Kiedyś lubiłem bajki, szczególnie te, które opowiadała mi
Mamusia, gdy byłem mały. Najlepsza to Wyjątkowe Dziecko.
Teraz jest już dla mnie zbyt dziecinna, ale wtedy ją
uwielbiałem. Dziecko jest bardzo szczęśliwe, mieszka
z mamusią i tatusiem – królową i królem. Potem
z sąsiedniego królestwa przybywa zła wiedźma i więzi
Dziecko, a mamusia i tatuś są bardzo smutni, ale Wyjątkowe
Dziecko dzielnie walczy i zabija wiedźmę, a potem ucieka
z powrotem do mamusi i tatusia.
W szkole też opowiadaliśmy różne historie. Czasami je
czytaliśmy, innym razem mieliśmy sami wymyślić.
Pamiętam, że napisałem wtedy Wyjątkowe Dziecko i zrobiłem
do niego obrazki.
Mamusia powtarzała zawsze, że to tylko bajka, ale że
czasami bajki stają się prawdą. Powiedziała, że zła wiedźma
to postać z bajki, ale że na świecie istnieją prawdziwi Źli
Ludzie. I że nie da się ich rozpoznać z wyglądu, że czasami
mogą być uśmiechnięci i mówić miłe rzeczy i częstować
słodyczami oraz dawać zabawki, ale w głębi i tak pozostają
Źli.
Przez długi czas nie spotkałem żadnego prawdziwego Złego
Człowieka – aż pewnego razu pojawili się Rudzielec
i Szczerbaty i potem nic już nie było jak dawniej. Dokładnie
tak, jak mówiła Mamusia.
Rozdział 1
Spóźnię się.
Nie cierpię się spóźniać.
Mam się spotkać z Artem o piątej, a jest już za piętnaście.
Biegnę korytarzem do pokoju nauczycielskiego. Nie pamiętam
nowego kodu do drzwi, więc muszę czekać, aż ktoś mnie
wpuści. Wkładam kserówki na swoją półkę, a listę obecności do
odpowiedniej skrzynki. Jestem już w drzwiach, gdy Sami,
kierowniczka sekcji humanistycznej, przypomina mi, że jutrzejsze
poranne zajęcia są odwołane ze względu na prace remontowe
w budynku. Zapamiętuję informację i wybiegam z instytutu,
pędzę Great Queen Street aż do Kingsway. Jest szaro i ponuro,
chmury wiszą nisko, nabrzmiałe deszczem. Żadnej taksówki.
Powinnam pojechać metrem do Oxford Circus, ale od ataku
terrorystycznego unikam metra, kiedy tylko mogę. Zresztą
zawsze wolałam autobusy. Art ich nie cierpi. Za wolne.
Po nierównym chodniku gnam do kolejnej przecznicy, na
przystanek, mijając stado nastoletnich Włochów. Cudownie,
widzę, jak High Holborn zbliża się ósemka. Dojadę nią do Johna
Lewisa. Stamtąd sprintem na Harley Street.
W autobusie przykładam kartę Oyster do czytnika, po czym
z ulgą opieram się o metalowy słupek. Obok mnie jakaś kobieta
– młoda, z potarganymi włosami – próbuje spacyfikować
dzieciaka w wózku.
– Siadajżeż, do cholery – syczy. W jej głosie jest tyle złości, że
odwracam się i przechodzę dalej.
W przychodni jestem kwadrans po piątej. Art czeka przed
wejściem. Zauważam go chwilę przedtem, zanim on spostrzega
mnie. Stoi elegancki i wytworny w swoim garniturze.
Ciemnoszary Paul Smith – jego ulubiony, gustowny i prosty. Jak
zawsze, dobrał do niego jednobarwną koszulę, bez krawata,
i rozpiął kołnierzyk. Wygląda w nim świetnie, to jego styl. Ale
jest zmęczony. I poirytowany. Poznaję po tym, jak unosi brew.
– Przepraszam. – Patrzę mu w oczy, a on mnie całuje. Lekkie
i szybkie muśnięcie ust.
– W porządku – odpowiada.
Oczywiście tak naprawdę ja wcale nie przepraszam, a on wcale
nie uważa, że jest w porządku. Tak naprawdę w ogóle nie chcę
tu być i Art o tym wie.
Wchodzę za nim do środka. Gdy przemierzamy hol, on
zdejmuje marynarkę. Jego koszula ma maleńkie nacięcie na
wewnętrznej stronie kołnierzyka. Nie widać go, ale wiem, że tam
jest, tak samo jak wiem, że mój mąż jest na mnie wkurzony.
Rozpoznaję to po tym, jak sztywno trzyma ramiona. Przecież się
spóźniłam, a jego czas jest cenny. Poza tym zdaję sobie sprawę,
że dla niego to jest równie trudne jak dla mnie.
Kiedy dochodzimy do drzwi poczekalni, Art przystaje i odwraca
się do mnie z uśmiechem. Widzę, że usiłuje przemóc zły humor.
– Tamansini był tutaj przed chwilą. Cieszy się, że wróciliśmy.
– Rozmawiałeś już z nim? – Jestem zaskoczona, bo konsultanci
rzadko opuszczają swoje gabinety w godzinach przyjęć.
– Kiedy przyszedłem, był akurat w rejestracji. – Art bierze mnie
za rękę i prowadzi do poczekalni. Wystrój klasyczny dla
gabinetów na Harley Street: rząd sztywnych foteli o wzorzystych
obiciach, taka sama kanapa oraz suszone kwiaty na kominku,
a powyżej okropny przykład nowoczesnego malarstwa. Wszędzie
na ścianach oprawione w ramki certyfikaty, zaświadczenia
i nagrody. W lustrze w rogu poczekalni zauważam swoje odbicie.
Pognieciony sweter, włosy jakby od tygodnia nieczesane.
Najwyższy czas wybrać się do fryzjera, grzywka wpada mi do
oczu, a przesuszone, rozdwojone końcówki zakręcają się
bezsensownie na wysokości ramion. Przed Beth co kilka
miesięcy je podcinałam i robiłam sobie pasemka. Niebieskie
oczy błyszczą mocno na tle zarumienionej jeszcze od biegu
twarzy. Wcześniej ćwiczyłam też na siłowni. Teraz jakoś na nic
nie mam siły.
– Nie ma opóźnienia, ale ponieważ cię nie było, weszła
tymczasem kolejna para. – W głosie mojego męża słychać
leciutką nutkę oskarżenia.
Ponownie kiwam głową. Art przesuwa dłoń po moim
ramieniu.
– Wszystko w porządku? Jak zajęcia?
Przyglądam mu się uważnie. Ma wciąż taką chłopięcą twarz,
choć w zeszłym tygodniu skończył czterdziestkę. Nie wiem, czy
to delikatna linia szczęki, dołeczek w brodzie, czy te duże,
żarliwe oczy. Głaszczę go po policzku. Pod palcami czuję
szorstką skórę. Musi się golić dwa razy dziennie, ale zawsze
podobał mi się ten delikatny cień na policzkach. Jest bardziej
męski, bardziej pociągający.
– Zajęcia jak to zajęcia, normalnie. – Czuję ściskanie w gardle.
– Ja po prostu... to miejsce... znowu.
– Wiem. – Obejmuje mnie i przyciąga do siebie. Chowam
twarz w jego szyi i mocno zaciskam powieki, by nie pozwolić
popłynąć łzom. – Tym razem się uda. Wiem, że tak będzie.
Nadeszła nasza kolej, zobaczysz.
I spogląda na zegarek. Ma go od lat, więc szkiełko jest całe
porysowane. Dostał go ode mnie – mój pierwszy prezent dla
niego, urodzinowy, znaliśmy się wtedy trzy miesiące. Tego dnia
Art pozwolił, bym postawiła mu kolację – nalegałam, bo to
przecież jego urodziny. Wieczór był ciepły, prawdziwie
wiosenny, pierwszy po bardzo długiej zimie, więc po kolacji
spacerowaliśmy nad Tamizą, przez most Waterloo, na
południowy brzeg. Art mówił o swoich planach związanych
z Loxley Benson... o tym, że całe życie szukał czegoś, w co
mógłby wierzyć, czegoś cennego, czemu chciałby poświęcić całą
swoją energię.
– I ta firma to właśnie to? – zapytałam.
Wziął mnie za rękę i powiedział, że „nie”, że to mnie szukał, że
nasz związek jest tym, czego pragnie najbardziej na świecie.
Wtedy po raz pierwszy wyznał, że mnie kocha.
Odsuwam się od niego i jak najdyskretniej ocieram łzy. Oprócz
Arta w poczekalni są jeszcze trzy inne pary, a ja nie chcę, by
ktokolwiek zobaczył, że płaczę. Siadam i zamykam oczy,
składam ręce na kolanach. Skupiam się na oddychaniu, próbując
wyrzucić z głowy kłębiące się w niej myśli.
Art nadal mnie kocha. Wiem, że to prawda. Gdyby było
inaczej, nie zostałby ze mną przez ten okropnie długi, straszny
rok po Beth. Nie wspominając już o sześciu nieudanych próbach
in vitro.
Ale czasami się zastanawiam, czy on w ogóle mnie słucha.
Usiłowałam mu wytłumaczyć, jaka jestem już zmęczona tymi
wizytami w klinice. Wzloty i upadki zapłodnienia
pozaustrojowego. Od ostatniej próby minął prawie rok. Wtedy
właśnie postanowiłam zrobić przerwę i Pan Tam – jak go
nazywają na forach poświęconych bezpłodności – poparł moją
decyzję. Art się zgodził – oboje mieliśmy nadzieję, że zajdę
w ciążę naturalnie. Bo niby dlaczego miałabym nie zajść, skoro
dotąd nikt się nie dopatrzył żadnego powodu. Podobnie jak nikt
nie potrafił wyjaśnić, dlaczego każde in vitro kończyło się
fiaskiem.
Przez ostatnie kilka miesięcy Art namawiał mnie na dodatkowe
badania. I to on umówił nas na tę wizytę. A ja nie mogę znieść
samej myśli o kolejnej próbie, nie mówiąc już o fizycznie
odczuwalnych skutkach ubocznych i cierpieniu psychicznym,
które to za sobą niesie. Zbyt wiele razy już przez to
przechodziłam: początek cyklu, strata okazji, bo akurat musiałam
wyjechać, codzienne badania, leki o konkretnych godzinach
w konkretne dni – a ostatecznie wszystko po to tylko, by
dowiedzieć się na koniec, że moje pęcherzyki nie osiągnęły
odpowiedniego rozmiaru, albo że jest ich za mało, albo nawet
gdy to się udało, że embrion nie przetrwał. Potem jeden lub dwa
cykle przerwy, ciągła obsesja, kiedy owulacja, kiedy menstruacja,
i wszystko od nowa. I jeszcze raz, i jeszcze. Ale to wszystko
nigdy, nigdy mi już jej nie zwróci.
Beth. Mojej córeczki, która urodziła się martwa.
Chciałabym powiedzieć o tym Artowi, ale wtedy musiałabym
mówić o Beth, a ona jest zamknięta w mojej głowie,
w bezpiecznym miejscu razem z całym bólem i smutkiem, a ja
nie chcę tam zaglądać i przechodzić przez to kolejny raz.
– Państwo Loxley?
