2
Spis Treści
PROLOG str. 3 Rozdział 15 str. 123
Rozdział 1 str. 4 Rozdział 16 str. 127
Rozdział 2 str. 11 Rozdział 17 str. 133
Rozdział 3 str. 18 Rozdział 18 str. 135
Rozdział 4 str. 26 Rozdział 19 str. 142
Rozdział 5 str. 36 Rozdział 20 str. 147
Rozdział 6 str. 43 Rozdział 21 str. 155
Rozdział 7 str. 54 Rozdział 22 str. 160
Rozdział 8 str. 65 Rozdział 23 str. 164
Rozdział 9 str. 70 Rozdział 24 str. 174
Rozdział 10 str. 82 Rozdział 25 str. 182
Rozdział 11 str. 88 Rozdział 26 str. 186
Rozdział 12 str. 101 Rozdział 27 str. 190
Rozdział 13 str. 112 Rozdział 28 str. 195
Rozdział 14 str. 115 Rozdział 29 str. 202
Rozdział 30 str. 208
tłumaczenie:
niux1
korekta:
Ika_MS (r.1-
16)
klaudiaaa90
(r.20-30)
Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie, tłumaczenie
jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora.
Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie
każda osoba, wykorzystująca treść tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.
3
PP RR OO LL OO GG
Zakład Psychiatryczny Oak Hill, rok 1958
Gdyby te ściany potrafiły mówić, ciekawe, co by mi powiedziały.
Ciekawe, czy powiedziałyby mi, że jestem szalona w sposób dający się potwierdzić. Że
te pigułki, które codziennie wpychają mi do gardła, są trucizną. Że nie potrzebuję tego
pokoju z wyściełanymi, pikowanymi ścianami, kaftanami bezpieczeństwa, metalowymi
ogranicznikami, zakratowanymi oknami i zapuszkowanymi snami. Że może nie jestem
tak szalona, jak wszyscy uważają.
Nie…
Nie dbam o to, co mówi mi personel.
Ja. Nie. Jestem. Szalona.
To po prostu niedorzeczne.
Śmieszne.
Toczy się we mnie wewnętrzna walka na przeciąganie liny między tym, co jest
prawdziwe, a tym, co nie jest.
Może oszukuję samą siebie, a może te pigułki, którymi karmią mnie na siłę dzień po
dniu, sprawiają, że zaczynam mieć urojenia.
Gdybym nie była szalona, to by mnie tu nie zamknęli. Nie wrzeszczałabym gwałtowanie
w środku nocy. Personel nie pędziłby w popłochu korytarzem, ze strzykawkami
wypełnionymi robiącymi z mózgu papkę środkami, by uciszyć moje przeraźliwe krzyki i
wyczyścić mi pamięć.
Ale bezustannie powtarzam sobie, że nie jestem szalona. Że to, co wciąż powtarzają mi
pracownicy zakładu, to totalne bzdury.
Nie, nie jestem szalona.
Ale gdybym nie była, to by mnie tutaj nie było, prawda?
Więc może…
Jestem.
4
Pamiętam moją pierwszą noc tutaj.
Pamiętam migoczące na suficie światła, które przypomniały mi lampy-pułapki do
zabijania insektów. Pamiętam pozbawiającą złudzeń atmosferę rozchodzącą się od
przyćmionych świateł tańczących po neutralnych w barwie ścianach. A bardziej niż
cokolwiek innego pamiętam sposób, w jaki mnie tutaj przywlekli. Dwóch sanitariuszy,
ubranych od stóp do głów w biel, którzy ściskając moje łokcie, eskortowali mnie wzdłuż
zaciemnionego korytarza, bosą i szlochającą. Brud i krew oblepiały moje loki koloru
nocy i utytłały brzegi limonkowozielonej sukienki.
Wrzeszczałam w histerii.
Płakałam z oddaniem.
I kopałam z przekonaniem.
Zaprowadzili mnie do strefy sanitarnej, zdarli ze mnie ubranie, zlali wodą ze
szlaucha jak świnię przed wysłaniem do rzeźni. Kostka mydła trzasnęła mnie w bok
głowy, kiedy sanitariusz cisnął nią we mnie i powiedział, że mam się umyć. Byłam zbyt
wystraszona, by zrobić cokolwiek. Zbyt wystraszona, by się ruszyć. Więc siedziałam
tam przez pięć minut, szlochając tak mocno, że ledwo mogłam oddychać, podczas gdy
moje nogi i ramiona drżały od spazmów. W końcu zniecierpliwiony i zły sanitariusz
podszedł do mnie ciężkim krokiem i sam mnie umył.
Nigdy nie czułam się bardziej zrozpaczona, bardziej żałosna i sprofanowana w
tak okropny sposób.
Rozdział 1
5
Po siedmiominutowym prysznicu, nie pozwalając mi wyschnąć, przylepili szpitalną
koszulę do mojego mokrego ciała i zaprowadzili do sali. Drżałam z zimna, szczękałam
zębami i wtłaczałam ciepło z powrotem w swe ciało, pocierając się rękami. Poczułam
mdłości i przełknęłam wymioty przesuwające się po tylnej ścianie gardła. Patrzyłam
otępiałym wzrokiem wprost przed siebie, niezdolna do koncentracji. Pamiętam moje
myśli: Jeśli zabijają tutaj ludzi, to mam nadzieję, że wkrótce mnie zabiją.
Umieścili mnie w izolatce. Małym pokoju o kształcie pudełka na buty,
z wyściełanymi ścianami. Zapięli mnie w kaftan. Walczyłam z ograniczeniami. Wołałam
o pomoc. Kopnęłam jednego z sanitariuszy w szczękę.
Jesteś niebezpieczna dla siebie i innych, powiedzieli.
To dla twojego własnego dobra, twojego bezpieczeństwa, powiedzieli.
To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam po przybyciu do Zakładu
dla Psychicznie Chorych Oak Hill; kiedy wszyscy myślą, że jesteś szalony, nikt nie
będzie cię słuchał. Albo zrobią z ciebie swoją własną poduszeczkę na igły i wypełnią
twoje żyły jakimś lekiem uspokajającym, którego używa się dla koni.
Tamtej nocy, mojej pierwszej nocy tutaj, trzęsłam się do rana. Zwinięta w piłkę
na mojej małej pryczy, szlochałam mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Zabawna rzecz; nie przestałam od tego czasu.
Trzy tygodnie.
Minęły trzy tygodnie.
A ja wciąż nie wiem, dlaczego tu jestem.
Co takiego zrobiłam, że skończyłam w tym miejscu? Zadaję sobie to pytanie po
wielokroć każdego dnia i nigdy nie udaje mi się znaleźć odpowiedzi.
Czasami słyszę znajomy głos w mojej głowie.
6
Głos taty. ‘Masz się trzymać z dala od jej głowy, ty mały skurwielu’. ‘Masz się
trzymać z dala od jej łóżka, ty mały skurwielu’. Ale kto jest tym małym skurwielem,
o którym mówi?
Mój ojciec był złym człowiekiem. Kumplował się z Jimmym, Jackiem
i Meksykaninem o imieniu Jose1
. Lubił popijać ze swoimi trzema najlepszymi
przyjaciółmi. Czasami nawet zdarzało mu się razem z nimi urżnąć do nieprzytomności.
Niekiedy bywał miły; zazwyczaj gdy jego kolegów nie było w pobliżu. Czasami nawet
pozwalał mi wierzyć, że mnie kochał. Tak myślę.
Kiedy byłam mała, tatuś bujał mnie na huśtawce z opony, którą dla mnie zrobił.
Powiedziałam mu, jak bardzo chciałabym być ptaszkiem, kanarkiem, ponieważ kanarki
są śliczne i żółte, i mają piękne śpiewne głosy. Mamusia była w pobliżu i uważała za
zabawne, że mówiłam o kanarkach.
‘I gdzie byś poleciała, moja ptaszynko’ – mawiała, całując mnie w głowę i
chichocząc.
Wtedy jej odpowiadałam: – Poleciałabym do księżyca. – Mama, tata i ja
śmialiśmy się. Byliśmy szczęśliwą rodziną.
Aż do pewnego dnia, kiedy obudziłam się, a mama zniknęła.
I tata już nigdy nie był taki sam.
Czasami jego przyjaciele przychodzili z nim do domu, a po jakimś czasie
przychodzili z nim do domu codziennie. A ja codziennie zadawałam sobie pytanie, gdzie
odszedł mój dawny tatuś, i myślałam, jak bardzo chciałabym, żeby wrócił.
Ale już nigdy nie zobaczyłam mojego dawnego taty. Zostawił mnie, tak jak
mama.
Nie lubiłam mojego nowego taty. Kiedyś spojrzałam na niego, tak po prostu,
obdarzając go smutnym spojrzeniem, ze łzami błyszczącymi w moich fiołkowych
oczach. Popatrzył na mnie i przez chwilę wydawało mi się, że widzę przebłysk mojego
1
http://spf.fotolog.com/photo/47/35/124/_priest_leandro/1205118471_f.jpg
7
dawnego taty. Wstał ze swojego rozkładanego fotela, zbliżył się i spojrzał na mnie
z góry zmrużonymi oczami. Otworzyłam usta, by powiedzieć mu, jak bardzo go
kochałam i że tęsknię za moim dawnym tatusiem, a on powiedział: ‘Wyglądasz
dokładnie jak ta dziwka będąca twoją matką’. A potem uderzył mnie w twarz.
Takie traktowanie miało miejsce przez następnych osiem lat, ale nauczyłam się
być cicho, żyć sama ze sobą. Nauczyłam się trzymać z dala od ojczulka i słuchać go.
Bo wiedziałam, co się stanie, jeśli tego nie zrobię.
Pewnej nocy przyjaciele tatulka spili się, a on stawał się coraz bardziej
rozdrażniony. Miał ich już dość jak na jedną noc. Czasami koledzy namawiali go do
robienia szalonych rzeczy. Tamtej nocy - nocy, której mnie tutaj przywieźli – ojczulek
wyciągnął swoją strzelbę, wycelował, po czym…
BANG!
Wtedy wszystko pociemniało i zaczęły się wrzaski.
Ciężkie kroki zagłuszające moje krzyki.
Próbowałam sobie powiedzieć, żeby przestać krzyczeć, ale to było tak, jakby mój
rozum i emocje toczyły ze sobą wojnę. Nim się zorientowałam, drzwi do mojej sali się
otworzyły. Cztery osoby.
Są tam cztery osoby, które zbliżają się do mnie, ostrożnie rozkładając ramiona,
jakbym była jakąś dziką, drapieżną bestią potrzebującą schwytania.
Cztery osoby.
Nie mam do obrony nic poza dwoma rękami, dwoma nogami i bystrym umysłem.
Ale czworo na jednego?
Jestem w poważnym osłabieniu liczebnym. To jest bitwa i zanosi się na moją
przegraną. Mimo iż wiem, że zostanę pokonana, wybucha we mnie determinacja. Nigdy
nie byłam typem, który poddawał się bez walki. Może właśnie dlatego przez osiem
ostatnich lat pozwalałam ojcu katować mnie niemal na śmierć. Nigdy nie chciałam dać
8
mu satysfakcji, tej wiedzy, że za każdym razem, gdy jego pięść weszła w kontakt
z moją szczęką, psychicznie nie mógł mnie złamać.
Zerwałam się z łóżka, ruszając pędem w stronę drzwi. Machające ręce
pochłonęły mnie i złapały w sieć stanowczości, po czym ponownie zawlekły na pryczę.
