Rozdział 1
Mieli się zebrać w księgarni, tak podano w liście.
Noc nie była najlepsza na spotkania towarzyskie na
mieście: początek marca, mżawka i ziąb, ale nie aż
taki, żeby deszcz zmienił się w śnieg. Nie była to
również najlepsza księgarnia. Quentin przez
piętnaście minut tkwił pod wiatą przystanku
autobusowego na skraju pustego parkingu
i obserwował wejście; deszcz bębnił w plastikowy
daszek, a mokry asfalt błyszczał w świetle latarni. Nie
była to urocza, ekscentryczna księgarnia z rodzaju
tych, gdzie na wystawie śpi rudy kot, a wąsaty
właściciel szczyci się półką z białymi krukami
w postaci pierwszych wydań z autografem autora.
Była to po prostu kolejna sieciówka, wciśnięta między
salon piękności a sklep z kostiumami karnawałowymi,
w ponurym centrum handlowym dwadzieścia minut
jazdy autostradą od Hackensack w stanie New Jersey.
Uznawszy, że czas skończyć te obserwacje, Quentin
przeciął parking i wszedł do środka. Potężnie
zbudowany, brodaty kasjer nie podniósł nawet głowy
znad telefonu, kiedy zabrzęczał dzwonek sygnalizujący
przybycie nowego klienta. W środku nadal słychać
było szum samochodów na mokrej autostradzie;
zupełnie jakby ktoś odrywał długie paski papieru,
jeden po drugim. Tylko jedna rzecz tutaj odbiegała od
normy: w rogu księgarni stała klatka, ale zamiast
papugi czy kanarka siedział w niej gruby czarny ptak.
Właśnie tak pozbawiona czaru była ta księgarnia:
trzymali tu szpaka.
Quentinowi było bez różnicy, w każdej księgarni czuł
się jak w domu. A ponieważ ostatnio rzadko
doświadczał tego uczucia, zamierzał się dobrze bawić.
Przepchnął się obok stojaków pełnych kalendarzy
z kotami i kartek okolicznościowych na tyły, tam,
gdzie stały prawdziwe książki. Okulary mu
zaparowały, a z płaszcza kapało na wykładzinę.
Wszystko jedno. Każde pomieszczenie pełne książek to
prosta droga do domu.
Zbliżała się dwudziesta pierwsza. W taki zimny,
deszczowy czwartek tuż przed zamknięciem
księgarnia powinna świecić pustkami, tymczasem
ludzi było całkiem sporo. Szperali po półkach, nie
odzywając się do siebie, albo powoli przechadzali się
między regałami jak lunatycy. Dziewczyna z włosami
podgolonymi na karku i kilkoma kolczykami na twarzy
czytała Dantego w oryginale; wysoki szesnastolatek
o wielkich żywych oczach przeglądał sztukę Toma
Stopparda. Ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku
okupował dział biografii, popatrując na książki przez
grube opalizujące szkła okularów. Wszyscy udawali,
że chcą coś kupić, ale Quentin wiedział, że to tylko
pozory.
Zastanawiał się, czy to będzie oczywiste, czy domyśli
się od razu, czy może jednak jest w tym jakiś haczyk.
Czy każą mu zgadywać. Wprawdzie nie był już
najmłodszy – w tym roku skończy trzydzieści lat – ale
takie gry to dla niego nowość.
Przynajmniej w księgarni było ciepło. Zdjął okulary
i przetarł je szmatką. Nosił je od dwóch miesięcy –
płacił w ten sposób za lata czytania drobnego druku –
i nie mógł się pozbyć uczucia, że ma na twarzy jakieś
ciało obce, że to jest okno oddzielające go od świata,
w dodatku takie, które wiecznie zsuwa mu się z nosa
i brudzi od popychania palcem na miejsce. Kiedy
włożył szkła, zauważył piegowatą młodą kobietę
w typie dziewczyny z sąsiedztwa; stała w rogu
pomieszczenia i kartkowała dużą, na pierwszy rzut
oka okropnie drogą książkę o architekturze. Rysunki
Piranesiego: wielkie mroczne krypty i piwnice pełne
ogromnych drewnianych konstrukcji.
Quentin znał tę dziewczynę, miała na imię Plum.
Poczuła na sobie jego spojrzenie i podniosła głowę.
Uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć: to chyba żart,
ty też bierzesz w tym udział?
Quentin pokręcił lekko głową i odwrócił wzrok,
starając się zachować obojętny wyraz twarzy. Nie
chciał w ten sposób zakomunikować, że nie, wcale nie
bierze w tym udziału, przyszedł tu tylko po nowy
kubek do kawy z fikuśnym wzorkiem i odlotową
sentencją życiową. Chciał powiedzieć: udawajmy, że
się nie znamy.
Najwyraźniej zostało jeszcze trochę czasu, więc
przyłączył się do klientów i przeglądał półki
w poszukiwaniu czegoś do czytania. Oczywiście
w dziale dla młodzieży natknął się na książki o Fillory
w nowych okładkach, sugerujących, że to
nadprzyrodzone romanse. Ale jeszcze nie potrafił
stawić czoła takiej konfrontacji: nie dzisiaj, nie tutaj.
Wziął więc egzemplarz Uciec z zimna Johna Le Carré
i spędził dziesięć przyjemnych minut w berlińskim
punkcie kontroli granicznej w głębokich latach
pięćdziesiątych.
– Uwaga, sponsorzy Bookbumblers – odezwał się
nagle kasjer przez głośniki, chociaż księgarnia była
tak mała, że Quentin bez problemu usłyszałby go i bez
wzmocnienia. – Uwaga! Bookbumblers zamyka się za
pięć minut! Zapraszamy do kasy!
Odłożył książkę. Starsza kobieta w berecie, który
wyglądał na wydziergany w domu, kupiła Pełnię życia
panny Brodie i wyszła z księgarni. Czyli ona nie brała
w tym udziału. Chudy dzieciak, siedzący dotąd po
turecku w dziale z komiksami, wyszedł, nic nie
kupiwszy. A więc on również nie. Wysoki, szorstki
w obejściu facet z fryzurą na jaskiniowca i twarzą
pooraną jak pień starego drzewa, który z zapałem
studiował kartki okolicznościowe, wreszcie podjął
decyzję i kupił jedną, ale nie wyszedł.
Dokładnie o dwudziestej pierwszej kasjer zamknął
drzwi na klucz, który złowieszczo zabrzęczał w zamku,
i nagle Quentin poczuł okropne zdenerwowanie.
Wsiadł na kolejkę górską, założono mu
zabezpieczenia, więc nie mógł już zrezygnować
z jazdy. Odetchnął głęboko i zganił się w myślach, ale
zdenerwowanie pozostało. Ptak szurał łapami
w ziarnach i guanie na dnie klatki. Nagle zaskrzeczał.
Był to bardzo samotny skrzek, taki jaki można
usłyszeć o zmroku na zalanym deszczem wrzosowisku.
Wielki kasjer ruszył na tyły księgarni – musiał się
przepchnąć obok ciemnoskórego faceta – i otworzył
szare stalowe drzwi z napisem „dla personelu”.
– Tędy.
Powiedział to tak znudzonym tonem, jakby wygłaszał
tę kwestię co wieczór. I może rzeczywiście tak było.
Kiedy wstał, okazało się, że jest ogromny – metr
dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i rozbudowana klata.
Nie był napakowany, ale przez te szerokie ramiona
roztaczał wokół siebie aurę bezlitosnej, choć
niespiesznej skuteczności, charakterystyczną dla
bardzo dużych mężczyzn. Twarz miał wyraźnie
asymetryczną, kształtem przypominającą tykwę: dolna
połowa sprawiała wrażenie nadmuchanej.
Quentin stanął na końcu kolejki. Naliczył przed sobą
osiem osób. Wszyscy rozglądali się ostrożnie i bardzo
uważali, żeby przypadkiem nie potrącić sąsiadów,
jakby sądzili, że mogą wybuchnąć pod wpływem
dotknięcia. Quentin rzucił niewielkie zaklęcie
ujawniające, tak na wszelki wypadek; chciał mieć
pewność, że drzwi nie zrobią mu żadnej niespodzianki.
Z kciuka i palca wskazującego ułożył kółko i popatrzył
przez nie jak przez monokl.
– Żadnej magii – powiedział kasjer ostrzegawczo
i pstryknął palcami na Quentina. – Hej, ty, gościu.
Żadnych zaklęć. Żadnej magii.
Wszyscy się odwrócili, żeby popatrzeć na Quentina.
– Słucham? – spytał Quentin, jakby był głuchy. Nikt
już nie zwracał się do niego „Wasza Wysokość”, ale
miał wrażenie, że jeszcze nie dojrzał do reagowania na
„gościu”. Zakończył spokojnie swoją inspekcję. To były
drzwi i nic poza tym.
– Przestań. Żadnej magii.
Quentin postanowił zaryzykować i popatrzył przez
monokl na kasjera. Zobaczył, że ma coś małego
i błyszczącego w kieszeni; jakiś talizman,
niewykluczone, że związany ze sprawnością
seksualną. Poza tym cały też świecił, jakby był pokryty
fosforyzującymi algami. Dziwne.
– Jasne. – Opuścił rękę i monokl zniknął. – Nie ma
problemu.
Ktoś zapukał w parapet. Za oknem pojawiła się
twarz, rozmazana za mokrą szybą. Kasjer pokręcił
głową, ale przybysz nie zamierzał ustępować. Zapukał
jeszcze raz, mocniej.
Kasjer westchnął.
– Do kurwy nędzy.
Otworzył drzwi księgarni i po krótkiej, prowadzonej
szeptem sprzeczce wpuścił do środka mokrego
dwudziestolatka. Facet był czerwony na twarzy, ale
poza tym przystojny jak dziennikarz sportowy. Miał na
sobie wiatrówkę zdecydowanie za cienką na tę
pogodę. Quentin się zastanawiał, gdzie mu się udało
tak opalić w marcu.
