gdy z wahaniem zmierzała ku nim.
Przypomniawszy sobie szybko ceremoniał, który obserwowała
podczas każdej uroczystości, Kira uniosła dłonie w geście
szacunku – złożone razem, z palcami pod brodą – i dotarłszy
do stołu, spojrzała pokornie na Obiekt Czci na scenie.
Opiekunowie z aprobatą pokiwali głowami; najwyraźniej
słusznie postąpiła. Odprężyła się lekko, czekając i
zastanawiając się, co będzie dalej.
Strażnik przy drzwiach zareagował na kolejne pukanie i
oznajmił drugiego gościa.
– Oskarżycielka Vandara! – zawołał.
A zatem miały być tu obie. Kira patrzyła, jak Vandara
maszeruje szybko w stronę stołu; po chwili stały już obok
siebie, naprzeciw Rady Opiekunów. Z lekką satysfakcją
zauważyła, iż kobieta przybyła boso, z brudną twarzą – nie
przygotowała się do obrad. Może nie musiała. Ale Kira czuła, że
być może dzięki swej schludności zyskała odrobinę uznania,
niewielką przewagę.
Vandara uczyniła dłońmi gest czci, zatem tu żadna z nich się
nie wyróżniła. A potem kobieta skłoniła się i Kira z lekką obawą
ujrzała, jak opiekunowie pochylają głowy.
„Powinnam była się ukłonić. Muszę znaleźć okazję, by to
zrobić”.
– Spotkaliśmy się, by rozstrzygnąć konflikt – oznajmił
władczym tonem najwyższy opiekun, siwy mężczyzna o
czterosylabowym imieniu, którego Kira nie potrafiła
zapamiętać.
„Nie ma żadnego konfliktu. Chciałam tylko odbudować swoją
chatę i żyć własnym życiem”.
– Kim jest oskarżycielka? – spytał siwowłosy.
Oczywiście znał odpowiedź, pomyślała Kira, ale ceremonialne
pytanie stanowiło najwyraźniej część oficjalnej procedury.
Odpowiedział inny z opiekunów, ociężały mężczyzna na końcu
stołu, przed którym piętrzyły się stos grubych ksiąg i sterta
papierów. Kira przyjrzała się uważnie opasłym tomom. Zawsze
pragnęła nauczyć się czytać. Ale kobietom na to nie pozwalano.
– Najwyższy opiekunie, oskarżycielka to kobieta Vandara.
– A oskarżona?
– Oskarżona to sierota Kira. – Mężczyzna zerknął na papiery,
ale wyraźnie niczego nie czytał.
„Oskarżona? O co jestem oskarżona?”. Słysząc, jak powtarzają
to słowo, Kira poczuła, iż ogarnia ją fala paniki. „Ale mogę
wykorzystać sposobność, by się pokłonić i okazać pokorę”.
Skłoniła lekko głowę i tułów, przyznając, że to o nią chodzi.
Siwowłosy przyjrzał się im beznamiętnie. Kira wsparta na kiju
starała się stać możliwie prosto.
Niemal dorównywała wzrostem oskarżycielce, lecz Vandara
była starsza, cięższa i zdrowa, pomijając bliznę, pamiątkę po
tym, że stoczyła walkę z bestią i uszła z życiem. Choć
odrażająca, blizna podkreślała jeszcze siłę oskarżycielki,
kalectwo Kiry zaś nie niosło ze sobą żadnej wspaniałej historii.
Obok tej okaleczonej, gniewnej kobiety poczuła się słaba,
niegodna i już skazana.
– Oskarżycielka przemówi pierwsza – polecił najwyższy
opiekun.
Głos Vandary brzmiał głośno, gorzko.
– Dziewczyna powinna była trafić na Pole tuż po narodzinach,
gdy była jeszcze bezimienna. Taki jest zwyczaj.
– Mów dalej – rzekł najwyższy opiekun.
– Była niedoskonała. I pozbawiona ojca. Matka nie powinna
była jej zatrzymywać.
„Ale miałam w sobie siłę, a moje oczy lśniły jasno. Matka mi
powiedziała. Nie pozwoliła mi odejść”.
Kira przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, dając odpocząć tej
wykręconej.
Przypomniała sobie historię własnych narodzin, zastanawiając
się, czy będzie miała okazję opowiedzieć ją tutaj. „Tak mocno
ściskałam jej kciuk”.
– Przez te wszystkie lata tolerowaliśmy jej obecność –
ciągnęła Vandara – ale nie wnosiła swojego udziału. Nie może
kopać, sadzić ani nawet zajmować się domowymi zwierzętami,
jak czynią dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą nogę
jak bezużyteczne brzemię, jest powolna i dużo je.
Rada Opiekunów słuchała uważnie i Kira poczuła, że policzki
pieką ją ze wstydu. To prawda, dużo jadła, wszystko to było
prawdą, każde słowo oskarżycielki.
„Mogę spróbować jeść mniej, mogę być głodna”. W myślach
Kira szykowała się do obrony, lecz natychmiast uznała, iż
zabrzmiałoby to słabo i żałośnie.
– Zatrzymano ją wbrew zasadom, bo jej dziadek żył wówczas i
miał władzę. Ale już dawno odszedł i zastąpił go nowy
przywódca, o większej władzy i mądrości... Vandara sypała
komplementami mającymi wzmocnić jej pozycję. Kira zerknęła
na najwyższego opiekuna, sprawdzając, czy da się kupić
pochlebstwem, lecz jego twarz pozostała obojętna.
– Jej ojca zabiły bestie jeszcze przed jej narodzinami, a teraz
umarła jej matka – podjęła Vandara. – Można więc sądzić, że
nosiła w sobie chorobę, która zagrozi innym...
„Nie! Tylko ona zachorowała! Spójrzcie na mnie! Leżałam
obok niej, gdy umierała, i nie jestem chora!”.
– ...a kobiety potrzebują ziemi, gdzie stała ich chata. Nie ma
miejsca dla tej bezużytecznej dziewczyny, nie może wyjść za
mąż; nikt nie zechce kaleki. Zabiera tylko miejsce i strawę i
powoduje problemy z maluchami. Opowiada im historie, uczy
gier, tak że hałasują i przeszkadzają w pracy...
Najwyższy opiekun machnął ręką.
– Wystarczy – oznajmił.
Vandara zmarszczyła brwi i umilkła. Skłoniła się lekko.
Najwyższy opiekun powiódł wzrokiem po twarzach jedenastu
towarzyszy, jakby czekał na pytania bądź sugestie. Kolejno
pokiwali głowami.
– Kiro – rzekł siwowłosy – jako dwusylabowa dziewczyna nie
musisz sama się bronić.
– Nie mam się bronić? Ale... Kira zamierzała znów się ukłonić,
lecz ze zdenerwowania zapomniała.
Teraz przypomniała sobie, lecz ukłon wydał się dość
niezgrabny.
Mężczyzna znów machnął ręką, nakazując jej milczenie.
Zmusiła się, by znieruchomieć i słuchać.
– Ze względu na swoją młodość – wyjaśnił – masz wybór.
Możesz bronić się sama...