Art wstaje gwałtownie. Pielęgniarka się do niego uśmiecha.
Trudno zresztą się do niego nie uśmiechać. Nawet zanim pojawił
się w telewizji – w „The Trials” – ludzie zawsze się do niego
uśmiechali. Ten chłopięcy czar i energia. Myślę, że połowę
sukcesu Loxley Benson zawdzięcza błyszczącym oczom Arta.
Potrafi nimi patrzeć tak, że człowiek od razu czuje się kimś
ważnym, wyjątkowym, jakby jego zdanie było najważniejsze na
świecie.
Druga połowa tego sukcesu to oczywiście zupełnie inna
historia. Art jest bardzo inteligentny. Mądry. Ma niewyczerpane
zasoby energii. Mama od razu się na nim poznała, jeszcze zanim
zrobił fortunę, kiedy ledwie założył swój internetowy biznes –
etyczne inwestycje – bez pieniędzy i bez zabezpieczeń.
– Ten facet – powiedziała – rozpali kiedyś świat. – Potem
uśmiechnęła się do mnie kpiąco i dodała: – Uważaj, żebyś nie
spłonęła, usiłując dotrzymać mu kroku.
Biurko Tamansiniego jest wielgachne, obite skórą,
z mosiężnymi ćwiekami na krawędziach. On sam za nim sprawia
wrażenie nieco zagubionego – mały człowieczek o oliwkowej
skórze, trójkątnej, kanciastej twarzy i delikatnych dłoniach.
Zawsze, gdy mówi, trzyma je tak, by koniuszki palców się ze
sobą stykały. Siedzimy z Artem naprzeciw niego.
– Tym razem chciałbym zaproponować ICSI – mówi powoli. –
Polega to na tym, że wstrzykniemy nasienie prosto do komórki
jajowej.
– Widzisz? – Art trąca mnie łokciem, jakbyśmy siedzieli
w szkolnej ławie. – Mówiłem, że na pewno jest coś nowego.
Patrzę na palce Tamansiniego. Dziwnie mi się myśli, że były
we mnie. Z drugiej strony cała koncepcja ginekologa jest dość
dziwaczna. Ale lubię Pana Tama. Lubię jego opanowanie.
Potrafi zachować zupełny spokój, nawet gdy Art na niego
naciska. Był moim konsultantem w czterech na sześć
przeprowadzonych prób zapłodnienia. Chyba można
powiedzieć, że wiele razem przeszliśmy.
– ICSI to nie żadna nowość – odpowiadam i zwracam się do
Pana Tama. – Dlaczego akurat to? I dlaczego akurat teraz?
Pan Tam odchrząka.
– Jednym ze wskazań dla tej metody jest nieprawidłowy wynik
badania nasienia. Akurat w naszym przypadku to nie ma
miejsca, ale metoda jest również skuteczna, gdy mamy do
czynienia z niskim wskaźnikiem zapłodnień i niewielką ilością
jajeczek, a u państwa zachodzą obydwie te okoliczności.
– To chyba droższa procedura, prawda? – pytam.
Na wspomnienie o pieniądzach Art sztywnieje. Bardzo
nieznacznie, ale ja wyraźnie to wyczuwam. Jakby zwierzę
postawiło uszy, nasłuchując sygnałów ostrzegawczych. Mosiężne
ćwieki na biurku połyskują odbitym światłem. Zastanawiam się
leniwie, czy ktoś je tutaj poleruje.
– Tak, jest droższa – przyznaje Tamansini. – Ale z pewnością
daje większe szanse na ciążę.
– No dobrze, na czym to polega? – pyta Art. Ton ma
neutralny, ale w jego głosie słyszę złość. Nie pozwoli oszukać ani
siebie, ani mnie.
Pan Tam się uśmiecha.
– W państwa przypadku między tymi dwoma metodami jest
naprawdę bardzo niewielka różnica.
I zaczyna omawiać procedurę. Na chwilę się wyłączam, wiem,
na czym polega, brałam ją już pod uwagę kilka lat temu.
– ...działa jak komputer z czystym systemem operacyjnym –
kończy pan Tamansini. – Gotowy do instalacji oprogramowania.
Art się śmieje. Uwielbia jego przenośnie.
– Co państwo o tym sądzicie? – pyta Pan Tam.
– Jestem za – mówi Art i patrzy na mnie. – Powinniśmy
spróbować.
Przez moment jestem wściekła, że wypowiada się w moim
imieniu. Ale zaraz przypominam sobie, że skoro zgodziłam się
tutaj przyjść, Art ma prawo sądzić, że chcę to zrobić. Przecież
już całe wieki nie mówię mu, co naprawdę czuję.
– Sama nie wiem. – Cała się wiję na swoim krześle. – To
znaczy... Nie jestem pewna, czy chcę jeszcze in vitro. Nie
czarujmy się, za kilka miesięcy skończę czterdziestkę, co...
– ...nic nie znaczy. Jeszcze nie jest za późno – wtrąca Art,
spoglądając na Pana Tama. – Proszę, niech jej pan powie, że to
wcale nie za późno.
Pan Tam bierze głęboki wdech. Jego twarz pozostaje spokojna
i bez wyrazu, bardzo profesjonalnie, ale w głębi z pewnością się
zastanawia, co ja tu w ogóle robię, skoro mam takie
wątpliwości.
– Oczywiście, proszę pani, to prawda, nie ma żadnej gwarancji
powodzenia. Ale przecież raz już zaszła pani w ciążę, a to bardzo
dobry znak. I rzeczywiście, czterdzieści lat to wcale nie tak
późno, jeśli rozmawiamy o in vitro. Można powiedzieć, że nie
tak późno jak kiedyś.
Przyglądam mu się. Ma taki kojący, delikatny uśmiech.
– Ja chyba... – Głos mi drży. – Nie jestem pewna, czy dam
radę... znów przez to wszystko przechodzić... – Głos mi się
w końcu załamuje, spuszczam wzrok i wpatruję się w dywan.
Obok przedniej nogi biurka, tej bardziej ode mnie oddalonej,
dostrzegam niewielką brązową plamkę w kształcie fasolki.
Dlaczego tak trudno mi wyartykułować, czego chcę? Co czuję.
Art mówi z przejęciem, bardzo chce mnie przekonać.
– Gen, nie możemy się poddawać. Nie rozumiesz? Jeśli chcesz,
zrobię pełne oszacowanie ryzyka, przejrzę statystyki,
skuteczność tej metody, obiecuję, obliczę szanse powodzenia
i jeśli wyjdzie dobrze, razem damy radę. Tak jak zawsze.
Podnoszę wzrok. Pan Tam przeszedł do części gabinetu ukrytej
za zasłonką. Rozmawia z kimś cicho przez interkom. Daje nam
czas, żebyśmy się ogarnęli.
Odwracam się do męża. Jego oczy błyszczą nową nadzieją.
Nienawidzę się za to, że też jej nie czuję.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, te leki, ciągłe wizyty i w ogóle
– kontynuuje Art. – I wiem, że przechodziłaś to już pięć razy...
– Sześć – poprawiam go.
– ...ale zobaczysz, że warto – naciska. – Nie uważasz, że
warto?
Kręcę głową. Kiedyś tak uważałam, chyba, pierwsze kilka razy,
niedługo po Beth. Ale ból, jaki wiązał się z każdą nieudaną
próbą, nie był tego wart.
Art marszczy czoło.
– Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz spróbować jeszcze raz –
mówi. Stara się powiedzieć to współczująco, ale w jego głosie
słyszę zniecierpliwienie. – To znaczy, jeśli liczby przemówią na
naszą korzyść.
Robię głęboki wdech.
– Nie chodzi o liczby ani o ryzyko czy leki. – Patrzę mu w oczy,
mając nadzieję zobaczyć w nich zrozumienie. Zniżam głos do
szeptu. Wciąż trudno mi wymawiać jej imię na głos. – Tylko
o Beth.
W jego oczach widzę konsternację.
– Uważasz, że to nielojalność? Że próbując ponownie,
uwłaczamy jej pamięci?
– Niezupełnie...
– Gen, to nie jest nielojalność. Już prędzej dowód naszej
miłości do niej... tego, że tak bardzo chcemy... chcemy ją
zastąpić.
– Zastąpić?
Pan Tam jest już za biurkiem. Siedzi, składając dłonie
w charakterystyczny dla siebie sposób.
W uszach wciąż dźwięczą mi słowa Arta. Spoglądam znów na
plamkę przy nodze biurka, czuję w skroniach pulsującą krew.
– Chyba potrzebujemy jeszcze czasu, żeby to wszystko
przemyśleć – głos Arta jest jakby przytłumiony i odległy.
– Oczywiście. – Pan Tam się uśmiecha. Słyszę to tylko w jego
głosie, bo nadal wpatruję się w plamkę na wykładzinie. –
Podejdziemy do tego spokojnie, krok po kroku.
Podnoszę wzrok.
– Bardzo dobry pomysł.
Art obejmuje mnie ramieniem.
– Jak najbardziej.
Kilka minut później jesteśmy już w taksówce, w drodze do
domu. Art uznaje tylko ten środek transportu. Gdyby chciał,
mógłby mieć kierowcę, szczególnie teraz, gdy Loxley Benson tak
świetnie prosperuje, ale nie cierpi przejawów elitarności.
Tłumaczę mu, że rozbijanie się taksówkami jest jak najbardziej
elitarne, ale on twierdzi, że to bardzo wygodne rozwiązanie –
środki komunikacji miejskiej poruszają się w ślimaczym tempie,
a czas mojego męża to pieniądz.
Nie rozmawiamy. Ciągle huczy mi w głowie. Nagle zdaję sobie
sprawę, że Art do mnie mówi.
– Słucham?
– Wolałbym, żebyś tego nie robiła. – Bierze moją rękę i trzyma
ją w swoich dłoniach.
Spoglądam w dół. Paznokieć palca wskazującego lewej ręki jest
cały obgryziony. A skóra wokół niego rozmiękła
i zaczerwieniona. Natychmiast go chowam, zwijając dłoń. Nie
zdawałam sobie sprawy, że trzymam palec w buzi.
Art delikatnie ściska moją dłoń.
– Dlaczego się zgodziłaś, żebym umówił nas na spotkanie,
skoro wiedziałaś, że nie chcesz już próbować?
Za szybą taksówki tarcza słońca zawisa nisko nad Regent’s
Park. Doskonała pomarańczowa kula na tle czystego,
niebieskiego nieba, bez cienia wcześniejszych chmur. Odwracam
się do Arta. Jego oczy błyszczą w półmroku, a moje serce
wyrywa się z miłości do niego. Bo mimo całej swojej
bezwzględności w interesach Art jest tak naprawdę bardzo
dobrym człowiekiem.
– Przepraszam cię – mówię. – To było nie fair... – I milknę
nagle. Wolałabym nie mieć tego chaosu w głowie.
– Wiesz, że jesteś szurnięta? – mówi czule Art.
Przez moment patrzymy sobie w oczy, potem on pochyla się
do mnie.
– Możesz mi przynajmniej wytłumaczyć, czym się tak martwisz?
Bo ja chcę tylko... to znaczy, wszystko, co robię, robię dla
ciebie, wiesz o tym, prawda? I chciałbym zrozumieć, bo nie
widzę sensu w tym, żeby już dalej nie próbować.
