sandra_wrobel

  • Dokumenty623
  • Odsłony78 346
  • Obserwuję116
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 914

Tarryn Fisher - Mimo moich win 01 - Mimo moich win

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

sandra_wrobel
EBooki

Tarryn Fisher - Mimo moich win 01 - Mimo moich win.pdf

sandra_wrobel EBooki Mimo moich win
Użytkownik sandra_wrobel wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

Dla nieszczęśliwej miłości

1 Teraz Nazywam się Olivia Kaspen i każdego, kogo kocham, usiłuję wyeliminować ze swojego życia. Nie robię tego specjalnie... chociaż nieświadomie również nie. Patrzę właśnie na jedną z ofiar mojej trującej, gorzkiej miłości. Stoi jakieś sto metrów ode mnie i przegląda stare płyty. Caleb. Jego imię przetacza się w mojej głowie niczym ostra druciana kula, rozdrapując rany, które już dawno temu się zabliźniły. Serce wali jak oszalałe, a ja stoję nieruchomo i gapię się na niego. Nie widziałam go od trzech lat. Na pożegnanie kazał mi trzymać się od siebie z daleka. Wciągam gęste powietrze w płuca i usiłuję zapanować nad wzruszeniem. Chcę do niego podejść. Chcę zobaczyć, jak w jego oczach pojawia się nienawiść. Kretynka. Zawracam do samochodu. Jestem już prawie po drugiej stronie ulicy, kiedy nagle nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Czuję mrowienie w koniuszkach palców. Zaciskam dłonie i podchodzę z powrotem do witryny sklepu. To m o j a część miasta. Jak on śmie się tutaj pokazywać? Pochyla się nad kartonowym pudłem z płytami CD, a kiedy się odwraca, by spojrzeć na coś przez ramię, widzę jego wydatny nos. Serce o mało nie wyskoczy mi z piersi. Wciąż kocham tego chłopaka. To mnie przeraża. Myślałam, że mam to z głowy. Myślałam, że poradzę sobie z czymś takim jak przypadkowe spotkanie. Chodziłam na terapię, przez trzy lata próbowałam... Zapomnieć o nim. Do reszty pogrążyć się w poczuciu winy. Przez kilka chwil użalam się nad sobą. W końcu odwracam się plecami do sklepu i Caleba. Nie mogę tego zrobić. Nie mogę wrócić do tych mrocznych czasów. Podnoszę stopę, żeby zejść z krawężnika, kiedy nagle z chmur, które zbierały się nad Miami przez ostatni tydzień, dobiega pomruk przypominający odgłos starej instalacji wodnej. Krople deszczu zaczynają uderzać o chodnik i już po chwili moja biała bluzka jest mokra. Zawracam szybko i kryję się pod markizą sklepu. Patrzę na swojego starego volkswagena garbusa, ledwie widocznego zza strug deszczu. Wystarczy, że do niego podbiegnę, a za chwilę już będę w drodze do domu. Z zamyślenia wyrywa mnie obcy męski

głos. Nie mam pewności, czy mężczyzna zwraca się do mnie. – Czerwone niebo... To oznacza kłopoty. Kiedy się odwracam, okazuje się, że stoi tuż za mną. Zdecydowanie bliżej, niż wypada. Wydaję stłumiony okrzyk zdziwienia i cofam się o krok. Jest co najmniej trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie. Napakowany jak kulturysta, jednak trudno nazwać go przystojniakiem. Trzyma dłoń pod dziwnym kątem i rozcapierza palce. Mój wzrok przyciąga pieprzyk na jego czole – kojarzy mi się ze środkiem tarczy strzelniczej. – Słucham? Kręcę głową, nie wiedząc, co o tym myśleć. Ponad jego ramieniem próbuję dojrzeć Caleba. Czy wciąż tam jest? Czy powinnam wejść do środka? – To stary żeglarski przesąd – wyjaśnia mężczyzna, wzruszając ramionami. Przenoszę wzrok na jego twarz. Wygląda znajomo. Zastanawiam się, czy powiedzieć mu, żeby się ode mnie odczepił. Równocześnie próbuję sobie przypomnieć, gdzie go widziałam. – Mam to. – Podnosi parasolkę w kwiatki z plastikową rączką w kształcie stokrotki. – Mogę cię odprowadzić do samochodu. Spoglądam na niebo, które rzeczywiście jest czerwone, i przechodzą mnie ciarki. Chcę, żeby mnie zostawił w spokoju. Już mam mu to powiedzieć, kiedy nagle do mnie dociera, że to może być z n a k . Lepiej się stąd zabierać! Przyglądam się odpryśniętemu lakierowi na paznokciu kciuka i zastanawiam się nad propozycją mężczyzny. Nie wierzę w znaki, ale ten gość przynajmniej osłoni mnie przed deszczem. – Nie, dzięki – mówię. Odwracam gwałtownie głowę, patrzę w kierunku sklepu i zdaję sobie sprawę, że już podjęłam decyzję. – No dobra. Nadciąga huragan, ale jak sobie chcesz. Wzrusza ramionami i wychodzi prosto na deszcz, nie otwierając parasolki. Patrzę, jak idzie. Pochyla się na wietrze. Jego szerokie ramiona są niczym półka skalna osłaniająca resztę ciała. Naprawdę kawał chłopa z niego. Po chwili znika za ścianą deszczu. Wydał mi się znajomy, ale bez wątpienia pamiętałabym, gdybym go kiedyś spotkała. Odwracam się w stronę sklepu. Nad drzwiami wisi szyld z napisem „Music Mushroom” wykonanym jaskrawymi zakrętasami. Patrząc przez szybę, przebiegam wzrokiem sklepowe alejki. Jest tam, gdzie go zostawiłam, wciąż pochylony nad płytami. Zdaje się, że to dział z muzyką reggae. Nawet stąd widzę, że marszczy brwi. Nie może się zdecydować. Uświadamiam sobie, co robię, i ogarnia mnie wstyd. Przecież jesteśmy już sobie obcy. Nie powinnam się zastanawiać, o czym myśli. Chcę, żeby podniósł wzrok i mnie zobaczył, ale nie robi tego. Nie zamierzam czaić się za tą szybą jak ostatnia psycholka, więc zbieram się na odwagę i wchodzę do środka. Czuję na mokrej skórze powiew powietrza z klimatyzacji i zaczynam się trząść z zimna. Zauważam wysoki regał z fajkami