Ponownie mu weszła w słowo, nie mogąc się powstrzymać.
– O tak! Chcę się bro...
Nie zwrócił uwagi na jej wybuch.
– ...albo mianujemy twojego obrońcę. Jeden z nas będzie cię
bronił, wykorzystując swą większą mądrość i doświadczenie.
Masz chwilę, by się namyślić, bo od tego może zależeć twoje
życie.
„Ale przecież jesteście mi obcy! Jak możecie opowiedzieć
historię moich narodzin? Jak opiszecie moje jasne oczy, siłę
dłoni, gdy chwyciłam kciuk matki?”.
Kira stała bezradnie, świadoma, że w grę wchodzi jej
przyszłość. Obok siebie wyczuwała wrogość: Vandara
oddychała szybko, gniewnie, choć została uciszona. Spojrzała
na mężczyzn siedzących wokół stołu, próbując ocenić ich jako
obrońców. Nie odnalazła w nich jednak ani wrogości, ani
zbytniego zainteresowania, jedynie zniecierpliwienie, gdy
czekali na jej decyzję.
Zastanawiając się gorączkowo, Kira zauważyła, że wsuwa
dłonie do głębokich kieszeni tuniki.
Poczuła znajomy kształt drewnianego grzebienia matki i
pogładziła go, szukając otuchy.
Kciukiem wymacała niewielki kwadrat misternie haftowanego
materiału; w zamęcie ostatnich dni zapomniała o nim, ale teraz
przypomniała sobie, skąd wziął się ten wzór, nieproszony, jak
wyszyły go jej dłonie, kiedy siedziała obok matki w ostatnich
dniach jej życia.
Gdy była znacznie młodsza, niespodziewanie pojawiła się w
niej wiedza. Przypomniała sobie rozbawienie na obliczu matki
patrzącej, jak Kira pewnego popołudnia z nagłą pewnością
wybiera i układa wzory.
„Nie nauczyłam cię tego!”. Matka roześmiała się, zaskoczona i
zachwycona. „Nie potrafiłabym!”.
Kira tak naprawdę też nie wiedziała, jak to robi. Umiejętność
zjawiła się niemal magicznie, zupełnie jakby nici przemówiły
do niej bądź zaśpiewały. Po owym pierwszym razie wiedza
zaczęła się rozrastać.
Ścisnęła w palcach tkaninę, przypominając sobie pewność,
którą jej dała. Teraz nie czuła już tej pewności, nie znalazła w
sobie przemowy obronnej. Wiedziała, że będzie musiała
przekazać tę rolę jednemu z mężczyzn, nieznajomych.
Popatrzyła na nich przerażonymi oczami i ujrzała, jak jeden
spogląda na nią spokojnie, dodając otuchy. Wyczuła wagę tego
spojrzenia i coś jeszcze: świadomość, doświadczenie.
Odetchnęła głęboko. Wciąż ściskała w palcach haftowany
materiał, ciepły, znajomy. Zadrżała.
Lecz jej głos zabrzmiał pewnie.
– Proszę, mianujcie mi obrońcę.
Najwyższy opiekun przytaknął.
– Jamison – rzekł stanowczo i skinął na trzeciego mężczyznę
po lewej.
Człowiek o spokojnych, skupionych oczach wstał, by bronić
Kiry. Czekała.
Lois Lowry Skrawki błękitu tom 2 cyklu Dawca Przełożyła Paulina Braiter Kraków 2014
Tytuł oryginału Gathering Blue Copyright © 2000 by Lois Lowry. All rights reserved. Copyright © for the Polish translation by Paulina Braiter, 2014 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2014 Jacket design by Charles Brock, Faceout Studio Opracowanie redakcyjne i DTP Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.com.pl) Redakcja Katarzyna Kolowca-Chmura Korekta Katarzyna Kierejsza Opracowanie okładki oraz DTP Stefan Łaskawiec Wydanie I, Kraków 2014 ISBN 978-83-64297-38-0 Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl
1. – Matko? Nie usłyszała odpowiedzi. Nie oczekiwała jej. Matka nie żyła już od czterech dni i Kira wiedziała, że resztka jej duszy odpływa. – Matko... – powtórzyła cicho do tego, co umykało. Wydało jej się, że wyczuwa to pożegnanie, tak jak czuje się cichy powiew nocnej bryzy. Teraz została zupełnie sama. Zalała ją fala samotności, niepewności i wielkiego smutku. To była jej matka, ciepła, pełna życia kobieta imieniem Katrina. A potem, po krótkiej, nieoczekiwanej chorobie stała się ciałem Katriny, w którym wciąż pozostawała cząstka duszy. Po czterech zachodach i wschodach słońca dusza także odeszła. Teraz leżały tu już tylko zwłoki. Wkrótce zjawią się kopacze i zasypią ciało warstwą ziemi, lecz nawet to nie uchroni go przed pożarciem przez szponiaste, wygłodniałe stworzenia przychodzące nocą. Potem rozsypane kości zmurszeją i rozpadną się w pył, stając się cząstką ziemi. Kira szybkim gestem otarła łzy z oczu. Kochała matkę i będzie bardzo za nią tęsknić. Ale czas już iść. Wbiła w miękką glebę swój kij, wsparła się na nim i dźwignęła. Rozejrzała się niepewnie. Była jeszcze młoda i wcześniej nie doświadczyła śmierci, nie w ich małej, dwuosobowej rodzinie, złożonej z niej samej i matki. Oczywiście oglądała innych uczestniczących w rytuałach. Widywała ludzi na rozległym, cuchnącym Polu Pożegnań, skulonych obok tych, których
odchodzących dusz doglądali. Wiedziała, że w tej chwili przebywa tam Helena patrząca, jak duch opuszcza jej maleńkie, urodzone zbyt wcześnie dziecko. Kobieta przybyła na Pole zaledwie wczoraj. Noworodki nie wymagały czterech dni czuwania: drobiny ich dusz, ledwie przybyłe, szybko odpływały. Helena zatem niedługo wróci do wioski i rodziny. Kira nie miała już rodziny. Ani domu. Chata, którą dzieliła z matką, została spalona. Zawsze tak postępowano po chorobie. Niewielki dom, jedyny, jaki znała, zniknął. Czuwając przy zwłokach, w oddali widziała dym. Patrząc, jak duch matki ulatuje, oglądała też wzbijające się w niebo zwęglone cząstki swojego dzieciństwa. Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz strachu. Strach zawsze stanowił nieodłączną część życia ludzi. To on sprawiał, że budowali schronienia, znajdowali strawę, uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta. Z tego samego powodu przechowywali w magazynach broń. Dręczył ich strach przed chłodem, chorobą i głodem. Strach przed bestiami. A teraz gdy tak stała wsparta na kiju, nią również kierował strach. Po raz ostatni spojrzała na pozbawione życia ciało, które kiedyś zamieszkiwała jej matka, i zastanawiała się, co dalej. Pomyślała o odbudowie. Gdyby ktoś jej pomógł, choć to mało prawdopodobne, szybko powstałaby nowa chata, zwłaszcza o tej porze roku, na początku lata, gdy gałęzie wciąż były giętkie, a nadrzeczne błoto gęste i obfite. Często patrzyła, jak inni budują, i stwierdziła, że nawet sama zdołałaby wznieść sobie jakieś schronienie. Zapewne nie miałoby prostego komina ani kątów, nie poszłoby jej też zbyt łatwo z dachem, bo chora noga praktycznie uniemożliwiała wspinaczkę, ale wymyśliłaby jakiś