Kiwam głową, usiłując właściwie dobrać słowa. Jak to
wytłumaczyć, skoro sama mam w głowie mętlik i czuję się taka
bezradna?
– Nie potrafię myśleć w kategoriach „zastąpienia” Beth –
odpowiadam w końcu.
Wymówienie jej imienia sprawia mi ból. Ale niewypowiedzenie
go oznaczałoby zaprzeczenie jej istnienia, a to byłoby jeszcze
gorsze. Ściska mnie w brzuchu.
– Nie chciałem powiedzieć „zastąpić” – Art wzrusza tylko
ramionami. Prostuje się. – To oczywiste, że nie możemy jej
zastąpić. Ale możemy zostać rodzicami, czego jej śmierć nas
pozbawiła.
– Sama nie wiem.
Art dotyka kołnierzyka. Szukając palcami małego nacięcia.
– Więc pozwól, bym ja wiedział za nas oboje.
– A pieniądze? – Marszczę brwi. – Już i tak dużo wydaliśmy.
Art macha ręką.
– To akurat najmniejszy problem.
Fakt, choć nadal trudno mi przywyknąć do myśli, ile Art teraz
zarabia. Zresztą wcześniej też nie mogliśmy narzekać. Loxley
Benson od dłuższego czasu ma dobrą passę, ale w tym roku
naprawdę poszła w górę. Obecnie należy do najbardziej
dynamicznie rozwijających się małych firm w kraju.
– Nie chodzi o sumy, ale to zwykłe marnowanie pieniędzy i...
– O matko, Gen, nie płacimy aż tyle. Raptem kilka tysięcy.
A odkąd pojawiam się w telewizji, praktycznie co dzień wpadają
nam kolejne zlecenia. Na spotkaniu z klientem poznałem
niedawno pewną kobietę, która bierze udział w jakimś rządowym
projekcie i jutro w Brukseli chce ze mną porozmawiać, żeby
mnie w to wciągnąć. Naprawdę dobrze nam idzie, wiesz? Tak
jak ci obiecywałem. Rośniemy w siłę z dnia na dzień.
– Ale... – zaczynam i milknę, niezdolna wypowiedzieć tego, co
naprawdę czuję, czyli że sukces firmy Arta powoduje, że czuję
się bezwartościowa. To nie fair, gdy on tak ciężko na nas
pracuje, ale bycie w ciąży powodowało, że czułam się równa.
Jakbym też miała swój ważny wkład w nasze małżeństwo.
A teraz jego wzmianka o tym, jak świetnie mu idzie, podkreśla
tylko, że ja nie potrafiłam dotrzymać naszej niepisanej umowy.
– Gen, ty musisz tego chcieć. I razem możemy to zrobić.
Znajdę jakiś sposób.
Jego słowa, ruchy ust, całe ciało... są absolutnie przekonujące.
I jak wiem z doświadczenia, po prostu nie można im się oprzeć.
– Ty naprawdę chcesz raz jeszcze spróbować.
Art wzrusza ramionami.
– A jaką mamy alternatywę? Adopcja?
Kręcę głową. Przynajmniej co do tego zawsze oboje byliśmy
zgodni. Jeśli mamy mieć dziecko, to własne.
– Otóż to. – Znów się pochyla. – Gen, ja bardzo tego chcę. –
Przerywa, usta mu drżą. – Ale tylko wtedy, jeśli ty też.
Przez ułamek sekundy wygląda bezradnie jak mały chłopczyk.
Widzę, jak się boi, że nigdy nie przeboleję śmierci Beth i że
z tego powodu nasza miłość gdzieś się zagubi... bo pewnego
dnia będę musiała wybrać, czy pozwolić odejść Beth, czy Artowi.
– Chcę zrobić to z tobą – szepcze. – Proszę cię, pamiętaj
o tym.
Taksówka zatrzymuje się na światłach, gdzie kończy się
Camden High Street i zaczyna Kentish Town Road. Poznaliśmy
się na Camden, czternaście lat temu, na wielkim balu
sylwestrowym, na który poszłam z moją najlepszą przyjaciółką,
Hen. Art miał dwadzieścia sześć lat i był to jego pierwszy rok
samodzielnego prowadzenia własnej firmy. Skombinował bilety
dla siebie i kilku kolegów, bo uznał, że ma okazję poznać ludzi,
którzy mogą mu się przydać. Ja cieszyłam się na darmowe drinki
i dobrą zabawę.
Poznaliśmy się przy barze, gdy jeden z jego znajomych – Tris –
wpadł na Hen i okazało się, że razem studiowali, ale potem
stracili kontakt. Oczywiście Hen przedstawiła mnie Trisowi, a on
przedstawił mi Arta. Art postawił kolejkę, z której większość
poprzewracałam niechcący, gdy wróciłam z toalety. Był na tyle
miły, że natychmiast zamówił nową, chociaż – jak się później
dowiedziałam – w tamtym czasie ledwie starczało mu na
jedzenie. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi o Loxley
Benson, jak kilka miesięcy wcześniej założyli firmę razem
z przyjacielem, że chce się zająć handlem przez Internet i bardzo
mu zależy, żeby inwestycje popierane przez jego firmę były
etyczne i ekologiczne.
Ja opowiedziałam mu o swojej pracy dla nudnego magazynu
wnętrzarskiego, o artykułach na temat kuchni i farb, i że
pewnego dnia chciałabym napisać powieść. Pamiętam, jak
ogromne wrażenie wywarły na mnie jego zapał i determinacja.
Był gotów na każde ryzyko i pokonanie każdej przeszkody, żeby
osiągnąć swój cel. I chodziło nie tyle o zrobienie pieniędzy, ile
o to, by zmienić świat.
Już wtedy wiedziałam, że czegokolwiek Art zapragnie,
zdobędzie to.
Włącznie ze mną.
– Gen?
Przygryzam wargę. Ściemniło się, włączają się uliczne latarnie,
gdy taksówka sunie powoli wzdłuż nijakich sklepów
i zatłoczonych chodników Kentish Town High Street. Gdyby nie
ożenił się ze mną, miałby już pewnie czwórkę dzieci. I powinien
mieć. A ja nie powinnam mu tego uniemożliwiać.
– To ta nadzieja – wyjaśniam. – Zniosę wszystko prócz nadziei.
Art się śmieje. Wiem, że nie rozumie, co mam na myśli. Ale
kocha mnie i to wystarczy.
– Dobrze, sprawdź te statystyki – ulegam. – Zobaczymy i wtedy
podejmiemy decyzję.
Entuzjastycznie kiwa głową i sięga do kieszeni. Kilka sekund
później odzywa się jego komórka i wtedy uświadamiam sobie, że
przez ostatnią godzinę trzymał ją wyłączoną. Nie pamiętam już,
kiedy ostatnio wyłączył telefon na dłużej niż kilka minut.
Wciąż jeszcze rozmawia, gdy dojeżdżamy na Crouch End
i wchodzimy do domu. Lilia, dziewczyna ze Słowacji, która u nas
sprząta, właśnie kończy pracę. Zamykając za nią drzwi,
zauważam ogromną stertę poczty przy grzejniku w holu. Biorę
wszystko i przechodzę do kuchni. Zwykle nie używamy reszty
pomieszczeń na parterze, to duży dom jak na dwoje ludzi.
Bezwiednie przekładam koperty. Jest kartka od mamy,
z Australii – wakacje z nowym narzeczonym. Kładę ją na stół,
a z resztą staję nad stertą z makulaturą, na którą dorzucam
kolejne śmiecie. Odkładam jeszcze dwa rachunki i kopertę z logo
firmy prawniczej Arta. Reszta to bezsensowne magazyny i ulotki
reklamowe. Jak to możliwe, że jednego dnia otrzymujemy tyle
śmieci?
Art wciąż rozmawia. Jego niski głos – niski i nieznoszący
sprzeciwu – staje się głośniejszy, gdy mija wejście do kuchni, po
czym znów cichnie. Po dorzuceniu na stertę kilku katalogów ta
w końcu nie wytrzymuje i rozsypuje się po podłodze.
– Cholera.
Gdy zbieram papierzyska, wchodzi Art.
– Gen?
– Jak to możliwe, że mamy tyle śmieci?
– Przenieśli jutrzejsze spotkanie, więc Siena przebukowała
mnie na wcześniejszy lot.
– Kiedy?
– Zaczynamy o dziesiątej, muszę wyjść z domu koło szóstej,
więc pomyślałem, że może położymy się dziś wcześniej... –
Zawiesza głos i unosi brwi. Wiem, o co mu chodzi. Uśmiecham
się. Przynajmniej temat in vitro już dziś się nie pojawi.
– Jasne – odpowiadam.
Jemy kolację, potem ja oglądam jakieś bzdury w telewizji, a Art
jeszcze gdzieś dzwoni i sprawdza jakieś dane. W telewizji
zaczynają się wiadomości o dziesiątej. Wraz z pierwszą przerwą
na reklamy czuję na ramieniu dłoń męża.
– Idziemy do łóżka?
Wchodzimy na górę. Art zrzuca ubranie na czerwono-
pomarańczowy dywanik w pasy i odrzuca kołdrę. Kładzie się
i uśmiecha do mnie. Zajmuję więc miejsce obok niego
i pozwalam mu się dotykać.
Szczerze mówiąc, fakt, że Art chce się ze mną kochać, podoba
mi się bardziej niż sam seks. W głowie wciąż mam rozmowę o in
vitro, nie potrafię się jej pozbyć i nie potrafię się odprężyć.
Ruszam się trochę, próbując się nakręcić, ale nie da rady. Art
podchodzi do seksu jak do większości rzeczy w życiu – idzie i go
bierze. Nie chcę przez to powiedzieć, że mnie zdradza. Ani że
nie sprawdza się w łóżku. Po prostu, kiedy mnie poznał,
niewiele wiedział na ten temat, więc wszystkiego, co teraz robi,
nauczyłam go ja. A on nadal to robi, dokładnie tak samo, jak
pokazałam mu czternaście lat temu.
– Gen? – Art opiera się na łokciu i marszczy brwi. Nawet nie
zauważyłam, że przestał mnie dotykać.
Uśmiecham się, biorę jego dłoń i kładę ją sobie między
nogami. Zmuszam się do reakcji. Działa, trochę. W każdym razie
wystarcza. Art jest przekonany, że w końcu wpadam
w odpowiedni nastrój i wchodzi we mnie.
Odpływam myślami. Przypominam sobie stertę makulatury na
dole. Tę górę papieru. Wiem, co tak naprawdę mnie w niej
niepokoi – te wszystkie słowa zapisane w magazynach
i książkach, które konkurują o miejsce na sklepowych półkach.
A do tego jeszcze cały Internet. Kiedyś stanowiłam część tego
świata – napisałam i opublikowałam trzy książki, w okresie
pomiędzy ślubem z Artem a zajściem w ciążę z Beth. Czasami
ilość materiałów opublikowanych na świecie wydaje się po
prostu przytłaczająca, pozbawia powietrza moje własne słowa,
jeszcze zanim mają szansę zaistnieć.
Art jęczy, a ja się ruszam, okazując, że uczestniczę.
Zresztą nie chodzi tylko o papier. Art, Pan Etyczny
i Ekologiczny, nalega, by w pełni dbać o środowisko,
segregujemy więc wszystko: aluminium, kartony, szkło, resztki
jedzenia i plastik.