Przeszli do pomieszczenia na zapleczu. Było tu
dziwnie ciemno, a samo pomieszczenie okazało się
zdecydowanie większe, niż Quentin się spodziewał –
najwyraźniej nieruchomości przy autostradzie są
tanie. Stalowe półki pełne książek z ponalepianymi
kartkami samoprzylepnymi o jaskrawych barwach,
w rogu dwa biurka, a na ścianie nad nimi grafik
z dyżurami i dowcipy rysunkowe wycięte z „New
Yorkera”, stosy kartonów, wysiedziana kanapa, równie
wysiedziany fotel, mała lodówka – najwyraźniej
pomieszczenie pełniło również funkcję pokoju
socjalnego, ale połowa miejsca i tak się marnowała.
Na przeciwległej ścianie znajdowała się stalowa
żaluzja zamykająca wyjście na rampę.
W ścianie po lewej Quentin zobaczył drugie drzwi,
przez które weszła właśnie kolejna grupa ludzi.
Zachowywali się równie ostrożnie jak oni. W tle za ich
plecami widać było inną księgarnię, zdecydowanie
przyjemniejszą, ze starymi lampami i orientalnymi
dywanami na podłodze. I pewnie z rudym kotem.
Quentin nie musiał się uciekać do magii, żeby
stwierdzić, że nie były to żadne drzwi, tylko portal,
przejście prowadzące w jakieś inne, odległe miejsce.
O tam – zdradzała go cienka jak włos nitka zielonego
światła biegnąca wzdłuż futryny. W rzeczywistości za
tą ścianą znajdował się sklep z kostiumami
karnawałowymi.
Kim byli ci ludzie? Quentin już wcześniej słyszał
pogłoski o takich potajemnych spotkaniach, na
których rekrutowano czarodziejów do nielegalnych
zleceń, ale sam nigdy nie brał w nich udziału. Więcej,
był pewien, że nigdy na żadne nie pójdzie, nawet za
milion lat. Nie sądził, że upadnie tak nisko. To była
impreza dla ludzi czepiających się obrzeży
magicznego świata, ludzi, którzy chcieli się do niego
dostać albo z jakiegoś powodu wypadli z niego prosto
w zimną i ponurą rzeczywistość centrum handlowego
opodal Hackensack, w deszczowy marcowy wieczór.
Tacy jak Quentin nie pojawiali się w podobnych
miejscach. Tak się jednak złożyło, że on już zaczął do
nich chadzać. Był jednym z nich, to byli jego ludzie.
Ledwie sześć miesięcy temu był królem magicznej
krainy, ale to już należało do przeszłości. Wyrzucono
go z Fillory, a teraz stał się po prostu jeszcze jednym
zgorzkniałym i zdesperowanym facetem, usiłującym
wspiąć się po śliskim zboczu z powrotem do światła
i ciepła.
Plum i ciemnoskóry w opalizujących okularach
usiedli na kanapie, Czerwona Gęba w wysiedzianym
fotelu, panna Podgolony Karczek i nastoletni miłośnik
Stopparda na skrzynkach. Reszta stała – było ich
dwanaście, trzynaście… w sumie czternaście osób.
Kasjer zamknął szare drzwi do księgarni, a potem
portal – zrobiło się upiornie cicho, umilkły wszelkie
odgłosy zewnętrznego świata – po czym postawił na
kartonowym pudle klatkę z ptakiem i otworzył
drzwiczki, żeby wypuścić szpaka. Ten się rozejrzał,
a potem przeciągnął najpierw jedną, potem drugą
łapę, jak to mają w zwyczaju ptaki.
– Dziękuję wszystkim za przybycie – oświadczył. –
Będę się streszczać.
To na pewno było coś nieoczekiwanego. I to nie tylko
dla Quentina, sądząc z chrząknięć wyrażających
zaskoczenie. Na Ziemi nie widuje się często
mówiących ptaków. Spotyka się je raczej w Fillory.
– Szukam pewnego przedmiotu – ciągnął szpak. –
I potrzebuję pomocy w jego odebraniu obecnym
właścicielom.
Jego błyszczące czarne pióra lśniły w blasku
wiszących lamp, a głos odbijał się echem w niemal
pustym magazynie. Był to cichy głos osoby o łagodnym
usposobieniu, a nie chrapliwy, jakiego można by się
spodziewać po szpaku. Brzmiał nieprzyjemnie po
ludzku, choć ptak nie dysponował ludzkim aparatem
mowy. Cóż, w końcu na tym polega magia.
– A więc kradzież – odezwał się jakiś Hindus.
Najwyraźniej mu to nie przeszkadzało, chciał tylko
wyjaśnić sprawę. Był starszy od Quentina, miał może
czterdziestkę i łysiał. No i nosił wełniany sweter
w niewiarygodnie źle dobranych kolorach.
– Kradzież – powtórzył szpak z namysłem. – Tak.
– Zwykła kradzież czy odzysk?
– A to jakaś różnica?
– Chcę po prostu wiedzieć, czy jesteśmy tymi złymi
czy tymi dobrymi. Kto ma prawo do tego przedmiotu?
Ty czy oni?
Szpak przekrzywił głowę i zastanawiał się przez
chwilę.
– Roszczenia żadnej ze stron nie są niepodważalne –
stwierdził wreszcie. – Ale jeśli to coś zmienia, nasze
roszczenia są bardziej uzasadnione niż ich.
Odpowiedź najwyraźniej zadowoliła Hindusa, choć
Quentin wątpił, czy zmartwiłby się, gdyby okazało się
odwrotnie.
– Kim jesteś? – zapytał ktoś.
Szpak go zignorował.
– Co to za przedmiot? – odezwała się Plum.
– Dowiecie się, kiedy przyjmiecie zlecenie.
– Gdzie się znajduje? – spytał Quentin.
Szpak zakołysał się w przód i w tył.
– W północno-wschodniej części Stanów
Zjednoczonych. – Nieco rozłożył skrzydła; zapewne był
to ptasi odpowiednik wzruszenia ramion.
– Czyli nie wiecie – stwierdził Quentin. – Czyli
zadanie obejmuje również ustalenie miejsca
przechowywania.
Szpak nie zaprzeczył. Panna Podgolony Karczek
pochyliła się do przodu, co nie było łatwe na tak
bardzo wysiedzianej kanapie, szczególnie kiedy miało
się na sobie króciutką spódniczkę. Jej włosy były
czarne z fioletowymi pasemkami; Quentin zauważył
dwie wytatuowane gwiazdki wystające spod rękawa
bluzki, takie, jakie dostaje się w bazach magicznych.
Zastanawiał się, ile jeszcze ma ich pod ubraniem. I co
takiego zrobiła, że trafiła tutaj.
– Czyli ustalamy i kradniemy, i zapewne po drodze
trochę walczymy. Jakiego oporu należy się
spodziewać?
– Możesz uściślić?
– Ochrona, ilu ludzi, jakich, jak bardzo groźnych. Czy
mówię dość ściśle?
– Tak. Spodziewamy się dwóch.
– Dwóch czarodziejów?
– Dwóch czarodziejów plus kilku cywilów. O ile
wiemy. Nic niezwykłego.
– O ile wiecie! – Facet z czerwoną twarzą roześmiał
się głośno. Sprawiał wrażenie nieco szalonego, jeśli
przyjrzeć mu się bliżej.
– Wiemy natomiast, że zdołali związać przedmiot
nierozerwalną więzią. Więź trzeba będzie oczywiście
zerwać.
Zaskoczenie sprawiło, że wszyscy umilkli. Dopiero po
chwili ktoś wydał pełne irytacji parsknięcie. Ten
wysoki mężczyzna, który kupował kartki
okolicznościowe. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: co
za niewiarygodne gówno.
– Takiej więzi nie da się zerwać – zauważyła chłodno
Plum.
– Marnujesz nasz czas! – oświadczył pan Opalizujące
Okulary.
– Nierozerwalna więź nigdy dotąd nie została
zerwana, ale uważamy, że teoretycznie jest to możliwe
– powiedział szpak, zupełnie nieprzejęty. A może
jednak nastroszył trochę pióra. – To kwestia
umiejętności i odpowiednich środków. Wszystkie
potrzebne umiejętności znajdują się w tym pokoju.
– A środki? – spytała panna Podgolony Karczek.
– Środki można uzyskać.
– Czyli to również jest część zadania – stwierdził
Quentin. Zaczął odliczać na palcach. – Zdobycie
środków, odszukanie przedmiotu, zerwanie więzi,
odebranie przedmiotu, załatwienie sprawy z obecnymi
właścicielami. Mam rację?
– Tak. Płacimy dwa miliony na głowę, gotówką lub
w złocie, sto tysięcy z góry, dzisiaj, resztę, kiedy
dostarczycie przedmiot. Decydujcie teraz. Jeśli
odmówicie, nie będziecie mogli z nikim rozmawiać na
temat tego spotkania.
Po czym szpak, zadowolony ze swojego
oświadczenia, podfrunął na górną żerdkę w klatce.
Rzecz była poważniejsza, niż Quentin się spodziewał.
Zapewne istniały łatwiejsze i bezpieczniejsze sposoby
zarobienia dwóch milionów dolarów, kiedy się było
czarodziejem, ale niewiele równie szybkich.
I dostępnych od ręki. W branży magicznej pieniądze to
nie wszystko, czasami jednak po prostu trzeba je mieć,
a to był właśnie taki przypadek. Musiał wyjść na
prostą. Miał zadanie do wykonania.
– Niezainteresowanych ofertą prosimy o opuszczenie
spotkania – powiedział kasjer. Najwyraźniej był
przybocznym szpaka. Miał tak ze dwadzieścia pięć lat.
Czarne kępki brody na jego policzkach i szyi nasuwały
skojarzenia z owocem jeżyny.
Wstał facet ostrzyżony na jaskiniowca.
– Życzę szczęścia – mówił z silnym niemieckim
akcentem. – Będzie wam potrzebne, no nie? – Rzucił
na środek magazynu kartkę, którą kupił w księgarni,
i wyszedł.
Kartka wylądowała obrazkiem do góry: „Dużo
zdrowia”, głosił napis. Nikt jej nie podniósł.
Mniej więcej trzecia część zebranych wyszła szukać
innych wyzwań i lepszych ofert. Może to nie był jedyny
cyrk w tym mieście dziś wieczorem? Ale jedyny,
o jakim wiedział Quentin, więc został. Patrzył na Plum,
a Plum spoglądała na niego. Też została. Jechali na
tym samym wozie – ona również musiała być pod
kreską.
Pan Czerwona Gęba stał pod ścianą, tuż przy
drzwiach.