sposób. Zbuduje schronienie. A potem odnajdzie sposób na życie. Przez dwa dni niedaleko na Polu siedział brat jej matki. Nie strzegł zwłok siostry, lecz w milczeniu czuwał przy ciele własnej kobiety, zapalczywej Solory, i nowo narodzonego dziecka, zbyt małego, by miało własne imię. Kira z bratem matki pozdrowili się skinieniem głowy. Odszedł jednak, gdy jego czuwanie na Polu Pożegnań dobiegło końca. Musiał zająć się dziećmi – mieli z Solorą jeszcze dwójkę prócz tego, które sprowadziło na nią śmierć. Wciąż były małe, o zaledwie jednosylabowych imionach: Dan i Mar. „Może mogłabym się nimi zająć”, pomyślała przelotnie Kira, próbując znaleźć sobie jakąś przyszłość w wiosce. Lecz gdy tylko myśl ta zrodziła się w jej głowie, Kira zrozumiała, że nikt się na to nie zgodzi. Dzieci Solory zostaną oddane, przekazane tym, którzy nie mają własnych. Zdrowe, silne maluchy są bardzo cenne; właściwie wyuczone mogą pracować dla rodziny, toteż znajdzie się wielu chętnych, którzy ich zapragną. Nikt nie zapragnie Kiry. Nikt nigdy jej nie chciał oprócz matki. Katrina często opowiadała córce historię jej narodzin: narodzin pozbawionej ojca dziewczynki o wykręconej nodze – i o tym, jak walczyła, by utrzymać ją przy życiu. – Przyszli cię zabrać – szeptała do niej Katrina wieczorem w ich chacie, gdy dołożyła już do huczącego ognia. – Miałaś zaledwie dzień i nie dostałaś jeszcze jednosylabowego dziecięcego imienia. – Kir. – Tak, zgadza się: Kir. Przynieśli mi posiłek i zamierzali zabrać cię na Pole... Kira zadrżała. Zawsze tak robiono, nakazywał to zwyczaj i czyste miłosierdzie – oddać nienazwanego, niedoskonałego noworodka ziemi, nim wypełni go dusza i uczyni człowiekiem. Mimo to zadrżała. Katrina pogładziła włosy córki. – Nie mieli złych zamiarów – przypomniała jej. Kira kiwnęła głową. – Nie wiedzieli, że to byłam ja.
– Bo jeszcze nie byłaś. – Opowiedz mi znowu, dlaczego się nie zgodziłaś – wyszeptała Kira. Jej matka westchnęła na to wspomnienie. – Wiedziałam, że nie będę mieć więcej dzieci. Twojego ojca odebrały mi bestie. Minęło kilka miesięcy, odkąd wyruszył na łowy i nie wrócił. Więcej dzieci już bym nie urodziła. Och – dodała – może w końcu daliby mi dziecko, sierotę na wychowanie. Lecz kiedy cię przytuliłam... Nawet wówczas gdy twoja dusza jeszcze nie przybyła, a nóżkę miałaś wygiętą, więc dobrze wiedziałam, że nigdy nie pobiegniesz, nawet wtedy twoje oczy lśniły jasno. I dostrzegłam w tych oczach zaczątki czegoś niezwykłego. A palce miałaś długie, dobrze ukształtowane... – I silne. Moje ręce były silne – dodała z satysfakcją Kira. Tak często słyszała tę historię i za każdym razem z dumą patrzyła na swe mocne dłonie. Matka roześmiała się. – Tak silne, że chwyciły mnie z całą mocą za kciuk i nie chciały puścić. Czując, jak szarpiesz mi palec, nie mogłam pozwolić, by cię zabrali. Toteż powiedziałam: „Nie”. – Byli źli? – Tak. Ale nie ustępowałam. I oczywiście mój ojciec jeszcze żył. Był już stary, miał cztery sylaby, i od bardzo dawna przewodził ludowi jako najwyższy opiekun. Szanowali go. A gdyby twój ojciec nie zginął podczas długich łowów, także zostałby wielce szanowanym przywódcą. Wybrano go już na opiekuna. – Powiedz mi imię mojego ojca – błagała Kira. Matka uśmiechnęła się w blasku ognia. – Christopher – rzekła. – Przecież wiesz. – Ale i tak lubię to słyszeć. Lubię słyszeć, jak je wymawiasz. – Mam mówić dalej? Kira przytaknęła. – Nie ustąpiłaś. Nalegałaś – przypomniała matce. – Mimo wszystko kazali mi przysiąc, że nie staniesz się ciężarem.
– I nie stałam się, prawda? – Oczywiście, że nie. Twoje silne ręce i mądra głowa rekompensują kulawą nogę. Ciężko pracujesz i można na tobie polegać w szopie tkaczek; wszystkie tamtejsze kobiety to potwierdzą, a krzywa noga nie liczy się w zestawieniu z twoim sprytem. Historie, które opowiadasz maluchom, obrazki, jakie tworzysz słowami – i nićmi! Twoje hafty! Nie przypominają żadnych znanych dotąd ludziom. Wykraczają poza wszystko, co kiedykolwiek oglądałam! – Matka urwała. Roześmiała się. – Wystarczy. Nie możesz wyciągać ze mnie pochlebstw. Nie zapominaj, że wciąż jesteś dziewczynką, często zbyt upartą, i zaledwie dziś rano zapomniałaś posprzątać w chacie, a przecież obiecałaś. – Jutro nie zapomnę – odparła sennie Kira, tuląc się do matki na macie do spania. Ułożyła na noc wygodniej wykręconą nogę. – Obiecuję. Teraz jednak nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie miała już żadnej rodziny, a w wiosce nie uważano jej za osobę szczególnie użyteczną. Na co dzień Kira pomagała w szopie tkaczek, zbierając skrawki i resztki, lecz kulawa noga zmniejszała jej wartość jako robotnicy, a w przyszłości także żony. Owszem, kobiety lubiły barwne historie, które opowiadała niespokojnym maluchom, i podziwiały jej piękne hafty, ale to była rozrywka, nie praca. Niebo, na którym słońce nie wisiało już nad głową, lecz rzucało cienie drzew i ciernistych krzewów w głąb Pola Pożegnań, świadczyło o tym, że dawno minęło południe. Dręczona niepewnością pozostała tu zbyt długo. Ostrożnie zebrała skóry, na których przespała ostatnie cztery noce, strzegąc duszy matki. Ognisko zamieniło się w zimny popiół, czarną smugę.