Miotając ramionami, przywaliłam pielęgniarce tyłem dłoni, zrywając jej czepek z głowy,
gdy chwyciła zaokrąglony kołnierz mojej koszuli, na moment skutecznie odcinając mi
dopływ powietrza.
- Przytrzymajcie ją! – Na polecenie lekarza przysadzista pielęgniarka wbiła swoje
kolano w mój krzyż i docisnęła.
Nie! Nie trzymajcie mnie! Puśćcie mnie! To nie jest miejsce dla mnie!
- Nie! – Mój głos jest chrapliwy i surowy, i suchy, pełny skumulowanego strachu
i gniewu. – Nie! – Staram się walnąć tego kogoś za mną, ale dwóch sanitariuszy
dociska moje ramiona do pryczy. Szamocząc się, próbuję uwolnić się z ich uchwytu, ale
pielęgniarka z kolanem na moich plecach napiera na mnie całym ciężarem,
wystrzeliwując dreszcze bólu wzdłuż mojego kręgosłupa i unieruchamiając mnie.
- Uspokój się – mówi mój lekarz. Ma miękki, kojący, ale zabójczy głos.
Zerkam przez pasma moich hebanowych włosów, obserwując słodki, słodki
czyszczący umysł płyn tryskający z koniuszka igły jak fontanna. Narkotyk szepcze do
mnie:
Zapomnij, kim jesteś. Zapomnij, gdzie jesteś. Zapomnij, dlaczego się tutaj
znalazłaś. Zapomnij o wszystkim.
Nie pozwolę im sprawić, bym zapomniała. Nie pozwolę, żeby mnie zobojętnili
i zrobili ze mnie jednego ze swoich pustych robotów.
Nie pozwolę. Nie pozwolę. Nie pozwolę.
- Nie ruszaj się, Adelaide. Nie będzie bolało. Poczujesz tylko szczypnięcie.
9
Ale to szczypnięcie rozcieńczy wszystko. Wpadam w panikę, krzyczę głośniej,
miotam się tak mocno, jak tylko mogę. Sanitariusze przede mną chwytają mocniej mój
nadgarstek i tylko jednego z nich widzę wyraźnie przez strąki moich nieumytych
włosów. Bujne czarne włosy, intensywnie błękitne oczy i złocista orzechowa skóra. Nie
patrzy na mnie tak, jak gapi się ten pyzaty z jasnymi, szarymi włosami obok niego.
Nie patrzy na mnie jak na wariatkę. Patrzy na mnie, jakby było mu mnie żal. Jakby
chciał mnie zabrać z tego przygnębiającego więzienia i ukryć przed lekarzami z igłami
i metronomami.
Proszę, Błękitnooki.
Uratuj mnie.
Bądź mym księciem z bajki.
Moim rycerzem w lśniącej zbroi.
Uratuj mnie z płonącej wieży depresji, smutku i niedoli.
Nie robi tego. Nie zrobi tego. Nie może.
Igła wchodzi w moją skórę, a ja wydaję z siebie jęk. Narkotyk eksploduje
w moich żyłach i przenika krwioobieg, pogrążając każdy narząd wewnątrz mnie w nocy.
Otwieram szeroko oczy, zwalczając skutki leku, gdy ten toruje sobie drogę przez me
ciało. Zaciskam prowokująco pięści, próbując znów krzyczeć, ale jestem zbyt słaba,
zbyt zmęczona i zbyt owładnięta narkotykami, by wydać z siebie cokolwiek więcej poza
ledwie słyszalnym jękiem.
Słyszę lekarza. Mówi do członków personelu w sali: – Tylko zaczekajcie, aż
zacznie w pełni działać. – Jego głos jest stłumiony, zanika w oddali, po chwili nie
potrafię go już w ogóle dosłyszeć. Myślę, że moje drzwi się zamknęły.
W moich uszach rozbrzmiewa dzwonienie, którego nie mogę odciąć.
Na nadgarstku pojawia się ręka, która nie puszcza. Nim wyczerpanie zdoła
przejąć kontrolę, unoszę wzrok. Błękitnooki stoi przy końcu łóżka. Uwalnia mój
nadgarstek i splata swoje palce z moimi. Mrużę oczy, gdy środek uspokajający
10
rozmywa moją zdolność widzenia, zaczyna dekapitację mojego umysłu, po czym
dostrzegam boleść w błękitnym spojrzeniu.
Na powierzchni bólu tych dwóch niebieskich klejnotów jest coś znajomego.
O Boże. O Boże. O Boże.
Jak ja mogłam go zapomnieć? Jego, ze wszystkich ludzi. Jedyną osobę na całym
świecie, która trzyma klucz do mojego serca.
Jedyną osobę, która kiedykolwiek naprawdę mnie kochała.
Potem przypominam sobie, że nakarmili mnie i naszprycowali tyloma środkami,
że chyba tylko cudem nie zapomniałam, kim jestem. Zbieram siłę, by zabrzmieć
spójnie. – Damien?
Mówi coś bezgłośnie.
Pięć słów.
Pięć słów, które wydają się zbyt niemożliwe, by były prawdziwe.
Pięć słów, które wsączają nadzieję do mojej duszy.
Pięć słów.
- Nie jesteś szalona. Kocham cię.
11
~ PRZED ~
Delikatna bryza unosi się w mokrym czerwcowym powietrzu.
Wilgoć zrasza pasma włosów zwisające z mojego luźnego kucyka i zwija w loki
kosmyki na szyi. Halka uczepia się wilgotnego ciała i choć to lepkie
i nieprzyjemne, jest mi z tym zaskakująco dobrze.
Odrzucam głowę w tył, wsłuchując się w gwar świerszczy. Jest wczesny ranek,
około 7:00, i jest tu kilkoro maruderów, którzy jeszcze nie poszli spać. Dźwięk uspokaja
mnie, wypełnia moje uszy spokojem, którego nie zaznam nigdzie indziej poza moimi
porannymi spacerami.
Ojczulek wychodzi do pracy o 5:30. Nie wolno mi opuszczać domu, gdy on w nim
jest, więc kiedy słyszę, jak frontowe drzwi zamykają się za nim, patrzę z okna, jak jego
Rambler rocznik 1953 ciska ziemią i żwirem i płynie wzdłuż podjazdu. Od tej chwili
mogę czuć się swobodnie. Od tej chwili cały strach, który wyrył we mnie, odparowuje.
Cóż, nie na stałe. Ale przynajmniej mam jakieś dziewięć godzin spokoju.
O 6:30 zaczynam spacer.
Nie mam celu. Żadnej innej intencji poza tą, by na kilka godzin wyrwać się
z więzienia, w którym żyję przez ostatnich osiem lat. Słyszałam, że niektórzy ludzie
uważają spacerowanie za spokojną aktywność czy też nawet traktują to jako ćwiczenie.
Rozdział 2
12
Jestem zazdrosna o ludzi, którzy mają swobodę w dokonywaniu takiego wyboru.
Powinnam wybrać się na spacer? Iść do sklepu? Odchylam głowę do tyłu, pozwalając
palącemu letniemu słońcu przypiec moje blade policzki. Przygnębiające westchnienie
opuszcza moje usta.
Proste, przyziemne wybory są darami, których nigdy nie otrzymam.
Spaceruję, kiedy pada i kiedy świeci słońce. Niezależnie od tego, czy na zewnątrz
jest gorąco, czy zimno. Mieszkamy w West Des Moines w stanie Iowa. Na geografii
nauczyłam się, że nasz stan jest częścią tego, co określa się jako Środkowy Zachód.
Zimowymi miesiącami robi się tutaj całkiem mroźno.
I kiedy większość ludzi woli zostać w środku, opatulić się przy żarzącym kominku
i sączyć gorącą czekoladę, ja nadal spaceruję.
Czasami zastanawiam się, czy miałabym kiedykolwiek odwagę, by odejść i nigdy
nie wrócić. Śmieję się do siebie za każdym razem, gdy o tym myślę.
Gdzie bym poszła? Co bym robiła? Co w tych czasach mogłaby robić jakakolwiek
kobieta bez pieniędzy i z niekompletną edukacją? Kończę szkołę średnią dopiero
w przyszłym roku.
Chciałabym znać odpowiedź na te pytania.
Otaczają mnie mile pól uprawnych. Hektary własności. Pola pełne kukurydzy.
Bale siana, zrolowane i wijące się po szeroko otwartych równinach. Dźwięk opon
chrupiących po żwirze pulsuje w moich uszach i unoszę głowę, gdy jasnoczerwony
kabriolet płynie obok mnie. Nie wiem za dużo o samochodach, ale widziałam w mieście
kilka osób jeżdżących autami jak to. Słyszałam, jak nazywają to Cadillaciem.
Znam chłopaka w aucie. Cóż, nie tak go znam, że znam; ale wiem
o nim. Jego imię było na ustach kilku dziewczyn w liceum, do którego chodzę,
i widziałam go kilka razy – jako że przez całe moje życie mieszka ze mną po sąsiedzku.
Cóż, nie tak znów po sąsiedzku. Coś jakby z pół mili dalej, w sąsiednim budynku.
Ale tak właśnie wygląda bliskie sąsiedztwo w tej okolicy.
13
Kiedy byłam mała, a mama wiozła mnie obok jego domu, myślałam, że to
zamek. Mur z czerwonej cegły okalał pasującą do niego rezydencję z czerwonej cegły
i zazwyczaj dopytywałam się mamy, czy mieszka tam księżniczka. – Nie – odpowiadała,
chichocząc. – Dwaj przystojni książęta.
Damien Allen. Nawet jeśli nie chodził do szkoły z resztą dzieciaków z okolicy – bo
jego bogaci rodzice wysłali go do jakieś kosztownej szkoły z internatem – to nigdy nie
powstrzymywało dziewcząt przez plotkowaniem o nim. Był w naszym miasteczku tak
jakby celebrytą. Jego rodzice posiadali kilka fabryk opon, byli dziedzicami sporych
majątków i mieli dwóch pięknych, wymarzonych synów. Kiedy ogłoszono zaręczyny
starszego brata Damiena z jakąś bywalczynią nowojorskich salonów, przysięgam, że
połowa dziewcząt popadła w żałobę. Ale to uczyniło z Damiena najbardziej pożądanego
kawalera w miasteczku.
Jesteśmy w tym samym wieku. Cóż, niemal w tym samym. Wiem, że on ma
osiemnaście lat. Ja wciąż mam siedemnaście, ale za sześć miesięcy skończę
osiemnaście. Urodziłam się tuż przed Bożym Narodzeniem. Na moich ustach pojawił się
grymas i chciałam zastąpić go uśmiechem, ale przegrałam i wyszła mi jakaś
niedorobiona mina. Myślę o mamie. Jak zwykła mówić: Adelaide, jesteś najlepszym
bożonarodzeniowym prezentem, jaki dostałam. Dużo myślę o mamie. To zawsze boli.
Czasami wolałabym, żeby ojciec mnie uderzył, bo nawet jeśli siła uderzenia jego dłoni
o mój policzek jest bolesna, to ten rodzaj bólu w końcu minie. Ból towarzyszący
wspomnieniom o nieobecnej mamie - nie. Za każdym razem, gdy o niej myślę, ból
zaczyna się od małego punktu na krawędzi mojego serca i po chwili rozprzestrzenia się,
utwardza moje serce i pokrywa cały organ czernią.