– Siemanko – mówił do każdej wychodzącej osoby. –
Buziaczki i pa, pa.
Kiedy wyszli już wszyscy, którzy wyjść zamierzali,
kasjer znów zamknął drzwi. W sumie zostało osiem
osób: Quentin, Plum, Podgolony Karczek, Czerwona
Gęba, Opalizujące Okulary, nastolatek, Hindus
i kobieta o końskiej twarzy, w powiewnej sukience
i z lokiem siwych włosów na czole; ta ostatnia dwójka
weszła przez portal. W pomieszczeniu zrobiło się
jeszcze ciszej i dziwnie pusto. Ci ludzie musieli być
prawdziwymi desperatami, takimi z samego dna.
– Jesteś z Fillory? – spytał Quentin szpaka.
Rozległy się śmieszki, chociaż wcale nie żartował,
a i szpak wcale się nie śmiał. I nie odpowiedział.
Quentin nie potrafił odczytać wyrazu jego twarzy. Jak
wszystkie ptaki, miał tylko jeden wyraz.
– Nim pójdziemy dalej, każdy z was przejdzie prosty
test swoich umiejętności i mocy magicznej –
oświadczył szpak. – Lionel – miał na myśli kasjera –
jest specjalistą od magii prawdopodobieństwa. Każdy
z was zagra z nim w karty. Jeśli go pokonacie,
zdaliście test.
Rozległy się pomruki niezadowolenia, ludzie
popatrywali na siebie dyskretnie. Z reakcji zebranych
Quentin się domyślił, że raczej nie jest to standardowa
procedura.
– W co konkretnie? – spytała Plum.
– W pchnięcie.
– Chyba żartujesz – powiedział pan Opalizujące
Okulary. Był wyraźnie oburzony. – Naprawdę gówno
się znasz, no nie?
Lionel wyjął talię kart i przetasował ją z wprawą,
wyginając w obie strony. Jego twarz pozostała bez
wyrazu.
– Wiem, czego chcę – oznajmił szpak sztywno. –
I wiem, że proponuję wam za to masę pieniędzy.
– Nie przyszedłem tu grać w karty. – Mężczyzna
wstał.
– A po co, kurwa, przyszedłeś? – zainteresowała się
wesoło panna Podgolony Karczek.
– W każdej chwili możesz wyjść – zapewnił go szpak.
– Kto wie, może wyjdę.
Podszedł do drzwi, ale zatrzymał się z ręką na gałce,
jakby się spodziewał, że ktoś go zawoła. Nikt się nie
odezwał, więc wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Quentin się przyglądał, jak Lionel tasuje karty. Widać
było, że umie się nimi posługiwać, karty przeskakiwały
posłusznie w jego dużych dłoniach, jak w rękach
profesjonalisty. Quentin pomyślał o swoim egzaminie
wstępnym do Brakebills, ile to było, trzynaście lat
temu? Wtedy duma mu nie przeszkadzała
w przechodzeniu testów. I niech go diabli, jeśli
przeszkodzi mu dzisiaj.
Zresztą sam też był, w pewnym sensie,
profesjonalistą. Karty to była magia sceniczna, niejako
studium magii. Od tego zaczynał.
– No dobrze – powiedział. Wstał i rozluźnił palce. –
Miejmy to za sobą. – Przyciągnął sobie z hałasem
krzesło i usiadł naprzeciwko Lionela. Lionel uprzejmie
podał mu talię. Quentin wziął ją od niego.
Ograniczył się do tasowania, starając się nie
ujawniać swoich umiejętności. Karty były sztywne, ale
nie całkiem nowe. Zwyczajna, produkowana masowo
talia, z zaklęciem zapobiegającym oszukiwaniu, nic
niezwykłego. Dobrze było poczuć je w rękach. Znów
znalazł się na znajomym gruncie.
W sposób nieostentacyjny obejrzał przody kilku kart
i ułożył je tak, żeby była z nich jakaś korzyść. Minęło
trochę czasu, a właściwie to dużo czasu, odkąd grał
w karty, ale o tej grze coś wiedział. Kiedyś pchnięcia
były główną rozrywką Fizycznych.
Gra jako taka była dziecinnie prosta. Bardzo
przypominała wojnę – wyższa karta biła niższą – plus
trochę idiotycznych utrudnień, żeby przerwać
monotonię (na przykład w określonych momentach
należało wrzucać karty do kapelusza, a kiedy było ich
tam pięć, zaczynały obowiązywać reguły pokera itd.).
Rzecz nie polegała jednak na rozgrywce, tylko na
oszukiwaniu. W kartach kryło się wiele dziwnej magii:
potasowana talia nie była czymś stałym, przypominała
raczej kłębiącą się chmurę możliwości. Nic nigdy nie
było pewne, póki nie rozegrało się danej karty. Talia
była jak pudełko z całym stadem kotów Schrödingera.
Odrobina magii wystarczała, żeby zmienić kolejność,
w jakiej schodziły karty; jeśli użyło się jej trochę
więcej, można było odgadnąć, czym zamierza zagrać
przeciwnik; a jeśli naprawdę znało się na rzeczy,
można było nawet zagrać kartami, które wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa należały do
przeciwnika lub zostały już rozegrane, albo w ogóle
tkwiły w jakiejś innej talii.
Quentin oddał karty Lionelowi i gra się rozpoczęła.
Zaczęli powoli, schodząc z blotek i stosując proste
sztuczki. Obaj wyraźnie czekali na ruch przeciwnika.
Quentin automatycznie liczył karty, choć ten zabieg
miał ograniczoną przydatność w grze w pchnięcie –
kiedy czarodzieje siadali do kart, te miały zwyczaj
zmieniać strony albo powracać, choć zostały już
wykluczone z gry. Quentina ciekawiło, jakiego kalibru
jest talent Lionela. Zaczął w pośpiechu rekalkulować
swoje założenia; było oczywiste, że nie pokona Lionela
za pomocą brutalnej siły.
Ciekawe, gdzie on się uczył. Zapewne w Brakebills,
tak jak Quentin; jego magia miała w sobie tę precyzję
i finezję, której nie widywało się u wychowanków baz
magicznych. Ale było w niej coś jeszcze: jakiś zimny,
gorzki i obcy posmak. Quentin miał wrażenie, że
niemal go czuje. Zastanawiał się, czy Lionel jest
człowiekiem w takim stopniu, w jakim sugeruje to jego
wygląd.
Jedna partia pchnięcia składała się z dwudziestu
sześciu kolejek, a kiedy dotarli do połowy, żaden nie
miał przewagi nad przeciwnikiem. Ale przy czternastej
kolejce Quentin się przeliczył – zużył sporo mocy, by
przenieść króla na wierzch talii, a potem zmarnował
go na dwójkę Lionela. Ten błąd wytrącił go
z równowagi tak bardzo, że przegrał trzy następne
kolejki. Dwie odrobił, kradnąc karty już zegrane, ale
na tym skończyły się uprzejmości. Od tej chwili miała
to być walka na noże.
Pokój jakby skurczył się do stołu, przy którym trwała
rozgrywka. Minęło sporo czasu, odkąd Quentin czuł
w sobie prawdziwego ducha rywalizacji, ale teraz
ewidentnie budził się z długiego snu. Nie zamierzał
przegrać tej partii żeby nie wiem co. Spiął się w sobie.
Czuł, jak Lionel go sonduje, próbuje przekładać karty
w jeszcze niezużytej części talii, i zablokował jego
działania. Wszystkich czterech asów użyli
w następnych czterech kolejkach, obaj szli na całość.
Na moment Quentin oderwał się od kart i za pomocą
prostego zaklęcia wyrzucił amulet Lionela z kieszeni
na podłogę. Ale jeśli nawet zdołał odwrócić uwagę
przeciwnika, ten nijak tego nie okazał.
Wokół nich gwałtownie fluktuowały pola
prawdopodobieństwa – nie widział ich, ale wyczuwał
ich wpływ w formie niewielkich, lecz bardzo mało
prawdopodobnych zbiegów okoliczności. Włosy
i ubranie poruszały mu niewyczuwalne podmuchy
wiatru. Rzucona karta mogła upaść na sztorc
i balansować w tej pozycji albo obracać się oparta
o blat samym narożnikiem. Nad stołem uniosła się
mgiełka i spłynął z niej pojedynczy płatek śniegu.
Widzowie cofnęli się o kilka kroków. Quentin przebił
waleta kier królem, potem przegrał następną kolejkę,
rozgrywając te same karty, ale w odwrotnej
kolejności. Zagrał dwójką, a Lionel zaklął cicho, kiedy
sobie uświadomił, że jakimś cudem ma w kapeluszu
dodatkową kartę i teraz stosują się do niego zasady
pokera.
Rzeczywistość miękła i rozpuszczała się pod
wpływem żaru rozgrywki. Dwie kolejki do końca partii
Lionel rzucił damę pik, a Quentin zmarszczył brwi –
czy jej twarz nie przypominała przypadkiem twarzy
Julii? Wszystko jedno, nie ma takiej karty jak jednooka
dama, szczególnie z ptakiem na ramieniu. Rzucił
swojego ostatniego króla, żeby ją przebić,
a przynajmniej tak mu się wydawało: kiedy kładł go na
stole, król zmienił się w waleta, w dodatku w waleta
samobójcę, przy czym nie istniała i taka karta,
szczególnie walet z białymi włosami. Takimi jak włosy
Quentina.
Nawet Lionel sprawiał wrażenie zdumionego. Widać
ktoś inny zmieniał karty – zupełnie jakby przy stole
siedział trzeci, niewidzialny gracz, który bawił się ich
kosztem. W ostatniej kolejce Lionel stracił kontrolę
nad własną ręką; rzucił damę w nieznanym kolorze,
damę szkła. Jej twarz była półprzejrzysta, jak
z celofanu, i szafirowobłękitna. To była Alice. Kropka
w kropkę Alice.
– Co jest, kurwa? – powiedział Lionel, kręcąc głową.
No właśnie, co jest? Quentin opanował nerwy. Choć
widok twarzy Alice wstrząsnął nim do głębi,
równocześnie przypomniał mu, co tu robi. Nie będzie
panikować. I nie przegra. Wręcz przeciwnie, obróci to
na swoją korzyść, a Alice mu w tym pomoże.