wodnymi, chowam się za nim i wyciągam puderniczkę, żeby poprawić makijaż. Patrząc na niego spomiędzy półek, palcem wycieram mascarę rozmazaną pod oczami. Muszę sprawić, by nasze spotkanie wyglądało na przypadkowe. Przede mną leży fajka z główką w kształcie głowy Boba Marleya. Przeglądam się w szklanym oku Boba i ćwiczę wyraz zaskoczenia na twarzy. Jestem zniesmaczona tym, jak nisko upadłam. Szczypię się w policzki, żeby nabrały koloru, po czym wychodzę ze swojej kryjówki. Raz kozie śmierć. Obcasy moich butów z głośnym skrzypieniem zagłębiają się w linoleum. Równie dobrze mogłabym wynająć trębacza, który oznajmiałby o moim nadejściu. O dziwo, Caleb nie unosi wzroku. Kiedy znajduję się zaledwie kilka kroków od niego, słyszę szum klimatyzatora. Ktoś przywiązał żółtozielone wstążki do otworu wentylacyjnego. Zaczynają się poruszać, a ja czuję jakiś zapach. To zapach Caleba: mięta i pomarańcze. Jestem już tak blisko, że widzę niewielką szramę przy jego prawym oku – lubiłam jej dotykać. Ten facet jak zwykle robi wrażenie na wszystkich wokół. Stojące nieopodal dwie kobiety, starsza i młoda, patrzą na niego ukradkiem. Cały świat jest pod wrażeniem Caleba Drake'a, a on zdaje się tego nie dostrzegać. To naprawdę obrzydliwe. Podchodzę bliżej i sięgam po jeden z kompaktów. Caleb, wciąż nieświadomy mojej obecności, przegląda je metodycznie, według kolejności alfabetycznej. Idę za nim. Kiedy jestem jakiś metr od niego, nagle się do mnie odwraca. Zastygam w bezruchu i przez chwilę mam ochotę uciec gdzie pieprz rośnie. Wpatruje się w moją twarz, jakby nigdy przedtem jej nie widział, a potem przenosi wzrok na płytę, którą trzymam w ręce. Po trzech długich latach znowu słyszę jego głos: – Dobrzy są? Czuję, jak ciężar spada mi z serca. Tyle że przenosi się do brzucha i tam zalega, ciężki niczym kawał ołowiu. Wciąż mówi z tym samym lekkim brytyjskim akcentem, jaki pamiętam sprzed lat, jednak w jego głosie nie ma surowości, którą spodziewałam się usłyszeć. Coś mi tu nie gra. – Yyy... Znów patrzy na moją twarz, przygląda się jej tak, jakby widział ją pierwszy raz. – Słucham? Nie dosłyszałem. A niech to.... – Yyy, tak, są nieźli – mówię, odkładając płytę na półkę. Zapada milczenie. W końcu uznaję, że czeka, aż coś powiem. – Ale zupełnie nie w twoim stylu. Wygląda na zdziwionego. – Nie w moim stylu?

Kiwam głową. – Co właściwie masz na myśli, mówiąc o moim stylu? – Jego oczy śmieją się do mnie i widzę nawet uśmiech błąkający się na ustach. Przyglądam się uważnie jego twarzy, usiłując odgadnąć, o co mu chodzi. Zawsze miał bogatą mimikę, umiał dobrać właściwą minę do sytuacji. Wygląda na spokojnego i w sumie niezbyt zainteresowanego moją odpowiedzią. Oddycham z ulgą: – No... lubisz raczej klasycznego rocka... Ale mogę się mylić. W końcu ludzie się zmieniają, dodaję w myślach. – Klasycznego rocka? – powtarza, wpatrując się w moje usta. Wzdrygam się, przypominając sobie, że kiedyś już tak na nie patrzył. Czy to nie od tego wszystko się zaczęło? – Przepraszam – mówi i wbija wzrok w podłogę. – To dziwne, ale właściwie... nie mam pojęcia, jaki jest mój styl. Nie mogę sobie przypomnieć. Gapię się na niego. Czy to jakiś głupi dowcip, rodzaj zemsty? – Nie pamiętasz? Jak to nie pamiętasz? Caleb pociera kark. Mięśnie na jego ramieniu napinają się. – Miałem wypadek. Straciłem pamięć. Wiem, jak to brzmi. Ale taka jest prawda, nie mam zielonego pojęcia, co lubię, czy też raczej lubiłem. Przepraszam, nie wiem, czemu ci o tym wszystkim opowiadam. Odwraca się, chcąc odejść, prawdopodobnie dlatego, że z powodu szoku widocznego na mojej twarzy poczuł się trochę nieswojo. Ja z kolei czuję się, jakbym właśnie dostała obuchem w łeb. To nie ma sensu. Nic do siebie nie pasuje. Caleb nie wie, kim jestem. Nie wie, kim jestem! Z każdym krokiem, jaki chłopak robi w stronę drzwi, wpadam w coraz większą rozpacz. Za t r z y m a j g o!, wołam do siebie w myślach. – Zaczekaj – mówię. Mój głos ledwo słychać. – Zaczekaj... Zaczekaj! – Tym razem drę się tak głośno, że kilku klientów odwraca się w moją stronę. Nie zwracam na nich uwagi, całkowicie skupiona na plecach Caleba. Jest już prawie przy drzwiach. I wtedy się do mnie odwraca. Myśl szybko. Myśl szybko! Podnoszę palec, dając mu znak, żeby poczekał, po czym biegnę do działu z klasycznym rockiem. Po chwili znajduję jego ulubioną płytę. Ściągam ją z półki i pędzę do niego, ściskając ją w ręce. – Właśnie to lubisz – mówię, rzucając płytę w jego stronę. Chociaż to kiepski rzut, udaje mu się ją złapać. Uśmiecha się blado. Patrzę, jak idzie do kasy, płaci kartą, a potem ponownie znika z mojego życia. No to cześć.

