sandra_wrobel

  • Dokumenty623
  • Odsłony78 346
  • Obserwuję116
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 914

Amy A. Bartol - Niegodziwosc 5

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

sandra_wrobel
EBooki

Amy A. Bartol - Niegodziwosc 5.pdf

sandra_wrobel EBooki Amy A. Bartol Przeczucia
Użytkownik sandra_wrobel wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 343 stron)

Tytuł oryginału: Iniquity Ilustracja i projekt okładki: Krzysztof Krawiec Redakcja: Dorota Kielczyk Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Anna Sawicka-Banaszkiewicz, Elżbieta Steglińska Copyright © 2015 Amy A. Bartol All rights reserved. © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2018 © for the Polish translation by Wiesław Łożyniak ISBN 978-83-287-1073-3 Wydawnictwo Akurat Wydanie I Warszawa 2018

Mojej mamie, Glorii Lutz. Kocham Cię

Spis treści Rozdział 1 Moje serce bez ciebie Rozdział 2 Chcę Rozdział 3 Zdobyć świat Rozdział 4 Zaproszenie Rozdział 5 Historia Rozdział 6 Twój władca Rozdział 7 Zgadnij, kto umarł Rozdział 8 Niech się stanie Rozdział 9 Dobro sobie poszło Rozdział 10 Przeszłość jest teraźniejszością Rozdział 11 Obnażona Rozdział 12 Rzeczy, o których nie powinnam wiedzieć Rozdział 13 Tam, gdzie spowiada się wiatr Rozdział 14 Pocałuj mnie, żebym cię zapamiętał Rozdział 15 Świat nadal wiruje Rozdział 16 Świat poniżej zera Rozdział 17 Ulica fascynacji Rozdział 18 Dług wobec Niegodziwości Rozdział 19 Obrońca Rozdział 20 Aż po kres czasu Rozdział 21 Przeznaczenie wzywa Rozdział 22 Wtopić się w ciebie Rozdział 23 Królowa serc

Rozdział 24 Czerwone niebo Rozdział 25 Kapitulacja Rozdział 26 Pole bitwy Rozdział 27 Czarnoksiężnicy Rozdział 28 To ja jestem posłańcem Podziękowania

Rozdział 1 Moje serce bez ciebie EVIE Na mój policzek spływają kaskadą dotknięcia delikatne jak szept, tak lekkie, że wydają się niemal cieniem na powiekach. Poruszam się w łóżku, wyciągając ramiona w stronę Reeda, szukam swojego anioła nawet w półśnie. Ale ręce mam wciąż puste, a opuszkami palców wyczuwam wilgotną ziemię. Otwieram oczy i dopada mnie niejasne wrażenie, że coś jest nie tak. Palce przesuwają się po jedwabistej miękkości moich piór. Leżę na porośniętej trawą ziemi, wokół unosi się drażniący zapach dymu. Nade mną chaotycznie latają anioły. Na zamglonym horyzoncie unoszą się płomienie, resztki błękitu nieba przybierają barwę czerwoną i pomarańczową, kiedy potężne rakiety eksplodują i mienią się kolorami. Od siły wybuchów trzęsie się ziemia. Czuję ból brzucha. To strach skręca mi trzewia. Rozlega się przenikliwy ryk, aż wszystkie włosy na ciele stają mi dęba. Nigdy nie słyszałam niczego podobnego i boję się spojrzeć, żeby przekonać się, co mogło wydać taki odgłos. Kiedy siadam, dopada mnie silny ból głowy. Opieram ją na drżących rękach z nadzieją, że świat przestanie wirować. Kątem oka widzę okrytego zbroją anioła Mocy – leci nisko nad ziemią w moim kierunku. Tor jego lotu gwałtownie się załamuje, gdy znienacka atakuje go ogromny Serafin. Po chwili obaj szybko wytracają wysokość i opadają ku mnie. Kiedy walczące anioły dotykają ziemi zaledwie kilka metrów ode mnie, odruchowo osłaniam głowę i szykuję się na przyjęcie uderzenia. Ale zamiast silnego ciosu czuję, jak ktoś mnie podnosi i zarzuca sobie na ramię. Opieram policzek na jego silnym, czerwonym jak krew skrzydle. W powietrzu rozbrzmiewają okrzyki w języku aniołów, ziemia wokół usłana jest ofiarami rozgrywającej się

bitwy. – Mo chroí – łagodny głos odbija się w mojej głowie echem, jakby był podłączony do wzmacniacza. Nie jestem już przewieszona przez ramię anioła. Budzę się w łóżku, ale to nie jest mój pokój w Crestwood. Łóżko stoi na środku bitewnego pola. Cienkie białe prześcieradło ledwie mnie przykrywa. Gwałtownie siadam i opieram się na poduszce. Czuję obecność Brennusa, jeszcze zanim udaje mi się go zobaczyć. Wdycham jego egzotyczną woń i cała drżę z chęci, aby go dotknąć. Mogłabym na przykład pomalować go na czerwono i nie stałby się od tego ani trochę bardziej zdumiewający. Aksamitne skrzydła Brennusa powiewają wokół niego, ciemne jak cień w nocy. Są niemal tak czarne jak jego włosy. Opalizujące zielone oczy chłoną każdy centymetr mojego ciała. Przyciskam zwykłe białe prześcieradło do piersi, żeby je okryć, ale, patrząc w dół, orientuję się, że materiał jest prawie przezroczysty. Rozrzucam długie kasztanowe włosy wokół ramion, żeby się nimi zakryć. – Ach, Genevieve, chyba już ci mówiłem, że te wszystkie wysiłki, aby zakryć przede mną twoje piękno, są daremne, prawda? W ten sposób wyglądasz jeszcze bardziej uwodzicielsko. – Gdzie my jesteśmy? – pytam. Wciąż siedzę na łóżku, ale daleko od swojego pokoju. – To ty mi powiedz, przecież to twój sen. – Na twarzy Brennusa wykwita uśmiech pełen niegodziwości, podczas gdy ja rozglądam się z niepokojem. – Od razu, jak tylko wszedłem w ten koszmar, zaczął mnie przygniatać… Niebiosa są tajemnicze, ale to i owo udało mi się zobaczyć. – I co takiego zobaczyłeś? Przechodzi mnie dreszcz, a Brennus się uśmiecha. – To nie jest wesoła przyszłość. Witajcie w nowym wieku, co? Można odnieść wrażenie, że jutro zostało odwołane. – Podnosi brwi i się rozgląda. W tym czasie krajobraz snu wokół nas się zmienia. Pejzaż pełen katastrofalnych zniszczeń zastępują rozmyte kształty. Na pustkowiu kłębią się chmury pyłu. – Jak udało ci się wejść do mojego snu? – Postanowiłam skoncentrować się na rzeczy najmniej przerażającej spośród wszystkiego, co widzę wokół siebie. – Bałem się, że ten drugi nie da rady cię uratować. Byłem w domu u aniołków,