Kluczem do magii scenicznej jest odwrócenie uwagi,
a skoro uwaga Lionela została właśnie odwrócona,
Quentin wyciągnął zesztywniałymi palcami z buta
króla trefl i rzucił na stos kart, starając się ignorować
szary garnitur króla i gałąź, która zasłaniała mu twarz.
Koniec. Gem i set. Quentin odsunął się od stołu
i odetchnął głęboko, z drżeniem.
– Dobrze – powiedział szpak. – Następny.
Lionel nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego,
ale nie zaprotestował, tylko przykucnął i wyciągnął
spod stołu swój amulet. Quentin wstał i stanął pod
ścianą, z innymi. Kolana miał miękkie, serce nadal biło
mu jak wściekłe. Cieszył się, że wygrał, ale przecież
nie spodziewał się niczego innego. Rzecz w tym, że nie
spodziewał się również widoku swej dawno zmarłej
byłej dziewczyny w charakterze damy w kartach. Co
będzie dalej? Może ktoś tutaj wiedział o nim więcej,
niż powinien? Może próbowali go wykluczyć za
pomocą tej gry? Ale kto? Komu by się chciało? Nikogo
już nie obchodziło, co robi. Jedyną osobą, dla której to
miało jeszcze znaczenie, był on sam. Więc może sam
to zrobił? Może to jego podświadomość usiłowała
zakłócić jego magię? A może to Alice, gdziekolwiek
i czymkolwiek teraz jest, obserwowała go i nieźle się
przy tym bawiła? No cóż, niech się bawi. Skupił się na
teraźniejszości, teraz liczyła się tylko teraźniejszość.
Miał robotę do wykonania. Musiał poskładać do kupy
swoje życie. Przeszłość nie posiadała tu nad nim
władzy. Nawet Alice.
Facet z czerwoną gębą wygrał swoją partię bez
żadnych niezwykłych efektów. Podobnie jak Hindus.
Kobieta z białym lokiem odpadła zaraz na początku.
Przygryzając wargę, wyłożyła absolutnie
nieprawdopodobną serię pięciu dwójek pod rząd, po
nich jokera, a na koniec kartę „Idziesz do więzienia”,
pochodzącą z gry w monopol. Dzieciak przeszedł
walkowerem – z jakichś powodów szpak nie pozwolił
mu grać. Podobnie jak Plum. Panna Podgolony
Karczek wygrała szybciej niż inni, albo dlatego że
rzeczywiście była taka szybka, albo dlatego że Lionel
się zmęczył.
Kiedy było po wszystkim, Lionel wręczył kobiecie
z siwym lokiem plik studolarowych banknotów za
fatygę. Drugi podał facetowi z czerwoną gębą.
– Dziękujemy za poświęcony nam czas – powiedział
szpak.
– Jak to? – Facet gapił się z niedowierzaniem na
pieniądze. – Przecież wygrałem?
– Owszem, ale się spóźniłeś – wytknął mu Lionel. –
I wyglądasz na dupka.
Facet jeszcze bardziej sczerwieniał na twarzy.
– Śmiało – zachęcił go Lionel, rozkładając ramiona. –
Twój ruch.
Przez chwilę twarz mężczyzny drgała niebezpiecznie,
ale nie był aż tak wściekły albo szalony, żeby
ryzykować starcie.
– Pierdolcie się! – wrzasnął.
Taki był jego ruch. Wyszedł, trzaskając drzwiami.
Quentin padł na fotel, chociaż Czerwona Gęba
pomoczył oparcie swoją wiatrówką. Czuł się
wyczerpany, wyżęty z sił. Miał nadzieję, że to już
koniec testów, nie dałby rady rzucić teraz
najprostszego zaklęcia. W sumie zostało ich pięcioro:
Quentin, Plum, panna Podgolony Karczek, Hindus
i dzieciak od Stopparda. Sprawa zaczęła wyglądać
zdecydowanie prawdziwiej niż pół godziny temu.
Chociaż nie było późno, wciąż mógł odejść. Nie stało
się jeszcze nic nie do przyjęcia, ale brakowało również
rzeczy wzbudzających zaufanie. To mógł być jego
przełom albo droga donikąd. Zbyt wiele czasu
poświęcił na sprawy, które zaprowadziły go donikąd
i zostawiły z niczym. Mógł więc wyjść, z powrotem
w noc, z powrotem w zimno i deszcz.
Ale nie wyszedł. Czas odwrócić los. Przyjmie to
zlecenie. I tak nie ma lepszych ofert.
– Uważasz, że pięć osób wystarczy? – Quentin spytał
szpaka.
– Sześć, z Lionelem. I tak. To dokładnie tyle, ile
trzeba.
– No to nie trzymaj nas w napięciu – zażądała panna
Podgolony Karczek. – Co jest naszym celem?
Szpak nie trzymał ich w napięciu.
– Przedmiotem, którego poszukujemy, jest brązowa
skórzana teczka z monogramem RCJ. Została
wyprodukowana w tysiąc dziewięćset trzydziestym
siódmym roku, w standardowym rozmiarze.
Producentem był Louis Vuitton. – Szpak wymówił
nazwisko z dość wiarygodnym francuskim akcentem.
– Zabawne – powiedziała panna Podgolony Karczek. –
A co w niej jest?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? – Po raz pierwszy odezwał się
nastolatek. – Więc po cholerę ci ona?
– Żeby się dowiedzieć – wyjaśnił szpak.
– Ha. A co oznaczają inicjały?
– Rupert John Chatwin – odparł ptak sucho.
Dzieciak zrobił głupią minę. Poruszył bezgłośnie
ustami.
– Nie rozumiem – powiedział. – A to C nie powinno
być na końcu?
– To jest monogram, głupku – wyjaśniła panna
Podgolony Karczek. – W monogramach nazwisko pisze
się w środku.
Hindus pocierał w zamyśleniu podbródek.
– Chatwin. – Wyraźnie usiłował sobie przypomnieć,
skąd zna to nazwisko. – Chatwin. Czy to nie…?
Jasne, że tak, pomyślał Quentin, ale nic nie
powiedział. Nie drgnął mu na twarzy ani jeden
mięsień. Jasne, że tak.
Chatwin: to nazwisko zmroziło go bardziej niż ta noc
i ten deszcz, i ten ptak, i partia pchnięcia, którą
właśnie rozegrał. Miał wszelkie prawo oczekiwać, że
nie usłyszy go nigdy więcej. Nie powinno go już
dręczyć, i vice versa. Skończyli ze sobą, on
i Chatwinowie.
Ale równocześnie poczuł mroczną ulgę, ponieważ
nazwisko Chatwin wskazywało, że to jeszcze nie
koniec. Fillory. Plover. Zamek Białoszczyty,
Chatwinowie… to wszystko ciągle gdzieś tam było.
Quentin czuł się jak nałogowiec, którego właśnie
zaleciał leciutki zapach substancji, od której był
uzależniony – w czystej postaci i po długim, długim
czasie abstynencji – i zaczyna przeżywać nieunikniony
nawrót nałogu. Zamknął oczy, by poczuć ten aromat
mocniej.
To nazwisko to było przesłanie, flara wystrzelona
w nocne niebo, sygnał właśnie dla niego wysłany przez
czas i przestrzeń, i mrok, i deszcz, z ciepłego i jasnego
centrum świata.
Rozdział 2
To nie powinno było się zdarzyć. Bo Quentin
próbował zerwać z nałogiem.
Zaczęło się w Ni Tu Ni Tam, cichym mieście włoskich
fontann i zamkniętych bibliotek, położonym gdzieś
poza i pomiędzy wszystkim innym. Fontanny tak
naprawdę były bramami do innych światów. Quentin
stał oparty o tę, która prowadziła do Fillory. Właśnie
został stamtąd wyrzucony.
Stał tak przez długi czas, czując pod palcami zimny
i nierówny brzeg kamiennego obramowania basenu –
tak wspaniale solidny. Ta fontanna stanowiła ostatni
łącznik z jego dawnym życiem, tym, w którym był
królem magicznej krainy. Nie chciał, żeby to życie się
skończyło; nie skończy się, póki stąd nie odejdzie.
Ciągle jeszcze mógł je mieć. Jeszcze przez chwilę.
Chociaż nie, nie mógł. To był koniec. Więc po raz
ostatni poklepał obramowanie basenu i ruszył przez
bezludne miasto jak ze snu.
Czuł się zupełnie pusty w środku. Przestał być tym,
kim był, ale jeszcze nie wiedział, kim będzie. Głowę
miał nadal pełną widoków z Końca Świata:
zachodzącego słońca, bezkresnej, wąskiej, biegnącej
łukiem plaży, dwóch drewnianych krzeseł od różnych
kompletów, półksiężyca, iskrzących komet. I Julii
skaczącej poza skraj Fillory, na Drugą Stronę Świata,
ku swojej przyszłości.
Dla niej to był nowy początek, on natomiast trafił
w ślepy zaułek. Nigdy więcej nie zobaczy Fillory.
Nigdy więcej.
Choć czuł się zupełnie otępiały, nie mógł nie
zauważyć, jak bardzo zmieniło się Ni Tu Ni Tam.
Zawsze było tu cicho i spokojnie, jakby miasto
znajdowało się pod szklanym kloszem, schowanym za
zachmurzonym, mroczniejącym niebem. Jednak coś
zaszło: bogowie wrócili, żeby naprawić błąd we
wszechświecie i odebrać magię, a podczas zmagań
z nimi szklany klosz pękł i do środka dostał się czas.
Pojawiły się zmiany pogody: teraz w powietrzu
pachniało mgłą, po niebie przemykały poszarpane
chmury, a fragmenty błękitu odbijały się
w połyskliwych kałużach stopniałego śniegu. Wszędzie
wokół siebie Quentin słyszał szmer wody. Niechętnie,
z oporem, Ni Tu Ni Tam szykowało się do swojej
pierwszej wiosny.
To był czas niszczenia i ruiny. Quentin mijał
pozbawione dachów budynki, otwierające swe
biblioteczne wnętrza na żywioły. Widział regały na
książki poprzewracane jak kostki domina, sterczące
niczym żebra gnijącego ścierwa. Luźne kartki
wyrwane z miliardów książek przechowywanych
w bibliotekach Ni Tu Ni Tam krążyły w powietrzu nad
jego głową, unoszone podmuchami wiatru.