Czasem mam ochotę wrzucić to wszystko do jednego czarnego
wora, jak za czasów mojego dzieciństwa. Wędruję myślami
wstecz. Wraca wspomnienie. Walczę z ogromnym worem ze
śmieciami, ciągnąc go przez mokry trawnik w ogródku. Mam
zataszczyć go do taty, który akurat jest w domu – nieczęsty gość
pomiędzy wyjazdami. Trawa pachnie świeżo i słodkawo. Tata
właśnie ją skosił i wrzuca do kompostownika. Chcę mu pomóc.
On na to się śmieje i wyjaśnia, że większość zawartości worka
nie zgnije, dlatego rozpalamy ognisko. Wciąż czuję zapach tego
ognia i ciepło na twarzy, podczas gdy chłodny wiatr omiata moje
plecy.
Art całuje mnie w szyję i napiera nieco mocniej. Chciałabym,
żeby się pospieszył... żeby mieć to już za sobą... Jak tylko
skończymy, on zaśnie, a ja zrobię sobie filiżankę herbaty.
Jego oddech staje się cięższy, ruchy bardziej niecierpliwe.
Wiem, że jest blisko, ale się powstrzymuje, czekając na mnie.
Uśmiecham się do niego, wiedząc, że zrozumie. Chwilę później
jęczy z rozkoszy i opada na mnie. Obejmuję go, czując, jak się
ze mnie wyślizguje, a wraz z nim ciepła wilgoć, która spływa
powoli na łóżko. Uwielbiam, gdy jest taki bezbronny, z głową na
mojej piersi.
Czekam...
Art wtula we mnie twarz, wzdycha z zadowoleniem, a potem
kładzie się obok, obejmując mnie już tylko jedną ręką. Wysuwam
się spod jego ramienia. To jedna z rzeczy, które wiem, ale do
których nie chcę się przyznać – nasze pożycie zdominowała
rutyna. Nic dziwnego po tylu latach. Zresztą jest o wiele lepiej
niż w czasach, gdy obsesyjnie chciałam zajść w ciążę. Wiem, że
Art czuł dużą presję, bo musiał to robić o określonych porach,
a ja też cierpiałam, bo próby poczęcia zabrały nam całą radość
i spontaniczność. Już wieki temu przestałam sprawdzać, kiedy
mam owulację, ale może ta cała historia zebrała swoje żniwo.
A może to po prostu klasyka małżeńskiego seksu –
przewidywalny, wygodny, bezpieczny. W zasadzie nie narzekam.
Pewnego dnia porozmawiam o tym z Artem. A on mnie
wysłucha, wiem, że tak. I będzie chciał to poprawić. A to
znaczy, że poprawi. Artowi zawsze się udaje.
Z jego spodni na podłodze dochodzi dzwonek komórki. Mój
mąż budzi się gwałtownie, potem wzdycha i sięga do spodni.
Kiedy zaczyna rozmawiać, ja wstaję i schodzę do kuchni.
Budzę się. Łóżko obok puste. Art wyszedł o świcie, pojechał na
Heathrow. Na jego poduszce leży wilgotny ręcznik. Zirytowana
zrzucam go na podłogę.
Pół godziny później, już ubrana, smaruję tosta marmoladą.
Mam przed sobą cały dzień. I nic do roboty, bo środowe zajęcia
zostały odwołane. Nie spotkam się nawet z Hen na kawie.
A jednak dręczy mnie uczucie, że miałam dziś coś załatwić.
„Mogłabyś popisać”, odzywa się głos w głowie.
Ignoruję go.
Dzwoni dzwonek, więc podchodzę cicho do drzwi. Nikogo się
nie spodziewam. Pewnie listonosz. Mimo to nigdy zbyt wiele
ostrożności. Zakładam łańcuch, otwieram drzwi i wyglądam
przez szparę.
Na progu stoi kobieta. W średnim wieku, pulchna
i czarnoskóra.
Od razu biorę ją za świadka Jehowy i przygotowuję się do
odparcia ataku.
– Pani Geniver Loxley? – pyta cichym głosem, z lekkim
akcentem z Midlands.
Przyglądam się jej.
– Skąd zna pani moje nazwisko?
Kobieta patrzy z wahaniem. To dziwne, by świadek Jehowy
znał takie szczegóły, teraz więc podejrzewam jakąś aferę z bazą
danych osobowych w tle. Jednak kobiecie brak tupetu zwykle
charakteryzującego wyszkolonych sprzedawców. Kiedy
przyglądam się jej baczniej, dostrzegam, że jest zdenerwowana.
Ma na sobie tani kostium z czegoś sztucznego, a pod pachami
plamy od potu.
– Ja... no bo... – zaczyna się jąkać.
Czekam. Nagle czuję, jak serce zaczyna mi przyspieszać. Czy
coś się stało Artowi? Albo komuś innemu? Łańcuch na drzwiach
jest nadal założony. Opuszczam go więc. Kobieta zaciska usta.
Jej oczy rozszerza strach i zakłopotanie.
– O co chodzi?
– No więc... – Kobieta robi głęboki wdech. – Chodzi o pani
dziecko.
Patrzę na nią bez słowa.
– Nie rozumiem.
Znów się waha.
– Ona żyje. – Kobieta świdruje mnie wzrokiem. – Pani córka,
Beth, żyje.
Rozdział 2
Stoję w drzwiach i robi mi się niedobrze. Wciąż trzymam
łańcuch. Aż do bólu naciskam palcem na metal.
– Co?
Ulicą przejeżdża samochód. Jakiś mężczyzna wykrzykuje coś
z oddali. Świat jest jakby gdzie indziej. Tutaj wszystko odwróciło
się do góry nogami.
– Co pani powiedziała?
– Boże. – Kobieta przykłada ręce do twarzy. Dłonie wydają się
bardzo delikatne jak na jej tuszę. – Proszę pani, czy ja mogę
wejść?
Cała sztywnieję, w głowie słyszę sygnały ostrzegawcze.
Cokolwiek ma do powiedzenia, może to powiedzieć tutaj. Na
pewno nie wpuszczę jej do domu. Mocno trzymam drzwi, na
wypadek gdyby próbowała je sforsować, ale ona tylko
przestępuje z nogi na nogę i wygląda na coraz bardziej
zażenowaną.
– Dlaczego powiedziała pani... to, co pani powiedziała? –
jąkam się. – Kim pani jest? Skąd zna pani moje nazwisko?
– Proszę pani... – Kaszle sucho i nerwowo. – Nazywam się
Lucy O’Donnell. Jestem siostrą Mary Duncan. Umarła
w zeszłym roku.
Kręcę głową.
– Nic nie rozumiem.
– Moja siostra jest... była... pielęgniarką. Była przy pani
porodzie w szpitalu Fair Angel. Powiedziała mi, że pani dziecko
urodziło się żywe i zdrowe. – Kobieta pociera teraz policzek. –
Lekarz, który odbierał poród, wziął je, zanim wybudziła się pani
z narkozy. Okłamał panią.
– Nie.
To śmieszne. Co ona sobie myśli? Czuję narastającą złość.
– Tak – upiera się Lucy O’Donnell.
– Nie. Moje dziecko zmarło. – Kiedy z trudem wyrzucam
z siebie te słowa, mam dość. Zatrzaskuję drzwi, ale Lucy blokuje
je nogą.
– Wiem, że to dla pani szok. Poczekam tu niedaleko,
w kawiarni... Sam’s coś tam... Poczekam godzinę, czyli do
jedenastej.
Rzuca mi ostatnie, błagalne spojrzenie i cofa stopę.
Zatrzaskuję drzwi i odwracam się, cała drżąc.
Czy to dzieje się naprawdę? I dlaczego? Nic nie rozumiem.
Nie potrafię spokojnie ustać. Przemierzam hol w tę
i z powrotem. Potem staję i opieram się o ścianę. Farba na
ościeżnicy odchodzi. Gapię się w odsłonięte drewno.
Malowaliśmy cały dom sześć lat temu, kiedy się tu
wprowadzaliśmy. Chyba przydałby się mały remont. Serce mi
bije jak oszalałe. Zamykam oczy.
Lucy O’Donnell. Mary Duncan. Te nazwiska nic mi nie mówią.
Wyciągam telefon, ale wybierając numer, wiem dobrze, że Art
jest na spotkaniu w Brukseli. Włącza się poczta głosowa.
Zostawiam mu rozpaczliwą wiadomość, żeby natychmiast
oddzwonił, i zjeżdżam plecami po ścianie, siadając na podłodze.
Po co ktoś miałby pojawiać się znikąd i kłamać w tak okrutny
sposób? Dla żartu? Prowokacja? Ale Lucy O’Donnell nie
wyglądała, jakby miała ubaw po pachy. Kto ją do tego namówił?
Zalewają mnie wątpliwości, boję się. Nagle coś przychodzi mi
do głowy, więc biegnę na górę. Nazwisko Mary Duncan
powinno się dać łatwo sprawdzić. Przecież musieliśmy dostać
jakiś wypis ze szpitala, prawda? Fair Angel to prywatna
instytucja na najwyższym poziomie, Art na pewno ma osobną
teczkę. Wpadam do jego gabinetu na drugim piętrze, to
przestronny, jasny pokój z mnóstwem półek i szafek.
Przeglądam teczki – sami klienci i dokumenty bankowe. Nic
osobistego.
Podchodzę do okna. Na dworze ani śladu Lucy. Powiedziała,
że poczeka... gdzie? W Sam’s Deli, knajpce na końcu ulicy.
Sprawdzam czas. Dziesiąta piętnaście.
Usiłuję się skupić na jej słowach... powiedziała, że siostra była
jedną z pielęgniarek obecnych przy moim porodzie. I że lekarz
kłamał o śmierci dziecka.
To chore. Niewyobrażalne. Mogę nie pamiętać pielęgniarki,
ale doskonale pamiętam doktora Rodrigueza, wspaniałego
położnika, do którego trafiłam. Był opalony i przystojny, wręcz
ociekał spokojem – niemożliwe, by zrobił cokolwiek
w najmniejszym stopniu nieprofesjonalnego, nie mówiąc już,
żeby skłamał na temat dziecka i zabrał je nam.
Opieram głowę o chłodną szybę. Już dawno nie pozwoliłam
sobie na wspomnienia sprzed cesarki. Ostatni miesiąc przed
rozwiązaniem spędziliśmy z Artem w wynajętym domu na
obrzeżach Oksfordu. Chcieliśmy być blisko Fair Angel, który
wybrałam, jak wielu przede mną, z powodu specjalnego
pomieszczenia do porodów naturalnych. Oczywiście nie miałam
szczęścia go wykorzystać. USG w trzydziestym ósmym tygodniu
wykazało, że Beth nie żyje, i od razu przygotowali mnie do
cesarskiego cięcia. Wtedy sądziłam, że doktor Rodriguez zgodził
się działać tak szybko z powodu współczucia, które dla nas żywił.
Czy to możliwe, żeby ta decyzja w rzeczywistości stanowiła część
planu zakładającego odebranie mi dziecka?
Spoglądam ponad dachy i kominy wiktoriańskich domów.