Robię wdech i wydech, łzy nabrzmiewają w moich oczach, udręka zbiera się
w brzuchu. Powtarzam sobie, by myśleć o czymś innym. Powstrzymuję ochocze łzy
przed wylaniem się z oczu, ale nie ma znaczenia, ile razy mówię sobie, by czegoś nie
robić - funkcje mojego ciała nigdy nie są posłuszne wobec komend, jakie wykrzykuję
do nich w mojej głowie.
14
Dwie łzy spływają wzdłuż moich policzków i zamykam oczy, unoszę głowę,
pozwalając jasnemu, promiennemu słońcu osuszyć je. – Hej tam.
Głęboki, gardłowy głos wysyła nerwową falę przez moje ciało. Szybko spoglądam
w prawo, ocierając pozostałą wilgoć z moich oczu i kilka razy mrugając. Kilka
zwisających łez spada na żwir i przełykam grubą warstwę emocji, o których wiem, że
zabrzmią w moim głosie, kiedy się odezwę. Odchrząkuję kilka razy i szczypię policzki,
by wyglądały bardziej na spalone słońcem niż zarumienione. – Cześć – mówię
chrapliwie, po czym znów przełykam ślinę. Odwracając głowę, jestem pewna, że
wszystkie kolory odpłynęły z mojej twarzy i myślę, że chyba będę wymiotować.
Cadillac Damiena Allena toczy się wolno na wstecznym biegu, zrównując się
z moimi krokami. Jego opalona ręka zwisa z boku auta, a na ustach widnieje pewny
siebie uśmiech. Ma założone okulary przeciwsłoneczne, a kiedy je zdejmuje, moja
równowaga dryfuje gdzieś w powietrze i potykam się. Nigdy nie widziałam oczu tak
bardzo niebieskich jak jego. Są niczym dwa iskrzące się szafiry w szklanej gablocie.
Przypominam sobie, że on jest tylko człowiekiem. Że to w porządku, jeśli będę
zachowywać się normalnie, ale jestem tak powalona jego urodą, że nie potrafię.
Jego niebieskie oczy omiatają mnie od palców u stóp do buzi.
Nie stać mnie na nic innego poza gapieniem się na jego śliczną twarz. Jego
szczęka jest zaciśnięta, gdy masuje jej krawędzie swoim kciukiem i palcem
wskazującym. Wciąż nie odrywa ode mnie swoich oczu. Po czym mówi: - Wiesz, że
damie nie przystoi paradować w samej bieliźnie?
Moje oczy się rozszerzają. Jestem skonsternowana zuchwałym tonem jego
głębokiego i władczego głosu. Rumienię się, zawstydzona jego uwagą. Nie jestem
pewna dlaczego. Może dlatego, że to pierwszy raz, kiedy widzę go z bliska,
i uświadamiam sobie, że plotkujące dziewczyny w szkole nie mogły mieć więcej racji,
nazywając go piękniejszym od Adonisa - z jego długimi do brody czarnymi włosami,
muśniętą słońcem skórą i przenikliwymi niebieskimi oczami.
15
Zerkam na niego, moje oczy koncentrują się na muskularnym ramieniu. Pewnie
jest wyrzeźbiony we wszystkich właściwych miejscach. Przestań! Besztam samą siebie.
Przestań myśleć o tym, jak wygląda reszta jego ciała. Jeśli mój ubiór nie przystoi
damie, a wierzcie mi, wiem, że tak jest, to moje myśli zaczynają przechodzić w takie,
jakie mogłaby mieć prostytutka.
Spoglądam w dół na moją cielistą, miejscami przetartą halkę. To nie tak, że
jestem naga czy coś. Pod halką mam bieliznę. Opuszki moich palców przeczesują
wysoką, żółtą trawę na poboczu drogi. Nie chcę spojrzeć mu w oczy. – No cóż, jest
gorąco – odszczekuję. – Nie cierpię nosić sukienek w taki upał. – No a w dodatku nie
planowałam spotkać kogokolwiek podczas mojego spaceru. Czasami widzę auto czy
dwa pędzące wzdłuż wijących się wiejskich dróg, ale to rzadkość.
O tak wczesnej rannej porze miasto jest opustoszałe.
Nasycone wiązki światła suną z nieba i pieszczą moje odkryte ramiona. Im dłużej
stoję na zewnątrz, tym czerwieńsza się staję. Przyspieszam kroku, wiedząc, że muszę
zdążyć wrócić do bezpieczeństwa mojego domu. Muszę też zacząć przygotowywać
kolację, nim ojczulek dotrze do domu z pracy. Staram się być punktualna, jeśli chodzi
o tatę, bo gdybym nie była, on wziąłby pas, a tylko po jednej jego chłoście nie zdołam
porządnie usiąść przez kilka dni.
Oczy Damiena wciąż są na mnie. Wpatruję się w niego z kamienną twarzą, nie
zwalniając tempa. Zasysam głęboko powietrze na widok tego, jak jego oczy wwiercają
się w moje, i staram się ignorować motyle kotłujące się w mym brzuchu. – Może
wskoczysz? – pyta, a jego pewny siebie uśmieszek przekształca się w pełny,
megawatowy uśmiech. – Jechałaś w ogóle kiedyś kabrioletem?
Uśmiecham się do niego, a potem przyklejam wzrok do stóp. – Nie, nie jechałam.
– Właściwie to w ogóle jechałam samochodem niewiele razy. Tata na to nie pozwalał.
Nie pozwalał mi również zrobić prawa jazdy.
16
Zawsze mówi: Kobieta powinna siedzieć w domu. A nie szlajać się samochodem
po okolicy. Kilka razy jechałam autobusem do szkoły, a w najlepszych czasach ojczulek
zabierał mnie gdzieś swoim autem, zwykle do miasteczka, po rzeczy, jakich
potrzebował – albo przy rzadkich okazjach, kiedy czuł się wspaniałomyślnie i pozwalał
mi na zakup nowej sukienki do szkoły. Wierzcie mi, kiedy mówię rzadko, naprawdę tak
myślę. Nie potrafię nawet doliczyć się na palcach jednej ręki rzeczy, jakie mi kupił,
odkąd mama odeszła. – Mój ojciec będzie niedługo w domu – mówię Damienowi. – Nie
sądzę, żeby to był dobry pomysł.
Kłamię. Ojczulka nie będzie w domu jeszcze przez kilka godzin. Ale miał osiem
lat, by zaszczepić we mnie strach i odwalił z tym kawał dobrej roboty. Gdyby dotarło
do niego pocztą pantoflową, że byłam na zewnątrz, jeżdżąc autem po okolicy z jakimś
chłopakiem – a wierzcie mi, to jest małe miasteczko, ludzie gadają – wiem, że nie
byłabym w stanie usiąść przez tygodnie.
Rozczarowanie rozkwita na pięknej twarzy Damiena i bycie świadkiem tego
sprawia, że moje wnętrzności drżą i zaciskają się przed obróceniem się
w pełnoobjawowy ból. Chciałabym móc powiedzieć mu, dlaczego nie mogę udać się na
przejażdżkę, ale wstydzę się, a w dodatku tak naprawdę w ogóle go nie znam. Może
sobie być najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam, ale moje
zaufanie jest czymś cennym, czymś, na co trzeba sobie zapracować.
Znam pięknych ludzi. Chodzę z nimi do szkoły, widuję ich od czasu do czasu
w mieście, a oni zawsze mają sposób, by dostać to, czego chcą. Zawsze znajdą sposób,
by wkraść się w głąb ciebie i dostać twoją zgodę na coś, nim w ogóle zdołasz się
zorientować, co robisz. Cóż, nie dbam o to, jak piękny jest Damien Allen ani o to, jakie
mogą być jego pobudki.
Nie dostanie ode mnie tego, czego chce, czymkolwiek to jest.
- Och. – W jego głębokim, wspaniałym głosie jest smutek. – Może innym razem.
17
- Jasne. – Uśmiecham się i osłaniam oczy przed słońcem swoim przedramieniem.
– Innym razem.
Prawdę mówiąc, nigdy nie zamierzałam gdziekolwiek z nim pojechać, ale szybko
się dowiedziałam, jak uparty potrafi być Damien. Po tym, jak pierwszy raz odmówiłam,
żeby udać się z nim na przejażdżkę, przez calutki tydzień zjawiał się na moim
podjeździe parę godzin po wyjeździe ojczulka do pracy. – To co z tą eskapadą? –
zapytał mnie i po wszystkich dniach odmawiania mu, w końcu zgodziłam się na
dziesięciominutową jazdę.
18
Rozdział 3
~ PO ~
Nie jesteś szalona. Kocham cię.
Śnię słowa i wyobrażam sobie twarz osoby, która je wypowiedziała. Czarne
włosy. Niebieskie oczy głębsze niż otchłanie Pacyfiku. Jasna, gładka, złocista skóra.
Wysokie kości policzkowe. Rzeźbiona linia szczęki. Szczupłe, umięśnione ciało. Mocne
dłonie. Długie palce. Niski, głęboki głos.
Siadam wciąż oszołomiona i świadomość wybucha we mnie jak bomba. Błękitne
oczy. Znam go – nie – nie tylko go znam. On jest moją drugą połówką. Moje serce ma
zamek, a on klucz do niego. Damien, Błękitnooki, sanitariusz…
On jest miłością mojego życia.
Wczoraj był pierwszy raz, kiedy go tutaj zobaczyłam. Skąd wiedział, że tu
jestem? Jak mnie odnalazł? Kiedy mnie tutaj przywieźli, cześć mnie miała nadzieję, że
mnie znajdzie.
Słowa rozdzwaniają się w mojej głowie. Piękne słowa, które kiedyś do mnie
powiedział: „Addy, jesteś moim słońcem, moim księżycem i moimi gwizdami. Jesteś
moim niebem, moim piekłem i moją ziemią. Gdzie ty, tam i ja. Pójdę za tobą wszędzie”.
I jest tu.
19
Jestem zła na siebie, że nie rozpoznałam go od razu, ale jestem taka
spowolniona przez te psychiatryczne niepostrzeżenie rozwalające umysł prochy, że
niewiele udaje mi się ostatnio zauważać.
Przesuwam zygzakiem palce przez włosy i pociągam. Ale to Damien! Damien!
Nie jakiś tam po prostu facet.
Zapomniałam go.
Teraz wiem, że muszę go odnaleźć.
Zsuwam stopy z boku łóżka. Nowe otoczenie pali me oczy. Jasnobrązowy tynk
na ścianach zamiast grubych, białych i wyściełanych. Jedno podłużne zakratowane
okno. Dwie komody. Dwie szafy. Dwa łóżka.
Przenieśli mnie do innej sali.
Delikatny piskliwy dźwięk odbija się od ścian i moje oczy odwracają się w prawo.
O cholera. Umieścili mnie w pokoju z wariatem.
Mówią, że ja jestem wariatem.
Ale nie takim.
Ani trochę.
Dziewczyna kołysze się w przód i tył na swojej pryczy, przyciskając kolana do
piersi, i kręcąc pasma szorstkich, rudych włosów między koniuszkami palców. Jej
piegowate ramiona drżą. Śpiewa z vibrato.
Powoli zaczynam wariować. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć.
Zmiana.
Wariować zaczynam powoli. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć.
Zmiana.
20
Myślę, by znów zacząć krzyczeć. Niech ją ktoś wyłączy.
Powoli unosi głowę i zauważam irytujący wyraz jej dużych, brązowych oczu
i upiorny uśmiech wpełzający na blade, piegowate usta. – Ciii – szepcze. – Idą po nas.
- Jacy oni?
Kręci głową i wypuszcza rechot zmieszany z najgłębszym rodzajem szaleństwa.