Przechodząc przez mostek na jednym z kanałów,
zauważył, że poziom wody znacznie się podniósł;
jeszcze chwila, a wystąpi z brzegów. Co się stanie,
jeśli wyleje?
Zapewne nic. Zapewne tylko przemoczy buty.
Kiedy dotarł do fontanny prowadzącej na Ziemię,
stwierdził, że ona też się zmieniła. Podczas wojny
o magię przez jej wielki mosiężny kwiat lotosu,
rozerwawszy rzeźbę, wyleciał cały zastęp smoków.
Quentin sądził, że do tej pory ktoś to już naprawił, ale
okazało się, że fontanna zajęła się tym sama:
uszkodzony kwiat usechł i przewrócił się na bok,
Tytuł oryginału: THE MAGICIAN’S LAND Copyright © 2014 by Lev Grossman Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga, Młody Book Copyright © 201 fi for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga, Młody Book Zdjęcie na okładce: © Kodolfo Martinez/SYFY Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Aneta Iwan, Joanna Rodkiewicz ISBN 978-83-8110-223-0 Wydawnictwo Sonia Draga ul. Fitelberga 1 40-588 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 Opracowanie wersji elektronicznej lesiojot Katowice 2018 Wydanie II
Rozdział 1 Mieli się zebrać w księgarni, tak podano w liście. Noc nie była najlepsza na spotkania towarzyskie na mieście: początek marca, mżawka i ziąb, ale nie aż taki, żeby deszcz zmienił się w śnieg. Nie była to również najlepsza księgarnia. Quentin przez piętnaście minut tkwił pod wiatą przystanku autobusowego na skraju pustego parkingu i obserwował wejście; deszcz bębnił w plastikowy daszek, a mokry asfalt błyszczał w świetle latarni. Nie była to urocza, ekscentryczna księgarnia z rodzaju tych, gdzie na wystawie śpi rudy kot, a wąsaty właściciel szczyci się półką z białymi krukami w postaci pierwszych wydań z autografem autora. Była to po prostu kolejna sieciówka, wciśnięta między salon piękności a sklep z kostiumami karnawałowymi, w ponurym centrum handlowym dwadzieścia minut jazdy autostradą od Hackensack w stanie New Jersey. Uznawszy, że czas skończyć te obserwacje, Quentin przeciął parking i wszedł do środka. Potężnie zbudowany, brodaty kasjer nie podniósł nawet głowy znad telefonu, kiedy zabrzęczał dzwonek sygnalizujący przybycie nowego klienta. W środku nadal słychać było szum samochodów na mokrej autostradzie; zupełnie jakby ktoś odrywał długie paski papieru, jeden po drugim. Tylko jedna rzecz tutaj odbiegała od normy: w rogu księgarni stała klatka, ale zamiast papugi czy kanarka siedział w niej gruby czarny ptak. Właśnie tak pozbawiona czaru była ta księgarnia:
trzymali tu szpaka. Quentinowi było bez różnicy, w każdej księgarni czuł się jak w domu. A ponieważ ostatnio rzadko doświadczał tego uczucia, zamierzał się dobrze bawić. Przepchnął się obok stojaków pełnych kalendarzy z kotami i kartek okolicznościowych na tyły, tam, gdzie stały prawdziwe książki. Okulary mu zaparowały, a z płaszcza kapało na wykładzinę. Wszystko jedno. Każde pomieszczenie pełne książek to prosta droga do domu. Zbliżała się dwudziesta pierwsza. W taki zimny, deszczowy czwartek tuż przed zamknięciem księgarnia powinna świecić pustkami, tymczasem ludzi było całkiem sporo. Szperali po półkach, nie odzywając się do siebie, albo powoli przechadzali się między regałami jak lunatycy. Dziewczyna z włosami podgolonymi na karku i kilkoma kolczykami na twarzy czytała Dantego w oryginale; wysoki szesnastolatek o wielkich żywych oczach przeglądał sztukę Toma Stopparda. Ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku okupował dział biografii, popatrując na książki przez grube opalizujące szkła okularów. Wszyscy udawali, że chcą coś kupić, ale Quentin wiedział, że to tylko pozory. Zastanawiał się, czy to będzie oczywiste, czy domyśli się od razu, czy może jednak jest w tym jakiś haczyk. Czy każą mu zgadywać. Wprawdzie nie był już najmłodszy – w tym roku skończy trzydzieści lat – ale takie gry to dla niego nowość. Przynajmniej w księgarni było ciepło. Zdjął okulary i przetarł je szmatką. Nosił je od dwóch miesięcy – płacił w ten sposób za lata czytania drobnego druku – i nie mógł się pozbyć uczucia, że ma na twarzy jakieś ciało obce, że to jest okno oddzielające go od świata, w dodatku takie, które wiecznie zsuwa mu się z nosa i brudzi od popychania palcem na miejsce. Kiedy
włożył szkła, zauważył piegowatą młodą kobietę w typie dziewczyny z sąsiedztwa; stała w rogu pomieszczenia i kartkowała dużą, na pierwszy rzut oka okropnie drogą książkę o architekturze. Rysunki Piranesiego: wielkie mroczne krypty i piwnice pełne ogromnych drewnianych konstrukcji. Quentin znał tę dziewczynę, miała na imię Plum. Poczuła na sobie jego spojrzenie i podniosła głowę. Uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć: to chyba żart, ty też bierzesz w tym udział? Quentin pokręcił lekko głową i odwrócił wzrok, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. Nie chciał w ten sposób zakomunikować, że nie, wcale nie bierze w tym udziału, przyszedł tu tylko po nowy kubek do kawy z fikuśnym wzorkiem i odlotową sentencją życiową. Chciał powiedzieć: udawajmy, że się nie znamy. Najwyraźniej zostało jeszcze trochę czasu, więc przyłączył się do klientów i przeglądał półki w poszukiwaniu czegoś do czytania. Oczywiście w dziale dla młodzieży natknął się na książki o Fillory w nowych okładkach, sugerujących, że to nadprzyrodzone romanse. Ale jeszcze nie potrafił stawić czoła takiej konfrontacji: nie dzisiaj, nie tutaj. Wziął więc egzemplarz Uciec z zimna Johna Le Carré i spędził dziesięć przyjemnych minut w berlińskim punkcie kontroli granicznej w głębokich latach pięćdziesiątych. – Uwaga, sponsorzy Bookbumblers – odezwał się nagle kasjer przez głośniki, chociaż księgarnia była tak mała, że Quentin bez problemu usłyszałby go i bez wzmocnienia. – Uwaga! Bookbumblers zamyka się za pięć minut! Zapraszamy do kasy! Odłożył książkę. Starsza kobieta w berecie, który wyglądał na wydziergany w domu, kupiła Pełnię życia panny Brodie i wyszła z księgarni. Czyli ona nie brała
w tym udziału. Chudy dzieciak, siedzący dotąd po turecku w dziale z komiksami, wyszedł, nic nie kupiwszy. A więc on również nie. Wysoki, szorstki w obejściu facet z fryzurą na jaskiniowca i twarzą pooraną jak pień starego drzewa, który z zapałem studiował kartki okolicznościowe, wreszcie podjął decyzję i kupił jedną, ale nie wyszedł. Dokładnie o dwudziestej pierwszej kasjer zamknął drzwi na klucz, który złowieszczo zabrzęczał w zamku, i nagle Quentin poczuł okropne zdenerwowanie. Wsiadł na kolejkę górską, założono mu zabezpieczenia, więc nie mógł już zrezygnować z jazdy. Odetchnął głęboko i zganił się w myślach, ale zdenerwowanie pozostało. Ptak szurał łapami w ziarnach i guanie na dnie klatki. Nagle zaskrzeczał. Był to bardzo samotny skrzek, taki jaki można usłyszeć o zmroku na zalanym deszczem wrzosowisku. Wielki kasjer ruszył na tyły księgarni – musiał się przepchnąć obok ciemnoskórego faceta – i otworzył szare stalowe drzwi z napisem „dla personelu”. – Tędy. Powiedział to tak znudzonym tonem, jakby wygłaszał tę kwestię co wieczór. I może rzeczywiście tak było. Kiedy wstał, okazało się, że jest ogromny – metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i rozbudowana klata. Nie był napakowany, ale przez te szerokie ramiona roztaczał wokół siebie aurę bezlitosnej, choć niespiesznej skuteczności, charakterystyczną dla bardzo dużych mężczyzn. Twarz miał wyraźnie asymetryczną, kształtem przypominającą tykwę: dolna połowa sprawiała wrażenie nadmuchanej. Quentin stanął na końcu kolejki. Naliczył przed sobą osiem osób. Wszyscy rozglądali się ostrożnie i bardzo uważali, żeby przypadkiem nie potrącić sąsiadów, jakby sądzili, że mogą wybuchnąć pod wpływem dotknięcia. Quentin rzucił niewielkie zaklęcie
ujawniające, tak na wszelki wypadek; chciał mieć pewność, że drzwi nie zrobią mu żadnej niespodzianki. Z kciuka i palca wskazującego ułożył kółko i popatrzył przez nie jak przez monokl. – Żadnej magii – powiedział kasjer ostrzegawczo i pstryknął palcami na Quentina. – Hej, ty, gościu. Żadnych zaklęć. Żadnej magii. Wszyscy się odwrócili, żeby popatrzeć na Quentina. – Słucham? – spytał Quentin, jakby był głuchy. Nikt już nie zwracał się do niego „Wasza Wysokość”, ale miał wrażenie, że jeszcze nie dojrzał do reagowania na „gościu”. Zakończył spokojnie swoją inspekcję. To były drzwi i nic poza tym. – Przestań. Żadnej magii. Quentin postanowił zaryzykować i popatrzył przez monokl na kasjera. Zobaczył, że ma coś małego i błyszczącego w kieszeni; jakiś talizman, niewykluczone, że związany ze sprawnością seksualną. Poza tym cały też świecił, jakby był pokryty fosforyzującymi algami. Dziwne. – Jasne. – Opuścił rękę i monokl zniknął. – Nie ma problemu. Ktoś zapukał w parapet. Za oknem pojawiła się twarz, rozmazana za mokrą szybą. Kasjer pokręcił głową, ale przybysz nie zamierzał ustępować. Zapukał jeszcze raz, mocniej. Kasjer westchnął. – Do kurwy nędzy. Otworzył drzwi księgarni i po krótkiej, prowadzonej szeptem sprzeczce wpuścił do środka mokrego dwudziestolatka. Facet był czerwony na twarzy, ale poza tym przystojny jak dziennikarz sportowy. Miał na sobie wiatrówkę zdecydowanie za cienką na tę pogodę. Quentin się zastanawiał, gdzie mu się udało tak opalić w marcu. Przeszli do pomieszczenia na zapleczu. Było tu