Pojemnik z wodą był pusty, nie miała już jedzenia. Powoli, wspierając się na kiju, pokuśtykała w stronę ścieżki wiodącej do wioski, kurczowo trzymając się słabej nadziei, że zostanie tam miło przyjęta. Na skraju polany bawiły się maluchy, ganiając po porośniętej mchem ziemi; do ich nagich ciał i włosów lepiły się sosnowe szpilki. Kira uśmiechnęła się. Rozpoznawała każdego z nich. Oto żółtowłosy syn przyjaciółki jej matki; pamiętała, jak przyszedł na świat dwie letnie pory temu. A dziewczynka, której siostra bliźniaczka zmarła, młodsza od żółtowłosego, ledwie zaczęła chodzić, lecz już chichotała i krzyczała z pozostałymi, bawiąc się w berka. Maluchy siłowały się, tłukły i kopały, dzierżyły patyki zabawki i wymachiwały drobnymi piąstkami. Kira przypomniała sobie, jak oglądała swoich towarzyszy z dzieciństwa podczas podobnych zabaw, szykujących się na prawdziwe zmagania dorosłego życia. Nie mogąc w nich uczestniczyć z powodu kalekiej nogi, z zazdrością obserwowała je z boku. Starszy spośród maluchów, chłopczyk o brudnej twarzy mający najwyżej dziewięć lat, wciąż czekający na wejście w dojrzałość i nadanie dwusylabowego imienia, spojrzał na nią z miejsca, gdzie zbierał chrust i układał go w wiązki. Kira uśmiechnęła się. Matt od zawsze się z nią przyjaźnił. Lubiła Matta. Mieszkał na bagnistych, nieprzyjemnych Moczarach i zapewne był dzieckiem kopacza albo ciągacza, ale biegał swobodnie po wiosce wraz z rozbrykanymi kolegami i zawsze towarzyszył mu pies. Często, jak teraz, zatrzymywał się, by wykonać jakąś drobną pracę w zamian za kilka monet bądź słodycze. Kira pozdrowiła go głośno. Wygięty ogon psa, pełen wplątanych gałązek i liści, zabębnił o ziemię, a chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi. – No i żeś wróciła z Pola – powiedział we własnym dialekcie. – Jak tam było? Żeś się bała, co nie? Czy nocą przyszły jakieś stwory? Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego. Młodszych, jednosylabowych maluchów nie dopuszczano na Pole, naturalne zatem, że Matt był ciekawy i lekko przerażony.
– Żadnych stworów – zapewniła. – Miałam ognisko, które je płoszyło. – Czyli Katrina wyszła z ciała? – spytał. Ludzie z Moczarów byli dziwni, inni od reszty. Zawsze dawało się ich rozpoznać po osobliwej mowie i nieokrzesanym zachowaniu i większość mieszkańców patrzyła na nich z góry. Ale nie Kira. Bardzo lubiła Matta. Skinęła głową. – Dusza mojej matki odeszła – przyznała. – Patrzyłam, jak opuszcza ciało. Wyglądała jak mgła. Odpłynęła. Matt podszedł do niej, wciąż dźwigając naręcze chrustu. Zmrużył żałośnie oczy i zmarszczył nos. – Twoja chata okropnie spalona. Kira przytaknęła. Wiedziała, że jej dom został zniszczony, choć w głębi ducha miała nadzieję, że się myli. – Tak. – Westchnęła. – A rzeczy, które tam były? Moja obręcz? Spalili moją obręcz do haftów? Matt zmarszczył brwi. – Próbowałżem coś uratować, ale większość spalona. Tylko twoja chata, Kiro. Nie jak kiedy wybuchła choroba. Tym razem umarła tylko twoja mama. – Wiem. Kira znów westchnęła. W przeszłości zdarzały się choroby przechodzące z chaty do chaty i wiele śmierci. Gdy tak się działo, dochodziło do wielkiego palenia, a potem odbudowy, która zdawała się niemal świętem, gdy powietrze wypełniały głosy robotników rozsmarowujących metodycznie mokrą glinę na uplecionych z gałęzi ścianach nowych chat, oklepujących je i gładzących. Swąd starych spalonych domostw wciąż wisiał w powietrzu, choć wokół wyrastały nowe. Ten dzień jednak nie przypominał święta. Słyszała tylko zwykłe dźwięki. Śmierć Katriny niczego nie zmieniła w życiu ludzi. Była tu, a teraz odeszła. Oni żyli dalej. Wciąż z chłopcem u boku Kira przystanęła przy studni i napełniła pojemnik wodą. Zewsząd dobiegały ją odgłosy kłótni; w wiosce stale słyszało
się melodię sprzeczek – szorstkie uwagi mężczyzn konkurujących o władzę, piskliwe przechwałki i drwiny kobiet zazdroszczących sobie nawzajem i zirytowanych na maluchy, które marudziły i płakały u ich stóp, często odtrącane na bok kopniakami. Osłoniła dłonią oczy i mrużąc je w blasku popołudniowego słońca, poszukała wzrokiem miejsca, w którym jeszcze niedawno stała jej chata. Westchnęła głęboko. Zbieranie gałęzi wymagało długich wędrówek, a kopanie błota nad rzeką ciężkiej pracy. Trudno też będzie unieść i przywlec drągi na narożne podpory. – Muszę zacząć budować – poinformowała Matta, wciąż ściskającego w podrapanych, brudnych ramionach naręcze chrustu. – Chcesz mi pomóc? We dwójkę byłoby zabawniej. Nie mogę ci zapłacić, ale opowiem kilka nowych historii – dodała. Chłopak pokręcił głową. – Jakbym nie skończył zbierać gałęziów na opał, zbiliby mnie... – Odwrócił się. Po chwili wahania obejrzał się na Kirę i dodał cicho: – Słyszałżem, jak rozmawiali, i nie chcą, cobyś została. Teraz gdy twoja mama umarła, mają cię wypędzić. Chcą cię wysłać na Pole, na łup bestiów. Mówią, że każą ciągaczom cię tam zawlec. Kira poczuła, jak żołądek ściska się jej ze strachu. Postarała się jednak, by jej głos zabrzmiał spokojnie. Potrzebowała od Matta jak najwięcej informacji, a gdyby zorientował się, że się boi, zamknąłby się w sobie. – Jacy oni? – spytała rozdrażnionym, wyniosłym tonem. – Kobiety – odparł. – Słyszałżem, jak gadali przy studni, gdziem zbierał drzazgi drewna ze śmieciów, a oni nie zauważyli nawet, że słucham. Chcą twój kawałek ziemi. Chcą miejsce, gdzie stała twoja chata. Zamiarują zbudować tam zagrodę, by zamknąć maluchy i drób i nie musieć cały czas ganiać za nimi. Kira wbiła w niego wzrok. Cóż za przerażające, niemal niewiarygodne, przyziemne okrucieństwo. Kobiety chciały wypędzić ją z wioski i skazać na pożarcie przez
żerujące na Polu bestie z lasu tylko po to, by zamknąć nieposłuszne dzieci i kury. – Kto przemawiał najgłośniej przeciw mnie? – spytała po chwili. Matt zastanowił się, poprawił chrust i Kira widziała, że nie ma ochoty angażować się w jej problemy w obawie o własny los. Ale zawsze był jej przyjacielem. W końcu, rozejrzawszy się najpierw i sprawdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, podał jej imię osoby, z którą będzie musiała stanąć do walki. – Vandara – wyszeptał. Nie była zaskoczona. Mimo to serce zamarło w jej piersi.