Myślę, że umieścili ją tutaj ze mną celowo. Próbują mnie złamać. Myślą, że jeśli będą
trzymali mnie w otoczeniu naprawdę niepoczytalnych osób, to zaakceptuję swój pobyt
tutaj. Cóż… są w błędzie.
Nie wiem, ile razy mam to powtarzać; to nie jest moje miejsce.
To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To
nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest
moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje
miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce.
Podskakuję na dźwięk drzwi uderzających o ścianę. Zerkam na Świruskę, która
nadal kołysze się w przód i tył na swojej pryczy. Sekundę wcześniej powiedziała: „Ciii,
idą po nas”. Może Świruska to medium.
W drzwiach stoi pulchna pielęgniarka z jaskrawoczerwoną szminką i dwoma
papierowymi kubeczkami. – Adelaide. – Podaje mi kubeczek. Nie spuszcza mnie z oka,
obserwując, czekając. Przecina mnie przenikliwymi szarymi oczami. Tak jakby mówiła:
Połykaj te przeklęte tabletki, wariatko. Obserwuję ją obserwującą mnie. Na jej ustach
pojawia się drwiący uśmieszek. Chciałabym zedrzeć go z jej buźki. Moje spojrzenie
przemyka do jej plakietki z imieniem.
Marjorie.
Była tu podczas mojego napadu szału ostatniej nocy. Wbiła kolano w moje plecy.
Kręgosłup wciąż mnie rwie od ciężaru jej kładącej na mnie całą swoją wagę.
21
Marjorie próbuje innego podejścia. Przykleja fałszywy uśmiech do swojej okrągłej
buzi. Jej twarz nie jest przeznaczona do uśmiechów, bo wygląda jeszcze bardziej
przerażająco niż sekundę wcześniej. – W porządku, kochanieńka. – Dodała lekkości
swojemu głosowi w miejsce jego zwyczajowej mroczności. Beztroska zamiast
przytłoczenia, to jest niemal… to jest niemal… matczyne. To jest przerażające.
Ponagla mnie swoimi stalowymi oczami, bym to zrobiła. – Do dna.
Gapię się w swój kubeczek na ogromne piguły. Trzy razy dziennie pakują w moje
ciało pełno medykamentów, począwszy od mojego drugiego dnia tutaj. Nienawidzę
tego. Tabletki robią ze mnie zombie. Zmuszają do chodzenia korytarzami, wodzenia
palcami po gładkiej fakturze, zapomnienia tego, kim jestem oraz wielu innych rzeczy.
Świruska na pryczy naprzeciwko mnie zaczyna skandować.
Do dna. Do dna. Do dna.
Podnoszę kubeczek do ust i wychylam jego zawartość tylko po, żeby się
przymknęła. Nie połykam ich. Wpycham je pod lewą stronę języka i staram się
zachować poważną minę, gdy kredowy, gorzki smak powleka moje kubki smakowe.
- Otwórz szeroko – instruuje mnie Marjorie.
Robię, co mi powiedziano. Marjorie wygląda na usatysfakcjonowaną.
Przemieszcza się do Świruski. – Aurora. – Podaje jej kubeczek, a ona go bierze.
Na tym etapie odwracam wzrok i wpatruję się w maleńkie pęknięcia na gipsowej
ścianie. Tak właśnie się czuję w środku, popękana – nie – roztrzaskana. To tak, jakby
patrzeć na lustro, które przed tobą eksplodowało. Jest tak wiele kawałków i nie masz
pojęcia, jak na nowo poskładać je w całość. Nie masz pojęcia, gdzie poleciały odłamki.
- Otwórz szeroko, Auroro. – Zerkam przez ramię, jak Aurora otwiera buzię.
Chciałabym, żeby w końcu przestała się ociągać.
22
Jeśli będę musiała trzymać te tabletki pod moim językiem odrobinę dłużej, to
równie dobrze mogłam je po prostu połknąć.
W chwili, gdy Marjorie znajduje się za drzwiami, wypluwam tabletki na dłoń
i wpycham je w jedną z większych szczelin na ścianie. Nie dam się im już faszerować
prochami. Nie dam im zrobić z siebie jednego z ich bezmózgich robotów.
Nagle górne światło w sali zaczyna migotać przed przygaśnięciem. Przenoszę
uwagę na Aurorę, która gramoli się do rogu pryczy, zawijając poduszę wokół głowy.
- O nie! O nie! O nie! – krzyczy. Jej piegowate kolana zaczynają dygotać. Jej
zawodzenia przybierają na sile. – Każ im przestać! Każ im przestać! Każ im przestać!
- Nie mogę – mówię cicho. Ale ona wciąż krzyczy ile sił w płucach, więc chyba
mnie nie słyszy.
Chcę jej tylko powiedzieć, że chciałabym wiedzieć, co zrobić, żeby przestali. Nie
mówię jej tego, że pewnie nigdy tego nie zrobią.
Wolt elektryczności wspina się po przewodach za gipsowymi ścianami
i oświetlenie w naszej sali wraca do normy. Wiem, co się dzieje, że światła migoczą; to
znaczy, że wzięli kogoś innego do piwnicy. To znaczy, że zabrali kogoś innego do ich
sadystycznej sali tortur, by poprzez rażenie prądem próbować wyplenić z niego
szaleństwo. Bacznie obserwuję jedną dziewczynę w mojej grupie, która dostał terapię
elektrowstrząsami i utwierdzam się w przekonaniu, że lekarze tutaj nie są tak mądrzy,
za jakich się mają.
Wysyłanie tylu woltów elektryczności przez ludzkie ciało nie wyeliminuje
szaleństwa. Jedyne, co to może zrobić, to usmażyć twój mózg, rozrzedzić ci pamięć
i zabić cię szybciej.
Odgłosy kroków niosą się echem po drugiej stronie drzwi i schodzą w dół,
a wkrótce wszystkie cichną. Podchodzę do drzwi, po czym lustruję korytarz. Jest
opustoszały, a jedyny dźwięk stanowi brzęczenie świateł na suficie.
23
Zamykam drzwi i odwracam się na pięcie, stając twarzą w twarz ze Świruską,
znaczy Aurorą. Nieśpiesznie bada mnie wzrokiem i tłumię krzyk, który utknął mi gdzieś
w gardle.
Moje plecy uderzają głucho o drzwi, kiedy próbuję się od niej odsunąć. Czemu
umieścili mnie tutaj z nią? Czy lekarze uważają za normalne umieszczanie szaleńców
z nie-szaleńcami? Aurora przechyla głowę na bok i robi małe, rozplanowane kroki
w moją stronę. Jest teraz cale ode mnie; jej chłodny oddech rozpościera się po moich
policzkach i unosi się do moich nozdrzy. Opuszczam wzrok i patrzę na jej ręce, czy nie
ma w nich ukrytej jakieś broni. Nie ma, ale wciąż czuję grozę zamykającą się na moim
kręgosłupie, kiedy tak wisi nade mną.
- Czzeegoo… Czego chcesz? – mówię ochryple.
Wyraz zmieszania przeszywa jej twarz. Ma rysy dziecka. Duże, szeroko otwarte,
brązowe oczy. Miękką skórę koloru kości słoniowej. Delikatnie szpiczasty nos. Wąskie,
a jednak pełne wargi. Nieprzerwanie gapi się na mnie, więc odwracam głowę
i zamykam oczy. Może pojmie aluzję, jeśli nie będę na nią patrzyła. Może zobaczy, jaka
przerażona nią jestem. Może zostawi mnie w spokoju.
Ale jakoś w to wątpię.
Pasma moich włosów koloru nocy osłaniają mi twarz i odważnie otwieram oko,
by zerknąć przez pukle na Aurorę.
Jej palce są w ustach i grzebie w nich, szukając tam czegoś. O nie. Może ukryła
broń w buzi.
Słyszałam, jak inne dziewczyny w pokoju rekreacyjnym opowiadały o pacjentach
ukrywających żyletki pod językami. Mówię sobie, by znów zamknąć oczy, ale nie mogę
przestać jej obserwować.
Oczy Aurory rozszerzają się. Jej palec wskazujący i kciuk wydają się coś ściskać.
Cholera. – Proszę! – błagam ją. – Nie zabijaj mnie!
24
Staję z nią twarzą w twarz, a ona przygląda się mi w dziwaczny sposób.
Przygląda mi się, jakbym to ja była tą szaloną, a ona tą normalną. Wyciąga to coś,
czego szukała, po czym roluje to w pięści.
I wyciąga do mnie dłoń. – Daj mi rękę. – Jej głos drży.
Zachowuję ciszę i potrząsam głową.
- Powiedziałam: daj mi rękę – mówi głośniej, z warknięciem. Wysuwam rękę
do przodu, dłonią do góry, a Aurora umieszcza na niej dwie tabletki. – Bądź tak miła
i wsadź je tam, gdzie wsadziłaś swoje. – Opada na swoją pryczę, podczas gdy ja stoję
dalej w miejscu, gapiąc się na nią z konsternacją. Jej wzrok przesuwa się po mojej
twarzy, po czym wzrusza ramionami. – No cóż.
Zmuszam samą siebie do ruchu i podchodzę do mojej pryczy, po czym wtykam
dwie tabletki w tę samą szczelinę, w której ukryłam swoje.
Siadam na pryczy i podwijam nogi pod tyłek, mówiąc: -- Nie łapię tego.
Aurora odwraca się do mnie. – Nie łapiesz czego?
- Myślałam, że brakuje ci więcej klepek pod sufitem. – Delikatny uśmiech
rozprzestrzenia się na jej ustach. – Byłam całkiem przekonująca, nieprawdaż? –
Przytakuję, a ona mówi dalej: -- Tu biuro informacji szpitali psychiatrycznych. Jeśli
zachowujesz się jak wariatka i udajesz, że przyjmujesz lekarstwa, to zostawiają cię
w spokoju na tyle, na ile można. – Siada, opierając się plecami o ścianę i podciągając
kolana do klatki piersiowej. – To ludzie tacy jak ty, którzy próbują z nimi walczyć,
powodują, że skupiają się na – Zrobiła palcami znaki cudzysłowów – próbie
naprawienia.
- Nie powinnam tu być – mówię jej. – To nie jest miejsce dla mnie.
- Ani dla mnie – twierdzi uparcie. – Ale ostatnie miejsce, w jakim chcę skończyć,
to piwnica. I wierz mi, dalej zachowuj się tak, jak się zachowujesz, a załatwisz tam
sobie bilet pierwszej klasy.
25
Zadrżałam, kiedy pomyślałam o tym, co dzieje pod deskami podłogowymi mojej
sali. Nigdy nie widziałam piwnicy, i nie chciałam, ale miałam wiele pamiątek, co się tam
na dole wyprawia – w postaci dzikich wrzasków w nocy (nie moich), migoczących
świateł oraz straszliwych opowieści innych pacjentów. Przesuwam się bliżej krawędzi
mojej pryczy i bawię moimi palcami.
- Cóż, jeśli mamy zachowywać się jak wariaci, to w jaki sposób lekarze będą
mogli powiedzieć, że nam się polepsza? Jak kiedykolwiek będziemy mogły się stąd
wydostać?
Myśl o wolności wydawała się niemal żartem. Albo odległym wspomnieniem. Jak
wtedy, gdy byłam dzieckiem i mówiłam rodzicom, że chcę być kanarkiem i polecieć
na księżyc. W tym miejscu nie jesteśmy ptakami, a ludzie odlatują jedynie wtedy, gdy
są naćpani albo stracą rozum.