Tam, w Oksfordzie, nasz wynajęty dom niedaleko szpitala był
wprost idealny dla nieco ociężałej kobiety w bardzo
zaawansowanej ciąży. Mieliśmy piękny widok na rzekę Cherwell,
kamienistą ścieżkę wiodącą do wody i w oddali spokojny lasek.
Wszystko doskonale pasowało do mojego nastroju. W ostatnim
miesiącu zwolniłam, spokojnie dryfując od jednego dnia do
drugiego, mając już daleko za sobą wyczerpanie i mdłości
pierwszego trymestru.
Przez cały ten czas Art pracował, choć trzeba mu to przyznać,
do Londynu wyjeżdżał rzadziej niż normalnie. Wpadała do nas
moja mama i paru znajomych. Dwa razy pojawiła się siostra
Tytuł oryginału: CLOSE MY EYES Copyright © 2013 by Rosefire Ltd 2013 Copyright © 2014 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2014 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Dariusz Sikora Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska Korekta: Anna Just, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7999-089-4 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl http://www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2014 Plik mobi przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: kontakt@elib.pl www.eLib.pl
Dla mojej Mamy
Kiedyś lubiłem bajki, szczególnie te, które opowiadała mi Mamusia, gdy byłem mały. Najlepsza to Wyjątkowe Dziecko. Teraz jest już dla mnie zbyt dziecinna, ale wtedy ją uwielbiałem. Dziecko jest bardzo szczęśliwe, mieszka z mamusią i tatusiem – królową i królem. Potem z sąsiedniego królestwa przybywa zła wiedźma i więzi Dziecko, a mamusia i tatuś są bardzo smutni, ale Wyjątkowe Dziecko dzielnie walczy i zabija wiedźmę, a potem ucieka z powrotem do mamusi i tatusia. W szkole też opowiadaliśmy różne historie. Czasami je czytaliśmy, innym razem mieliśmy sami wymyślić. Pamiętam, że napisałem wtedy Wyjątkowe Dziecko i zrobiłem do niego obrazki. Mamusia powtarzała zawsze, że to tylko bajka, ale że czasami bajki stają się prawdą. Powiedziała, że zła wiedźma to postać z bajki, ale że na świecie istnieją prawdziwi Źli Ludzie. I że nie da się ich rozpoznać z wyglądu, że czasami mogą być uśmiechnięci i mówić miłe rzeczy i częstować słodyczami oraz dawać zabawki, ale w głębi i tak pozostają Źli. Przez długi czas nie spotkałem żadnego prawdziwego Złego Człowieka – aż pewnego razu pojawili się Rudzielec i Szczerbaty i potem nic już nie było jak dawniej. Dokładnie tak, jak mówiła Mamusia.
Rozdział 1 Spóźnię się. Nie cierpię się spóźniać. Mam się spotkać z Artem o piątej, a jest już za piętnaście. Biegnę korytarzem do pokoju nauczycielskiego. Nie pamiętam nowego kodu do drzwi, więc muszę czekać, aż ktoś mnie wpuści. Wkładam kserówki na swoją półkę, a listę obecności do odpowiedniej skrzynki. Jestem już w drzwiach, gdy Sami, kierowniczka sekcji humanistycznej, przypomina mi, że jutrzejsze poranne zajęcia są odwołane ze względu na prace remontowe w budynku. Zapamiętuję informację i wybiegam z instytutu, pędzę Great Queen Street aż do Kingsway. Jest szaro i ponuro, chmury wiszą nisko, nabrzmiałe deszczem. Żadnej taksówki. Powinnam pojechać metrem do Oxford Circus, ale od ataku terrorystycznego unikam metra, kiedy tylko mogę. Zresztą zawsze wolałam autobusy. Art ich nie cierpi. Za wolne. Po nierównym chodniku gnam do kolejnej przecznicy, na przystanek, mijając stado nastoletnich Włochów. Cudownie, widzę, jak High Holborn zbliża się ósemka. Dojadę nią do Johna Lewisa. Stamtąd sprintem na Harley Street. W autobusie przykładam kartę Oyster do czytnika, po czym z ulgą opieram się o metalowy słupek. Obok mnie jakaś kobieta – młoda, z potarganymi włosami – próbuje spacyfikować dzieciaka w wózku. – Siadajżeż, do cholery – syczy. W jej głosie jest tyle złości, że odwracam się i przechodzę dalej. W przychodni jestem kwadrans po piątej. Art czeka przed wejściem. Zauważam go chwilę przedtem, zanim on spostrzega mnie. Stoi elegancki i wytworny w swoim garniturze. Ciemnoszary Paul Smith – jego ulubiony, gustowny i prosty. Jak
zawsze, dobrał do niego jednobarwną koszulę, bez krawata, i rozpiął kołnierzyk. Wygląda w nim świetnie, to jego styl. Ale jest zmęczony. I poirytowany. Poznaję po tym, jak unosi brew. – Przepraszam. – Patrzę mu w oczy, a on mnie całuje. Lekkie i szybkie muśnięcie ust. – W porządku – odpowiada. Oczywiście tak naprawdę ja wcale nie przepraszam, a on wcale nie uważa, że jest w porządku. Tak naprawdę w ogóle nie chcę tu być i Art o tym wie. Wchodzę za nim do środka. Gdy przemierzamy hol, on zdejmuje marynarkę. Jego koszula ma maleńkie nacięcie na wewnętrznej stronie kołnierzyka. Nie widać go, ale wiem, że tam jest, tak samo jak wiem, że mój mąż jest na mnie wkurzony. Rozpoznaję to po tym, jak sztywno trzyma ramiona. Przecież się spóźniłam, a jego czas jest cenny. Poza tym zdaję sobie sprawę, że dla niego to jest równie trudne jak dla mnie. Kiedy dochodzimy do drzwi poczekalni, Art przystaje i odwraca się do mnie z uśmiechem. Widzę, że usiłuje przemóc zły humor. – Tamansini był tutaj przed chwilą. Cieszy się, że wróciliśmy. – Rozmawiałeś już z nim? – Jestem zaskoczona, bo konsultanci rzadko opuszczają swoje gabinety w godzinach przyjęć. – Kiedy przyszedłem, był akurat w rejestracji. – Art bierze mnie za rękę i prowadzi do poczekalni. Wystrój klasyczny dla gabinetów na Harley Street: rząd sztywnych foteli o wzorzystych obiciach, taka sama kanapa oraz suszone kwiaty na kominku, a powyżej okropny przykład nowoczesnego malarstwa. Wszędzie na ścianach oprawione w ramki certyfikaty, zaświadczenia i nagrody. W lustrze w rogu poczekalni zauważam swoje odbicie. Pognieciony sweter, włosy jakby od tygodnia nieczesane. Najwyższy czas wybrać się do fryzjera, grzywka wpada mi do oczu, a przesuszone, rozdwojone końcówki zakręcają się bezsensownie na wysokości ramion. Przed Beth co kilka miesięcy je podcinałam i robiłam sobie pasemka. Niebieskie oczy błyszczą mocno na tle zarumienionej jeszcze od biegu twarzy. Wcześniej ćwiczyłam też na siłowni. Teraz jakoś na nic
nie mam siły. – Nie ma opóźnienia, ale ponieważ cię nie było, weszła tymczasem kolejna para. – W głosie mojego męża słychać leciutką nutkę oskarżenia. Ponownie kiwam głową. Art przesuwa dłoń po moim ramieniu. – Wszystko w porządku? Jak zajęcia? Przyglądam mu się uważnie. Ma wciąż taką chłopięcą twarz, choć w zeszłym tygodniu skończył czterdziestkę. Nie wiem, czy to delikatna linia szczęki, dołeczek w brodzie, czy te duże, żarliwe oczy. Głaszczę go po policzku. Pod palcami czuję szorstką skórę. Musi się golić dwa razy dziennie, ale zawsze podobał mi się ten delikatny cień na policzkach. Jest bardziej męski, bardziej pociągający. – Zajęcia jak to zajęcia, normalnie. – Czuję ściskanie w gardle. – Ja po prostu... to miejsce... znowu. – Wiem. – Obejmuje mnie i przyciąga do siebie. Chowam twarz w jego szyi i mocno zaciskam powieki, by nie pozwolić popłynąć łzom. – Tym razem się uda. Wiem, że tak będzie. Nadeszła nasza kolej, zobaczysz. I spogląda na zegarek. Ma go od lat, więc szkiełko jest całe porysowane. Dostał go ode mnie – mój pierwszy prezent dla niego, urodzinowy, znaliśmy się wtedy trzy miesiące. Tego dnia Art pozwolił, bym postawiła mu kolację – nalegałam, bo to przecież jego urodziny. Wieczór był ciepły, prawdziwie wiosenny, pierwszy po bardzo długiej zimie, więc po kolacji spacerowaliśmy nad Tamizą, przez most Waterloo, na południowy brzeg. Art mówił o swoich planach związanych z Loxley Benson... o tym, że całe życie szukał czegoś, w co mógłby wierzyć, czegoś cennego, czemu chciałby poświęcić całą swoją energię. – I ta firma to właśnie to? – zapytałam. Wziął mnie za rękę i powiedział, że „nie”, że to mnie szukał, że nasz związek jest tym, czego pragnie najbardziej na świecie. Wtedy po raz pierwszy wyznał, że mnie kocha.
Odsuwam się od niego i jak najdyskretniej ocieram łzy. Oprócz Arta w poczekalni są jeszcze trzy inne pary, a ja nie chcę, by ktokolwiek zobaczył, że płaczę. Siadam i zamykam oczy, składam ręce na kolanach. Skupiam się na oddychaniu, próbując wyrzucić z głowy kłębiące się w niej myśli. Art nadal mnie kocha. Wiem, że to prawda. Gdyby było inaczej, nie zostałby ze mną przez ten okropnie długi, straszny rok po Beth. Nie wspominając już o sześciu nieudanych próbach in vitro. Ale czasami się zastanawiam, czy on w ogóle mnie słucha. Usiłowałam mu wytłumaczyć, jaka jestem już zmęczona tymi wizytami w klinice. Wzloty i upadki zapłodnienia pozaustrojowego. Od ostatniej próby minął prawie rok. Wtedy właśnie postanowiłam zrobić przerwę i Pan Tam – jak go nazywają na forach poświęconych bezpłodności – poparł moją decyzję. Art się zgodził – oboje mieliśmy nadzieję, że zajdę w ciążę naturalnie. Bo niby dlaczego miałabym nie zajść, skoro dotąd nikt się nie dopatrzył żadnego powodu. Podobnie jak nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego każde in vitro kończyło się fiaskiem. Przez ostatnie kilka miesięcy Art namawiał mnie na dodatkowe badania. I to on umówił nas na tę wizytę. A ja nie mogę znieść samej myśli o kolejnej próbie, nie mówiąc już o fizycznie odczuwalnych skutkach ubocznych i cierpieniu psychicznym, które to za sobą niesie. Zbyt wiele razy już przez to przechodziłam: początek cyklu, strata okazji, bo akurat musiałam wyjechać, codzienne badania, leki o konkretnych godzinach w konkretne dni – a ostatecznie wszystko po to tylko, by dowiedzieć się na koniec, że moje pęcherzyki nie osiągnęły odpowiedniego rozmiaru, albo że jest ich za mało, albo nawet gdy to się udało, że embrion nie przetrwał. Potem jeden lub dwa cykle przerwy, ciągła obsesja, kiedy owulacja, kiedy menstruacja, i wszystko od nowa. I jeszcze raz, i jeszcze. Ale to wszystko nigdy, nigdy mi już jej nie zwróci. Beth. Mojej córeczki, która urodziła się martwa.