2. Uznała, że najlepiej będzie udać, że o niczym nie wie. Wróci na miejsce, gdzie stała chata, w której mieszkała z matką, i zacznie odbudowę. Może sam widok Kiry przy pracy zniechęci pragnące ją wypędzić kobiety. Wspierając się na kiju, ruszyła przez zatłoczoną wieś. Tu i tam ludzie pozdrawiali ją lekkim skinieniem głowy, wszyscy jednak byli zajęci codziennymi obowiązkami, a wymiana uprzejmości nie należała do ich zwyczajów. Zobaczyła brata swojej matki. Wraz z synem Danem pracował w ogrodzie przy chacie, w której mieszkał z Solorą i maluchami. Gdy jego żona czekała na poród, rodziła i umierała, nikt nie plewił grządek, potem zaś mężczyzna spędził kolejne dni na Polu z martwą kobietą i maleństwem. W tym czasie chwasty pleniły się bez przeszkód, a podtrzymujące fasolę tyczki się powywracały. Ustawiał je teraz ze złością, podczas gdy Dan próbował pomóc, a młodsza córka Mar grzebała z boku w ziemi. Na oczach Kiry ojciec trzepnął mocno syna w ramię, upominając go, że nie trzyma tyczek dostatecznie prosto. Minęła ich, przy każdym kroku wbijając stanowczym ruchem kij w ziemię. Zamierzała skinąć głową, gdyby dostrzegli jej obecność, lecz bawiąca się z boku dziewczynka marudziła i pluła (jak to maluchy, próbowała skosztować kamyków i odkryła, że usta wypełnia jej paskudny piasek), Dan zerknął na Kirę, ale wyraźnie jej nie poznał, nie pozdrowił – wciąż kulił się po ciosie ojca – a mężczyzna, jedyny brat jej matki, nie uniósł głowy znad grządek.
Kira westchnęła. Przynajmniej miał pomoc. Jeśli nie uda jej się namówić młodszego przyjaciela Matta i jego kompanów, sama będzie musiała wszystko zrobić – odbudować dom, zająć się ogrodem. Zakładając, że pozwolą jej zostać. Zaburczało jej w żołądku i uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. Wędrując ścieżką, minęła rząd niewielkich chat i dotarła na własną ziemię. Ujrzała przed sobą czarną stertę zgliszczy w miejscu, gdzie niegdyś stał jej dom. Z całego dobytku nic nie zostało, uradowała się jednak, widząc, że ocalał niewielki ogródek. Kwiaty matki wciąż kwitły, a wczesne warzywa dojrzewały w letnim słońcu. Przynajmniej na razie będzie mieć co jeść. Ale czy rzeczywiście? Na jej oczach z pobliskiej kępy drzew wypadła kobieta, zerknęła na Kirę, a potem zaczęła bezczelnie wyrywać z ogródka marchewki, które zasiały Kira i jej matka. – Przestań! To moje! Kira ruszyła naprzód najszybciej, jak umiała, powłócząc zdeformowaną nogą. Kobieta odeszła szybko, śmiejąc się z pogardą, z naręczem ubłoconych marchewek. Kira pospieszyła do resztek ogródka, postawiła na ziemi naczynie na wodę, zebrała kilka korzeni, otrzepała je z ziemi i zaczęła jeść. Pozbawione myśliwego w rodzinie wraz z matką nie jadały mięsa poza małymi zwierzętami, które zdołały schwytać w wiosce. Nie mogły zapuszczać się do lasu na polowanie jak mężczyźni. W rzece jednak roiło się od łatwych do złapania ryb, toteż nie odczuwały żadnego braku. Lecz warzywa były najważniejsze. Uświadomiła sobie, iż ma szczęście, że podczas czterech dni spędzonych na Polu ogródek nie został doszczętnie splądrowany. Zaspokoiwszy głód, usiadła, by dać odpocząć nodze, i rozejrzała się dookoła. Na skraju jej ziemi, nieopodal spalonej chaty ułożono stos młodych drzewek, oczyszczonych z gałązek, jakby ktoś szykował się do pomocy w odbudowie. Ale Kira wiedziała, że to nieprawda. Wstała i z wahaniem podniosła ze sterty smukłe, giętkie drzewko. Z pobliskiej polany natychmiast wyłoniła się Vandara. Kira
pojęła, iż kobieta obserwowała ją i czekała. Nie wiedziała, gdzie Vandara mieszka ani kim jest jej mąż czy dzieci, nie należała do niej żadna z pobliskich chat. Ale w wiosce była bardzo znana. Ludzie szeptali o niej. Budziła szacunek. Albo lęk. Wysoka i muskularna, miała długie, potargane włosy ściągnięte do tyłu i związane rzemieniem na karku. Spojrzenie ciemnych oczu przegnało resztki spokoju Kiry. Od brody przez szyję aż po szerokie ramię kobiety ciągnęła się poszarpana blizna, ponoć pamiątka po dawno stoczonej bitwie z jednym z leśnych stworów. Nikt inny nie przeżył podobnego zranienia i blizna przypominała wszystkim o odwadze i nieugiętości Vandary, jak również o jej paskudnym charakterze. Dzieci szeptały, że została zaatakowana i poszarpana, gdy próbowała wykraść świeżo narodzone młode z jamy jego matki. Dziś, stojąc naprzeciw Kiry, znów szykowała się do zniszczenia czyjegoś potomstwa. W odróżnieniu od leśnych stworów Kira nie miała szponów, którymi mogłaby walczyć. Mocniej zacisnęła palce na drewnianej lasce, próbując odpowiedzieć spojrzeniem pozbawionym lęku. – Wróciłam odbudować swoją chatę – poinformowała Vandarę. – Nie masz już ziemi. Teraz należy do mnie. Te drzewka są moje. – Wytnę sobie własne – Kira ustąpiła. – Ale odbuduję chatę na tej ziemi. Przed moim narodzeniem należała do ojca, a po jego śmierci do mojej matki. Teraz, gdy umarła, jest moja. Z sąsiednich chat zaczęły wychodzić kobiety. – Potrzebujemy jej – zawołała jedna. – Zamierzamy wybudować zagrodę dla maluchów. To był pomysł Vandary. Kira spojrzała na kobietę bezceremonialnie ciągnącą za rękę malucha. – Może to dobry pomysł – odparła – jeśli chcecie zamknąć swoje młode. Ale nie na tym kawałku ziemi. Możecie zbudować zagrodę gdzie indziej. Zobaczyła, jak Vandara schyla się i podnosi kamień wielkości