Aurora unosi brew. – Wydostać się stąd? – pyta i wybucha śmiechem, co
przypomina mi rechot, który wypuściła wcześniej. Marszczę brwi, gdy bawi się moim
kosztem, ale po chwili jej twarz przybiera poważny wyraz. – To proste. Stąd się nie
wydostajesz.
Nie, w Oak Hill bezpiecznie jest mówić, że nigdy nie będziemy ptakami.
Zawsze będziemy trzymanymi w klatkach szczurami laboratoryjnymi.
2 Spis Treści PROLOG str. 3 Rozdział 15 str. 123 Rozdział 1 str. 4 Rozdział 16 str. 127 Rozdział 2 str. 11 Rozdział 17 str. 133 Rozdział 3 str. 18 Rozdział 18 str. 135 Rozdział 4 str. 26 Rozdział 19 str. 142 Rozdział 5 str. 36 Rozdział 20 str. 147 Rozdział 6 str. 43 Rozdział 21 str. 155 Rozdział 7 str. 54 Rozdział 22 str. 160 Rozdział 8 str. 65 Rozdział 23 str. 164 Rozdział 9 str. 70 Rozdział 24 str. 174 Rozdział 10 str. 82 Rozdział 25 str. 182 Rozdział 11 str. 88 Rozdział 26 str. 186 Rozdział 12 str. 101 Rozdział 27 str. 190 Rozdział 13 str. 112 Rozdział 28 str. 195 Rozdział 14 str. 115 Rozdział 29 str. 202 Rozdział 30 str. 208 tłumaczenie: niux1 korekta: Ika_MS (r.1- 16) klaudiaaa90 (r.20-30) Wszystkie tłumaczenia w całości należą do autorów książek jako ich prawa autorskie, tłumaczenie jest tylko i wyłącznie materiałem marketingowym służącym do promocji twórczości danego autora. Ponadto wszystkie tłumaczenia nie służą uzyskiwaniu korzyści materialnych, a co za tym idzie każda osoba, wykorzystująca treść tłumaczenia w celu innym niż marketingowym, łamie prawo.
3 PP RR OO LL OO GG Zakład Psychiatryczny Oak Hill, rok 1958 Gdyby te ściany potrafiły mówić, ciekawe, co by mi powiedziały. Ciekawe, czy powiedziałyby mi, że jestem szalona w sposób dający się potwierdzić. Że te pigułki, które codziennie wpychają mi do gardła, są trucizną. Że nie potrzebuję tego pokoju z wyściełanymi, pikowanymi ścianami, kaftanami bezpieczeństwa, metalowymi ogranicznikami, zakratowanymi oknami i zapuszkowanymi snami. Że może nie jestem tak szalona, jak wszyscy uważają. Nie… Nie dbam o to, co mówi mi personel. Ja. Nie. Jestem. Szalona. To po prostu niedorzeczne. Śmieszne. Toczy się we mnie wewnętrzna walka na przeciąganie liny między tym, co jest prawdziwe, a tym, co nie jest. Może oszukuję samą siebie, a może te pigułki, którymi karmią mnie na siłę dzień po dniu, sprawiają, że zaczynam mieć urojenia. Gdybym nie była szalona, to by mnie tu nie zamknęli. Nie wrzeszczałabym gwałtowanie w środku nocy. Personel nie pędziłby w popłochu korytarzem, ze strzykawkami wypełnionymi robiącymi z mózgu papkę środkami, by uciszyć moje przeraźliwe krzyki i wyczyścić mi pamięć. Ale bezustannie powtarzam sobie, że nie jestem szalona. Że to, co wciąż powtarzają mi pracownicy zakładu, to totalne bzdury. Nie, nie jestem szalona. Ale gdybym nie była, to by mnie tutaj nie było, prawda? Więc może… Jestem.
4 Pamiętam moją pierwszą noc tutaj. Pamiętam migoczące na suficie światła, które przypomniały mi lampy-pułapki do zabijania insektów. Pamiętam pozbawiającą złudzeń atmosferę rozchodzącą się od przyćmionych świateł tańczących po neutralnych w barwie ścianach. A bardziej niż cokolwiek innego pamiętam sposób, w jaki mnie tutaj przywlekli. Dwóch sanitariuszy, ubranych od stóp do głów w biel, którzy ściskając moje łokcie, eskortowali mnie wzdłuż zaciemnionego korytarza, bosą i szlochającą. Brud i krew oblepiały moje loki koloru nocy i utytłały brzegi limonkowozielonej sukienki. Wrzeszczałam w histerii. Płakałam z oddaniem. I kopałam z przekonaniem. Zaprowadzili mnie do strefy sanitarnej, zdarli ze mnie ubranie, zlali wodą ze szlaucha jak świnię przed wysłaniem do rzeźni. Kostka mydła trzasnęła mnie w bok głowy, kiedy sanitariusz cisnął nią we mnie i powiedział, że mam się umyć. Byłam zbyt wystraszona, by zrobić cokolwiek. Zbyt wystraszona, by się ruszyć. Więc siedziałam tam przez pięć minut, szlochając tak mocno, że ledwo mogłam oddychać, podczas gdy moje nogi i ramiona drżały od spazmów. W końcu zniecierpliwiony i zły sanitariusz podszedł do mnie ciężkim krokiem i sam mnie umył. Nigdy nie czułam się bardziej zrozpaczona, bardziej żałosna i sprofanowana w tak okropny sposób. Rozdział 1
5 Po siedmiominutowym prysznicu, nie pozwalając mi wyschnąć, przylepili szpitalną koszulę do mojego mokrego ciała i zaprowadzili do sali. Drżałam z zimna, szczękałam zębami i wtłaczałam ciepło z powrotem w swe ciało, pocierając się rękami. Poczułam mdłości i przełknęłam wymioty przesuwające się po tylnej ścianie gardła. Patrzyłam otępiałym wzrokiem wprost przed siebie, niezdolna do koncentracji. Pamiętam moje myśli: Jeśli zabijają tutaj ludzi, to mam nadzieję, że wkrótce mnie zabiją. Umieścili mnie w izolatce. Małym pokoju o kształcie pudełka na buty, z wyściełanymi ścianami. Zapięli mnie w kaftan. Walczyłam z ograniczeniami. Wołałam o pomoc. Kopnęłam jednego z sanitariuszy w szczękę. Jesteś niebezpieczna dla siebie i innych, powiedzieli. To dla twojego własnego dobra, twojego bezpieczeństwa, powiedzieli. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam po przybyciu do Zakładu dla Psychicznie Chorych Oak Hill; kiedy wszyscy myślą, że jesteś szalony, nikt nie będzie cię słuchał. Albo zrobią z ciebie swoją własną poduszeczkę na igły i wypełnią twoje żyły jakimś lekiem uspokajającym, którego używa się dla koni. Tamtej nocy, mojej pierwszej nocy tutaj, trzęsłam się do rana. Zwinięta w piłkę na mojej małej pryczy, szlochałam mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Zabawna rzecz; nie przestałam od tego czasu. Trzy tygodnie. Minęły trzy tygodnie. A ja wciąż nie wiem, dlaczego tu jestem. Co takiego zrobiłam, że skończyłam w tym miejscu? Zadaję sobie to pytanie po wielokroć każdego dnia i nigdy nie udaje mi się znaleźć odpowiedzi. Czasami słyszę znajomy głos w mojej głowie.
6 Głos taty. ‘Masz się trzymać z dala od jej głowy, ty mały skurwielu’. ‘Masz się trzymać z dala od jej łóżka, ty mały skurwielu’. Ale kto jest tym małym skurwielem, o którym mówi? Mój ojciec był złym człowiekiem. Kumplował się z Jimmym, Jackiem i Meksykaninem o imieniu Jose1 . Lubił popijać ze swoimi trzema najlepszymi przyjaciółmi. Czasami nawet zdarzało mu się razem z nimi urżnąć do nieprzytomności. Niekiedy bywał miły; zazwyczaj gdy jego kolegów nie było w pobliżu. Czasami nawet pozwalał mi wierzyć, że mnie kochał. Tak myślę. Kiedy byłam mała, tatuś bujał mnie na huśtawce z opony, którą dla mnie zrobił. Powiedziałam mu, jak bardzo chciałabym być ptaszkiem, kanarkiem, ponieważ kanarki są śliczne i żółte, i mają piękne śpiewne głosy. Mamusia była w pobliżu i uważała za zabawne, że mówiłam o kanarkach. ‘I gdzie byś poleciała, moja ptaszynko’ – mawiała, całując mnie w głowę i chichocząc. Wtedy jej odpowiadałam: – Poleciałabym do księżyca. – Mama, tata i ja śmialiśmy się. Byliśmy szczęśliwą rodziną. Aż do pewnego dnia, kiedy obudziłam się, a mama zniknęła. I tata już nigdy nie był taki sam. Czasami jego przyjaciele przychodzili z nim do domu, a po jakimś czasie przychodzili z nim do domu codziennie. A ja codziennie zadawałam sobie pytanie, gdzie odszedł mój dawny tatuś, i myślałam, jak bardzo chciałabym, żeby wrócił. Ale już nigdy nie zobaczyłam mojego dawnego taty. Zostawił mnie, tak jak mama. Nie lubiłam mojego nowego taty. Kiedyś spojrzałam na niego, tak po prostu, obdarzając go smutnym spojrzeniem, ze łzami błyszczącymi w moich fiołkowych oczach. Popatrzył na mnie i przez chwilę wydawało mi się, że widzę przebłysk mojego 1 http://spf.fotolog.com/photo/47/35/124/_priest_leandro/1205118471_f.jpg
7 dawnego taty. Wstał ze swojego rozkładanego fotela, zbliżył się i spojrzał na mnie z góry zmrużonymi oczami. Otworzyłam usta, by powiedzieć mu, jak bardzo go kochałam i że tęsknię za moim dawnym tatusiem, a on powiedział: ‘Wyglądasz dokładnie jak ta dziwka będąca twoją matką’. A potem uderzył mnie w twarz. Takie traktowanie miało miejsce przez następnych osiem lat, ale nauczyłam się być cicho, żyć sama ze sobą. Nauczyłam się trzymać z dala od ojczulka i słuchać go. Bo wiedziałam, co się stanie, jeśli tego nie zrobię. Pewnej nocy przyjaciele tatulka spili się, a on stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Miał ich już dość jak na jedną noc. Czasami koledzy namawiali go do robienia szalonych rzeczy. Tamtej nocy - nocy, której mnie tutaj przywieźli – ojczulek wyciągnął swoją strzelbę, wycelował, po czym… BANG! Wtedy wszystko pociemniało i zaczęły się wrzaski. Ciężkie kroki zagłuszające moje krzyki. Próbowałam sobie powiedzieć, żeby przestać krzyczeć, ale to było tak, jakby mój rozum i emocje toczyły ze sobą wojnę. Nim się zorientowałam, drzwi do mojej sali się otworzyły. Cztery osoby. Są tam cztery osoby, które zbliżają się do mnie, ostrożnie rozkładając ramiona, jakbym była jakąś dziką, drapieżną bestią potrzebującą schwytania. Cztery osoby. Nie mam do obrony nic poza dwoma rękami, dwoma nogami i bystrym umysłem. Ale czworo na jednego? Jestem w poważnym osłabieniu liczebnym. To jest bitwa i zanosi się na moją przegraną. Mimo iż wiem, że zostanę pokonana, wybucha we mnie determinacja. Nigdy nie byłam typem, który poddawał się bez walki. Może właśnie dlatego przez osiem ostatnich lat pozwalałam ojcu katować mnie niemal na śmierć. Nigdy nie chciałam dać
8 mu satysfakcji, tej wiedzy, że za każdym razem, gdy jego pięść weszła w kontakt z moją szczęką, psychicznie nie mógł mnie złamać. Zerwałam się z łóżka, ruszając pędem w stronę drzwi. Machające ręce pochłonęły mnie i złapały w sieć stanowczości, po czym ponownie zawlekły na pryczę. Miotając ramionami, przywaliłam pielęgniarce tyłem dłoni, zrywając jej czepek z głowy, gdy chwyciła zaokrąglony kołnierz mojej koszuli, na moment skutecznie odcinając mi dopływ powietrza. - Przytrzymajcie ją! – Na polecenie lekarza przysadzista pielęgniarka wbiła swoje kolano w mój krzyż i docisnęła. Nie! Nie trzymajcie mnie! Puśćcie mnie! To nie jest miejsce dla mnie! - Nie! – Mój głos jest chrapliwy i surowy, i suchy, pełny skumulowanego strachu i gniewu. – Nie! – Staram się walnąć tego kogoś za mną, ale dwóch sanitariuszy dociska moje ramiona do pryczy. Szamocząc się, próbuję uwolnić się z ich uchwytu, ale pielęgniarka z kolanem na moich plecach napiera na mnie całym ciężarem, wystrzeliwując dreszcze bólu wzdłuż mojego kręgosłupa i unieruchamiając mnie. - Uspokój się – mówi mój lekarz. Ma miękki, kojący, ale zabójczy głos. Zerkam przez pasma moich hebanowych włosów, obserwując słodki, słodki czyszczący umysł płyn tryskający z koniuszka igły jak fontanna. Narkotyk szepcze do mnie: Zapomnij, kim jesteś. Zapomnij, gdzie jesteś. Zapomnij, dlaczego się tutaj znalazłaś. Zapomnij o wszystkim. Nie pozwolę im sprawić, bym zapomniała. Nie pozwolę, żeby mnie zobojętnili i zrobili ze mnie jednego ze swoich pustych robotów. Nie pozwolę. Nie pozwolę. Nie pozwolę. - Nie ruszaj się, Adelaide. Nie będzie bolało. Poczujesz tylko szczypnięcie.