ale jest otoczony wieloma warstwami czarów. Nie byłem pewien, czy to twoja magia. Zaklęcia tego drugiego mają podobny zapach. – Magia ma swój zapach? – Tak – potwierdza Brennus. – Twój jest egzotyczny… Kręci się od niego w głowie. – Nie wiedziałeś, że przeżyłam? – pytam z głupia frant. Przecież Brennus od jakiegoś czasu był tu, w domu, i nas obserwował. – Odchodziłem od zmysłów, bardzo się martwiłem. Moja tęsknota była tak silna, że musiałem znaleźć jakiś sposób, żeby ją ukoić. Odszukałem jedną z tych buteleczek po perfumach, które mi dałaś. – Tych z moją krwią? – Na chwilę moje serce zamiera. – I gdy tylko poczułem na języku twój smak, zobaczyłem twój obraz. Zamknąłem oczy i myślałem o tobie. Wyobraziłem sobie, jak się śmiejesz, jak chodzisz, jak marszczysz brwi, kiedy jesteś zła. Rozbolało mnie od tego serce. Bałem się, że nie żyjesz. Coś mnie zaczęło ściskać… o, tu… – Kładzie rękę na piersi. – I poszedłem za głosem serca… do ciebie… aż tutaj. – Otwiera ramiona i rozgląda się po krajobrazie mojego snu. – Ciężko mi bez ciebie. Idiotka ze mnie – myślę. Dałam mu prezent, dzięki któremu może do mnie dotrzeć… wedrzeć mi się do głowy… do moich snów. – Brennusie, to okrutny świat. Pomyśl, co czułam, kiedy próbowałeś mnie zabić. – Przyglądam mu się nieufnie, kiedy odwraca się do mnie. Znów się uśmiecha. – To świat pełen przemocy, Genevieve. Właśnie dlatego tu jestem. Odkryłem parę nowych rzeczy. Rzeczy, o których powinnaś wiedzieć. – Tak? – Próbuję zyskać na czasie, żeby wykombinować, jak się obudzić z tego koszmaru. Szczypię się w ramię, ale to nic nie daje poza tym, że teraz boli mnie ręka. – Jeszcze się nie nauczyłaś, że to jest rozgrywka my przeciwko nim? Otwieram usta ze zdziwienia i dopiero po chwili to sobie uświadamiam. – Nie, sądziłam raczej, że ja przeciwko tobie. Ściąga brwi. – O nie. Stoimy po tej samej stronie. Jesteś moją królową. – Nie jestem twoją królową! Próbowałeś mnie zabić. Rozwodzę się z tobą,

detronizuję cię, wszystko jedno zresztą, jak to nazwiesz. Koniec z nami! – To mi naprawdę sprawia ból. Nikt mnie jeszcze tak nie skrzywdził, nigdy. Brennus pochyla się nade mną. Jego skóra ma teraz jaśniejszy odcień, i nie chodzi tu tylko o oświetlenie. Goły tors wygląda jak u anioła, niemalże promieniuje od niego jasne światło. Skrzydła poruszają się z trudną do podrobienia elegancją. Zauważa, że się im przyglądam. Chytry uśmiech wykwita na jego ustach. – No, przecież sama oddałaś mi skrzydła… Innego koloru niż tamte, które miałem od urodzenia… Kiedyś były białe. – One działają? Możesz ich używać? – Mam ochotę podejść do niego, pogłaskać go po skrzydłach i przekonać się, czy rzeczywiście są delikatne jak aksamit… czarny aksamit. – O tak, sprawują się świetnie. Są mocniejsze niż tamte stare. Finn mi zazdrości. – Finn… On żyje? – Czuję przypływ radości, dowiadując się, że nie zabiłam Finna, kiedy zwróciłam swój gniew przeciwko Brennusowi i jego żołnierzom. – Nie było go tam. – Brennus widzi moją ulgę i stara się stłumić uśmiech. – Jest już ożywieńcem i nieźle się na mnie wścieka, prawdę mówiąc. Obwinia mnie o to, że znów cię straciłem. Uważa, że to wszystko moja wina. – To nie jest twoja wina. Po prostu kocham kogoś innego – szepczę. – Kochasz mnie… Najbardziej ze wszystkich kochasz mnie. – Nie… – Mnie najbardziej kochasz. Musisz z tym walczyć, zamienić to uczucie w nienawiść, bo się go boisz. Nienawidzisz mnie, bo ja nie gram według twoich reguł. Każę ci się podporządkować. – Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś Reedowi – warczę w odpowiedzi. – Pozwoliłem mu żyć – cedzi z oburzeniem przez zęby. – Jeśli jeszcze raz spróbuje wejść między nas, nie będzie już miał takiego szczęścia. – Kocham… – Wcześniej go spotkałaś i tyle. Ale do przeżycia potrzebny ci jest bóg wojny i właśnie sobie takiego stworzyłaś. Mnie. Dodałaś mi sił tą nową mocą. – Brennusie, to był przypadek. Próbowałam cię zabić, tak jak zabiłam wszystkich twoich ludzi. – No więc jesteśmy kwita i możemy zacząć wszystko od nowa, a ty tylko oczyściłaś dla nas pole. Wykończyłaś jedynie paru moich najnowszych