dziwnie ciemno, a samo pomieszczenie okazało się zdecydowanie większe, niż Quentin się spodziewał – najwyraźniej nieruchomości przy autostradzie są tanie. Stalowe półki pełne książek z ponalepianymi kartkami samoprzylepnymi o jaskrawych barwach, w rogu dwa biurka, a na ścianie nad nimi grafik z dyżurami i dowcipy rysunkowe wycięte z „New Yorkera”, stosy kartonów, wysiedziana kanapa, równie wysiedziany fotel, mała lodówka – najwyraźniej pomieszczenie pełniło również funkcję pokoju socjalnego, ale połowa miejsca i tak się marnowała. Na przeciwległej ścianie znajdowała się stalowa żaluzja zamykająca wyjście na rampę. W ścianie po lewej Quentin zobaczył drugie drzwi, przez które weszła właśnie kolejna grupa ludzi. Zachowywali się równie ostrożnie jak oni. W tle za ich plecami widać było inną księgarnię, zdecydowanie przyjemniejszą, ze starymi lampami i orientalnymi dywanami na podłodze. I pewnie z rudym kotem. Quentin nie musiał się uciekać do magii, żeby stwierdzić, że nie były to żadne drzwi, tylko portal, przejście prowadzące w jakieś inne, odległe miejsce. O tam – zdradzała go cienka jak włos nitka zielonego światła biegnąca wzdłuż futryny. W rzeczywistości za tą ścianą znajdował się sklep z kostiumami karnawałowymi. Kim byli ci ludzie? Quentin już wcześniej słyszał pogłoski o takich potajemnych spotkaniach, na których rekrutowano czarodziejów do nielegalnych zleceń, ale sam nigdy nie brał w nich udziału. Więcej, był pewien, że nigdy na żadne nie pójdzie, nawet za milion lat. Nie sądził, że upadnie tak nisko. To była impreza dla ludzi czepiających się obrzeży magicznego świata, ludzi, którzy chcieli się do niego dostać albo z jakiegoś powodu wypadli z niego prosto w zimną i ponurą rzeczywistość centrum handlowego
opodal Hackensack, w deszczowy marcowy wieczór. Tacy jak Quentin nie pojawiali się w podobnych miejscach. Tak się jednak złożyło, że on już zaczął do nich chadzać. Był jednym z nich, to byli jego ludzie. Ledwie sześć miesięcy temu był królem magicznej krainy, ale to już należało do przeszłości. Wyrzucono go z Fillory, a teraz stał się po prostu jeszcze jednym zgorzkniałym i zdesperowanym facetem, usiłującym wspiąć się po śliskim zboczu z powrotem do światła i ciepła. Plum i ciemnoskóry w opalizujących okularach usiedli na kanapie, Czerwona Gęba w wysiedzianym fotelu, panna Podgolony Karczek i nastoletni miłośnik Stopparda na skrzynkach. Reszta stała – było ich dwanaście, trzynaście… w sumie czternaście osób. Kasjer zamknął szare drzwi do księgarni, a potem portal – zrobiło się upiornie cicho, umilkły wszelkie odgłosy zewnętrznego świata – po czym postawił na kartonowym pudle klatkę z ptakiem i otworzył drzwiczki, żeby wypuścić szpaka. Ten się rozejrzał, a potem przeciągnął najpierw jedną, potem drugą łapę, jak to mają w zwyczaju ptaki. – Dziękuję wszystkim za przybycie – oświadczył. – Będę się streszczać. To na pewno było coś nieoczekiwanego. I to nie tylko dla Quentina, sądząc z chrząknięć wyrażających zaskoczenie. Na Ziemi nie widuje się często mówiących ptaków. Spotyka się je raczej w Fillory. – Szukam pewnego przedmiotu – ciągnął szpak. – I potrzebuję pomocy w jego odebraniu obecnym właścicielom. Jego błyszczące czarne pióra lśniły w blasku wiszących lamp, a głos odbijał się echem w niemal pustym magazynie. Był to cichy głos osoby o łagodnym usposobieniu, a nie chrapliwy, jakiego można by się spodziewać po szpaku. Brzmiał nieprzyjemnie po
ludzku, choć ptak nie dysponował ludzkim aparatem mowy. Cóż, w końcu na tym polega magia. – A więc kradzież – odezwał się jakiś Hindus. Najwyraźniej mu to nie przeszkadzało, chciał tylko wyjaśnić sprawę. Był starszy od Quentina, miał może czterdziestkę i łysiał. No i nosił wełniany sweter w niewiarygodnie źle dobranych kolorach. – Kradzież – powtórzył szpak z namysłem. – Tak. – Zwykła kradzież czy odzysk? – A to jakaś różnica? – Chcę po prostu wiedzieć, czy jesteśmy tymi złymi czy tymi dobrymi. Kto ma prawo do tego przedmiotu? Ty czy oni? Szpak przekrzywił głowę i zastanawiał się przez chwilę. – Roszczenia żadnej ze stron nie są niepodważalne – stwierdził wreszcie. – Ale jeśli to coś zmienia, nasze roszczenia są bardziej uzasadnione niż ich. Odpowiedź najwyraźniej zadowoliła Hindusa, choć Quentin wątpił, czy zmartwiłby się, gdyby okazało się odwrotnie. – Kim jesteś? – zapytał ktoś. Szpak go zignorował. – Co to za przedmiot? – odezwała się Plum. – Dowiecie się, kiedy przyjmiecie zlecenie. – Gdzie się znajduje? – spytał Quentin. Szpak zakołysał się w przód i w tył. – W północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych. – Nieco rozłożył skrzydła; zapewne był to ptasi odpowiednik wzruszenia ramion. – Czyli nie wiecie – stwierdził Quentin. – Czyli zadanie obejmuje również ustalenie miejsca przechowywania. Szpak nie zaprzeczył. Panna Podgolony Karczek pochyliła się do przodu, co nie było łatwe na tak bardzo wysiedzianej kanapie, szczególnie kiedy miało
się na sobie króciutką spódniczkę. Jej włosy były czarne z fioletowymi pasemkami; Quentin zauważył dwie wytatuowane gwiazdki wystające spod rękawa bluzki, takie, jakie dostaje się w bazach magicznych. Zastanawiał się, ile jeszcze ma ich pod ubraniem. I co takiego zrobiła, że trafiła tutaj. – Czyli ustalamy i kradniemy, i zapewne po drodze trochę walczymy. Jakiego oporu należy się spodziewać? – Możesz uściślić? – Ochrona, ilu ludzi, jakich, jak bardzo groźnych. Czy mówię dość ściśle? – Tak. Spodziewamy się dwóch. – Dwóch czarodziejów? – Dwóch czarodziejów plus kilku cywilów. O ile wiemy. Nic niezwykłego. – O ile wiecie! – Facet z czerwoną twarzą roześmiał się głośno. Sprawiał wrażenie nieco szalonego, jeśli przyjrzeć mu się bliżej. – Wiemy natomiast, że zdołali związać przedmiot nierozerwalną więzią. Więź trzeba będzie oczywiście zerwać. Zaskoczenie sprawiło, że wszyscy umilkli. Dopiero po chwili ktoś wydał pełne irytacji parsknięcie. Ten wysoki mężczyzna, który kupował kartki okolicznościowe. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: co za niewiarygodne gówno. – Takiej więzi nie da się zerwać – zauważyła chłodno Plum. – Marnujesz nasz czas! – oświadczył pan Opalizujące Okulary. – Nierozerwalna więź nigdy dotąd nie została zerwana, ale uważamy, że teoretycznie jest to możliwe – powiedział szpak, zupełnie nieprzejęty. A może jednak nastroszył trochę pióra. – To kwestia umiejętności i odpowiednich środków. Wszystkie
potrzebne umiejętności znajdują się w tym pokoju. – A środki? – spytała panna Podgolony Karczek. – Środki można uzyskać. – Czyli to również jest część zadania – stwierdził Quentin. Zaczął odliczać na palcach. – Zdobycie środków, odszukanie przedmiotu, zerwanie więzi, odebranie przedmiotu, załatwienie sprawy z obecnymi właścicielami. Mam rację? – Tak. Płacimy dwa miliony na głowę, gotówką lub w złocie, sto tysięcy z góry, dzisiaj, resztę, kiedy dostarczycie przedmiot. Decydujcie teraz. Jeśli odmówicie, nie będziecie mogli z nikim rozmawiać na temat tego spotkania. Po czym szpak, zadowolony ze swojego oświadczenia, podfrunął na górną żerdkę w klatce. Rzecz była poważniejsza, niż Quentin się spodziewał. Zapewne istniały łatwiejsze i bezpieczniejsze sposoby zarobienia dwóch milionów dolarów, kiedy się było czarodziejem, ale niewiele równie szybkich. I dostępnych od ręki. W branży magicznej pieniądze to nie wszystko, czasami jednak po prostu trzeba je mieć, a to był właśnie taki przypadek. Musiał wyjść na prostą. Miał zadanie do wykonania. – Niezainteresowanych ofertą prosimy o opuszczenie spotkania – powiedział kasjer. Najwyraźniej był przybocznym szpaka. Miał tak ze dwadzieścia pięć lat. Czarne kępki brody na jego policzkach i szyi nasuwały skojarzenia z owocem jeżyny. Wstał facet ostrzyżony na jaskiniowca. – Życzę szczęścia – mówił z silnym niemieckim akcentem. – Będzie wam potrzebne, no nie? – Rzucił na środek magazynu kartkę, którą kupił w księgarni, i wyszedł. Kartka wylądowała obrazkiem do góry: „Dużo zdrowia”, głosił napis. Nikt jej nie podniósł. Mniej więcej trzecia część zebranych wyszła szukać
innych wyzwań i lepszych ofert. Może to nie był jedyny cyrk w tym mieście dziś wieczorem? Ale jedyny, o jakim wiedział Quentin, więc został. Patrzył na Plum, a Plum spoglądała na niego. Też została. Jechali na tym samym wozie – ona również musiała być pod kreską. Pan Czerwona Gęba stał pod ścianą, tuż przy drzwiach. – Siemanko – mówił do każdej wychodzącej osoby. – Buziaczki i pa, pa. Kiedy wyszli już wszyscy, którzy wyjść zamierzali, kasjer znów zamknął drzwi. W sumie zostało osiem osób: Quentin, Plum, Podgolony Karczek, Czerwona Gęba, Opalizujące Okulary, nastolatek, Hindus i kobieta o końskiej twarzy, w powiewnej sukience i z lokiem siwych włosów na czole; ta ostatnia dwójka weszła przez portal. W pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciszej i dziwnie pusto. Ci ludzie musieli być prawdziwymi desperatami, takimi z samego dna. – Jesteś z Fillory? – spytał Quentin szpaka. Rozległy się śmieszki, chociaż wcale nie żartował, a i szpak wcale się nie śmiał. I nie odpowiedział. Quentin nie potrafił odczytać wyrazu jego twarzy. Jak wszystkie ptaki, miał tylko jeden wyraz. – Nim pójdziemy dalej, każdy z was przejdzie prosty test swoich umiejętności i mocy magicznej – oświadczył szpak. – Lionel – miał na myśli kasjera – jest specjalistą od magii prawdopodobieństwa. Każdy z was zagra z nim w karty. Jeśli go pokonacie, zdaliście test. Rozległy się pomruki niezadowolenia, ludzie popatrywali na siebie dyskretnie. Z reakcji zebranych Quentin się domyślił, że raczej nie jest to standardowa procedura. – W co konkretnie? – spytała Plum. – W pchnięcie.