9 Ale to szczypnięcie rozcieńczy wszystko. Wpadam w panikę, krzyczę głośniej, miotam się tak mocno, jak tylko mogę. Sanitariusze przede mną chwytają mocniej mój nadgarstek i tylko jednego z nich widzę wyraźnie przez strąki moich nieumytych włosów. Bujne czarne włosy, intensywnie błękitne oczy i złocista orzechowa skóra. Nie patrzy na mnie tak, jak gapi się ten pyzaty z jasnymi, szarymi włosami obok niego. Nie patrzy na mnie jak na wariatkę. Patrzy na mnie, jakby było mu mnie żal. Jakby chciał mnie zabrać z tego przygnębiającego więzienia i ukryć przed lekarzami z igłami i metronomami. Proszę, Błękitnooki. Uratuj mnie. Bądź mym księciem z bajki. Moim rycerzem w lśniącej zbroi. Uratuj mnie z płonącej wieży depresji, smutku i niedoli. Nie robi tego. Nie zrobi tego. Nie może. Igła wchodzi w moją skórę, a ja wydaję z siebie jęk. Narkotyk eksploduje w moich żyłach i przenika krwioobieg, pogrążając każdy narząd wewnątrz mnie w nocy. Otwieram szeroko oczy, zwalczając skutki leku, gdy ten toruje sobie drogę przez me ciało. Zaciskam prowokująco pięści, próbując znów krzyczeć, ale jestem zbyt słaba, zbyt zmęczona i zbyt owładnięta narkotykami, by wydać z siebie cokolwiek więcej poza ledwie słyszalnym jękiem. Słyszę lekarza. Mówi do członków personelu w sali: – Tylko zaczekajcie, aż zacznie w pełni działać. – Jego głos jest stłumiony, zanika w oddali, po chwili nie potrafię go już w ogóle dosłyszeć. Myślę, że moje drzwi się zamknęły. W moich uszach rozbrzmiewa dzwonienie, którego nie mogę odciąć. Na nadgarstku pojawia się ręka, która nie puszcza. Nim wyczerpanie zdoła przejąć kontrolę, unoszę wzrok. Błękitnooki stoi przy końcu łóżka. Uwalnia mój nadgarstek i splata swoje palce z moimi. Mrużę oczy, gdy środek uspokajający
10 rozmywa moją zdolność widzenia, zaczyna dekapitację mojego umysłu, po czym dostrzegam boleść w błękitnym spojrzeniu. Na powierzchni bólu tych dwóch niebieskich klejnotów jest coś znajomego. O Boże. O Boże. O Boże. Jak ja mogłam go zapomnieć? Jego, ze wszystkich ludzi. Jedyną osobę na całym świecie, która trzyma klucz do mojego serca. Jedyną osobę, która kiedykolwiek naprawdę mnie kochała. Potem przypominam sobie, że nakarmili mnie i naszprycowali tyloma środkami, że chyba tylko cudem nie zapomniałam, kim jestem. Zbieram siłę, by zabrzmieć spójnie. – Damien? Mówi coś bezgłośnie. Pięć słów. Pięć słów, które wydają się zbyt niemożliwe, by były prawdziwe. Pięć słów, które wsączają nadzieję do mojej duszy. Pięć słów. - Nie jesteś szalona. Kocham cię.
11 ~ PRZED ~ Delikatna bryza unosi się w mokrym czerwcowym powietrzu. Wilgoć zrasza pasma włosów zwisające z mojego luźnego kucyka i zwija w loki kosmyki na szyi. Halka uczepia się wilgotnego ciała i choć to lepkie i nieprzyjemne, jest mi z tym zaskakująco dobrze. Odrzucam głowę w tył, wsłuchując się w gwar świerszczy. Jest wczesny ranek, około 7:00, i jest tu kilkoro maruderów, którzy jeszcze nie poszli spać. Dźwięk uspokaja mnie, wypełnia moje uszy spokojem, którego nie zaznam nigdzie indziej poza moimi porannymi spacerami. Ojczulek wychodzi do pracy o 5:30. Nie wolno mi opuszczać domu, gdy on w nim jest, więc kiedy słyszę, jak frontowe drzwi zamykają się za nim, patrzę z okna, jak jego Rambler rocznik 1953 ciska ziemią i żwirem i płynie wzdłuż podjazdu. Od tej chwili mogę czuć się swobodnie. Od tej chwili cały strach, który wyrył we mnie, odparowuje. Cóż, nie na stałe. Ale przynajmniej mam jakieś dziewięć godzin spokoju. O 6:30 zaczynam spacer. Nie mam celu. Żadnej innej intencji poza tą, by na kilka godzin wyrwać się z więzienia, w którym żyję przez ostatnich osiem lat. Słyszałam, że niektórzy ludzie uważają spacerowanie za spokojną aktywność czy też nawet traktują to jako ćwiczenie. Rozdział 2
12 Jestem zazdrosna o ludzi, którzy mają swobodę w dokonywaniu takiego wyboru. Powinnam wybrać się na spacer? Iść do sklepu? Odchylam głowę do tyłu, pozwalając palącemu letniemu słońcu przypiec moje blade policzki. Przygnębiające westchnienie opuszcza moje usta. Proste, przyziemne wybory są darami, których nigdy nie otrzymam. Spaceruję, kiedy pada i kiedy świeci słońce. Niezależnie od tego, czy na zewnątrz jest gorąco, czy zimno. Mieszkamy w West Des Moines w stanie Iowa. Na geografii nauczyłam się, że nasz stan jest częścią tego, co określa się jako Środkowy Zachód. Zimowymi miesiącami robi się tutaj całkiem mroźno. I kiedy większość ludzi woli zostać w środku, opatulić się przy żarzącym kominku i sączyć gorącą czekoladę, ja nadal spaceruję. Czasami zastanawiam się, czy miałabym kiedykolwiek odwagę, by odejść i nigdy nie wrócić. Śmieję się do siebie za każdym razem, gdy o tym myślę. Gdzie bym poszła? Co bym robiła? Co w tych czasach mogłaby robić jakakolwiek kobieta bez pieniędzy i z niekompletną edukacją? Kończę szkołę średnią dopiero w przyszłym roku. Chciałabym znać odpowiedź na te pytania. Otaczają mnie mile pól uprawnych. Hektary własności. Pola pełne kukurydzy. Bale siana, zrolowane i wijące się po szeroko otwartych równinach. Dźwięk opon chrupiących po żwirze pulsuje w moich uszach i unoszę głowę, gdy jasnoczerwony kabriolet płynie obok mnie. Nie wiem za dużo o samochodach, ale widziałam w mieście kilka osób jeżdżących autami jak to. Słyszałam, jak nazywają to Cadillaciem. Znam chłopaka w aucie. Cóż, nie tak go znam, że znam; ale wiem o nim. Jego imię było na ustach kilku dziewczyn w liceum, do którego chodzę, i widziałam go kilka razy – jako że przez całe moje życie mieszka ze mną po sąsiedzku. Cóż, nie tak znów po sąsiedzku. Coś jakby z pół mili dalej, w sąsiednim budynku. Ale tak właśnie wygląda bliskie sąsiedztwo w tej okolicy.
13 Kiedy byłam mała, a mama wiozła mnie obok jego domu, myślałam, że to zamek. Mur z czerwonej cegły okalał pasującą do niego rezydencję z czerwonej cegły i zazwyczaj dopytywałam się mamy, czy mieszka tam księżniczka. – Nie – odpowiadała, chichocząc. – Dwaj przystojni książęta. Damien Allen. Nawet jeśli nie chodził do szkoły z resztą dzieciaków z okolicy – bo jego bogaci rodzice wysłali go do jakieś kosztownej szkoły z internatem – to nigdy nie powstrzymywało dziewcząt przez plotkowaniem o nim. Był w naszym miasteczku tak jakby celebrytą. Jego rodzice posiadali kilka fabryk opon, byli dziedzicami sporych majątków i mieli dwóch pięknych, wymarzonych synów. Kiedy ogłoszono zaręczyny starszego brata Damiena z jakąś bywalczynią nowojorskich salonów, przysięgam, że połowa dziewcząt popadła w żałobę. Ale to uczyniło z Damiena najbardziej pożądanego kawalera w miasteczku. Jesteśmy w tym samym wieku. Cóż, niemal w tym samym. Wiem, że on ma osiemnaście lat. Ja wciąż mam siedemnaście, ale za sześć miesięcy skończę osiemnaście. Urodziłam się tuż przed Bożym Narodzeniem. Na moich ustach pojawił się grymas i chciałam zastąpić go uśmiechem, ale przegrałam i wyszła mi jakaś niedorobiona mina. Myślę o mamie. Jak zwykła mówić: Adelaide, jesteś najlepszym bożonarodzeniowym prezentem, jaki dostałam. Dużo myślę o mamie. To zawsze boli. Czasami wolałabym, żeby ojciec mnie uderzył, bo nawet jeśli siła uderzenia jego dłoni o mój policzek jest bolesna, to ten rodzaj bólu w końcu minie. Ból towarzyszący wspomnieniom o nieobecnej mamie - nie. Za każdym razem, gdy o niej myślę, ból zaczyna się od małego punktu na krawędzi mojego serca i po chwili rozprzestrzenia się, utwardza moje serce i pokrywa cały organ czernią. Robię wdech i wydech, łzy nabrzmiewają w moich oczach, udręka zbiera się w brzuchu. Powtarzam sobie, by myśleć o czymś innym. Powstrzymuję ochocze łzy przed wylaniem się z oczu, ale nie ma znaczenia, ile razy mówię sobie, by czegoś nie robić - funkcje mojego ciała nigdy nie są posłuszne wobec komend, jakie wykrzykuję do nich w mojej głowie.