pięści dziecka. – Nie chcemy cię tutaj – oznajmiła. – Nie ma już dla ciebie miejsca w wiosce. Z tą nogą jesteś bezwartościowa. Matka zawsze cię chroniła, ale teraz odeszła. Ty też powinnaś odejść. Czemu po prostu nie zostałaś na Polu? Kira odkryła nagle, że otaczają ją wrogo nastawione kobiety, które wyszły z chat i zerkały na Vandarę, czekając na wskazówki i przykład. Dostrzegła, że kilka z nich ściska w dłoniach kamienie – jeśli choć jedna rzuci, inne pójdą w jej ślady. Wszystkie czekały na tę pierwszą. „Co zrobiłaby moja matka?”, zastanawiała się gorączkowo, próbując zaczerpnąć mądrości z cząstki matczynej duszy, która w niej teraz żyła. „Albo ojciec, który nigdy nie dowiedział się o moich narodzinach? Jego duch także we mnie tkwi”. Wyprostowała ramiona i przemówiła. Jej głos był spokojny, starała się spojrzeć w oczy kolejno każdej kobiecie. Niektóre spuściły wzrok, wbijając go w ziemię. To dobrze. Oznaczało, że są słabe. – Wiecie, że w przypadku sporu w wiosce, który może zakończyć się śmiercią, musimy się zwrócić do Rady Opiekunów – przypomniała im Kira. Usłyszała potakujące pomruki. Vandara wciąż ściskała w dłoni kamień i jej ramiona napięły się, gotowe do rzutu. Kira spojrzała wprost na nią, zwracała się jednak do pozostałych w oczekiwaniu wsparcia. Odwoływała się nie do ich współczucia, bo wiedziała, że go nie mają, lecz do strachu. – Pamiętajcie, że jeśli konflikt nie trafi przed oblicze Rady Opiekunów i dojdzie do śmierci... – Usłyszała pomruk. – Jeśli dojdzie do śmierci... – któraś z kobiet powtórzyła niepewnym, zalęknionym głosem. Kira czekała. Stała wyprostowana, starając się jak najwyżej unieść głowę. W końcu jedna z kobiet dokończyła formułkę prawa. – Sprawca śmierci musi umrzeć. – Tak. Sprawca śmierci musi umrzeć – powtórzyły inne głosy. Kobiety kolejno upuszczały kamienie, nie chcąc stać się
sprawczyniami śmierci. Kira zaczęła się uspokajać. Czekała. Patrzyła. W końcu tylko Vandara nadal trzymała w dłoni broń. Próbowała przygwoździć ją wrogim spojrzeniem, zginając łokieć, jakby szykowała się do rzutu. Wreszcie jednak i ona odrzuciła kamień na ziemię, w stronę Kiry. – W takim razie zaprowadzę ją przed Radę Opiekunów – oznajmiła Vandara. – Chętnie zostanę oskarżycielką. Niechaj oni ją wypędzą. – Zaśmiała się szorstko. – Nie musimy marnować życia, by się jej pozbyć: do jutra, do zachodu słońca ta ziemia będzie nasza, a ona odejdzie. Trafi na Pole i tam będzie czekać na bestie. Kobiety jednocześnie zerknęły w stronę lasu pogrążonego w głębokim cieniu – miejsca, gdzie czekały bestie. Kira zmusiła się, by nie podążyć za ich wzrokiem. Tą samą dłonią, w której dzierżyła kamień, Vandara pogładziła bliznę na szyi i uśmiechnęła się okrutnie. – Pamiętam, jak to było – rzekła – oglądać własną krew tryskającą na ziemię. Przeżyłam – przypomniała im wszystkim. – Przeżyłam dzięki swojej sile. Jutro o zmierzchu, gdy poczuje szpony na swym gardle – dodała – ta dwusylabowa karykatura dziewczyny pożałuje, że nie zabrała jej choroba, tak jak matkę. Kiwając potakująco głowami, kobiety odwróciły się plecami do Kiry i odeszły, upominając i kopiąc maluchy u swych boków. Słońce wisiało nisko na niebie, a na nie czekały wieczorne obowiązki: musiały przygotować się na powrót mężczyzn potrzebujących strawy, ognia i opatrzenia ran. Jedna z kobiet miała wkrótce urodzić, może tego wieczoru, i pozostałe zakrzątną się wokół, tłumiąc jej krzyki i oceniając wartość noworodka. Inne będą dziś kopulować, płodząc nowych ludzi, nowych łowców przyszłości, mających zastąpić obecnych, którzy umrą od ran, chorób i starości. Kira nie miała pojęcia, jaką decyzję podejmie Rada Opiekunów, wiedziała tylko, że niezależnie od tego, czy zostanie, czy będzie musiała odejść, czy odbuduje dom matki na ich ziemi, czy wkroczy na Pole i stawi czoła stworom czekającym w lesie, zrobi to sama. Znużona usiadła na
poczerniałej od sadzy ziemi, czekając na noc. Sięgnęła po najbliższe ścięte drzewko i obróciła je w dłoniach, oceniając, jakie jest mocne i proste. Jeśli pozwolą jej zostać, do budowy chaty będzie potrzebowała solidnych kawałków drewna. Pójdzie do drwala Martina – przyjaźnił się z jej matką – może zdoła z nim zahandlować, zaproponuje, że ozdobi tkaniny dla jego żony w zamian za niezbędne belki. Na przyszłość do pracy, dzięki której być może zarobi na utrzymanie, będzie też potrzebowała kilku niewielkich, prostych kawałków drewna. „To jest zbyt giętkie i się nie nada”, pojęła i upuściła je na ziemię. Jutro, jeśli Rada Opiekunów zadecyduje na jej korzyść, poszuka potrzebnego drewna: krótkich, gładkich kawałków, które da się dopasować w narożnikach. Już snuła plany odtworzenia obręczy hafciarskiej. Kira zawsze świetnie sobie radziła z pracami ręcznymi. Gdy była jeszcze maluchem, matka nauczyła ją posługiwać się igłą, wbijać ją w materiał i tworzyć wzory barwnymi nićmi. Niedawno jednak jej talent nagle stał się czymś więcej niż zwykłą zdolnością – w jednym zdumiewającym przebłysku wykroczyła daleko poza nauki matki. Teraz bez żadnych wskazówek ani ćwiczeń jej palce bez wahania wyczuwały, jak należy splatać, przekręcać i łączyć razem specjalne nici, by tworzyć bogate, olśniewająco barwne wzory. Nie rozumiała, skąd wzięła się w niej ta wiedza, ale była tam, w opuszkach palców, które teraz zadrżały lekko, nie mogąc się doczekać rozpoczęcia pracy. Jeśli tylko pozwolą jej zostać.