wojowników, wcale nie wszystkich. Beze mnie nie zdołasz ugasić tego ognia. Czujesz to teraz? Między nami nie ma lodu, jest ogień. Brennus ma rację. Im bliżej podchodzi, tym robi się goręcej. Siada na prześcieradle, a ja podciągam nogi, żeby być jak najdalej od niego. Łóżko ugina się pod jego ciężarem. On tu jest naprawdę, w moim śnie. Czuję jego fizyczną obecność. Nie chodzi tylko o ducha, ale o kogoś prawdziwego, równie realnego jak ja. Prawie przestaję oddychać. Patrzę, jak Brennus sięga po prześcieradło i ciągnie lekko w swoją stronę, tak że muszę je mocno przytrzymać, żeby mnie nadal okrywało. Delikatna tkanina zsuwa się z mojego ciała, a oczy Brennusa napawają się tym widokiem. Ciągnę coraz mocniej, a Brennus nagle puszcza swój koniec tkaniny i wtedy jakaś siła odrzuca do tyłu moje ramiona, które zostają przywiązane do zagłówka łóżka. Ciskam w niego piorunami spod przymkniętych powiek, czuję, że prześcieradło osuwa mi się na piersiach. Jednocześnie walczę z więzami krępującymi mi ręce. Podniecone spojrzenie nagle wypełnia się rozczarowaniem, kiedy po zsunięciu ze mnie prześcieradła Brennus stwierdza, że jestem kompletnie ubrana: mam na sobie workowaty T-shirt i dżinsy – to efekt pospiesznie rzuconego przeze mnie zaklęcia. Uśmiecham się z wyższością, a on wydyma wargi i patrzy mi w oczy. Rozcieram nadgarstki, bo uwolniłam się z więzów, stosując własne czary. – To wcale nie jest śmieszne, Genevieve. Strzepuje dłoń w moją stronę, a kiedy po chwili patrzę na siebie, widzę, że mam na sobie czarny gorset, związany tak mocno, że prawie miażdży mi żebra. Mojego stroju dopełniają skąpe czarne majtki i czarne pończochy z podwiązkami. Brennus wyciąga po mnie rękę, ale warczę i strzepuję w jego stronę dłoń, a on zostaje odrzucony w tył, na drewnianą ramę łóżka w nogach. Ręce ma skute z tyłu, metalowa obroża nie pozwala mu odwrócić ode mnie twarzy. – A czy to jest zabawne? – Wstaję z łóżka i podchodzę do niego z rękami na talii ściśniętej gorsetem. – Szczerze? – Unosi brwi. – Tak, mo chroí. Potem rzuca mi swój podły uśmieszek, który pobudza każdy skrawek mojego ciała. Wyczarowuję czarny trencz i zdecydowanym ruchem zawiązuję go sobie w talii. Odwracam się od Brennusa, bo nie chcę, żeby widział, jak bardzo na mnie działa. Czuję silną potrzebę dotykania go, którą ledwie skrywam. Brennus obejmuje

mnie od tyłu w pasie. Zdumiewa mnie nie tylko to, że wyzwolił się spod mojego czaru, ale także to, że jego ramiona są ciepłe, a nie zimne. Czuję, jak ich dotyk burzy we mnie krew. – Brennus… – zaskoczona wypowiadam jego imię. – Nie walcz ze mną, Genevieve. Mam ci coś ważnego do powiedzenia. To nie może czekać. Uspokajam się i pozwalam mu się obejmować. – Co takiego chcesz mi powiedzieć? Znam go, na pozór jest spokojny, ale jego głos zdradza emocje… zaniepokojenie… głębokie zaniepokojenie. – Nie miałem racji, jeśli chodzi o ciebie. – Odsuwa mi włosy z szyi i wdycha jej zapach. – To coś poważnego. Rzadko się przyznajesz do pomyłek. – A ty jesteś bardzo uparta. Rzadko zgadzasz się posłuchać swojego demona, chyba że go potrzebujesz… a przecież potrzebujesz – mówi, wędrując opuszkami palców wzdłuż mojej szyi. – To ty jesteś moim demonem? – Tak, ja. Twoim i niczyim innym. – Wciąż zwalasz na mnie wszystkie winy, demonie, i nie potrafię cię zadowolić. – Czekam, aż wścieknie się na moje słowa, ale nie robi tego. – Jesteś bezwzględny. – To twoja miłość jest bezwzględna – szepcze mi w policzek. – Ucisz się teraz. Możemy później się o to pokłócić. Myliłem się, myśląc, że jesteś jak Persefona – wyjaśnia. – Ten portret zasłonił mi oczy na prawdę o tobie. Lepiej do ciebie pasuje inne imię – mówi dalej i odwraca mnie tak, żeby móc spojrzeć mi w twarz; jego zielone oczy płoną prastarym ogniem. – Spowodowałaś zamęt w Szeolu. Taka jest prawda o tobie. – Delikatnie gładzi kciukiem moją skroń. – Piękno i wdzięk. Dla takiej twarzy warto spuścić na wodę tysiąc okrętów. Dla tych, którzy teraz na ciebie polują, wcale nie jesteś Persefoną… Jesteś Heleną. – Co takiego? – szepczę drżącym głosem. – Finn w końcu zrozumiał prawdę… A właściwie Molly. Zdążyła już polubić Upadłych. Przyciąga ich pewnymi umiejętnościami. Działa na nich jej aura niewinności. Dla nich to jak mleko z miodem. Natknęła się którymś razem na całkiem interesującego ptaszka. – W jakim sensie interesującego? – pytam.

– Takiego, co dużo tobie wiedział. – Brennus patrzy na mnie, a coś w jego spojrzeniu przypomina wolno tlący się ogień. – Finn zmusił go, żeby opowiedział wszystko, co o tobie wie. – Czyli co? – mamroczę; czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. – Myliliśmy się, sądząc, że jesteś jedyną ludzko-anielską hybrydą. – Wiem, że nie jestem jedyna… Jest jeszcze Russell… Brennus powoli kręci głową. – Nie mówię o tym drugim. W Szeolu opracowali własną metodę stworzenia kogoś takiego jak ty… i chcą, żebyś się z nim spotkała. Jesteś bardzo szczególna, Genevieve, bo wciąż pozostajesz jedyną… jedyną kobietą. – A skąd ta pewność, że twój informator nie kłamie. Wzbiera we mnie gwałtowna potrzeba zaprzeczenia temu, co opowiada Brennus; czuję na podniebieniu smak strachu. – Nasz informator został przesłuchany przez Finna. Powiedział mu wszystko, o co był pytany, po prostu dla przyjemności jego dotyku. – Co to znaczy? – Wspieram się rękami o jego pierś, bo w każdej chwili nogi mogą odmówić mi posłuszeństwa. – Czego oni chcą? – Twoi wrogowie, upadłe anioły, uznały, że jesteś godna wojny. Gromadzą środki, żeby tę wojnę wypowiedzieć. Każdy demon musi teraz podjąć decyzję, czy będzie w tym uczestniczył. – A na czym ma polegać twoje uczestnictwo? – pytam. Brennus pochyla głowę, a jego wargi zawisają o centymetry od moich. – Ja, oczywiście, zamierzam grać rolę, która pozwoli nam przeżyć. Upadli chcieliby cię poznać ze swoim pomiotem. To nie jest zgodne z moimi planami. – A co, jeśli cena stanie się zbyt wysoka jak na twoje plany? – Masz w swoich kościach mój szpik, mo chroí. A ja w swoich twój. Oddam życie, żeby cię ratować – obiecuje Brennus. – Musimy zawrzeć układ o zawieszeniu broni. Nie mogę walczyć jednocześnie z tobą i z nimi. – Nie ufam ci. Nie będzie zawieszenia broni. – Będę cię kochał w twoich snach tak długo, aż się na nie zgodzisz – mówi chropowatym głosem. – To ty musisz zdecydować. Czy mam cię mieć w dzień, czy w nocy? Tak czy inaczej, będę cię miał. Nachyla się jeszcze bardziej i całuje mnie dość brutalnie. Czuję, jak rozchodzi