– Chyba żartujesz – powiedział pan Opalizujące Okulary. Był wyraźnie oburzony. – Naprawdę gówno się znasz, no nie? Lionel wyjął talię kart i przetasował ją z wprawą, wyginając w obie strony. Jego twarz pozostała bez wyrazu. – Wiem, czego chcę – oznajmił szpak sztywno. – I wiem, że proponuję wam za to masę pieniędzy. – Nie przyszedłem tu grać w karty. – Mężczyzna wstał. – A po co, kurwa, przyszedłeś? – zainteresowała się wesoło panna Podgolony Karczek. – W każdej chwili możesz wyjść – zapewnił go szpak. – Kto wie, może wyjdę. Podszedł do drzwi, ale zatrzymał się z ręką na gałce, jakby się spodziewał, że ktoś go zawoła. Nikt się nie odezwał, więc wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Quentin się przyglądał, jak Lionel tasuje karty. Widać było, że umie się nimi posługiwać, karty przeskakiwały posłusznie w jego dużych dłoniach, jak w rękach profesjonalisty. Quentin pomyślał o swoim egzaminie wstępnym do Brakebills, ile to było, trzynaście lat temu? Wtedy duma mu nie przeszkadzała w przechodzeniu testów. I niech go diabli, jeśli przeszkodzi mu dzisiaj. Zresztą sam też był, w pewnym sensie, profesjonalistą. Karty to była magia sceniczna, niejako studium magii. Od tego zaczynał. – No dobrze – powiedział. Wstał i rozluźnił palce. – Miejmy to za sobą. – Przyciągnął sobie z hałasem krzesło i usiadł naprzeciwko Lionela. Lionel uprzejmie podał mu talię. Quentin wziął ją od niego. Ograniczył się do tasowania, starając się nie ujawniać swoich umiejętności. Karty były sztywne, ale nie całkiem nowe. Zwyczajna, produkowana masowo talia, z zaklęciem zapobiegającym oszukiwaniu, nic
niezwykłego. Dobrze było poczuć je w rękach. Znów znalazł się na znajomym gruncie. W sposób nieostentacyjny obejrzał przody kilku kart i ułożył je tak, żeby była z nich jakaś korzyść. Minęło trochę czasu, a właściwie to dużo czasu, odkąd grał w karty, ale o tej grze coś wiedział. Kiedyś pchnięcia były główną rozrywką Fizycznych. Gra jako taka była dziecinnie prosta. Bardzo przypominała wojnę – wyższa karta biła niższą – plus trochę idiotycznych utrudnień, żeby przerwać monotonię (na przykład w określonych momentach należało wrzucać karty do kapelusza, a kiedy było ich tam pięć, zaczynały obowiązywać reguły pokera itd.). Rzecz nie polegała jednak na rozgrywce, tylko na oszukiwaniu. W kartach kryło się wiele dziwnej magii: potasowana talia nie była czymś stałym, przypominała raczej kłębiącą się chmurę możliwości. Nic nigdy nie było pewne, póki nie rozegrało się danej karty. Talia była jak pudełko z całym stadem kotów Schrödingera. Odrobina magii wystarczała, żeby zmienić kolejność, w jakiej schodziły karty; jeśli użyło się jej trochę więcej, można było odgadnąć, czym zamierza zagrać przeciwnik; a jeśli naprawdę znało się na rzeczy, można było nawet zagrać kartami, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należały do przeciwnika lub zostały już rozegrane, albo w ogóle tkwiły w jakiejś innej talii. Quentin oddał karty Lionelowi i gra się rozpoczęła. Zaczęli powoli, schodząc z blotek i stosując proste sztuczki. Obaj wyraźnie czekali na ruch przeciwnika. Quentin automatycznie liczył karty, choć ten zabieg miał ograniczoną przydatność w grze w pchnięcie – kiedy czarodzieje siadali do kart, te miały zwyczaj zmieniać strony albo powracać, choć zostały już wykluczone z gry. Quentina ciekawiło, jakiego kalibru jest talent Lionela. Zaczął w pośpiechu rekalkulować
swoje założenia; było oczywiste, że nie pokona Lionela za pomocą brutalnej siły. Ciekawe, gdzie on się uczył. Zapewne w Brakebills, tak jak Quentin; jego magia miała w sobie tę precyzję i finezję, której nie widywało się u wychowanków baz magicznych. Ale było w niej coś jeszcze: jakiś zimny, gorzki i obcy posmak. Quentin miał wrażenie, że niemal go czuje. Zastanawiał się, czy Lionel jest człowiekiem w takim stopniu, w jakim sugeruje to jego wygląd. Jedna partia pchnięcia składała się z dwudziestu sześciu kolejek, a kiedy dotarli do połowy, żaden nie miał przewagi nad przeciwnikiem. Ale przy czternastej kolejce Quentin się przeliczył – zużył sporo mocy, by przenieść króla na wierzch talii, a potem zmarnował go na dwójkę Lionela. Ten błąd wytrącił go z równowagi tak bardzo, że przegrał trzy następne kolejki. Dwie odrobił, kradnąc karty już zegrane, ale na tym skończyły się uprzejmości. Od tej chwili miała to być walka na noże. Pokój jakby skurczył się do stołu, przy którym trwała rozgrywka. Minęło sporo czasu, odkąd Quentin czuł w sobie prawdziwego ducha rywalizacji, ale teraz ewidentnie budził się z długiego snu. Nie zamierzał przegrać tej partii żeby nie wiem co. Spiął się w sobie. Czuł, jak Lionel go sonduje, próbuje przekładać karty w jeszcze niezużytej części talii, i zablokował jego działania. Wszystkich czterech asów użyli w następnych czterech kolejkach, obaj szli na całość. Na moment Quentin oderwał się od kart i za pomocą prostego zaklęcia wyrzucił amulet Lionela z kieszeni na podłogę. Ale jeśli nawet zdołał odwrócić uwagę przeciwnika, ten nijak tego nie okazał. Wokół nich gwałtownie fluktuowały pola prawdopodobieństwa – nie widział ich, ale wyczuwał ich wpływ w formie niewielkich, lecz bardzo mało
prawdopodobnych zbiegów okoliczności. Włosy i ubranie poruszały mu niewyczuwalne podmuchy wiatru. Rzucona karta mogła upaść na sztorc i balansować w tej pozycji albo obracać się oparta o blat samym narożnikiem. Nad stołem uniosła się mgiełka i spłynął z niej pojedynczy płatek śniegu. Widzowie cofnęli się o kilka kroków. Quentin przebił waleta kier królem, potem przegrał następną kolejkę, rozgrywając te same karty, ale w odwrotnej kolejności. Zagrał dwójką, a Lionel zaklął cicho, kiedy sobie uświadomił, że jakimś cudem ma w kapeluszu dodatkową kartę i teraz stosują się do niego zasady pokera. Rzeczywistość miękła i rozpuszczała się pod wpływem żaru rozgrywki. Dwie kolejki do końca partii Lionel rzucił damę pik, a Quentin zmarszczył brwi – czy jej twarz nie przypominała przypadkiem twarzy Julii? Wszystko jedno, nie ma takiej karty jak jednooka dama, szczególnie z ptakiem na ramieniu. Rzucił swojego ostatniego króla, żeby ją przebić, a przynajmniej tak mu się wydawało: kiedy kładł go na stole, król zmienił się w waleta, w dodatku w waleta samobójcę, przy czym nie istniała i taka karta, szczególnie walet z białymi włosami. Takimi jak włosy Quentina. Nawet Lionel sprawiał wrażenie zdumionego. Widać ktoś inny zmieniał karty – zupełnie jakby przy stole siedział trzeci, niewidzialny gracz, który bawił się ich kosztem. W ostatniej kolejce Lionel stracił kontrolę nad własną ręką; rzucił damę w nieznanym kolorze, damę szkła. Jej twarz była półprzejrzysta, jak z celofanu, i szafirowobłękitna. To była Alice. Kropka w kropkę Alice. – Co jest, kurwa? – powiedział Lionel, kręcąc głową. No właśnie, co jest? Quentin opanował nerwy. Choć widok twarzy Alice wstrząsnął nim do głębi,
równocześnie przypomniał mu, co tu robi. Nie będzie panikować. I nie przegra. Wręcz przeciwnie, obróci to na swoją korzyść, a Alice mu w tym pomoże. Kluczem do magii scenicznej jest odwrócenie uwagi, a skoro uwaga Lionela została właśnie odwrócona, Quentin wyciągnął zesztywniałymi palcami z buta króla trefl i rzucił na stos kart, starając się ignorować szary garnitur króla i gałąź, która zasłaniała mu twarz. Koniec. Gem i set. Quentin odsunął się od stołu i odetchnął głęboko, z drżeniem. – Dobrze – powiedział szpak. – Następny. Lionel nie wyglądał na szczególnie uszczęśliwionego, ale nie zaprotestował, tylko przykucnął i wyciągnął spod stołu swój amulet. Quentin wstał i stanął pod ścianą, z innymi. Kolana miał miękkie, serce nadal biło mu jak wściekłe. Cieszył się, że wygrał, ale przecież nie spodziewał się niczego innego. Rzecz w tym, że nie spodziewał się również widoku swej dawno zmarłej byłej dziewczyny w charakterze damy w kartach. Co będzie dalej? Może ktoś tutaj wiedział o nim więcej, niż powinien? Może próbowali go wykluczyć za pomocą tej gry? Ale kto? Komu by się chciało? Nikogo już nie obchodziło, co robi. Jedyną osobą, dla której to miało jeszcze znaczenie, był on sam. Więc może sam to zrobił? Może to jego podświadomość usiłowała zakłócić jego magię? A może to Alice, gdziekolwiek i czymkolwiek teraz jest, obserwowała go i nieźle się przy tym bawiła? No cóż, niech się bawi. Skupił się na teraźniejszości, teraz liczyła się tylko teraźniejszość. Miał robotę do wykonania. Musiał poskładać do kupy swoje życie. Przeszłość nie posiadała tu nad nim władzy. Nawet Alice. Facet z czerwoną gębą wygrał swoją partię bez żadnych niezwykłych efektów. Podobnie jak Hindus. Kobieta z białym lokiem odpadła zaraz na początku. Przygryzając wargę, wyłożyła absolutnie