Dlaczego nie powiedziałam mu, kim jestem? Teraz już na to za późno, przegapiłam swoją chwilę prawdy. Stoję w miejscu, patrząc, jak odchodzi. Żal ściska mi serce. Usiłuję pojąć, co właśnie się stało. Zapomniał o mnie. Po prostu o mnie zapomniał.

2 Kiedy byłam w piątej klasie, oglądałam w telewizji kryminał, którego bohaterem był detektyw Follagyn Beville. Z miejsca się w nim zabujałam. Ścigał współczesnego Kubę Rozpruwacza zabijającego prostytutki. W pewnym momencie przesłuchiwał szczególnie niechlujnie wyglądającą dziwkę o skołtunionych blond włosach z czarnymi odrostami. Leżąc na żółtej kanapie, zaciągała się łapczywie papierosem. Pamiętam, że pomyślałam: „O kurczę, jaka wspaniała aktorka! Powinna dostać za tę rolę Emmy. Świetnie gra tę flądrę”. Trzymała w ręce szklankę z whisky z lodem i piła małymi łyczkami. Z bijącym sercem obserwowałam jej ruchy, zapamiętując wszystko, co robiła. Wieczorem napełniłam szklankę pepsi i lodem, postawiłam ją na parapecie i uniosłam do ust wyimaginowanego papierosa. – Nikt mnie nie rozumie – wyszeptałam tak, że mój oddech oszronił szklankę. – Ten świat jest taki zimny... A potem wypiłam łyk pepsi, pamiętając, żeby zagrzechotać przy tym kostkami lodu. Od tego zdarzenia minęło piętnaście lat, ale ja wciąż mam wyczucie dramaturgii. Dzień po moim przypadkowym spotkaniu z Calebem nad miasto nadciągnął huragan Phoebe. Dzięki temu nie muszę dzwonić do pracy i kłamać, że nie mogę przyjść, bo jestem chora. Leżę w łóżku i przyciskam do siebie butelkę wódki. Koło południa zwlekam się z wyra i powłócząc nogami, udaję się do łazienki. Chociaż o moje okna uderza huragan trzeciej kategorii, wciąż jeszcze jest prąd. Wykorzystuję to, żeby się wykąpać. Kiedy siedzę w parującej wodzie, po raz milionowy wspominam to spotkanie. Wszystko sprowadza się do jednego: z a p o m n i a ł o m n i e. Moja mopsica Pickles siedzi na macie łazienkowej i uważnie mi się przygląda. Jest tak paskudna, że aż się uśmiecham. – Caleb, Caleb, Caleb – powtarzam, jakbym chciała sprawdzić, czy to imię wciąż brzmi tak samo. Miał dziwaczny zwyczaj wymawiania imion od tyłu. Ja na przykład byłam Aivilo, a on Belac. Początkowo wydawało mi się to śmieszne. W końcu przyłapałam się na tym, że robię to samo. To był nasz szyfr, kiedy chcieliśmy o kimś bezkarnie poplotkować. A teraz mnie nie pamięta. Jak można zapomnieć o kimś, kogo się kochało, nawet jeśli to

wspomnienie rani do żywego? Wlewam do kąpieli trochę wódki. Jak go sobie w takiej sytuacji wybić z głowy? A może spróbuję wykorzystać rozpacz do zrobienia kariery? Przecież to właśnie robią muzycy country. Właśnie, zostanę piosenkarką country. Drąc się na całe gardło, odśpiewuję kilka wersów Achy Breaky Heart i piję kolejny łyk. Zakrzywionym palcem u nogi zahaczam o łańcuszek i wyciągam korek z wanny. Słucham, jak woda bulgocze w odpływie. Ubieram się, a potem człapię do lodówki. Tania wóda przelewa się w pustym brzuchu. Moje zapasy na czas huraganu składają się z dwóch butelek sosu ranczerskiego, cebuli i kawałka cheddara. Kroję ser i cebulę i wrzucam je do miski, po czym polewam sosem. Następnie robię sobie kawę i włączam wieżę. Okazuje się, że tkwi w niej ta sama płyta, którą w sklepie muzycznym dałam Calebowi. I jak tu znowu się nie napić? Budzę się na podłodze w kuchni z twarzą w kałuży śliny. W ręce trzymam zdjęcie Caleba. Podarłam je, a potem skleiłam taśmą. Czuję się naprawdę nieźle, jeśli nie liczyć lekkiego bólu głowy. Podejmuję decyzję, że tego dnia zacznę wszystko od początku. Zapomnę tego... jak mu tam, kupię tony zdrowego żarcia i zrobię porządek ze swoim pieprzonym życiem. Sprzątam bałagan, którego narobiłam w pijanym widzie, i po krótkim wahaniu wrzucam zdjęcie do śmieci. Żegnaj, przeszłości. Chwytam torebkę i kieruję się do najbliższego sklepu ze zdrową żywnością. Pierwszą rzeczą, jaką wyczuwam po wejściu do tego przybytku, jest powiew paczuli na twarzy. Ściskając palcami nos i wstrzymując oddech, przechodzę obok stojącej za ladą dziewczyny w moim wieku, która żuje gumę i najwyraźniej oddaje się medytacji. Wyciągam wózek i idę w głąb sklepu, mijając po drodze buteleczki z odświeżaczem powietrza Madame Deerwood (nie działa), opakowania z okiem traszki i paczuszki gotu kola. Jak na razie wygląda mi to bardziej na zwyczajny spożywczak niż świątynię świrów od New Age. Caleb i ja nigdy tutaj nie byliśmy, dzięki czemu Mecca Market pozostaje moją strefą bezwspomnieniową. Wrzucam do wózka kilka paczek ciasteczek z wodorostów oraz chipsów i postanawiam poszukać lodów. Mijam kobietę w koszulce z napisem „Jestem wiccanką, latam na miotle”. Jest bosa. Kiedy skręcam w alejkę z lodami, zaczynam dygotać. – Zimno? Odwracam się tak szybko, że strącam ramieniem z półki pudełka z waflami do lodów. Patrzę z przerażeniem, jak spadają na posadzkę i rozsypują się na wszystkie strony. Zupełnie jak moje myśli. Caleb! Podnosi kolejno pudełka i ustawia je w stertę. Uśmiecha się do mnie. Odnoszę wrażenie, że rozśmieszyła go moja reakcja. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Jaki uprzejmy. A na dodatek ten jego cholerny akcent!