3. O świcie przybył do Kiry posłaniec, znudzony i drapiący ugryzienie owada na szyi, i oznajmił, że późnym rankiem musi stawić się przed Radą Opiekunów. Kiedy słońce zbliżyło się ku najwyższemu punktowi swej wędrówki po niebie, poprawiła strój i posłuszna instrukcjom ruszyła na miejsce. Gmach Rady okazał się zaskakująco wspaniały; zachował się z czasów sprzed Ruiny, tak dawno minionych, że nikogo z obecnie żyjących, ich rodziców ani dziadków nie było wtedy jeszcze na świecie. Ludzie wiedzieli o Ruinie wyłącznie z pieśni odśpiewywanej na corocznym zgromadzeniu. Plotka głosiła, iż śpiewak, którego jedynym zajęciem w wiosce był coroczny występ z pieśnią, szykował głos, odpoczywając całymi dniami i popijając olejki. Pieśń o Ruinie była długa i wyczerpująca. Zaczynała się od zarania czasu i opowiadała pełną historię ludzi przez niezliczone stulecia. Budziła też przerażenie. Przeszłość wypełniały wojny i katastrofy. Ze szczególnym strachem mieszkańcy wioski słuchali opisu Ruiny, końca cywilizacji przodków. Kolejne zwrotki opowiadały o dymach, trujących oparach, wielkich szczelinach w ziemi, o tym, jak olbrzymie budynki waliły się, po czym zalewały je morza. Wszyscy ludzie co roku musieli jej wysłuchać, lecz czasami podczas opisu Ruiny matki zatykały uszy najmniejszym dzieciom. Ruinę przetrwało niewiele, lecz w jakiś sposób budynek zwany Gmachem Rady wciąż pozostał solidny, nietknięty. Był niewiarygodnie stary. W kilku oknach wciąż połyskiwały
wzorzyste szyby w barwach głębokich czerwieni i złota, niesamowite, bo wiedza o tym, jak produkować tak niezwykłe szkło, została utracona. Inne okna, te, w których barwne szkło się potłukło, wypełniały teraz zwykłe grube szyby, pełne zniekształcających widok bąbelków powietrza i nierówności. Jeszcze inne po prostu zabito deskami, toteż część wnętrza skrywały głębokie cienie. Mimo to budynek był niewiarygodnie wspaniały w porównaniu ze zwykłymi chatami i szałasami wioski. Kira, stawiwszy się przed południem, tak jak polecił posłaniec, przeszła sama długim korytarzem oświetlonym po obu stronach rozedrganymi płomieniami wysokich pochodni nasączonych olejem. Słyszała dobiegające z przodu, zza zamkniętych drzwi głosy rady: męskie, toczące niewyraźny spór. Jej kij stukał miarowo o drewnianą podłogę, a stopa kalekiej nogi przesuwała się po deskach z głośnym szuraniem, jakby wlokła za sobą miotłę. „Bądź dumna ze swojego bólu”, powtarzała jej zawsze matka. „Jesteś silniejsza od tych, którzy go nie znają”. Teraz Kira przypomniała sobie te słowa i spróbowała odnaleźć w sobie dumę, którą poleciła jej odczuwać matka. Wyprostowała wątłe ramiona i przygładziła fałdy szorstko tkanej tuniki. Rano umyła się dokładnie w czystym strumieniu i ostrą gałązką wyczyściła paznokcie. Rozczesała włosy rzeźbionym drewnianym grzebieniem należącym do matki, który ukryła w swym niewielkim worku po jej śmierci. Potem związała je w warkocz, zręcznie przeplatając ciemne, gęste pasma i owijając koniec rzemykiem. Odetchnęła głęboko, próbując uciszyć dręczące ją obawy, i zastukała w ciężkie drzwi pomieszczenia, w którym toczyło się już zebranie Rady Opiekunów. Uchyliły się odrobinę i przez szczelinę na pogrążony w półmroku korytarz wylała się fala światła. Jakiś mężczyzna wystawił głowę i przyjrzał się jej podejrzliwie, potem otworzył szerzej drzwi, zapraszając ją gestem do środka. – Jest tu oskarżona sierota Kira – oznajmił strażnik i głosy ucichły.
W milczeniu wszyscy zebrani odwrócili się i spojrzeli na nią. Komnata była wielka. Kira odwiedzała ją już z matką z okazji uroczystości takich jak coroczne zgromadzenie. Wówczas zasiadały wraz z tłumem na rzędach ławek, patrząc na scenę, na której znajdował się wyłącznie ołtarz: stół z Obiektem Czci, tajemniczą drewnianą konstrukcją z dwóch patyków połączonych tak, by tworzyły krzyż. Ponoć w przeszłości kryła się w nim wielka moc i ludzie kłaniali mu się z szacunkiem i pokorą. Tym razem jednak była sama, bez tłumu, bez zwykłych obywateli, jedynie w obecności Rady Opiekunów: dwunastu mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciw niej przy długim stole u stóp sceny. Rzędy lamp olejowych oświetlały jasno komnatę, a każdy z mężczyzn miał za plecami osobistą pochodnię rzucającą blask na sterty poukładanych i rozrzuconych papierów na blacie. Przyglądali się jej, gdy z wahaniem zmierzała ku nim. Przypomniawszy sobie szybko ceremoniał, który obserwowała podczas każdej uroczystości, Kira uniosła dłonie w geście szacunku – złożone razem, z palcami pod brodą – i dotarłszy do stołu, spojrzała pokornie na Obiekt Czci na scenie. Opiekunowie z aprobatą pokiwali głowami; najwyraźniej słusznie postąpiła. Odprężyła się lekko, czekając i zastanawiając się, co będzie dalej. Strażnik przy drzwiach zareagował na kolejne pukanie i oznajmił drugiego gościa. – Oskarżycielka Vandara! – zawołał. A zatem miały być tu obie. Kira patrzyła, jak Vandara maszeruje szybko w stronę stołu; po chwili stały już obok siebie, naprzeciw Rady Opiekunów. Z lekką satysfakcją zauważyła, iż kobieta przybyła boso, z brudną twarzą – nie przygotowała się do obrad. Może nie musiała. Ale Kira czuła, że być może dzięki swej schludności zyskała odrobinę uznania, niewielką przewagę. Vandara uczyniła dłońmi gest czci, zatem tu żadna z nich się nie wyróżniła. A potem kobieta skłoniła się i Kira z lekką obawą ujrzała, jak opiekunowie pochylają głowy.
„Powinnam była się ukłonić. Muszę znaleźć okazję, by to zrobić”. – Spotkaliśmy się, by rozstrzygnąć konflikt – oznajmił władczym tonem najwyższy opiekun, siwy mężczyzna o czterosylabowym imieniu, którego Kira nie potrafiła zapamiętać. „Nie ma żadnego konfliktu. Chciałam tylko odbudować swoją chatę i żyć własnym życiem”. – Kim jest oskarżycielka? – spytał siwowłosy. Oczywiście znał odpowiedź, pomyślała Kira, ale ceremonialne pytanie stanowiło najwyraźniej część oficjalnej procedury. Odpowiedział inny z opiekunów, ociężały mężczyzna na końcu stołu, przed którym piętrzyły się stos grubych ksiąg i sterta papierów. Kira przyjrzała się uważnie opasłym tomom. Zawsze pragnęła nauczyć się czytać. Ale kobietom na to nie pozwalano. – Najwyższy opiekunie, oskarżycielka to kobieta Vandara. – A oskarżona? – Oskarżona to sierota Kira. – Mężczyzna zerknął na papiery, ale wyraźnie niczego nie czytał. „Oskarżona? O co jestem oskarżona?”. Słysząc, jak powtarzają to słowo, Kira poczuła, iż ogarnia ją fala paniki. „Ale mogę wykorzystać sposobność, by się pokłonić i okazać pokorę”. Skłoniła lekko głowę i tułów, przyznając, że to o nią chodzi. Siwowłosy przyjrzał się im beznamiętnie. Kira wsparta na kiju starała się stać możliwie prosto. Niemal dorównywała wzrostem oskarżycielce, lecz Vandara była starsza, cięższa i zdrowa, pomijając bliznę, pamiątkę po tym, że stoczyła walkę z bestią i uszła z życiem. Choć odrażająca, blizna podkreślała jeszcze siłę oskarżycielki, kalectwo Kiry zaś nie niosło ze sobą żadnej wspaniałej historii. Obok tej okaleczonej, gniewnej kobiety poczuła się słaba, niegodna i już skazana. – Oskarżycielka przemówi pierwsza – polecił najwyższy opiekun. Głos Vandary brzmiał głośno, gorzko. – Dziewczyna powinna była trafić na Pole tuż po narodzinach, gdy była jeszcze bezimienna. Taki jest zwyczaj.