się we mnie żądza. Wplata ręce w moje włosy, przyciska moją głowę do siebie. Jego pocałunki oszałamiają mnie; cała drżę z podniecenia, jakie we mnie wywołują. Brennus gładzi mnie po głowie i szepcze tuż przy moich ustach: – Kocham cię, Genevieve. Będę cię bronił przed twoimi koszmarami sennymi. Poczucie splątania naszych losów nagle mnie opuszcza, kiedy słyszę szept Reeda: – Evie. Gorączka, która mnie trawi, wreszcie ustępuje. – Evie, kochanie… – powtarza Reed; tym razem jest gdzieś bliżej. Mrugam powiekami i szeroko otwieram oczy – Reed leży obok mnie na naszym łóżku w sypialni. – Dzień dobry – szepcze, ocierając wargi o moje usta. Ale to nie jego smak czuję na języku… To wciąż smak Brennusa.

Rozdział 2 Chcę – Zostań ze mną, Genevieve… Słyszę głęboki głos Brennusa, szepczący te słowa w mojej głowie na chwilę przedtem, zanim ostatecznie ucichnie i zniknie. Ciemność panująca między moim sercem a duszą nabrzmiewa, rozsuwa je coraz dalej od siebie i tworzy przestrzeń dla Brennusa. Jestem światłem dla jego ciemności. Nie ma przed tym ucieczki – stał się częścią mnie. Zamykam oczy. Wybierz, którą stronę wolisz, demonie – strofuję samą siebie, przemawiając po cichu do własnego czarnego serca. Pocałunek Brennusa miał smak cynamonu. Moje wargi dotykają teraz ust Reeda i w miarę jak coraz bardziej wybudzam się ze snu, wzmaga się też we mnie pragnienie nakierowane na tego, który trzyma mnie w ramionach, na moje marzenie. Jego pieszczoty są lekkie i delikatne; potęgują we mnie napięcie. To mnie rozgrzewa i poprzez dotyk uczy moją skórę miłości. Wdycham zapach Reeda. Mój wewnętrzny ogień pobudza mnie, nasila się, a w końcu parzy. Znów otwieram oczy i widzę nad sobą idealne, piękne zielone oczy Reeda. Przyjemność rozlewa się po moim ciele. Znajduje sobie nowe miejsca, o których istnieniu dotąd nawet nie wiedziałam. Wzajemne przyciąganie zaczyna zwyciężać: czuję magnetyczną moc pragnienia. Chciałabym rozpłynąć się w Reedzie, zmieścić gdzieś pod jego skórą. Opuszkami sięgam za jego ucho, nawijam na palce ciemnobrązowe włosy i pociągam za nie – przysuwa do mnie głowę. Nasze wargi rozchylają się i rozpoznają nawzajem swój smak. Jęczę cicho. Reed na to reaguje: jego skrzydła rozkładają się gwałtownie, z głośnym trzaskiem. Pióra – w najciemniejszym odcieniu szarości – podniecająco rozpościerają się za nim.

Reed wsuwa za mnie ramię i przyciąga do siebie. Obejmuję go nogami. Odrywa wargi od moich ust. Ocieramy się policzkami. Czuję w całym ciele wibracje, docierają aż do tamtego ciemnego miejsca w sercu. Ciemność na chwilę znika, po czym znów zaczyna walczyć o odzyskanie terenu i powraca jako najczarniejsze pożądanie. Moje paznokcie zastygają na skórze głowy Reeda. Okrywające mnie białe prześcieradło nieznośnie krępuje mi ruchy. Pocieram nogami o skórę Reeda. Nagle ogarnia mnie wariacka chęć, żeby go zjeść. Chciałabym, żeby krwawił. Chciałabym, żeby krwawił dla mnie – i tylko dla mnie. Moje palce błądzą pośród jego włosów i zsuwają się na bok szyi. Ostrymi czubkami zębów wodzę wzdłuż doskonale gładkiego gardła Reeda. Uścisk na moich biodrach staje się coraz silniejszy. Czuję pod językiem, którym wodzę po szyi ukochanego, puls serca tłoczącego krew do tętnicy. Dłoń Reeda chowa się w masie włosów u nasady mojej szyi, a kciuk delikatnie masuje przy tym gardło. Zachłanne pożądanie ustępuje na chwilę, gdy zalewa mnie nagły przypływ miłości. Wzdycham z ulgą, uwolniona od dziwnego impulsu. Coś we mnie narasta, jakaś złośliwa fala gniewu wydostaje się z ciemnego miejsca w sercu i – jak trucizna – trafia do krwiobiegu. Tracę dech w piersi. Przenika mnie chłód, zimno sączy się z mojego wnętrza. Trucizna krąży coraz szybciej. Rozchylam wargi i muskam nimi ramię Reeda. Ciemny eliksir podchodzi mi do gardła, wypełnia oczy. Tęczówki ustępują przed ciemnością, oddech staje się coraz płytszy. Reed chyba wychwytuje zachodzące we mnie zmiany, bo nagle sztywnieje. Kiedy przechodzę na stronę ciemności, czuję głębokie ukłucie, jakby przecinały się we mnie dwie linie. Odsuwam wargi od ciała Reeda. Rozchylam je w nieśmiałym uśmiechu. Chwilę później otwieram usta szeroko i znów przywieram nimi do ramienia Reeda. Chłonę jego ciało, zagłębiam się w nim. Metaliczny smak krwi wypełnia mi usta, umysł rejestruje wywołany tym szok, ale szczęki wciąż mam mocno zaciśnięte. Reed stęka i wzdryga się, wypuszczając powietrze. Zaciska palce na moim karku i próbuje odciągnąć mnie od siebie. – Evie? Robi głęboki wdech, zatrzymuje powietrze w piersi i wypuszcza. Słyszę, jak warcząc, wymawia jedno słowo: – Brennus.