– Co ty tutaj robisz? – pytam, nie zdążywszy ugryźć się w język. Śmieje się. – Wiem, że tak to wygląda, ale wcale cię nie śledzę, słowo. Właściwie to chciałem ci podziękować za płytę, której kupno mi zasugerowałaś wczoraj w sklepie. Spodobała mi się, nawet bardzo. Trzyma ręce w kieszeniach i podskakuje na piętach. – Wino – mówi, obracając palcem wskazującym pierścień, który nosi na kciuku. Pamiętam, że robił tak zawsze w chwilach zdenerwowania. Mrugam powiekami, nic nie rozumiejąc. – Pytałaś, co tutaj robię – tłumaczy cierpliwie, zupełnie jakby mówił do dziecka. – Moja dziewczyna lubi pewien rodzaj wina, który można dostać tylko tutaj. Jest... ekologiczne. – Ostatnie słowo wypowiada ze śmiechem. Dz i e wc z y n a . Mrużę oczy. Jakim cudem o niej nie zapomniał? – Czyli... – mówię od niechcenia, otwierając jedną z lodówek i biorąc pierwsze lody, jakie wpadają mi w oko – pamiętasz swoją dziewczynę? – Staram się, by mój głos brzmiał nonszalancko, jednak jest tak zduszony, jakby ktoś właśnie zaciskał palce na moim gardle. – Nie, po wypadku również jej nie pamiętałem. Czuję się odrobinę lepiej. Momentalnie wracam pamięcią do chwili, kiedy po raz pierwszy utkwiłam w niej spojrzenie swoich błękitnych oczu. Wydarzyło się to trzy lata temu podczas rytualnej zabawy pod nazwą „Szpiegowanie byłego chłopaka”. Uznałam, że muszę zobaczyć swoją następczynię, żeby ostatecznie zakończyć tę sprawę. Szaleństwo, wiem, ale moim zdaniem trochę śledzenia jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Włożyłam czerwony kapelusz babci, bo miał niedorzecznie szerokie rondo, pod którym mogłam ukryć twarz, a poza tym pasował do mojej skażonej melodramatyzmem osobowości. Wzięłam też ze sobą Pickles, swojego psa obronnego. Leah Smith. Tak się zwała ta mała paskuda. Stanowiła moje przeciwieństwo. Ona była bogata, ja biedna, ona szczęśliwa, ja niepocieszona, ona ruda, ja ciemnowłosa. Poznali się na jakimś wystawnym przyjęciu mniej więcej rok po naszym zerwaniu. Najwyraźniej od razu się w sobie zabujali, a może tylko on się szybko zabujał, nie mam pojęcia. Leah pracowała w biurowcu oddalonym o dziesięć minut drogi od mojego domu. Kiedy zatrzymałam samochód na parkingu, okazało się, że mam jeszcze godzinę do końca jej pracy. Spędziłam ją na rozważaniach, czy aby na pewno jestem normalna. Wyszła z budynku dokładnie o osiemnastej pięć. Przez ramię miała przewieszoną torebkę od Prady. Szła jak kobieta, która dobrze wie, że wszyscy faceci gapią się na jej cycki. Patrzyłam, jak idzie chodnikiem, stukając obcasami swoich zielonych szpilek, i zaciskałam palce na kierownicy. Nienawidziłam jej długich rudych kudłów spadających lokami na plecy. Nienawidziłam tego, że

żegnając się z kolegami z pracy, pomachała im samymi palcami. Nienawidziłam tego, że podobają mi się jej buty. Patrzę mu w oczy. Muszę oderwać się od przeszłości. – Jak to? – pytam. – Nie pamiętasz jej, a mimo to ciągle jesteście razem? Spodziewam się, że zacznie się bronić, on jednak tylko się uśmiecha. – To był dla niej prawdziwy wstrząs. Jestem jej bardzo wdzięczny, że pomaga mi przejść przez to wszystko. Wypowiadając ostatnie słowa, nie patrzy na mnie. Cóż, nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek zdrowa na umyśle dziewczyna pozwoliła mu odejść. Oprócz mnie, oczywiście. No, ale nigdy nie twierdziłam, że jestem zdrowa na umyśle. – Masz ochotę na kawę? – pyta. – Z chęcią opowiem ci swoją smutną historię. Czuję mrowienie w palcach. Powoli przenosi się na całe ciało. Gdyby mnie pamiętał, z pewnością by mnie nie zapraszał. Szaleństwo. Trudno sobie wyobrazić lepszą okazję. – Nie mogę. Jestem z siebie taka dumna, że chyba urosłam o kilka centymetrów. Przyjmuje moją odmowę w taki sam sposób, jak przyjmował wszystkie moje odmowy, gdy jeszcze ze sobą chodziliśmy: uśmiecha się, tak jakby nie wierzył, że mówię serio. – A właśnie że możesz. Potraktuj to jak przysługę. Przekrzywiam głowę. – Przydaliby mi się nowi przyjaciele, ktoś, kto miałby na mnie dobry wpływ. Otwieram usta i wypuszczam głośno powietrze. Caleb unosi brwi. – Jestem ostatnią osobą, która mogłaby mieć na ciebie dobry wpływ – mówię, mrugając powiekami. Przestępuję z nogi na nogę. Mój wzrok pada na słoik wisienek koktajlowych. Mogę go złapać i roztrzaskać na jego głowie albo przyjąć zaproszenie. W końcu to tylko kawa. Nie seks, nie poważny związek, tylko miła pogawędka dwojga ludzi, którzy podobno w ogóle się nie znają. – Niech będzie. – Słyszę podniecenie w swoim głosie i aż się wzdrygam z obrzydzenia. Jestem okropna. – Cieszę się – odpowiada z uśmiechem. – Dwie ulice stąd, na rogu, jest kawiarnia. Spotkajmy się tam za pół godziny – proponuję, obliczając w myślach, ile czasu zajmie mi dotarcie do domu i odświeżenie się. Powiedz, że nie możesz, błagam w myślach. Powiedz, że masz coś innego do roboty... – A więc za pół godziny – powtarza, nie spuszczając wzroku z moich ust. Wydymam usta w ryjek,