nieprawdopodobną serię pięciu dwójek pod rząd, po nich jokera, a na koniec kartę „Idziesz do więzienia”, pochodzącą z gry w monopol. Dzieciak przeszedł walkowerem – z jakichś powodów szpak nie pozwolił mu grać. Podobnie jak Plum. Panna Podgolony Karczek wygrała szybciej niż inni, albo dlatego że rzeczywiście była taka szybka, albo dlatego że Lionel się zmęczył. Kiedy było po wszystkim, Lionel wręczył kobiecie z siwym lokiem plik studolarowych banknotów za fatygę. Drugi podał facetowi z czerwoną gębą. – Dziękujemy za poświęcony nam czas – powiedział szpak. – Jak to? – Facet gapił się z niedowierzaniem na pieniądze. – Przecież wygrałem? – Owszem, ale się spóźniłeś – wytknął mu Lionel. – I wyglądasz na dupka. Facet jeszcze bardziej sczerwieniał na twarzy. – Śmiało – zachęcił go Lionel, rozkładając ramiona. – Twój ruch. Przez chwilę twarz mężczyzny drgała niebezpiecznie, ale nie był aż tak wściekły albo szalony, żeby ryzykować starcie. – Pierdolcie się! – wrzasnął. Taki był jego ruch. Wyszedł, trzaskając drzwiami. Quentin padł na fotel, chociaż Czerwona Gęba pomoczył oparcie swoją wiatrówką. Czuł się wyczerpany, wyżęty z sił. Miał nadzieję, że to już koniec testów, nie dałby rady rzucić teraz najprostszego zaklęcia. W sumie zostało ich pięcioro: Quentin, Plum, panna Podgolony Karczek, Hindus i dzieciak od Stopparda. Sprawa zaczęła wyglądać zdecydowanie prawdziwiej niż pół godziny temu. Chociaż nie było późno, wciąż mógł odejść. Nie stało się jeszcze nic nie do przyjęcia, ale brakowało również rzeczy wzbudzających zaufanie. To mógł być jego
przełom albo droga donikąd. Zbyt wiele czasu poświęcił na sprawy, które zaprowadziły go donikąd i zostawiły z niczym. Mógł więc wyjść, z powrotem w noc, z powrotem w zimno i deszcz. Ale nie wyszedł. Czas odwrócić los. Przyjmie to zlecenie. I tak nie ma lepszych ofert. – Uważasz, że pięć osób wystarczy? – Quentin spytał szpaka. – Sześć, z Lionelem. I tak. To dokładnie tyle, ile trzeba. – No to nie trzymaj nas w napięciu – zażądała panna Podgolony Karczek. – Co jest naszym celem? Szpak nie trzymał ich w napięciu. – Przedmiotem, którego poszukujemy, jest brązowa skórzana teczka z monogramem RCJ. Została wyprodukowana w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku, w standardowym rozmiarze. Producentem był Louis Vuitton. – Szpak wymówił nazwisko z dość wiarygodnym francuskim akcentem. – Zabawne – powiedziała panna Podgolony Karczek. – A co w niej jest? – Nie wiem. – Nie wiesz? – Po raz pierwszy odezwał się nastolatek. – Więc po cholerę ci ona? – Żeby się dowiedzieć – wyjaśnił szpak. – Ha. A co oznaczają inicjały? – Rupert John Chatwin – odparł ptak sucho. Dzieciak zrobił głupią minę. Poruszył bezgłośnie ustami. – Nie rozumiem – powiedział. – A to C nie powinno być na końcu? – To jest monogram, głupku – wyjaśniła panna Podgolony Karczek. – W monogramach nazwisko pisze się w środku. Hindus pocierał w zamyśleniu podbródek. – Chatwin. – Wyraźnie usiłował sobie przypomnieć,
skąd zna to nazwisko. – Chatwin. Czy to nie…? Jasne, że tak, pomyślał Quentin, ale nic nie powiedział. Nie drgnął mu na twarzy ani jeden mięsień. Jasne, że tak. Chatwin: to nazwisko zmroziło go bardziej niż ta noc i ten deszcz, i ten ptak, i partia pchnięcia, którą właśnie rozegrał. Miał wszelkie prawo oczekiwać, że nie usłyszy go nigdy więcej. Nie powinno go już dręczyć, i vice versa. Skończyli ze sobą, on i Chatwinowie. Ale równocześnie poczuł mroczną ulgę, ponieważ nazwisko Chatwin wskazywało, że to jeszcze nie koniec. Fillory. Plover. Zamek Białoszczyty, Chatwinowie… to wszystko ciągle gdzieś tam było. Quentin czuł się jak nałogowiec, którego właśnie zaleciał leciutki zapach substancji, od której był uzależniony – w czystej postaci i po długim, długim czasie abstynencji – i zaczyna przeżywać nieunikniony nawrót nałogu. Zamknął oczy, by poczuć ten aromat mocniej. To nazwisko to było przesłanie, flara wystrzelona w nocne niebo, sygnał właśnie dla niego wysłany przez czas i przestrzeń, i mrok, i deszcz, z ciepłego i jasnego centrum świata.
Rozdział 2 To nie powinno było się zdarzyć. Bo Quentin próbował zerwać z nałogiem. Zaczęło się w Ni Tu Ni Tam, cichym mieście włoskich fontann i zamkniętych bibliotek, położonym gdzieś poza i pomiędzy wszystkim innym. Fontanny tak naprawdę były bramami do innych światów. Quentin stał oparty o tę, która prowadziła do Fillory. Właśnie został stamtąd wyrzucony. Stał tak przez długi czas, czując pod palcami zimny i nierówny brzeg kamiennego obramowania basenu – tak wspaniale solidny. Ta fontanna stanowiła ostatni łącznik z jego dawnym życiem, tym, w którym był królem magicznej krainy. Nie chciał, żeby to życie się skończyło; nie skończy się, póki stąd nie odejdzie. Ciągle jeszcze mógł je mieć. Jeszcze przez chwilę. Chociaż nie, nie mógł. To był koniec. Więc po raz ostatni poklepał obramowanie basenu i ruszył przez bezludne miasto jak ze snu. Czuł się zupełnie pusty w środku. Przestał być tym, kim był, ale jeszcze nie wiedział, kim będzie. Głowę miał nadal pełną widoków z Końca Świata: zachodzącego słońca, bezkresnej, wąskiej, biegnącej łukiem plaży, dwóch drewnianych krzeseł od różnych kompletów, półksiężyca, iskrzących komet. I Julii skaczącej poza skraj Fillory, na Drugą Stronę Świata, ku swojej przyszłości. Dla niej to był nowy początek, on natomiast trafił w ślepy zaułek. Nigdy więcej nie zobaczy Fillory.
Nigdy więcej. Choć czuł się zupełnie otępiały, nie mógł nie zauważyć, jak bardzo zmieniło się Ni Tu Ni Tam. Zawsze było tu cicho i spokojnie, jakby miasto znajdowało się pod szklanym kloszem, schowanym za zachmurzonym, mroczniejącym niebem. Jednak coś zaszło: bogowie wrócili, żeby naprawić błąd we wszechświecie i odebrać magię, a podczas zmagań z nimi szklany klosz pękł i do środka dostał się czas. Pojawiły się zmiany pogody: teraz w powietrzu pachniało mgłą, po niebie przemykały poszarpane chmury, a fragmenty błękitu odbijały się w połyskliwych kałużach stopniałego śniegu. Wszędzie wokół siebie Quentin słyszał szmer wody. Niechętnie, z oporem, Ni Tu Ni Tam szykowało się do swojej pierwszej wiosny. To był czas niszczenia i ruiny. Quentin mijał pozbawione dachów budynki, otwierające swe biblioteczne wnętrza na żywioły. Widział regały na książki poprzewracane jak kostki domina, sterczące niczym żebra gnijącego ścierwa. Luźne kartki wyrwane z miliardów książek przechowywanych w bibliotekach Ni Tu Ni Tam krążyły w powietrzu nad jego głową, unoszone podmuchami wiatru. Przechodząc przez mostek na jednym z kanałów, zauważył, że poziom wody znacznie się podniósł; jeszcze chwila, a wystąpi z brzegów. Co się stanie, jeśli wyleje? Zapewne nic. Zapewne tylko przemoczy buty. Kiedy dotarł do fontanny prowadzącej na Ziemię, stwierdził, że ona też się zmieniła. Podczas wojny o magię przez jej wielki mosiężny kwiat lotosu, rozerwawszy rzeźbę, wyleciał cały zastęp smoków. Quentin sądził, że do tej pory ktoś to już naprawił, ale okazało się, że fontanna zajęła się tym sama: uszkodzony kwiat usechł i przewrócił się na bok,