Chciałabym powiedzieć o tym Artowi, ale wtedy musiałabym mówić o Beth, a ona jest zamknięta w mojej głowie, w bezpiecznym miejscu razem z całym bólem i smutkiem, a ja nie chcę tam zaglądać i przechodzić przez to kolejny raz. – Państwo Loxley? Art wstaje gwałtownie. Pielęgniarka się do niego uśmiecha. Trudno zresztą się do niego nie uśmiechać. Nawet zanim pojawił się w telewizji – w „The Trials” – ludzie zawsze się do niego uśmiechali. Ten chłopięcy czar i energia. Myślę, że połowę sukcesu Loxley Benson zawdzięcza błyszczącym oczom Arta. Potrafi nimi patrzeć tak, że człowiek od razu czuje się kimś ważnym, wyjątkowym, jakby jego zdanie było najważniejsze na świecie. Druga połowa tego sukcesu to oczywiście zupełnie inna historia. Art jest bardzo inteligentny. Mądry. Ma niewyczerpane zasoby energii. Mama od razu się na nim poznała, jeszcze zanim zrobił fortunę, kiedy ledwie założył swój internetowy biznes – etyczne inwestycje – bez pieniędzy i bez zabezpieczeń. – Ten facet – powiedziała – rozpali kiedyś świat. – Potem uśmiechnęła się do mnie kpiąco i dodała: – Uważaj, żebyś nie spłonęła, usiłując dotrzymać mu kroku. Biurko Tamansiniego jest wielgachne, obite skórą, z mosiężnymi ćwiekami na krawędziach. On sam za nim sprawia wrażenie nieco zagubionego – mały człowieczek o oliwkowej skórze, trójkątnej, kanciastej twarzy i delikatnych dłoniach. Zawsze, gdy mówi, trzyma je tak, by koniuszki palców się ze sobą stykały. Siedzimy z Artem naprzeciw niego. – Tym razem chciałbym zaproponować ICSI – mówi powoli. – Polega to na tym, że wstrzykniemy nasienie prosto do komórki jajowej. – Widzisz? – Art trąca mnie łokciem, jakbyśmy siedzieli w szkolnej ławie. – Mówiłem, że na pewno jest coś nowego. Patrzę na palce Tamansiniego. Dziwnie mi się myśli, że były we mnie. Z drugiej strony cała koncepcja ginekologa jest dość dziwaczna. Ale lubię Pana Tama. Lubię jego opanowanie.
Potrafi zachować zupełny spokój, nawet gdy Art na niego naciska. Był moim konsultantem w czterech na sześć przeprowadzonych prób zapłodnienia. Chyba można powiedzieć, że wiele razem przeszliśmy. – ICSI to nie żadna nowość – odpowiadam i zwracam się do Pana Tama. – Dlaczego akurat to? I dlaczego akurat teraz? Pan Tam odchrząka. – Jednym ze wskazań dla tej metody jest nieprawidłowy wynik badania nasienia. Akurat w naszym przypadku to nie ma miejsca, ale metoda jest również skuteczna, gdy mamy do czynienia z niskim wskaźnikiem zapłodnień i niewielką ilością jajeczek, a u państwa zachodzą obydwie te okoliczności. – To chyba droższa procedura, prawda? – pytam. Na wspomnienie o pieniądzach Art sztywnieje. Bardzo nieznacznie, ale ja wyraźnie to wyczuwam. Jakby zwierzę postawiło uszy, nasłuchując sygnałów ostrzegawczych. Mosiężne ćwieki na biurku połyskują odbitym światłem. Zastanawiam się leniwie, czy ktoś je tutaj poleruje. – Tak, jest droższa – przyznaje Tamansini. – Ale z pewnością daje większe szanse na ciążę. – No dobrze, na czym to polega? – pyta Art. Ton ma neutralny, ale w jego głosie słyszę złość. Nie pozwoli oszukać ani siebie, ani mnie. Pan Tam się uśmiecha. – W państwa przypadku między tymi dwoma metodami jest naprawdę bardzo niewielka różnica. I zaczyna omawiać procedurę. Na chwilę się wyłączam, wiem, na czym polega, brałam ją już pod uwagę kilka lat temu. – ...działa jak komputer z czystym systemem operacyjnym – kończy pan Tamansini. – Gotowy do instalacji oprogramowania. Art się śmieje. Uwielbia jego przenośnie. – Co państwo o tym sądzicie? – pyta Pan Tam. – Jestem za – mówi Art i patrzy na mnie. – Powinniśmy spróbować. Przez moment jestem wściekła, że wypowiada się w moim
imieniu. Ale zaraz przypominam sobie, że skoro zgodziłam się tutaj przyjść, Art ma prawo sądzić, że chcę to zrobić. Przecież już całe wieki nie mówię mu, co naprawdę czuję. – Sama nie wiem. – Cała się wiję na swoim krześle. – To znaczy... Nie jestem pewna, czy chcę jeszcze in vitro. Nie czarujmy się, za kilka miesięcy skończę czterdziestkę, co... – ...nic nie znaczy. Jeszcze nie jest za późno – wtrąca Art, spoglądając na Pana Tama. – Proszę, niech jej pan powie, że to wcale nie za późno. Pan Tam bierze głęboki wdech. Jego twarz pozostaje spokojna i bez wyrazu, bardzo profesjonalnie, ale w głębi z pewnością się zastanawia, co ja tu w ogóle robię, skoro mam takie wątpliwości. – Oczywiście, proszę pani, to prawda, nie ma żadnej gwarancji powodzenia. Ale przecież raz już zaszła pani w ciążę, a to bardzo dobry znak. I rzeczywiście, czterdzieści lat to wcale nie tak późno, jeśli rozmawiamy o in vitro. Można powiedzieć, że nie tak późno jak kiedyś. Przyglądam mu się. Ma taki kojący, delikatny uśmiech. – Ja chyba... – Głos mi drży. – Nie jestem pewna, czy dam radę... znów przez to wszystko przechodzić... – Głos mi się w końcu załamuje, spuszczam wzrok i wpatruję się w dywan. Obok przedniej nogi biurka, tej bardziej ode mnie oddalonej, dostrzegam niewielką brązową plamkę w kształcie fasolki. Dlaczego tak trudno mi wyartykułować, czego chcę? Co czuję. Art mówi z przejęciem, bardzo chce mnie przekonać. – Gen, nie możemy się poddawać. Nie rozumiesz? Jeśli chcesz, zrobię pełne oszacowanie ryzyka, przejrzę statystyki, skuteczność tej metody, obiecuję, obliczę szanse powodzenia i jeśli wyjdzie dobrze, razem damy radę. Tak jak zawsze. Podnoszę wzrok. Pan Tam przeszedł do części gabinetu ukrytej za zasłonką. Rozmawia z kimś cicho przez interkom. Daje nam czas, żebyśmy się ogarnęli. Odwracam się do męża. Jego oczy błyszczą nową nadzieją. Nienawidzę się za to, że też jej nie czuję.
– Wiem, że to dla ciebie trudne, te leki, ciągłe wizyty i w ogóle – kontynuuje Art. – I wiem, że przechodziłaś to już pięć razy... – Sześć – poprawiam go. – ...ale zobaczysz, że warto – naciska. – Nie uważasz, że warto? Kręcę głową. Kiedyś tak uważałam, chyba, pierwsze kilka razy, niedługo po Beth. Ale ból, jaki wiązał się z każdą nieudaną próbą, nie był tego wart. Art marszczy czoło. – Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz spróbować jeszcze raz – mówi. Stara się powiedzieć to współczująco, ale w jego głosie słyszę zniecierpliwienie. – To znaczy, jeśli liczby przemówią na naszą korzyść. Robię głęboki wdech. – Nie chodzi o liczby ani o ryzyko czy leki. – Patrzę mu w oczy, mając nadzieję zobaczyć w nich zrozumienie. Zniżam głos do szeptu. Wciąż trudno mi wymawiać jej imię na głos. – Tylko o Beth. W jego oczach widzę konsternację. – Uważasz, że to nielojalność? Że próbując ponownie, uwłaczamy jej pamięci? – Niezupełnie... – Gen, to nie jest nielojalność. Już prędzej dowód naszej miłości do niej... tego, że tak bardzo chcemy... chcemy ją zastąpić. – Zastąpić? Pan Tam jest już za biurkiem. Siedzi, składając dłonie w charakterystyczny dla siebie sposób. W uszach wciąż dźwięczą mi słowa Arta. Spoglądam znów na plamkę przy nodze biurka, czuję w skroniach pulsującą krew. – Chyba potrzebujemy jeszcze czasu, żeby to wszystko przemyśleć – głos Arta jest jakby przytłumiony i odległy. – Oczywiście. – Pan Tam się uśmiecha. Słyszę to tylko w jego głosie, bo nadal wpatruję się w plamkę na wykładzinie. – Podejdziemy do tego spokojnie, krok po kroku.