a Caleb odwraca głowę, żeby ukryć uśmiech. Odchodzę niespiesznie sklepową alejką. Czuję na sobie jego spojrzenie i cała drżę. Kiedy już mam pewność, że mnie nie widzi, zostawiam wózek i pędzę na złamanie karku do drzwi sklepu. Japonki uderzają o moje pięty. Docieram do domu w rekordowo krótkim czasie. Akurat moja sąsiadka Rosebud puka do drzwi. W ręce trzyma cebulę. Jeśli Rosebud mnie zauważy, przez najbliższe dwie godziny będę musiała słuchać o jej mężu Bertiem i jego zmaganiach z podagrą. Chowam się w krzakach. Pięć minut później Rosebud daje za wygraną. I całe szczęście, bo już bolą mnie uda od siedzenia w kucki i chce mi się siusiu. Pierwsze, co robię po wejściu do domu, to wyjmuję zdjęcie Caleba z kosza na śmieci. Czyszczę je ze skorupek jajek i chowam do szuflady na sztućce. Piętnaście minut później wychodzę. Jestem tak zdenerwowana, że ledwo udaje mi się nie potykać o własne stopy. Krótka jazda do kawiarni okazuje się udręką. Przeklinam samą siebie, gwałtownie hamuję i dwa razy zawracam do domu. Wjeżdżam na parking cokolwiek poobijana. Ściany kawiarni pomalowane są na granatowo i zdobione mozaiką. Wnętrze sprawia wrażenie przygnębiającego, a zarazem ciepłego. Ponieważ zaledwie trzy przecznice dalej znajduje się Starbucks, tutaj przychodzą poważniejsi goście: snobistyczne typki dumające nad swoimi MacBookami. – Cześć, Livia – wita mnie niewysoki punk stojący za barem. Uśmiecham się do niego. Kiedy mijam tablicę z ogłoszeniami, mój wzrok przyciąga zdjęcie męskiej twarzy wiszące między ulotkami. Podchodzę bliżej. Ja go już gdzieś widziałam... Pod fotografią znajduje się wytłuszczony napis: POSZUKIWANY. To facet, którego spotkałam przed sklepem muzycznym, ten z parasolem! Dobson Scott Orchard, ur. 7 września 1960 roku Podejrzany o porwanie, gwałt i napaść. Znaki szczególne: znamię na czole. Pieprzyk! To jest to znamię. Wolę nie myśleć, co mi groziło. Zapamiętuję numer telefonu znajdujący się na dole kartki. Gdybym nie zobaczyła Caleba, pewnie pozwoliłabym temu typowi odprowadzić się do samochodu. Na widok byłego chłopaka momentalnie zapominam o Dobsonie. Caleb siedzi przy stoliku w kącie i wpatruje się nieobecnym wzrokiem w blat. Podnosi porcelanową filiżankę do ust. Przypominam sobie, jak robił to samo w moim mieszkaniu kilka lat temu, i serce zaczyna mi szybciej bić. Zauważa mnie, kiedy jestem kilka kroków od niego.

– Cześć. Zamówiłem ci latte – mówi. Wstając, omiata mnie spojrzeniem. No co, trochę się ogarnęłam. Odsuwam włosy lecące mi do oczu i uśmiecham się do niego. Bardzo się denerwuję, nie mogę opanować drżenia rąk. Kiedy wyciąga do mnie dłoń, waham się i dopiero po chwili wyciągam również swoją. – Caleb Drake – dokonuje prezentacji. – Powiedziałbym, że zwykle przedstawiam się kobietom, zanim zaproszę je na kawę, gdyby nie to, że właściwie nie pamiętam, czy tak robię. Uśmiecham się, słysząc ten słabiutki dowcip, i pozwalam, by moja drobna ręka zniknęła w jego wielkiej grabie. Dotyk jego skóry jest taki znajomy... Na chwilę zamykam oczy i staram się zapomnieć o absurdzie całej tej sytuacji. – Olivia Kaspen. Dziękuję za kawę. Siadamy niezgrabnie przy stoliku. Wsypuję cukier do filiżanki i patrzę mu w oczy. Zawsze twierdził, że moja kawa jest tak słodka, że aż bolą zęby. Tym razem jednak milczy. Pije gorącą herbatę, na sposób brytyjski. Kiedyś uważałam to za urocze i dystyngowane. Właściwie nadal tak uważam. – Co po tym wszystkim powiedziałeś swojej dziewczynie? – pytam i piję łyk. Zsuwam but i pozwalam mu kołysać się na dużym palcu u nogi. Kiedyś okropnie go to wkurzało. Zerka na moją stopę i przez chwilę wydaje mi się, że złapie ją, żebym przestała. – Powiedziałem jej, że potrzebuję trochę czasu, żeby pomyśleć. To straszne powiedzieć coś takiego kobiecie, prawda? Kiwam głową. – W każdym razie ledwo to usłyszała, wybuchnęła płaczem. Nie wiedziałem, co robić. – Przykro mi – kłamię. Bladolica pieguska zaznała odrzucenia. Cudownie. – Więc masz amnezję – mówię. Caleb kiwa głową, po czym znów wbija wzrok w blat stolika. Z roztargnieniem zaczyna kreślić na nim koła. – Tak, fachowo to się nazywa amnezja dysocjacyjna selektywna. Lekarze, a badało mnie w sumie ośmiu, powiedzieli, że to tymczasowe. Skupiam się na tym ostatnim słowie. To oznacza, że nasze relacje też mogą być tymczasowe, tak jak farba na włosach albo przypływ adrenaliny. Nieważne, i tak w to wchodzę. Właśnie jestem na kawie z facetem, który kiedyś mnie nienawidził, więc „tymczasowe” niekoniecznie musi być brzydkim słowem. – Jak to się stało? – pytam. Caleb chrząka i rozgląda się po lokalu, jakby nie chciał, żeby nas ktoś usłyszał. – O co chodzi? To zbyt osobiste pytanie? – Z trudem powstrzymuję śmiech.