Z moich ust wydobywa się głośny śmiech. Rozluźniam szczękę, zęby ześlizgują się z ramienia Reeda. W kącikach ust zbiera mi się krew, ścieka na podbródek i skapuje na białe prześcieradło wciśnięte między nas. Czuję w sobie jakieś poruszenie, coś odciąga mnie od Reeda. Wtedy mój wzrok pada na jego ponurą twarz. Ściągam brwi i mrużę oczy. – Więc czego we mnie nie rozumiesz, aniołku? – słyszę, jak wypowiadam te słowa głosem Brennusa. Reed łapie mnie mocno za ramiona i trzyma tak, żeby móc patrzeć mi prosto w oczy. – Walcz z nim, Evie – rozkazuje i ostro mną potrząsa, pobudzając do działania. Ma zaciśnięte zęby. Wciska palce w moje bicepsy; jest w tym ruchu przynaglenie, które czuję równie wyraźnie jak posmak jego krwi. Z tyłu, za nim, stroszą się pióra antracytowych skrzydeł – to mówi o jego wzburzeniu więcej, niż mogłyby wyrazić jakiekolwiek słowa. – Ciemność szuka ciemności – wypowiadam te słowa, ale nie ja je mówię. – A ona potrzebuje mnie. – Brennus, ona potrzebuje twojej śmierci. – Reed znów gwałtownie mną potrząsa. – Zabij go, Evie! – Nie zrobi tego. Za bardzo mnie kocha. – Dręczysz ją. To nie miłość, tylko prześladowanie. Dobywa się ze mnie kpiący śmiech, który nie jest wcale mój. – To właśnie ja pomogę jej znaleźć właściwy moment, gdy owoc jest już w pełni dojrzały, a jeszcze nie zaczyna gnić. Ona sama ich wszystkich nie zatrzyma, aniołku. Beze mnie nie da rady. – Pogrzebie ich razem z tobą. Coś w sposobie, w jaki Reed to mówi, przyprawia mnie o dreszcz. Zwracam się ku swojemu wnętrzu i szukam miejsca, w którym czułabym ból, w którym zebrała się wirująca ciemność. Przyciągam do siebie energię, tę o najwyższej częstotliwości. Wiem, że Brennus nie potrafi nad nią panować. Ciemność cofa się przed jej ukłuciem, co pozwala mi odzyskać grunt wewnątrz mnie samej. Reed łapie mnie za podbródek. – Evie? – Jego oczy badawczo wpatrują się w moje.

Atakując czerń, którą Brennus rozlał w moich żyłach, warczę: – Brennus! Wynoś się! Reed oddycha z ulgą, ale kontrola nad własnym ciałem, którą odzyskałam, jest na razie bardzo wątła. Brennus przyciąga w naszą stronę całe morze energii wysokiej i niskiej częstotliwości, żeby mnie odrzucić do tyłu. Ruch energii wydaje dźwięk przypominający szum fali; ten odgłos wdziera się do moich uszu. – Reed! – dyszę zdezorientowana. Dzikim wzrokiem rozglądam się wkoło i szukam drogi ucieczki od własnej jaźni, zanim mnie ona pochłonie. Brennus już kontroluje energię, nie tylko tę o niskiej częstotliwości. Panuje nad wszystkimi jej rodzajami… i jest w tym dużo lepszy niż ja. Reed zaciska palce na moim podbródku, zmusza mnie, żebym raz jeszcze się skoncentrowała. – Evie, nie bądź jego zabawką! Wyrzuć go z siebie, tak jak wyrzucasz swoje klony! Moje wargi układają się w grymas pełen podłości. – Powiedziałem ci, że przyszedłem po nią. Masz ochotę na małą krwawą zabawę, aniołku? Cofam gwałtownie podbródek, uciekając od uścisku Reeda. Brennus sprawuje nade mną całkowitą kontrolę. Zmusza mnie, żebym się rzuciła na sztylet leżący na nocnym stoliku – ten sam, którego Reed używał wczoraj, gdy wyznawał mi swoje oddanie. Trzymając w dłoni ciężką rękojeść, odwracam się z powrotem do Reeda. Rozkładam szeroko skrzydła, starając się wykorzystać ich siłę, żeby go wymanewrować. Reed blokuje mnie i rzuca na materac. Wbrew swojej woli walczę z nim, a siedzący we mnie Brennus jedną z moich rąk trzyma ostrze tuż poza zasięgiem ramion Reeda. Kolano Reeda ląduje na mojej klatce piersiowej i dociska mnie – wraz z Brennusem – do materaca. Reed sięga po stary nóż, który ściskam w ręce, i stara się rozewrzeć moją dłoń. W końcu wyciąga mi go z ręki. Brennus syczy i warczy, walcząc, by wyrwać się spod ciężaru Reeda. Udaje mu się uwolnić moją drugą rękę. Podnosi ją i wyrzuca z niej śmiertelnie groźną energię. Ugodzony piekielnym ogniem Reed leci w tył i rozbija się o ścianę, strącając książki z półek. Moje ciało pełznie po materacu. Czerwone skrzydła otwierają się z trzaskiem i powiewają za mną jak chorągwie na wietrze. Brennus wykorzystuje moje ciało, żeby gonić Reeda po pokoju. Zostajemy wciągnięci w jakiś dziwny taniec. Skradamy się, czaimy.