Podnoszę wzrok. – Bardzo dobry pomysł. Art obejmuje mnie ramieniem. – Jak najbardziej. Kilka minut później jesteśmy już w taksówce, w drodze do domu. Art uznaje tylko ten środek transportu. Gdyby chciał, mógłby mieć kierowcę, szczególnie teraz, gdy Loxley Benson tak świetnie prosperuje, ale nie cierpi przejawów elitarności. Tłumaczę mu, że rozbijanie się taksówkami jest jak najbardziej elitarne, ale on twierdzi, że to bardzo wygodne rozwiązanie – środki komunikacji miejskiej poruszają się w ślimaczym tempie, a czas mojego męża to pieniądz. Nie rozmawiamy. Ciągle huczy mi w głowie. Nagle zdaję sobie sprawę, że Art do mnie mówi. – Słucham? – Wolałbym, żebyś tego nie robiła. – Bierze moją rękę i trzyma ją w swoich dłoniach. Spoglądam w dół. Paznokieć palca wskazującego lewej ręki jest cały obgryziony. A skóra wokół niego rozmiękła i zaczerwieniona. Natychmiast go chowam, zwijając dłoń. Nie zdawałam sobie sprawy, że trzymam palec w buzi. Art delikatnie ściska moją dłoń. – Dlaczego się zgodziłaś, żebym umówił nas na spotkanie, skoro wiedziałaś, że nie chcesz już próbować? Za szybą taksówki tarcza słońca zawisa nisko nad Regent’s Park. Doskonała pomarańczowa kula na tle czystego, niebieskiego nieba, bez cienia wcześniejszych chmur. Odwracam się do Arta. Jego oczy błyszczą w półmroku, a moje serce wyrywa się z miłości do niego. Bo mimo całej swojej bezwzględności w interesach Art jest tak naprawdę bardzo dobrym człowiekiem. – Przepraszam cię – mówię. – To było nie fair... – I milknę nagle. Wolałabym nie mieć tego chaosu w głowie. – Wiesz, że jesteś szurnięta? – mówi czule Art. Przez moment patrzymy sobie w oczy, potem on pochyla się
do mnie. – Możesz mi przynajmniej wytłumaczyć, czym się tak martwisz? Bo ja chcę tylko... to znaczy, wszystko, co robię, robię dla ciebie, wiesz o tym, prawda? I chciałbym zrozumieć, bo nie widzę sensu w tym, żeby już dalej nie próbować. Kiwam głową, usiłując właściwie dobrać słowa. Jak to wytłumaczyć, skoro sama mam w głowie mętlik i czuję się taka bezradna? – Nie potrafię myśleć w kategoriach „zastąpienia” Beth – odpowiadam w końcu. Wymówienie jej imienia sprawia mi ból. Ale niewypowiedzenie go oznaczałoby zaprzeczenie jej istnienia, a to byłoby jeszcze gorsze. Ściska mnie w brzuchu. – Nie chciałem powiedzieć „zastąpić” – Art wzrusza tylko ramionami. Prostuje się. – To oczywiste, że nie możemy jej zastąpić. Ale możemy zostać rodzicami, czego jej śmierć nas pozbawiła. – Sama nie wiem. Art dotyka kołnierzyka. Szukając palcami małego nacięcia. – Więc pozwól, bym ja wiedział za nas oboje. – A pieniądze? – Marszczę brwi. – Już i tak dużo wydaliśmy. Art macha ręką. – To akurat najmniejszy problem. Fakt, choć nadal trudno mi przywyknąć do myśli, ile Art teraz zarabia. Zresztą wcześniej też nie mogliśmy narzekać. Loxley Benson od dłuższego czasu ma dobrą passę, ale w tym roku naprawdę poszła w górę. Obecnie należy do najbardziej dynamicznie rozwijających się małych firm w kraju. – Nie chodzi o sumy, ale to zwykłe marnowanie pieniędzy i... – O matko, Gen, nie płacimy aż tyle. Raptem kilka tysięcy. A odkąd pojawiam się w telewizji, praktycznie co dzień wpadają nam kolejne zlecenia. Na spotkaniu z klientem poznałem niedawno pewną kobietę, która bierze udział w jakimś rządowym projekcie i jutro w Brukseli chce ze mną porozmawiać, żeby mnie w to wciągnąć. Naprawdę dobrze nam idzie, wiesz? Tak
jak ci obiecywałem. Rośniemy w siłę z dnia na dzień. – Ale... – zaczynam i milknę, niezdolna wypowiedzieć tego, co naprawdę czuję, czyli że sukces firmy Arta powoduje, że czuję się bezwartościowa. To nie fair, gdy on tak ciężko na nas pracuje, ale bycie w ciąży powodowało, że czułam się równa. Jakbym też miała swój ważny wkład w nasze małżeństwo. A teraz jego wzmianka o tym, jak świetnie mu idzie, podkreśla tylko, że ja nie potrafiłam dotrzymać naszej niepisanej umowy. – Gen, ty musisz tego chcieć. I razem możemy to zrobić. Znajdę jakiś sposób. Jego słowa, ruchy ust, całe ciało... są absolutnie przekonujące. I jak wiem z doświadczenia, po prostu nie można im się oprzeć. – Ty naprawdę chcesz raz jeszcze spróbować. Art wzrusza ramionami. – A jaką mamy alternatywę? Adopcja? Kręcę głową. Przynajmniej co do tego zawsze oboje byliśmy zgodni. Jeśli mamy mieć dziecko, to własne. – Otóż to. – Znów się pochyla. – Gen, ja bardzo tego chcę. – Przerywa, usta mu drżą. – Ale tylko wtedy, jeśli ty też. Przez ułamek sekundy wygląda bezradnie jak mały chłopczyk. Widzę, jak się boi, że nigdy nie przeboleję śmierci Beth i że z tego powodu nasza miłość gdzieś się zagubi... bo pewnego dnia będę musiała wybrać, czy pozwolić odejść Beth, czy Artowi. – Chcę zrobić to z tobą – szepcze. – Proszę cię, pamiętaj o tym. Taksówka zatrzymuje się na światłach, gdzie kończy się Camden High Street i zaczyna Kentish Town Road. Poznaliśmy się na Camden, czternaście lat temu, na wielkim balu sylwestrowym, na który poszłam z moją najlepszą przyjaciółką, Hen. Art miał dwadzieścia sześć lat i był to jego pierwszy rok samodzielnego prowadzenia własnej firmy. Skombinował bilety dla siebie i kilku kolegów, bo uznał, że ma okazję poznać ludzi, którzy mogą mu się przydać. Ja cieszyłam się na darmowe drinki i dobrą zabawę. Poznaliśmy się przy barze, gdy jeden z jego znajomych – Tris –
wpadł na Hen i okazało się, że razem studiowali, ale potem stracili kontakt. Oczywiście Hen przedstawiła mnie Trisowi, a on przedstawił mi Arta. Art postawił kolejkę, z której większość poprzewracałam niechcący, gdy wróciłam z toalety. Był na tyle miły, że natychmiast zamówił nową, chociaż – jak się później dowiedziałam – w tamtym czasie ledwie starczało mu na jedzenie. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedział mi o Loxley Benson, jak kilka miesięcy wcześniej założyli firmę razem z przyjacielem, że chce się zająć handlem przez Internet i bardzo mu zależy, żeby inwestycje popierane przez jego firmę były etyczne i ekologiczne. Ja opowiedziałam mu o swojej pracy dla nudnego magazynu wnętrzarskiego, o artykułach na temat kuchni i farb, i że pewnego dnia chciałabym napisać powieść. Pamiętam, jak ogromne wrażenie wywarły na mnie jego zapał i determinacja. Był gotów na każde ryzyko i pokonanie każdej przeszkody, żeby osiągnąć swój cel. I chodziło nie tyle o zrobienie pieniędzy, ile o to, by zmienić świat. Już wtedy wiedziałam, że czegokolwiek Art zapragnie, zdobędzie to. Włącznie ze mną. – Gen? Przygryzam wargę. Ściemniło się, włączają się uliczne latarnie, gdy taksówka sunie powoli wzdłuż nijakich sklepów i zatłoczonych chodników Kentish Town High Street. Gdyby nie ożenił się ze mną, miałby już pewnie czwórkę dzieci. I powinien mieć. A ja nie powinnam mu tego uniemożliwiać. – To ta nadzieja – wyjaśniam. – Zniosę wszystko prócz nadziei. Art się śmieje. Wiem, że nie rozumie, co mam na myśli. Ale kocha mnie i to wystarczy. – Dobrze, sprawdź te statystyki – ulegam. – Zobaczymy i wtedy podejmiemy decyzję. Entuzjastycznie kiwa głową i sięga do kieszeni. Kilka sekund później odzywa się jego komórka i wtedy uświadamiam sobie, że przez ostatnią godzinę trzymał ją wyłączoną. Nie pamiętam już,
kiedy ostatnio wyłączył telefon na dłużej niż kilka minut. Wciąż jeszcze rozmawia, gdy dojeżdżamy na Crouch End i wchodzimy do domu. Lilia, dziewczyna ze Słowacji, która u nas sprząta, właśnie kończy pracę. Zamykając za nią drzwi, zauważam ogromną stertę poczty przy grzejniku w holu. Biorę wszystko i przechodzę do kuchni. Zwykle nie używamy reszty pomieszczeń na parterze, to duży dom jak na dwoje ludzi. Bezwiednie przekładam koperty. Jest kartka od mamy, z Australii – wakacje z nowym narzeczonym. Kładę ją na stół, a z resztą staję nad stertą z makulaturą, na którą dorzucam kolejne śmiecie. Odkładam jeszcze dwa rachunki i kopertę z logo firmy prawniczej Arta. Reszta to bezsensowne magazyny i ulotki reklamowe. Jak to możliwe, że jednego dnia otrzymujemy tyle śmieci? Art wciąż rozmawia. Jego niski głos – niski i nieznoszący sprzeciwu – staje się głośniejszy, gdy mija wejście do kuchni, po czym znów cichnie. Po dorzuceniu na stertę kilku katalogów ta w końcu nie wytrzymuje i rozsypuje się po podłodze. – Cholera. Gdy zbieram papierzyska, wchodzi Art. – Gen? – Jak to możliwe, że mamy tyle śmieci? – Przenieśli jutrzejsze spotkanie, więc Siena przebukowała mnie na wcześniejszy lot. – Kiedy? – Zaczynamy o dziesiątej, muszę wyjść z domu koło szóstej, więc pomyślałem, że może położymy się dziś wcześniej... – Zawiesza głos i unosi brwi. Wiem, o co mu chodzi. Uśmiecham się. Przynajmniej temat in vitro już dziś się nie pojawi. – Jasne – odpowiadam. Jemy kolację, potem ja oglądam jakieś bzdury w telewizji, a Art jeszcze gdzieś dzwoni i sprawdza jakieś dane. W telewizji zaczynają się wiadomości o dziesiątej. Wraz z pierwszą przerwą na reklamy czuję na ramieniu dłoń męża. – Idziemy do łóżka?
Wchodzimy na górę. Art zrzuca ubranie na czerwono- pomarańczowy dywanik w pasy i odrzuca kołdrę. Kładzie się i uśmiecha do mnie. Zajmuję więc miejsce obok niego i pozwalam mu się dotykać. Szczerze mówiąc, fakt, że Art chce się ze mną kochać, podoba mi się bardziej niż sam seks. W głowie wciąż mam rozmowę o in vitro, nie potrafię się jej pozbyć i nie potrafię się odprężyć. Ruszam się trochę, próbując się nakręcić, ale nie da rady. Art podchodzi do seksu jak do większości rzeczy w życiu – idzie i go bierze. Nie chcę przez to powiedzieć, że mnie zdradza. Ani że nie sprawdza się w łóżku. Po prostu, kiedy mnie poznał, niewiele wiedział na ten temat, więc wszystkiego, co teraz robi, nauczyłam go ja. A on nadal to robi, dokładnie tak samo, jak pokazałam mu czternaście lat temu. – Gen? – Art opiera się na łokciu i marszczy brwi. Nawet nie zauważyłam, że przestał mnie dotykać. Uśmiecham się, biorę jego dłoń i kładę ją sobie między nogami. Zmuszam się do reakcji. Działa, trochę. W każdym razie wystarcza. Art jest przekonany, że w końcu wpadam w odpowiedni nastrój i wchodzi we mnie. Odpływam myślami. Przypominam sobie stertę makulatury na dole. Tę górę papieru. Wiem, co tak naprawdę mnie w niej niepokoi – te wszystkie słowa zapisane w magazynach i książkach, które konkurują o miejsce na sklepowych półkach. A do tego jeszcze cały Internet. Kiedyś stanowiłam część tego świata – napisałam i opublikowałam trzy książki, w okresie pomiędzy ślubem z Artem a zajściem w ciążę z Beth. Czasami ilość materiałów opublikowanych na świecie wydaje się po prostu przytłaczająca, pozbawia powietrza moje własne słowa, jeszcze zanim mają szansę zaistnieć. Art jęczy, a ja się ruszam, okazując, że uczestniczę. Zresztą nie chodzi tylko o papier. Art, Pan Etyczny i Ekologiczny, nalega, by w pełni dbać o środowisko, segregujemy więc wszystko: aluminium, kartony, szkło, resztki jedzenia i plastik.