Dziwnie się czuję z tym, że waha się, czy mi to powiedzieć. Kiedy byliśmy parą, nie miał przede mną tajemnic – mówił mi nawet o rzeczach, o których większość facetów wstydzi się powiedzieć dziewczynom. Mimo upływu lat wciąż czytam w nim jak w otwartej księdze. Widzę, że ma opory przed wdawaniem się w szczegóły. – Sam nie wiem. Może najpierw powinniśmy pogadać o czymś neutralnym. Na przykład możesz mnie zapytać o mój ulubiony kolor. Uśmiecham się. – A pamiętasz, jaki jest twój ulubiony kolor? Kręci głową i oboje wybuchamy śmiechem. Wzdycham i zaczynam się bawić filiżanką. Kiedy zaczynaliśmy ze sobą chodzić, też zapytałam go, jaki jest jego ulubiony kolor. Nie odpowiedział, tylko zaciągnął mnie do samochodu. Wyjaśnił, że mi pokaże. – To śmieszne. Muszę się uczyć do kolokwium – narzekałam. Wiózł mnie przez dwadzieścia minut, ogłuszając okropnym rapem, którego wówczas słuchał. W końcu zatrzymaliśmy się przed portem lotniczym Miami. Pokazał na światła na pasie startowym. – To właśnie mój ulubiony kolor – wyjaśnił. – Niebieski – odparłam. – No i co? – To nie jest zwyczajny niebieski, tylko lotniskowy niebieski – oświadczył. – Nigdy o tym nie zapominaj. Odwróciłam się do pasa startowego i wpatrzyłam w światełka. Ich kolor był niesamowity, kojarzył się z barwą, jaką przybiera ogień, gdy pali się najmocniejszym płomieniem. Skąd ja wytrzasnę bluzkę w takim kolorze? Gdy patrzę teraz na niego, zastanawiam się, jak to możliwe, że w moim umyśle to wspomnienie wciąż jest tak żywe, a z jego głowy całkowicie wyparowało. Jak możesz nie pamiętać, jaki jest twój ulubiony kolor? Jak możesz nie pamiętać dziewczyny, która złamała ci serce? Ten lotniskowy niebieski mnie prześladuje. Jest dla mnie symbolem naszego nieudanego związku i tego, że nie zdołałam zostawić przeszłości za sobą. Pieprzony lotniskowy niebieski. – Twój ulubiony kolor to niebieski – mówię. – A mój czerwony. Teraz jesteśmy przyjaciółmi, więc musisz mi powiedzieć, co się stało. – To prawda, niebieski – przyznaje. – Miałem wypadek samochodowy. Pojechaliśmy z kolegą w podróż służbową do Scranton. Po drodze złapała nas śnieżyca. Samochód wpadł w poślizg i walnęliśmy w drzewo. Doznałem poważnych obrażeń głowy... – Opowiada o tym wszystkim znudzonym tonem. Domyślam się, że recytował to już setki razy.

Nie muszę go pytać o zawód. Wiem, że jest bankierem inwestycyjnym. Pracuje w firmie ojczyma i jest bajecznie bogaty. – A co się stało z twoim kolegą? – Niestety, nie przeżył. – Zwiesza ramiona. Przygryzam wargę. Mam problem ze śmiercią i kondolencjami. Po śmierci mojej matki ludzie wygadywali straszne głupoty, które mnie tylko wkurzały. To były łagodne słowa niemające żadnego znaczenia. Mówili „przykro mi”, chociaż to przecież nie była ich wina, i „jeśli mogę w czymś pomóc...”, chociaż oczywiście nie mogli. Zmieniam szybko temat, chcąc oszczędzić Calebowi podobnego pustosłowia. – Pamiętasz wypadek? – pytam. – Pamiętam chwilę, gdy odzyskałem przytomność. Nie pamiętam niczego, co wydarzyło się przedtem. – Nawet swojego imienia nie pamiętałeś? Kręci głową. – Na szczęście lekarze uważają, że odzyskam pamięć. To tylko kwestia czasu. Po prostu muszę być cierpliwy. To, że nic nie pamięta, jest dla mnie prawdziwym zrządzeniem losu. Gdyby nie stracił pamięci, w ogóle byśmy nie rozmawiali. – W szufladzie ze skarpetkami znalazłem pierścionek zaręczynowy. – To wyznanie jest dla mnie tak dużym zaskoczeniem, że zachłystuję się kawą. – Przepraszam. – Klepie mnie po plecach. Kaszlę z załzawionymi oczami. – Musiałem o tym komuś powiedzieć. Wygląda na to, że chciałem się jej oświadczyć. Tyle że w tej chwili nie wiem nawet, kim ona jest. O rany! Czuję się tak, jakbym właśnie została podłączona do prądu i wrzucona do wanny pełnej wody. Wiedziałam, że po naszym rozstaniu nie próżnował, szpiegowałam go na tyle długo, by mieć świadomość tego faktu, ale małżeństwo? Aż się wzdrygam. – A jak zareagowali rodzice na to wszystko, co się z tobą stało? – pytam, postanawiając skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. Chce mi się śmiać, kiedy pomyślę o jego dziewczynie w białej sukni ślubnej. Bardziej pasuje do niej zdzirowata bielizna i rura do tańca. – Mama patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym ją zdradził, a tata ciągle klepie mnie po plecach i powtarza: „Nic się nie martw, wszystko będzie dobrze, niedługo wyzdrowiejesz”. – Tak dobrze naśladuje rodziców, że się uśmiecham. – Wiem, że wyjdę na egoistę, ale po prostu chcę, żeby dali mi spokój. Potrzebuję czasu, by to wszystko przemyśleć, wiesz? Wcale nie wiedziałam, ale przytakuję.