Nóż ze świstem przecina powietrze. Reed co i raz odwraca się, żeby uniknąć poszatkowania na strzępy. Brennus! Przestań! – krzyczę bezgłośnie w duchu, ale żadne słowa nie wydobywają się z moich ust. Brennus zupełnie mnie ignoruje, koncentrując uwagę na Reedzie. Reed odmawia jakiejkolwiek walki, nie odpowiada na ataki Brennusa: wie, że jeśli postąpi inaczej, skrzywdzi mnie. A ja stałam się więźniem niegodziwości i walczę coraz gwałtowniej. Nikczemność krąży wokół mnie, przyjmując postać paraliżujących fal. Postępuję zgodnie z jej nakazami, bo Brennus trzyma w ręku moje serce. – Obudź się, Evie – mówi Reed, wpatrując się w moją twarz i szukając w niej jakiegokolwiek znaku ode mnie. – Ona nie śpi – wyjaśnia Brennus. – Przejąłem jej siłę. Oddała mi swoją krew, żebym mógł razem z nią stawić czoła jej czarnej przyszłości. A ty stoisz mi na drodze. Mam zamiar zatrzymać Genevieve wyłącznie dla siebie. – Za późno! Ona jest związana ze mną. Na zawsze. – Więc musisz zginąć, żeby była moja. Reed wyprowadza szybki cios. Głowa odskakuje mi na bok. Brennus zlizuje krew, która gromadzi się w kąciku moich ust. – Mmm, smakuje tak, jak wyobrażałbym sobie smak dziennego światła czy najsłodszego ognia. Reed warczy i uchyla się, żeby uniknąć cięcia sztyletem, którym Brennus próbuje rozpłatać go na pół. – Myślałem, że zamierzasz mnie zabić – drwi Brennus. – Wyskocz tylko z jej ciała i po tobie. – Ale w niej jest tyle mocy. Więcej niż przypuszczałem. Czuję się tak, jakbym miał cały świat w ręku. Muszę ją nauczyć panować nad tą mocą. Brennus sprawia, że ściągam brwi; moje oczy wyglądają teraz jak wąskie szparki. Wargi też układają się w dziwny kształt i wypowiadam słowa, które nigdy wcześniej nie wydobywały się z moich ust. Potem Brennus formuje z moich warg dzióbek, jakbym chciała przesłać Reedowi całusa. Wypuszczam oddech, a ten mieni się rozbłyskami. Iskrzy się, jakby były w nim drobiny skalnego pyłu – szybują wkoło i rozchodzą się szerokim kręgiem. Reed robi unik przed odbijającym się od tej chmury migoczącym światłem. A jednak światło zdołało

dotknąć jego ramienia i wirujący pył tnie skórę jak małe kawałeczki szkła. W pociętych miejscach gromadzą się krople krwi przypominające łzy. Kiedy Reed odwraca wzrok, żeby spojrzeć na swoją rękę, Brennus szybko reaguje – rzuca w niego trzymanym moją dłonią sztyletem. Zielone oczy w porę dostrzegają niebezpieczeństwo. Reed odskakuje, unikając ciosu ostrego końca. Sztylet przelatuje obok niego. Chwilę później stara broń się zatrzymuje i zamiast wbić się w ścianę, gwałtownie zawraca i z bezlitosnym uporem podąża za Reedem. Moja wyciągnięta ręka stara się dosięgnąć Reeda, kierując lotem sztyletu za pomocą magicznego zaklęcia, które za sprawą Brennusa wydobywa się z moich nabrzmiałych ust. Zbieram wszystkie siły, żeby zacisnąć wargi, mając nadzieję, że przełamię czary, ale nic się nie dzieje. Brennus wciąż wysyła sztylet w ślad za Reedem, próbując posiekać go na kawałki. Za każdym razem nóż chybia o centymetry. Reed z nienaturalną szybkością przemieszcza się po pomieszczeniu, walcząc o życie. Na progu naszego pokoju staje nagle Zefir i ze zdumieniem przygląda się, jak usiłuję zabić Reeda. Jego błękitne spojrzenie przeszywa mnie na wskroś. Zefir wzdryga się, dostrzegając w moich oczach ciemność. Z jego pleców z szelestem piór wysuwają się brązowe skrzydła anioła. Rozpościerają się szeroko i stroszą na znak wzbierającej w Zefirze agresji. Na twarzy ma wypisaną dezorientację. Wyczuwa niebezpieczeństwo, ale nie wie, skąd ono pochodzi. Sztylet, którym Brennus posługuje się w magiczny sposób, tnie Reeda w ramię. Tryska krew, plami antracytowe skrzydło kropelkami czerwieni. Zefir warczy i wydaje krótki okrzyk: – Evie? Natychmiast zwracam twarz w jego stronę. Brennus moją drugą ręką błyskawicznie zatrzaskuje rozdzielające nas drzwi. Słychać stłumione dudnienie pięścią i krzyki, ale Zefir nie jest w stanie sforsować przeszkody. Woła do kogoś: – Znajdźcie Russella! We własnym ciele jestem nikim więcej niż turystą – myślę. Sztylet nie zatrzymuje się, wciąż niepowstrzymanie podąża za Reedem. Zdesperowana koncentruję się na ruchach palców lewej ręki. Energia spływa spiralnie w dół, wzdłuż mojego ramienia. Skupiam się z całych sił. Palce mi drżą, a potem się zakrzywiają. Z wysiłkiem zginam lewe ramię i przybliżam je do twarzy. Zakrywam sobie oczy. Stukot sztyletu upadającego na podłogę z twardego drewna jest zaskakująco głośny. Słysząc ten odgłos, robię głęboki wydech.