Czasem mam ochotę wrzucić to wszystko do jednego czarnego wora, jak za czasów mojego dzieciństwa. Wędruję myślami wstecz. Wraca wspomnienie. Walczę z ogromnym worem ze śmieciami, ciągnąc go przez mokry trawnik w ogródku. Mam zataszczyć go do taty, który akurat jest w domu – nieczęsty gość pomiędzy wyjazdami. Trawa pachnie świeżo i słodkawo. Tata właśnie ją skosił i wrzuca do kompostownika. Chcę mu pomóc. On na to się śmieje i wyjaśnia, że większość zawartości worka nie zgnije, dlatego rozpalamy ognisko. Wciąż czuję zapach tego ognia i ciepło na twarzy, podczas gdy chłodny wiatr omiata moje plecy. Art całuje mnie w szyję i napiera nieco mocniej. Chciałabym, żeby się pospieszył... żeby mieć to już za sobą... Jak tylko skończymy, on zaśnie, a ja zrobię sobie filiżankę herbaty. Jego oddech staje się cięższy, ruchy bardziej niecierpliwe. Wiem, że jest blisko, ale się powstrzymuje, czekając na mnie. Uśmiecham się do niego, wiedząc, że zrozumie. Chwilę później jęczy z rozkoszy i opada na mnie. Obejmuję go, czując, jak się ze mnie wyślizguje, a wraz z nim ciepła wilgoć, która spływa powoli na łóżko. Uwielbiam, gdy jest taki bezbronny, z głową na mojej piersi. Czekam... Art wtula we mnie twarz, wzdycha z zadowoleniem, a potem kładzie się obok, obejmując mnie już tylko jedną ręką. Wysuwam się spod jego ramienia. To jedna z rzeczy, które wiem, ale do których nie chcę się przyznać – nasze pożycie zdominowała rutyna. Nic dziwnego po tylu latach. Zresztą jest o wiele lepiej niż w czasach, gdy obsesyjnie chciałam zajść w ciążę. Wiem, że Art czuł dużą presję, bo musiał to robić o określonych porach, a ja też cierpiałam, bo próby poczęcia zabrały nam całą radość i spontaniczność. Już wieki temu przestałam sprawdzać, kiedy mam owulację, ale może ta cała historia zebrała swoje żniwo. A może to po prostu klasyka małżeńskiego seksu – przewidywalny, wygodny, bezpieczny. W zasadzie nie narzekam. Pewnego dnia porozmawiam o tym z Artem. A on mnie
wysłucha, wiem, że tak. I będzie chciał to poprawić. A to znaczy, że poprawi. Artowi zawsze się udaje. Z jego spodni na podłodze dochodzi dzwonek komórki. Mój mąż budzi się gwałtownie, potem wzdycha i sięga do spodni. Kiedy zaczyna rozmawiać, ja wstaję i schodzę do kuchni. Budzę się. Łóżko obok puste. Art wyszedł o świcie, pojechał na Heathrow. Na jego poduszce leży wilgotny ręcznik. Zirytowana zrzucam go na podłogę. Pół godziny później, już ubrana, smaruję tosta marmoladą. Mam przed sobą cały dzień. I nic do roboty, bo środowe zajęcia zostały odwołane. Nie spotkam się nawet z Hen na kawie. A jednak dręczy mnie uczucie, że miałam dziś coś załatwić. „Mogłabyś popisać”, odzywa się głos w głowie. Ignoruję go. Dzwoni dzwonek, więc podchodzę cicho do drzwi. Nikogo się nie spodziewam. Pewnie listonosz. Mimo to nigdy zbyt wiele ostrożności. Zakładam łańcuch, otwieram drzwi i wyglądam przez szparę. Na progu stoi kobieta. W średnim wieku, pulchna i czarnoskóra. Od razu biorę ją za świadka Jehowy i przygotowuję się do odparcia ataku. – Pani Geniver Loxley? – pyta cichym głosem, z lekkim akcentem z Midlands. Przyglądam się jej. – Skąd zna pani moje nazwisko? Kobieta patrzy z wahaniem. To dziwne, by świadek Jehowy znał takie szczegóły, teraz więc podejrzewam jakąś aferę z bazą danych osobowych w tle. Jednak kobiecie brak tupetu zwykle charakteryzującego wyszkolonych sprzedawców. Kiedy przyglądam się jej baczniej, dostrzegam, że jest zdenerwowana. Ma na sobie tani kostium z czegoś sztucznego, a pod pachami plamy od potu.
– Ja... no bo... – zaczyna się jąkać. Czekam. Nagle czuję, jak serce zaczyna mi przyspieszać. Czy coś się stało Artowi? Albo komuś innemu? Łańcuch na drzwiach jest nadal założony. Opuszczam go więc. Kobieta zaciska usta. Jej oczy rozszerza strach i zakłopotanie. – O co chodzi? – No więc... – Kobieta robi głęboki wdech. – Chodzi o pani dziecko. Patrzę na nią bez słowa. – Nie rozumiem. Znów się waha. – Ona żyje. – Kobieta świdruje mnie wzrokiem. – Pani córka, Beth, żyje.
Rozdział 2 Stoję w drzwiach i robi mi się niedobrze. Wciąż trzymam łańcuch. Aż do bólu naciskam palcem na metal. – Co? Ulicą przejeżdża samochód. Jakiś mężczyzna wykrzykuje coś z oddali. Świat jest jakby gdzie indziej. Tutaj wszystko odwróciło się do góry nogami. – Co pani powiedziała? – Boże. – Kobieta przykłada ręce do twarzy. Dłonie wydają się bardzo delikatne jak na jej tuszę. – Proszę pani, czy ja mogę wejść? Cała sztywnieję, w głowie słyszę sygnały ostrzegawcze. Cokolwiek ma do powiedzenia, może to powiedzieć tutaj. Na pewno nie wpuszczę jej do domu. Mocno trzymam drzwi, na wypadek gdyby próbowała je sforsować, ale ona tylko przestępuje z nogi na nogę i wygląda na coraz bardziej zażenowaną. – Dlaczego powiedziała pani... to, co pani powiedziała? – jąkam się. – Kim pani jest? Skąd zna pani moje nazwisko? – Proszę pani... – Kaszle sucho i nerwowo. – Nazywam się Lucy O’Donnell. Jestem siostrą Mary Duncan. Umarła w zeszłym roku. Kręcę głową. – Nic nie rozumiem. – Moja siostra jest... była... pielęgniarką. Była przy pani porodzie w szpitalu Fair Angel. Powiedziała mi, że pani dziecko urodziło się żywe i zdrowe. – Kobieta pociera teraz policzek. – Lekarz, który odbierał poród, wziął je, zanim wybudziła się pani z narkozy. Okłamał panią. – Nie.
To śmieszne. Co ona sobie myśli? Czuję narastającą złość. – Tak – upiera się Lucy O’Donnell. – Nie. Moje dziecko zmarło. – Kiedy z trudem wyrzucam z siebie te słowa, mam dość. Zatrzaskuję drzwi, ale Lucy blokuje je nogą. – Wiem, że to dla pani szok. Poczekam tu niedaleko, w kawiarni... Sam’s coś tam... Poczekam godzinę, czyli do jedenastej. Rzuca mi ostatnie, błagalne spojrzenie i cofa stopę. Zatrzaskuję drzwi i odwracam się, cała drżąc. Czy to dzieje się naprawdę? I dlaczego? Nic nie rozumiem. Nie potrafię spokojnie ustać. Przemierzam hol w tę i z powrotem. Potem staję i opieram się o ścianę. Farba na ościeżnicy odchodzi. Gapię się w odsłonięte drewno. Malowaliśmy cały dom sześć lat temu, kiedy się tu wprowadzaliśmy. Chyba przydałby się mały remont. Serce mi bije jak oszalałe. Zamykam oczy. Lucy O’Donnell. Mary Duncan. Te nazwiska nic mi nie mówią. Wyciągam telefon, ale wybierając numer, wiem dobrze, że Art jest na spotkaniu w Brukseli. Włącza się poczta głosowa. Zostawiam mu rozpaczliwą wiadomość, żeby natychmiast oddzwonił, i zjeżdżam plecami po ścianie, siadając na podłodze. Po co ktoś miałby pojawiać się znikąd i kłamać w tak okrutny sposób? Dla żartu? Prowokacja? Ale Lucy O’Donnell nie wyglądała, jakby miała ubaw po pachy. Kto ją do tego namówił? Zalewają mnie wątpliwości, boję się. Nagle coś przychodzi mi do głowy, więc biegnę na górę. Nazwisko Mary Duncan powinno się dać łatwo sprawdzić. Przecież musieliśmy dostać jakiś wypis ze szpitala, prawda? Fair Angel to prywatna instytucja na najwyższym poziomie, Art na pewno ma osobną teczkę. Wpadam do jego gabinetu na drugim piętrze, to przestronny, jasny pokój z mnóstwem półek i szafek. Przeglądam teczki – sami klienci i dokumenty bankowe. Nic osobistego. Podchodzę do okna. Na dworze ani śladu Lucy. Powiedziała,
że poczeka... gdzie? W Sam’s Deli, knajpce na końcu ulicy. Sprawdzam czas. Dziesiąta piętnaście. Usiłuję się skupić na jej słowach... powiedziała, że siostra była jedną z pielęgniarek obecnych przy moim porodzie. I że lekarz kłamał o śmierci dziecka. To chore. Niewyobrażalne. Mogę nie pamiętać pielęgniarki, ale doskonale pamiętam doktora Rodrigueza, wspaniałego położnika, do którego trafiłam. Był opalony i przystojny, wręcz ociekał spokojem – niemożliwe, by zrobił cokolwiek w najmniejszym stopniu nieprofesjonalnego, nie mówiąc już, żeby skłamał na temat dziecka i zabrał je nam. Opieram głowę o chłodną szybę. Już dawno nie pozwoliłam sobie na wspomnienia sprzed cesarki. Ostatni miesiąc przed rozwiązaniem spędziliśmy z Artem w wynajętym domu na obrzeżach Oksfordu. Chcieliśmy być blisko Fair Angel, który wybrałam, jak wielu przede mną, z powodu specjalnego pomieszczenia do porodów naturalnych. Oczywiście nie miałam szczęścia go wykorzystać. USG w trzydziestym ósmym tygodniu wykazało, że Beth nie żyje, i od razu przygotowali mnie do cesarskiego cięcia. Wtedy sądziłam, że doktor Rodriguez zgodził się działać tak szybko z powodu współczucia, które dla nas żywił. Czy to możliwe, żeby ta decyzja w rzeczywistości stanowiła część planu zakładającego odebranie mi dziecka? Spoglądam ponad dachy i kominy wiktoriańskich domów. Tam, w Oksfordzie, nasz wynajęty dom niedaleko szpitala był wprost idealny dla nieco ociężałej kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży. Mieliśmy piękny widok na rzekę Cherwell, kamienistą ścieżkę wiodącą do wody i w oddali spokojny lasek. Wszystko doskonale pasowało do mojego nastroju. W ostatnim miesiącu zwolniłam, spokojnie dryfując od jednego dnia do drugiego, mając już daleko za sobą wyczerpanie i mdłości pierwszego trymestru. Przez cały ten czas Art pracował, choć trzeba mu to przyznać, do Londynu wyjeżdżał rzadziej niż normalnie. Wpadała do nas moja mama i paru znajomych. Dwa razy pojawiła się siostra