– Cały czas głowię się nad tym, czemu nie mogę sobie nic przypomnieć. Jeśli moje życie było takie cudowne, jak wszyscy mi wmawiają, dlaczego nic z niego nie pamiętam? Nie wiem, co powiedzieć. Caleb, którego znałam, panował nad sobą. Zawsze był wrażliwy, ale zarazem zbyt wyluzowany, żeby się przejmować. Caleb, który siedzi przede mną, jest tak pogubiony i załamany, że zwierza się osobie, którą uważa za obcą. Mam ochotę pokryć pocałunkami jego twarz i wygładzić zmarszczki na czole. Jednak siedzę nieruchomo i z trudem zwalczam chęć opowiedzenia mu o tym, że kiedyś byliśmy razem, a potem się rozstaliśmy. – Pomówmy lepiej o tobie, Olivio Kaspen. Jaka jest twoja historia? – Yyy... Nie mam nic do opowiadania. – Tak bardzo mnie zaskoczył tym pytaniem, że zaczynają mi drżeć ręce. – Nie bądź taka... Ja opowiedziałem ci o sobie wszystko. – Wszystko, co pamiętasz – uściślam. – Od jak dawna cierpisz na amnezję? – Od trzech miesięcy. – Cóż, ja przez ostatnie trzy miesiące tylko pracowałam i czytałam. Zadowolony? – Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że to nie wszystko. – Wpatruje się w moją twarz. Odnoszę wrażenie, że próbuje wyczytać z niej moją historię. Nie chcę, żeby to robił. Zawsze udawało mu się pokonać mury, którymi się otaczałam. Nie umiałam wywieść go w pole. – Obiecuję, że gdy już odzyskasz pamięć i wyjdą na jaw wszystkie twoje sekrety z przeszłości, wyprawimy całonocną imprezę i opowiem ci więcej o sobie. Umówmy się, że do tego dnia oboje cierpimy na amnezję. Caleb wybucha śmiechem, a ja skrywam swój uśmiech za filiżanką kawy. – Całkiem kusząca perspektywa – stwierdza. – A to niby czemu? – Bo to oznacza, że zobaczymy się znowu, a na dodatek będziesz u mnie nocować. Czuję, że się czerwienię. Postanawiam, że nie wyjawię mu prawdy. W końcu i tak odzyska pamięć, a wtedy wszystko runie niczym domek z kart. Do tego czasu mam go do swojej dyspozycji i nie zamierzam go puścić.

3 Kiedyś Tego dnia, gdy poznałam Caleba Drake'a, słońce zaświeciło dla mnie trochę jaśniej. Doszło do tego w beznadziejnym okresie tuż przed sesją egzaminacyjną, gdy wszyscy studenci mają oczy zaczerwienione z niewyspania. Właśnie wyszłam z biblioteki i zobaczyłam, że niebo pokrywają chmury deszczowe. Jęknęłam i ruszyłam szybkim krokiem w kierunku akademika, klnąc na czym świat stoi, że nie wzięłam parasolki. W połowie drogi zaczęło padać. Ukryłam się pod wierzbą i przeszyłam gniewnym spojrzeniem jej rzadkie gałęzie. Można by pomyśleć, że to ją obwiniałam o deszcz. I wtedy właśnie zobaczyłam zbliżającego się do mnie Caleba. Szedł dumnym krokiem, jakby upajał się własnym wyglądem. – Co ci zrobiło to biedne drzewo? – zapytał. Skrzywiłam się na jego widok. Wybuchnął śmiechem i uniósł ręce w geście kapitulacji. – Nie bij, tak tylko pytam. Spiorunowałam go wzrokiem. – Mogę ci w czymś pomóc? – zapytałam. Zdaje się, że zbiłam go z tropu. Po chwili jednak odzyskał pewność siebie i znów się do mnie uśmiechnął. – Po prostu zaintrygowało mnie, że tak bardzo się wściekłaś na to drzewo – wyjaśnił. Podniosłam wzrok i zobaczyłam grupkę jego kolegów koszykarzy. Te głupki przyglądały się nam z nieskrywaną ciekawością. Odwrócił się i chyba przeszył ich gniewnym spojrzeniem, bo natychmiast się rozeszli. Znów zwrócił się do mnie. A właśnie, zdaje się, że o coś mnie pytał. Patrzyłam na pień drzewa, który przypominał kiepsko wyrobione ciasto. Chyba niepotrzebnie tak się gapiłam. – Próbujesz ze mną flirtować? – westchnęłam. Odchrząknął. – Caleb Drake.