14 Dwie łzy spływają wzdłuż moich policzków i zamykam oczy, unoszę głowę, pozwalając jasnemu, promiennemu słońcu osuszyć je. – Hej tam. Głęboki, gardłowy głos wysyła nerwową falę przez moje ciało. Szybko spoglądam w prawo, ocierając pozostałą wilgoć z moich oczu i kilka razy mrugając. Kilka zwisających łez spada na żwir i przełykam grubą warstwę emocji, o których wiem, że zabrzmią w moim głosie, kiedy się odezwę. Odchrząkuję kilka razy i szczypię policzki, by wyglądały bardziej na spalone słońcem niż zarumienione. – Cześć – mówię chrapliwie, po czym znów przełykam ślinę. Odwracając głowę, jestem pewna, że wszystkie kolory odpłynęły z mojej twarzy i myślę, że chyba będę wymiotować. Cadillac Damiena Allena toczy się wolno na wstecznym biegu, zrównując się z moimi krokami. Jego opalona ręka zwisa z boku auta, a na ustach widnieje pewny siebie uśmiech. Ma założone okulary przeciwsłoneczne, a kiedy je zdejmuje, moja równowaga dryfuje gdzieś w powietrze i potykam się. Nigdy nie widziałam oczu tak bardzo niebieskich jak jego. Są niczym dwa iskrzące się szafiry w szklanej gablocie. Przypominam sobie, że on jest tylko człowiekiem. Że to w porządku, jeśli będę zachowywać się normalnie, ale jestem tak powalona jego urodą, że nie potrafię. Jego niebieskie oczy omiatają mnie od palców u stóp do buzi. Nie stać mnie na nic innego poza gapieniem się na jego śliczną twarz. Jego szczęka jest zaciśnięta, gdy masuje jej krawędzie swoim kciukiem i palcem wskazującym. Wciąż nie odrywa ode mnie swoich oczu. Po czym mówi: - Wiesz, że damie nie przystoi paradować w samej bieliźnie? Moje oczy się rozszerzają. Jestem skonsternowana zuchwałym tonem jego głębokiego i władczego głosu. Rumienię się, zawstydzona jego uwagą. Nie jestem pewna dlaczego. Może dlatego, że to pierwszy raz, kiedy widzę go z bliska, i uświadamiam sobie, że plotkujące dziewczyny w szkole nie mogły mieć więcej racji, nazywając go piękniejszym od Adonisa - z jego długimi do brody czarnymi włosami, muśniętą słońcem skórą i przenikliwymi niebieskimi oczami.
15 Zerkam na niego, moje oczy koncentrują się na muskularnym ramieniu. Pewnie jest wyrzeźbiony we wszystkich właściwych miejscach. Przestań! Besztam samą siebie. Przestań myśleć o tym, jak wygląda reszta jego ciała. Jeśli mój ubiór nie przystoi damie, a wierzcie mi, wiem, że tak jest, to moje myśli zaczynają przechodzić w takie, jakie mogłaby mieć prostytutka. Spoglądam w dół na moją cielistą, miejscami przetartą halkę. To nie tak, że jestem naga czy coś. Pod halką mam bieliznę. Opuszki moich palców przeczesują wysoką, żółtą trawę na poboczu drogi. Nie chcę spojrzeć mu w oczy. – No cóż, jest gorąco – odszczekuję. – Nie cierpię nosić sukienek w taki upał. – No a w dodatku nie planowałam spotkać kogokolwiek podczas mojego spaceru. Czasami widzę auto czy dwa pędzące wzdłuż wijących się wiejskich dróg, ale to rzadkość. O tak wczesnej rannej porze miasto jest opustoszałe. Nasycone wiązki światła suną z nieba i pieszczą moje odkryte ramiona. Im dłużej stoję na zewnątrz, tym czerwieńsza się staję. Przyspieszam kroku, wiedząc, że muszę zdążyć wrócić do bezpieczeństwa mojego domu. Muszę też zacząć przygotowywać kolację, nim ojczulek dotrze do domu z pracy. Staram się być punktualna, jeśli chodzi o tatę, bo gdybym nie była, on wziąłby pas, a tylko po jednej jego chłoście nie zdołam porządnie usiąść przez kilka dni. Oczy Damiena wciąż są na mnie. Wpatruję się w niego z kamienną twarzą, nie zwalniając tempa. Zasysam głęboko powietrze na widok tego, jak jego oczy wwiercają się w moje, i staram się ignorować motyle kotłujące się w mym brzuchu. – Może wskoczysz? – pyta, a jego pewny siebie uśmieszek przekształca się w pełny, megawatowy uśmiech. – Jechałaś w ogóle kiedyś kabrioletem? Uśmiecham się do niego, a potem przyklejam wzrok do stóp. – Nie, nie jechałam. – Właściwie to w ogóle jechałam samochodem niewiele razy. Tata na to nie pozwalał. Nie pozwalał mi również zrobić prawa jazdy.
16 Zawsze mówi: Kobieta powinna siedzieć w domu. A nie szlajać się samochodem po okolicy. Kilka razy jechałam autobusem do szkoły, a w najlepszych czasach ojczulek zabierał mnie gdzieś swoim autem, zwykle do miasteczka, po rzeczy, jakich potrzebował – albo przy rzadkich okazjach, kiedy czuł się wspaniałomyślnie i pozwalał mi na zakup nowej sukienki do szkoły. Wierzcie mi, kiedy mówię rzadko, naprawdę tak myślę. Nie potrafię nawet doliczyć się na palcach jednej ręki rzeczy, jakie mi kupił, odkąd mama odeszła. – Mój ojciec będzie niedługo w domu – mówię Damienowi. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Kłamię. Ojczulka nie będzie w domu jeszcze przez kilka godzin. Ale miał osiem lat, by zaszczepić we mnie strach i odwalił z tym kawał dobrej roboty. Gdyby dotarło do niego pocztą pantoflową, że byłam na zewnątrz, jeżdżąc autem po okolicy z jakimś chłopakiem – a wierzcie mi, to jest małe miasteczko, ludzie gadają – wiem, że nie byłabym w stanie usiąść przez tygodnie. Rozczarowanie rozkwita na pięknej twarzy Damiena i bycie świadkiem tego sprawia, że moje wnętrzności drżą i zaciskają się przed obróceniem się w pełnoobjawowy ból. Chciałabym móc powiedzieć mu, dlaczego nie mogę udać się na przejażdżkę, ale wstydzę się, a w dodatku tak naprawdę w ogóle go nie znam. Może sobie być najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam, ale moje zaufanie jest czymś cennym, czymś, na co trzeba sobie zapracować. Znam pięknych ludzi. Chodzę z nimi do szkoły, widuję ich od czasu do czasu w mieście, a oni zawsze mają sposób, by dostać to, czego chcą. Zawsze znajdą sposób, by wkraść się w głąb ciebie i dostać twoją zgodę na coś, nim w ogóle zdołasz się zorientować, co robisz. Cóż, nie dbam o to, jak piękny jest Damien Allen ani o to, jakie mogą być jego pobudki. Nie dostanie ode mnie tego, czego chce, czymkolwiek to jest. - Och. – W jego głębokim, wspaniałym głosie jest smutek. – Może innym razem.
17 - Jasne. – Uśmiecham się i osłaniam oczy przed słońcem swoim przedramieniem. – Innym razem. Prawdę mówiąc, nigdy nie zamierzałam gdziekolwiek z nim pojechać, ale szybko się dowiedziałam, jak uparty potrafi być Damien. Po tym, jak pierwszy raz odmówiłam, żeby udać się z nim na przejażdżkę, przez calutki tydzień zjawiał się na moim podjeździe parę godzin po wyjeździe ojczulka do pracy. – To co z tą eskapadą? – zapytał mnie i po wszystkich dniach odmawiania mu, w końcu zgodziłam się na dziesięciominutową jazdę.
18 Rozdział 3 ~ PO ~ Nie jesteś szalona. Kocham cię. Śnię słowa i wyobrażam sobie twarz osoby, która je wypowiedziała. Czarne włosy. Niebieskie oczy głębsze niż otchłanie Pacyfiku. Jasna, gładka, złocista skóra. Wysokie kości policzkowe. Rzeźbiona linia szczęki. Szczupłe, umięśnione ciało. Mocne dłonie. Długie palce. Niski, głęboki głos. Siadam wciąż oszołomiona i świadomość wybucha we mnie jak bomba. Błękitne oczy. Znam go – nie – nie tylko go znam. On jest moją drugą połówką. Moje serce ma zamek, a on klucz do niego. Damien, Błękitnooki, sanitariusz… On jest miłością mojego życia. Wczoraj był pierwszy raz, kiedy go tutaj zobaczyłam. Skąd wiedział, że tu jestem? Jak mnie odnalazł? Kiedy mnie tutaj przywieźli, cześć mnie miała nadzieję, że mnie znajdzie. Słowa rozdzwaniają się w mojej głowie. Piękne słowa, które kiedyś do mnie powiedział: „Addy, jesteś moim słońcem, moim księżycem i moimi gwizdami. Jesteś moim niebem, moim piekłem i moją ziemią. Gdzie ty, tam i ja. Pójdę za tobą wszędzie”. I jest tu.
19 Jestem zła na siebie, że nie rozpoznałam go od razu, ale jestem taka spowolniona przez te psychiatryczne niepostrzeżenie rozwalające umysł prochy, że niewiele udaje mi się ostatnio zauważać. Przesuwam zygzakiem palce przez włosy i pociągam. Ale to Damien! Damien! Nie jakiś tam po prostu facet. Zapomniałam go. Teraz wiem, że muszę go odnaleźć. Zsuwam stopy z boku łóżka. Nowe otoczenie pali me oczy. Jasnobrązowy tynk na ścianach zamiast grubych, białych i wyściełanych. Jedno podłużne zakratowane okno. Dwie komody. Dwie szafy. Dwa łóżka. Przenieśli mnie do innej sali. Delikatny piskliwy dźwięk odbija się od ścian i moje oczy odwracają się w prawo. O cholera. Umieścili mnie w pokoju z wariatem. Mówią, że ja jestem wariatem. Ale nie takim. Ani trochę. Dziewczyna kołysze się w przód i tył na swojej pryczy, przyciskając kolana do piersi, i kręcąc pasma szorstkich, rudych włosów między koniuszkami palców. Jej piegowate ramiona drżą. Śpiewa z vibrato. Powoli zaczynam wariować. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Zmiana. Wariować zaczynam powoli. Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Zmiana.