– Evie? – pytającym tonem wypowiada moje imię Reed. Dysząc ciężko, zbliża się do mnie, a ja wciąż prowadzę wojnę z tkwiącym we mnie Brennusem. Zimna ciemność nadal krąży w moim ciele. W niewidzialny sposób chwyta mnie za skórę. Chwilę później moja prawa ręką przykrywa lewą, bezlitośnie odrywa ją od oczu i je odsłania. Ostry, niewypolerowany metal sztyletu unosi się nad podłogę i z odgłosem smagnięcia batem wyskakuje jak z katapulty w stronę Reeda – ten łapie rękojeść przelatującego noża i zostaje odrzucony do tyłu. Z zaciśniętymi zębami, z czołem pokrytym kroplami potu walczy ze śmiercionośną bronią. Moje wyciągnięte prawe ramię świeci jaśniej, pompując energię do wnętrza sztyletu. Czubek robi gwałtowny zwrot i kieruje się w to miejsce nad sercem Reeda, gdzie znajduje się obraz moich skrzydeł. Jakby pod wpływem jakiegoś dopalacza roznieca się we mnie wielki strach. Młócę lewym ramieniem, wkładając w ten ruch cały swój lęk i tyle energii, ile potrafię w sobie zebrać. Moje serce płonie dla Reeda. Przecież nigdy nie stanę się kimś, kto go skrzywdzi. Ogień we mnie spotyka się z lodem. Sztylet, który jest o włos od ciała Reeda, robi kolejny gwałtowny obrót i zmienia kierunek. Reed wciąż trzyma jego rękojeść, ale teraz walczy o to, żeby sztylet nie wrócił do mojej części pomieszczenia i nie zaatakował mnie. Wiatr wytworzony przez potężne uderzenia skrzydeł Reeda zwiewa mi włosy z twarzy. Prastary metal trzymany w dłoni ciągnie Reeda w moją stronę. Z ust anioła wyrywa się głębokie warknięcie. Sztylet wciąż uparcie wlecze go w moim kierunku. Śmiertelnie groźny czubek ostrza przeszywa moją skórę; krew tryska z antracytowych skrzydeł wytatuowanych powyżej serca. Po twarzy Reeda toczy się kolejna kropla potu. – Nie! – krzyczy do mnie Reed. – Evie, nie! Jest tak blisko mnie, że mogę pocałować go w usta. Nie robię tego, skupiam się na energii, która kontroluje sztylet. – Brennus! – Reed zapiera się piętami o podłogę i próbuje zapobiec temu, żeby ostrze dotarło do mojego serca. – Ona się zabije! Ból mąci mi zmysły. Koncentruję się na dłoniach Reeda. Ich napięcie przenosi się na przedramiona, czuję, jak za wszelką cenę stara się przeciwstawić mojej woli. Sztylet zagłębia się coraz bardziej. Lód w moich żyłach się cofa. Odpływa, zbiera się w czarnej przestrzeni między sercem a duszą. Nie wiem, co się dzieje. Pokój wiruje mi w oczach. Obraz

Brennusa opuszcza mnie, co trochę przypomina zachowanie moich klonów. Brennus świeci, migocze. To eteryczne światło stopniowo zmienia się w normalny odcień jego skóry – czy raczej w „nowy normalny” odcień. Ta skóra jest teraz bardziej złocista. Wokół niego rozpościerają się czarne – wielkie i groźne – skrzydła. Ale po utracie mojej energii, która wcześniej go wzmacniała, blask Brennusa przygasa, choć wciąż jeszcze jest widoczny. – Nie zabij się, mo chroí – dyszy Brennus, wyraźnie osłabiony, jak ktoś, kto właśnie brał udział w straszliwie zażartym wyścigu. – To byłoby słabe. Wciąż trzymając mocno rękojeść sztyletu, Reed odciąga go ode mnie. Tracę równowagę i wpadam przy tym w ramiona Reeda, który przyciska mnie do swojej piersi. Podrzuca sztylet w dłoni, po czym ciska go daleko od siebie. Ostrze przebija cień Brennusa, po czym zagłębia się w ścianie tuż za nim. Zgrzytam zębami, widząc, jak Reed odrywa brzeg prześcieradła, którym się owinęłam, i wykorzystuje go do zatamowania krwotoku z mojej rany. – To był jedyny sposób, żeby cię powstrzymać, Brennusie – mówię, dysząc ze zmęczenia i bólu. – Jestem twoim smutkiem, twoją tristitiae. – Nie – odpowiada Brennus, a jego wzrok na chwilę łagodnieje. – Jesteś moją miłością. – W jaki sposób w nią wniknąłeś? – pyta Reed, którego zręczne palce zakładają w tym czasie prowizoryczny opatrunek na moją ranę. – Jesteśmy połączeni przez krew. Dała mi swoją. Palce Reeda nieruchomieją i zaciskają się w pięść. Patrzy na Brennusa. – Zabiję cię. Brennus przeszywa wzrokiem Reeda. – Nie możesz mnie zabić! Jesteś słaby! I ją osłabiłeś, aniołku! Dlatego musisz umrzeć – odpowiada z niesmakiem. – Nie widzisz tego, mo chroí? On ci pozwoli zostać jego ofiarą, pozwoli ci umrzeć za niego. Nie wygrasz z nim. Musisz być bezlitosna. Jeśli okażesz słabość, aniołki cię opuszczą. Wiem, że taka jest prawda! – A niby skąd to wiesz? – pytam w odpowiedzi. Kiedy odwracam się, żeby spojrzeć na Brennusa, moja krew plami pierś Reeda. – Wiem, bo i ja byłem porzucony! One się tak zachowują! Modliłem się za Finna i za siebie tamtego dnia, kiedy Aodh uczynił ze mnie swojego sclábhaí! Aniołki nie ruszyły palcem w bucie, żeby nam pomóc! – Brennus oskarżycielsko wyciąga palec i wskazuje nim Reeda. – Nie pozwolę, żeby tak zrobiły z tobą! Nie