– Mów dalej – rzekł najwyższy opiekun. – Była niedoskonała. I pozbawiona ojca. Matka nie powinna była jej zatrzymywać. „Ale miałam w sobie siłę, a moje oczy lśniły jasno. Matka mi powiedziała. Nie pozwoliła mi odejść”. Kira przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, dając odpocząć tej wykręconej. Przypomniała sobie historię własnych narodzin, zastanawiając się, czy będzie miała okazję opowiedzieć ją tutaj. „Tak mocno ściskałam jej kciuk”. – Przez te wszystkie lata tolerowaliśmy jej obecność – ciągnęła Vandara – ale nie wnosiła swojego udziału. Nie może kopać, sadzić ani nawet zajmować się domowymi zwierzętami, jak czynią dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą nogę jak bezużyteczne brzemię, jest powolna i dużo je. Rada Opiekunów słuchała uważnie i Kira poczuła, że policzki pieką ją ze wstydu. To prawda, dużo jadła, wszystko to było prawdą, każde słowo oskarżycielki. „Mogę spróbować jeść mniej, mogę być głodna”. W myślach Kira szykowała się do obrony, lecz natychmiast uznała, iż zabrzmiałoby to słabo i żałośnie. – Zatrzymano ją wbrew zasadom, bo jej dziadek żył wówczas i miał władzę. Ale już dawno odszedł i zastąpił go nowy przywódca, o większej władzy i mądrości... Vandara sypała komplementami mającymi wzmocnić jej pozycję. Kira zerknęła na najwyższego opiekuna, sprawdzając, czy da się kupić pochlebstwem, lecz jego twarz pozostała obojętna. – Jej ojca zabiły bestie jeszcze przed jej narodzinami, a teraz umarła jej matka – podjęła Vandara. – Można więc sądzić, że nosiła w sobie chorobę, która zagrozi innym... „Nie! Tylko ona zachorowała! Spójrzcie na mnie! Leżałam obok niej, gdy umierała, i nie jestem chora!”. – ...a kobiety potrzebują ziemi, gdzie stała ich chata. Nie ma miejsca dla tej bezużytecznej dziewczyny, nie może wyjść za mąż; nikt nie zechce kaleki. Zabiera tylko miejsce i strawę i powoduje problemy z maluchami. Opowiada im historie, uczy gier, tak że hałasują i przeszkadzają w pracy...
Najwyższy opiekun machnął ręką. – Wystarczy – oznajmił. Vandara zmarszczyła brwi i umilkła. Skłoniła się lekko. Najwyższy opiekun powiódł wzrokiem po twarzach jedenastu towarzyszy, jakby czekał na pytania bądź sugestie. Kolejno pokiwali głowami. – Kiro – rzekł siwowłosy – jako dwusylabowa dziewczyna nie musisz sama się bronić. – Nie mam się bronić? Ale... Kira zamierzała znów się ukłonić, lecz ze zdenerwowania zapomniała. Teraz przypomniała sobie, lecz ukłon wydał się dość niezgrabny. Mężczyzna znów machnął ręką, nakazując jej milczenie. Zmusiła się, by znieruchomieć i słuchać. – Ze względu na swoją młodość – wyjaśnił – masz wybór. Możesz bronić się sama... Ponownie mu weszła w słowo, nie mogąc się powstrzymać. – O tak! Chcę się bro... Nie zwrócił uwagi na jej wybuch. – ...albo mianujemy twojego obrońcę. Jeden z nas będzie cię bronił, wykorzystując swą większą mądrość i doświadczenie. Masz chwilę, by się namyślić, bo od tego może zależeć twoje życie. „Ale przecież jesteście mi obcy! Jak możecie opowiedzieć historię moich narodzin? Jak opiszecie moje jasne oczy, siłę dłoni, gdy chwyciłam kciuk matki?”. Kira stała bezradnie, świadoma, że w grę wchodzi jej przyszłość. Obok siebie wyczuwała wrogość: Vandara oddychała szybko, gniewnie, choć została uciszona. Spojrzała na mężczyzn siedzących wokół stołu, próbując ocenić ich jako obrońców. Nie odnalazła w nich jednak ani wrogości, ani zbytniego zainteresowania, jedynie zniecierpliwienie, gdy czekali na jej decyzję. Zastanawiając się gorączkowo, Kira zauważyła, że wsuwa dłonie do głębokich kieszeni tuniki. Poczuła znajomy kształt drewnianego grzebienia matki i pogładziła go, szukając otuchy.
Kciukiem wymacała niewielki kwadrat misternie haftowanego materiału; w zamęcie ostatnich dni zapomniała o nim, ale teraz przypomniała sobie, skąd wziął się ten wzór, nieproszony, jak wyszyły go jej dłonie, kiedy siedziała obok matki w ostatnich dniach jej życia. Gdy była znacznie młodsza, niespodziewanie pojawiła się w niej wiedza. Przypomniała sobie rozbawienie na obliczu matki patrzącej, jak Kira pewnego popołudnia z nagłą pewnością wybiera i układa wzory. „Nie nauczyłam cię tego!”. Matka roześmiała się, zaskoczona i zachwycona. „Nie potrafiłabym!”. Kira tak naprawdę też nie wiedziała, jak to robi. Umiejętność zjawiła się niemal magicznie, zupełnie jakby nici przemówiły do niej bądź zaśpiewały. Po owym pierwszym razie wiedza zaczęła się rozrastać. Ścisnęła w palcach tkaninę, przypominając sobie pewność, którą jej dała. Teraz nie czuła już tej pewności, nie znalazła w sobie przemowy obronnej. Wiedziała, że będzie musiała przekazać tę rolę jednemu z mężczyzn, nieznajomych. Popatrzyła na nich przerażonymi oczami i ujrzała, jak jeden spogląda na nią spokojnie, dodając otuchy. Wyczuła wagę tego spojrzenia i coś jeszcze: świadomość, doświadczenie. Odetchnęła głęboko. Wciąż ściskała w palcach haftowany materiał, ciepły, znajomy. Zadrżała. Lecz jej głos zabrzmiał pewnie. – Proszę, mianujcie mi obrońcę. Najwyższy opiekun przytaknął. – Jamison – rzekł stanowczo i skinął na trzeciego mężczyznę po lewej. Człowiek o spokojnych, skupionych oczach wstał, by bronić Kiry. Czekała.