20 Myślę, by znów zacząć krzyczeć. Niech ją ktoś wyłączy. Powoli unosi głowę i zauważam irytujący wyraz jej dużych, brązowych oczu i upiorny uśmiech wpełzający na blade, piegowate usta. – Ciii – szepcze. – Idą po nas. - Jacy oni? Kręci głową i wypuszcza rechot zmieszany z najgłębszym rodzajem szaleństwa. Myślę, że umieścili ją tutaj ze mną celowo. Próbują mnie złamać. Myślą, że jeśli będą trzymali mnie w otoczeniu naprawdę niepoczytalnych osób, to zaakceptuję swój pobyt tutaj. Cóż… są w błędzie. Nie wiem, ile razy mam to powtarzać; to nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. To nie jest moje miejsce. Podskakuję na dźwięk drzwi uderzających o ścianę. Zerkam na Świruskę, która nadal kołysze się w przód i tył na swojej pryczy. Sekundę wcześniej powiedziała: „Ciii, idą po nas”. Może Świruska to medium. W drzwiach stoi pulchna pielęgniarka z jaskrawoczerwoną szminką i dwoma papierowymi kubeczkami. – Adelaide. – Podaje mi kubeczek. Nie spuszcza mnie z oka, obserwując, czekając. Przecina mnie przenikliwymi szarymi oczami. Tak jakby mówiła: Połykaj te przeklęte tabletki, wariatko. Obserwuję ją obserwującą mnie. Na jej ustach pojawia się drwiący uśmieszek. Chciałabym zedrzeć go z jej buźki. Moje spojrzenie przemyka do jej plakietki z imieniem. Marjorie. Była tu podczas mojego napadu szału ostatniej nocy. Wbiła kolano w moje plecy. Kręgosłup wciąż mnie rwie od ciężaru jej kładącej na mnie całą swoją wagę.
21 Marjorie próbuje innego podejścia. Przykleja fałszywy uśmiech do swojej okrągłej buzi. Jej twarz nie jest przeznaczona do uśmiechów, bo wygląda jeszcze bardziej przerażająco niż sekundę wcześniej. – W porządku, kochanieńka. – Dodała lekkości swojemu głosowi w miejsce jego zwyczajowej mroczności. Beztroska zamiast przytłoczenia, to jest niemal… to jest niemal… matczyne. To jest przerażające. Ponagla mnie swoimi stalowymi oczami, bym to zrobiła. – Do dna. Gapię się w swój kubeczek na ogromne piguły. Trzy razy dziennie pakują w moje ciało pełno medykamentów, począwszy od mojego drugiego dnia tutaj. Nienawidzę tego. Tabletki robią ze mnie zombie. Zmuszają do chodzenia korytarzami, wodzenia palcami po gładkiej fakturze, zapomnienia tego, kim jestem oraz wielu innych rzeczy. Świruska na pryczy naprzeciwko mnie zaczyna skandować. Do dna. Do dna. Do dna. Podnoszę kubeczek do ust i wychylam jego zawartość tylko po, żeby się przymknęła. Nie połykam ich. Wpycham je pod lewą stronę języka i staram się zachować poważną minę, gdy kredowy, gorzki smak powleka moje kubki smakowe. - Otwórz szeroko – instruuje mnie Marjorie. Robię, co mi powiedziano. Marjorie wygląda na usatysfakcjonowaną. Przemieszcza się do Świruski. – Aurora. – Podaje jej kubeczek, a ona go bierze. Na tym etapie odwracam wzrok i wpatruję się w maleńkie pęknięcia na gipsowej ścianie. Tak właśnie się czuję w środku, popękana – nie – roztrzaskana. To tak, jakby patrzeć na lustro, które przed tobą eksplodowało. Jest tak wiele kawałków i nie masz pojęcia, jak na nowo poskładać je w całość. Nie masz pojęcia, gdzie poleciały odłamki. - Otwórz szeroko, Auroro. – Zerkam przez ramię, jak Aurora otwiera buzię. Chciałabym, żeby w końcu przestała się ociągać.
22 Jeśli będę musiała trzymać te tabletki pod moim językiem odrobinę dłużej, to równie dobrze mogłam je po prostu połknąć. W chwili, gdy Marjorie znajduje się za drzwiami, wypluwam tabletki na dłoń i wpycham je w jedną z większych szczelin na ścianie. Nie dam się im już faszerować prochami. Nie dam im zrobić z siebie jednego z ich bezmózgich robotów. Nagle górne światło w sali zaczyna migotać przed przygaśnięciem. Przenoszę uwagę na Aurorę, która gramoli się do rogu pryczy, zawijając poduszę wokół głowy. - O nie! O nie! O nie! – krzyczy. Jej piegowate kolana zaczynają dygotać. Jej zawodzenia przybierają na sile. – Każ im przestać! Każ im przestać! Każ im przestać! - Nie mogę – mówię cicho. Ale ona wciąż krzyczy ile sił w płucach, więc chyba mnie nie słyszy. Chcę jej tylko powiedzieć, że chciałabym wiedzieć, co zrobić, żeby przestali. Nie mówię jej tego, że pewnie nigdy tego nie zrobią. Wolt elektryczności wspina się po przewodach za gipsowymi ścianami i oświetlenie w naszej sali wraca do normy. Wiem, co się dzieje, że światła migoczą; to znaczy, że wzięli kogoś innego do piwnicy. To znaczy, że zabrali kogoś innego do ich sadystycznej sali tortur, by poprzez rażenie prądem próbować wyplenić z niego szaleństwo. Bacznie obserwuję jedną dziewczynę w mojej grupie, która dostał terapię elektrowstrząsami i utwierdzam się w przekonaniu, że lekarze tutaj nie są tak mądrzy, za jakich się mają. Wysyłanie tylu woltów elektryczności przez ludzkie ciało nie wyeliminuje szaleństwa. Jedyne, co to może zrobić, to usmażyć twój mózg, rozrzedzić ci pamięć i zabić cię szybciej. Odgłosy kroków niosą się echem po drugiej stronie drzwi i schodzą w dół, a wkrótce wszystkie cichną. Podchodzę do drzwi, po czym lustruję korytarz. Jest opustoszały, a jedyny dźwięk stanowi brzęczenie świateł na suficie.
23 Zamykam drzwi i odwracam się na pięcie, stając twarzą w twarz ze Świruską, znaczy Aurorą. Nieśpiesznie bada mnie wzrokiem i tłumię krzyk, który utknął mi gdzieś w gardle. Moje plecy uderzają głucho o drzwi, kiedy próbuję się od niej odsunąć. Czemu umieścili mnie tutaj z nią? Czy lekarze uważają za normalne umieszczanie szaleńców z nie-szaleńcami? Aurora przechyla głowę na bok i robi małe, rozplanowane kroki w moją stronę. Jest teraz cale ode mnie; jej chłodny oddech rozpościera się po moich policzkach i unosi się do moich nozdrzy. Opuszczam wzrok i patrzę na jej ręce, czy nie ma w nich ukrytej jakieś broni. Nie ma, ale wciąż czuję grozę zamykającą się na moim kręgosłupie, kiedy tak wisi nade mną. - Czzeegoo… Czego chcesz? – mówię ochryple. Wyraz zmieszania przeszywa jej twarz. Ma rysy dziecka. Duże, szeroko otwarte, brązowe oczy. Miękką skórę koloru kości słoniowej. Delikatnie szpiczasty nos. Wąskie, a jednak pełne wargi. Nieprzerwanie gapi się na mnie, więc odwracam głowę i zamykam oczy. Może pojmie aluzję, jeśli nie będę na nią patrzyła. Może zobaczy, jaka przerażona nią jestem. Może zostawi mnie w spokoju. Ale jakoś w to wątpię. Pasma moich włosów koloru nocy osłaniają mi twarz i odważnie otwieram oko, by zerknąć przez pukle na Aurorę. Jej palce są w ustach i grzebie w nich, szukając tam czegoś. O nie. Może ukryła broń w buzi. Słyszałam, jak inne dziewczyny w pokoju rekreacyjnym opowiadały o pacjentach ukrywających żyletki pod językami. Mówię sobie, by znów zamknąć oczy, ale nie mogę przestać jej obserwować. Oczy Aurory rozszerzają się. Jej palec wskazujący i kciuk wydają się coś ściskać. Cholera. – Proszę! – błagam ją. – Nie zabijaj mnie!
24 Staję z nią twarzą w twarz, a ona przygląda się mi w dziwaczny sposób. Przygląda mi się, jakbym to ja była tą szaloną, a ona tą normalną. Wyciąga to coś, czego szukała, po czym roluje to w pięści. I wyciąga do mnie dłoń. – Daj mi rękę. – Jej głos drży. Zachowuję ciszę i potrząsam głową. - Powiedziałam: daj mi rękę – mówi głośniej, z warknięciem. Wysuwam rękę do przodu, dłonią do góry, a Aurora umieszcza na niej dwie tabletki. – Bądź tak miła i wsadź je tam, gdzie wsadziłaś swoje. – Opada na swoją pryczę, podczas gdy ja stoję dalej w miejscu, gapiąc się na nią z konsternacją. Jej wzrok przesuwa się po mojej twarzy, po czym wzrusza ramionami. – No cóż. Zmuszam samą siebie do ruchu i podchodzę do mojej pryczy, po czym wtykam dwie tabletki w tę samą szczelinę, w której ukryłam swoje. Siadam na pryczy i podwijam nogi pod tyłek, mówiąc: -- Nie łapię tego. Aurora odwraca się do mnie. – Nie łapiesz czego? - Myślałam, że brakuje ci więcej klepek pod sufitem. – Delikatny uśmiech rozprzestrzenia się na jej ustach. – Byłam całkiem przekonująca, nieprawdaż? – Przytakuję, a ona mówi dalej: -- Tu biuro informacji szpitali psychiatrycznych. Jeśli zachowujesz się jak wariatka i udajesz, że przyjmujesz lekarstwa, to zostawiają cię w spokoju na tyle, na ile można. – Siada, opierając się plecami o ścianę i podciągając kolana do klatki piersiowej. – To ludzie tacy jak ty, którzy próbują z nimi walczyć, powodują, że skupiają się na – Zrobiła palcami znaki cudzysłowów – próbie naprawienia. - Nie powinnam tu być – mówię jej. – To nie jest miejsce dla mnie. - Ani dla mnie – twierdzi uparcie. – Ale ostatnie miejsce, w jakim chcę skończyć, to piwnica. I wierz mi, dalej zachowuj się tak, jak się zachowujesz, a załatwisz tam sobie bilet pierwszej klasy.
25 Zadrżałam, kiedy pomyślałam o tym, co dzieje pod deskami podłogowymi mojej sali. Nigdy nie widziałam piwnicy, i nie chciałam, ale miałam wiele pamiątek, co się tam na dole wyprawia – w postaci dzikich wrzasków w nocy (nie moich), migoczących świateł oraz straszliwych opowieści innych pacjentów. Przesuwam się bliżej krawędzi mojej pryczy i bawię moimi palcami. - Cóż, jeśli mamy zachowywać się jak wariaci, to w jaki sposób lekarze będą mogli powiedzieć, że nam się polepsza? Jak kiedykolwiek będziemy mogły się stąd wydostać? Myśl o wolności wydawała się niemal żartem. Albo odległym wspomnieniem. Jak wtedy, gdy byłam dzieckiem i mówiłam rodzicom, że chcę być kanarkiem i polecieć na księżyc. W tym miejscu nie jesteśmy ptakami, a ludzie odlatują jedynie wtedy, gdy są naćpani albo stracą rozum. Aurora unosi brew. – Wydostać się stąd? – pyta i wybucha śmiechem, co przypomina mi rechot, który wypuściła wcześniej. Marszczę brwi, gdy bawi się moim kosztem, ale po chwili jej twarz przybiera poważny wyraz. – To proste. Stąd się nie wydostajesz. Nie, w Oak Hill bezpiecznie jest mówić, że nigdy nie będziemy ptakami. Zawsze będziemy trzymanymi w klatkach szczurami laboratoryjnymi.