pozwolę. – Ostatnie słowa wypowiada cicho, z ponurą miną potrząsając głową. – Musisz przestać mnie ratować, Brennusie! – warczę. – Nie chcę, żebyś mnie ratował. – Nie interesuje mnie, czego ty chcesz. Wszyscy są teraz przeciwni twojemu istnieniu. Myślisz, że werree szukali cię już dawniej? Tak, to prawda, mieli na ciebie ochotę, ale to było nic w porównaniu z tym, co teraz zamierzają ci zrobić. Wiedzą, że jeśli wcześniej wpadniesz w ręce Upadłych, zniszczysz anioły Boskie i to Upadli zawładną wszystkim na Ziemi i w Szeolu. Nikt tego nie chce, tak samo jak nie chcemy, żeby Boskie miały tyle władzy co teraz. Kiedy już aniołki zakończą wojny, jeśli w ogóle miałyby kiedykolwiek przestać ze sobą walczyć, ten, kto będzie górą, skupi się na nas. Przecież jesteśmy stworzeniami nie zanadto boskimi. Będą pragnęły zapanować nad wszystkimi, którzy jeszcze przetrwają. Więc każde stworzenie, żeby przeżyć, będzie musiało wybrać, po której stoi stronie – albo aniołki same wszystkich załatwią. Wzdrygam się na te słowa. – Nie jestem dla ciebie żadnym problemem. Wydawało mi się, że już to omówiliśmy w trakcie mojego snu. – Mylisz się. Jesteś problemem dla wszystkich, ale ja zamierzam się zająć własną częścią. – Nie jestem twoja! – Jesteś. Moja i niczyja więcej. Nadejdzie czas, kiedy będziesz potrzebowała mnie bardziej niż jego. Kiedy ten dzień nastanie, będę na ciebie czekał. – Ale to nie dzisiaj – stwierdzam dobitnie. Uśmiech Brennusa jest pełen nieprawości. – Więc będę ci się przyglądał dziś wieczorem i każdego następnego wieczoru. To się może stać kiedykolwiek. – Aż ci się skończy moja krew, chcesz powiedzieć? Nie masz nieograniczonych zapasów, tylko dwie małe fiolki. Nie wystarczy na długo. – Wystarczy na dostatecznie długo, zresztą… kto wie? – Unosi brwi, a na twarzy pojawia się grymas pełen przebiegłości. – Nie zapominaj, że wiem, gdzie mieszkasz. Może znajdziesz jakiś sposób, jak mi dostarczyć jeszcze trochę krwi. Zaraz po tych słowach słyszę odgłos wybijanej szyby z sypialnianego okna za nami. U boku Brennusa zjawia się Zefir i szerokimi ruchami siecze mieczem jego cienisty kształt. Napadnięty marszczy czoło, jego obraz zniekształca się, ale jedyny

efekt tego wszystkiego jest taki, że Brennus robi się wściekły. Zefir przestaje ciąć mieczem, kiedy staje się oczywiste, że to nie przynosi żadnego efektu. Chwilę potem drzwi sypialni otwierają się gwałtownie i wpada przez nie Russell. Toczy wkoło gniewnym spojrzeniem, przyglądając się nam wszystkim. Rozłożone czerwone skrzydła anioła sprawiają, że wygląda na jeszcze wyższego, niż jest. – Brennus, ty gnido! Podejdź tu, to cię zabiję. Brennus się uśmiecha. – Ten drugi – prycha. – Tym razem ci się upiecze, ale tylko dlatego, że wyleczyłeś Genevieve. Kiedy będę gotów, ty lepiej też bądź. Russell staje obok Zefira. Ich skrzydła – czerwone u jednego, jasnobrązowe u drugiego – dotykają się, tworząc rodzaj anielskiej ściany. – Och, ja jestem gotów – odpowiada Russell, ale jego brązowe oczy skierowane są na mnie. Widzi przesiąknięty krwią bandaż, przykrywający wytatuowane skrzydła Reeda. – Kupiłem już z tej okazji świece zapachowe – dodaje. Brennus uśmiecha się szerzej. – Zabawny jest, mo chroí. Poza sytuacjami, kiedy nie jest. – Brennus spogląda na Russella. – Nie martw się, komuś tu musi się wkrótce stać krzywda, i to nie będę ja. Połowa z was sobie nie poradzi. Masz ochotę na zakład, że twoja Anya będzie wśród ofiar? – pyta, po czym kieruje w moją stronę swój zmysłowy uśmiech. – Zdobędziemy razem ten świat. Nie masz innego wyboru. – Zawsze jest jakiś wybór – szepczę. – Jest. Albo ty decydujesz, albo oni. Zobaczymy się dziś wieczorem, mo síorghrá. Obraz Brennusa rozpada się jak wysuszony zamek z piasku. Ziarenka osypują się na drewnianą podłogę. Potem pozostaje już tylko obłoczek dymu, który po chwili rozwiewa się, nie zostawiając śladu. – Był z tobą, kiedy spałaś? – Reed bierze mnie w ramiona. Krzywię się, usiłując uniknąć jego wzroku. – Zjawił się w moim śnie. Kiedy się obudziłam, myślałam, że już sobie poszedł… – Objął cię w posiadanie, Evie.

Reed próbuje rozpoznać swoje emocje. Kładzie mnie na łóżku. Nie mogę już dłużej unikać jego spojrzenia. – To nie ja próbowałam cię zabić, to on. Ja starałam się go powstrzymać. Dotyka moich włosów. – Wiem, ale ty wcale nie próbowałaś zabić jego. Chciałaś zabić siebie. – Wydało mi się, że to jedyny sposób, żeby sobie poszedł, zanim wyrządzi ci krzywdę. Jestem jego słabością. Nie pozwoli mi umrzeć. – To było bardzo ryzykowne, Evie – odzywa się stojący za Reedem Zefir. Patrzy na bandaż przesiąknięty krwią. Podchodzi do łóżka i lekko ściska moją stopę. – Może powinnaś go po prostu wypchnąć z siebie. – Nie chciał odejść! Nie mogłam pozwolić, żeby został choćby sekundę dłużej, bo ryzykowałam, że znowu przejmie nade mną kontrolę. – A gdyby nie zdecydował się odejść? – dopytuje Reed. – Nie mógłby zostać, gdybym była martwa – szepczę. Wystarczy kilka oddechów i twarz Reeda całkowicie zmienia wyraz ze spokojnego na zagniewany. Jego ręka spoczywająca na poręczy zagłówka miażdży żeliwo z taką siłą, że słychać tylko cichy jęk giętego metalu. Głęboko wciąga powietrze. – I uważasz, że to było jedno z możliwych rozwiązań? – Zadziałało. Nozdrza Reeda drgają. Widzę, że stara się odzyskać spokój. – Nigdy nie wolno ci traktować własnej śmierci jako jednego z rozwiązań. Jasne? Spoglądam na Zefira. Zawsze miałam w głowie, że jeśli będę potrzebowała wyjścia z tej całej sytuacji, jakiegoś alternatywnego losu, właśnie do Zefira zwrócę się z prośbą o pomoc. Nie po to, żeby żyć, ale żeby umrzeć. – Chronię to, co moje – odpowiadam i zdaję sobie sprawę, że to brzmi podobnie do słów Brennusa. – Własnym życiem? – pyta Reed. – Własnym życiem – potakuję. – Więc Brennus ma rację. Ja ciebie osłabiam – mówi Reed z goryczą. – Nie wolno ci zakończyć swojego życia tylko dlatego, że boisz się o mnie. Kładę dłoń na jego policzku.