– Słucham? – Tak się nazywam. – Wyciągnął do mnie rękę. Caleb Drake był gwiazdą w naszym kampusie. Nie miałam jednak najmniejszego zamiaru dołączać do grona jego fanek. Uścisnęłam mocno jego dłoń, dając mu do zrozumienia, że nie jestem pod wrażeniem. – To prawda, próbowałem z tobą flirtować, ale wygląda na to, że kazałaś mi spadać na drzewo. Uniosłam brwi i zmusiłam się do uśmiechu. Uznałam, że muszę się streszczać. Sportowcy znani są z tego, że nie potrafią na niczym dłużej skupić uwagi. – Wiesz co? Bardzo bym chciała jeszcze trochę postać tu z tobą i połechtać twoją próżność miłą pogawędką, ale muszę lecieć. Minęłam go, ciesząc się już na spotkanie z bitą śmietaną i lodami, które czekały na mnie w lodówce. Dodam do nich sos czekoladowy i zrobię sobie pysznego shake'a. Kiedy weszłam na chodnik, usłyszałam za plecami jego śmiech. Nie zatrzymałam się. – Gdybyś miała być zwierzęciem – zawołał za mną – byłabyś lamą. Stanęłam jak wryta. Czy ja dobrze słyszałam? Ten palant właśnie porównał mnie do kosmatego ssaka? – A to niby czemu? – Nie odwróciłam się do niego, choć byłam tak wkurzona, że zaczęła mi drżeć powieka. – Wygugluj ją sobie, to się dowiesz. Czy to się dzieje naprawdę? Odwróciłam głowę prawie tak jak opętana dziewczyna z Egzorcysty i przeszyłam go gniewnym spojrzeniem. Sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie. – Do zobaczenia – powiedział, po czym włożył ręce do kieszeni i podszedł do swoich kolegów. Przewróciłam oczami. Raczej do niezobaczenia, pomyślałam. Z trudem tłumiąc wściekłość, dotarłam w końcu do swojego pokoju. Już miałam nacisnąć klamkę, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i stanęła w nich moja współlokatorka. – Wszystko widziałam. Czego chciał? – zapytała. Była rozszczebiotaną, pogodną, drobną blondynką z pierwszego roku i choć robiłam wszystko, żeby ją znienawidzić, bardzo ją polubiłam. – Szukał nowych dziewczyn do swojego fanklubu. Podałam mu twoje imię, Cam. – Pytam poważnie. Co mówił? Weszłam do pokoju i starannie ułożyłam na biurku swoje książki. Nie odstępowała mnie ani na krok. Widząc, że ją ignoruję, zaczęła rzucać we mnie m&m'sami. – Chciał się tylko popisać przed kumplami. Szkoda gadać. Serio! Ruszyłam do lodówki po bitą śmietanę i lody, jednak zagrodziła mi drogę.

– Ale z ciebie krejzolka! – Krejzolka? – Pokręciłam głową. – W jakim sensie? Chodzi ci o to, że jestem zakręcona czy zwyczajnie głupia? Popatrzyłam tęsknym wzrokiem na lodówkę. – Caleb Drake nie zaczepia dziewczyn, to dziewczyny zaczepiają Caleba Drake'a. Podszedł do ciebie, a ty kazałaś mu spadać?! – Ale on wcale się mną nie interesuje – odparłam z westchnieniem. – On się po prostu popisywał. – I co z tego, że się popisywał? Ma do tego prawo. Jest super! Włożyłam palce do ust, udając, że chcę zwymiotować. – Posłuchaj – nie dawała za wygraną. – W życiu liczy się coś więcej niż tylko książki i nauka! – Jakby na poparcie swoich słów zrzuciła z biurka moje podręczniki. – Chłopcy są... mogą... mogą robić różne rzeczy... – dokończyła, patrząc na mnie znacząco. – Chyba tobie... zdziro – odparłam, szturchając ją w bok. Pozbierałam podręczniki z podłogi i wzięłam się do nauki. – O-li-via! Zacisnęłam powieki. Nie cierpiałam, kiedy wymawiała w taki sposób moje imię. – Czego? Wyrwała mi książkę z rąk. – Posłuchaj mnie, ty niewdzięczna cnotko. – Chwyciła mnie pod brodę. – Zobaczysz, on znowu do ciebie zagada. Po tym, jak go odepchnęłaś, na pewno nie odpuści. A kiedy to zrobi – zakryła mi dłonią usta – porozmawiasz z nim i będziesz flirtować. Zrozumiano? Wzruszyłam ramionami. Cammie jęknęła z bezsilności i zamknęła się w łazience. Nic mnie nie obchodziło, jakie wrażenie robił Caleb na innych dziewczynach w kampusie. I tak nic dla mnie nie znaczył. To się nigdy nie zmieni. Koniec dyskusji. Okazało się, że Cammie miała rację. Kilka dni później zaczęła mnie męczyć, żebym wybrała się z nią na mecz koszykówki. Ja jednak, chociaż uczyłam się cały dzień, ani myślałam oderwać się od książek. – Kupię ci gorącą czekoladę – kusiła. – Z podwójną bitą śmietaną? – Z mnóstwem bitej śmietany, tylko się pospiesz! Dziesięć minut później siedziałam na trybunach i popijałam ze styropianowego kubka gorącą czekoladę z podwójną bitą śmietaną. Cammie nie zwracała na mnie uwagi i zdążyłam już pożałować, że tu przyszłam. Caleb Drake biegał w kółko, podskakując jak na sprężynach. Mówiąc szczerze, od

patrzenia na niego kręciło mi się w głowie. Podczas przerwy podniosłam się z krzesełka, żeby poszukać toalety. Właśnie przeciskałam się obok Cammie, gdy na boisko wyszedł przewodniczący samorządu studenckiego i podniósł ręce, żeby wszystkich uciszyć. – Jednej z naszych studentek, Laury Hilberson, od pięciu dni nie ma w akademiku – powiedział do mikrofonu. Zatrzymałam się, żeby posłuchać. – Jej rodzice i wykładowcy apelują do wszystkich osób, które mogą mieć jakiekolwiek informacje na jej temat, żeby skontaktowali się z władzami. Dziękuję za uwagę, miłego oglądania meczu. Znałam trochę Laurę, na pierwszym roku chodziłyśmy razem na niektóre zajęcia. Nie martwiłam się jednak o nią. Studenci czasami znikali, kiedy nie mogli wytrzymać stresu. Pewnie zaszyła się u którejś przyjaciółki, opycha się czekoladą i narzeka na wykładowców. Ludzie lubią robić z igły widły. – Na pierwszym roku chodziła z Calebem – wyszeptała Cammie. – Ciekawe, czy po tym ogłoszeniu będzie mógł skupić się na grze. Popatrzyłam na Caleba. Siedział na ławce, pijąc wodę z butelki. Wyglądał na wyluzowanego. Co za złamas. Minutę przed końcem nasi przeciwnicy wyrównali i wszystko wskazywało na to, że mecz zakończy się wynikiem 72 do 72 (gdyby nie Cammie, nie miałabym o tym pojęcia, bo przez ostatnie dwadzieścia minut zajęta byłam zbieraniem kłaczków z bluzki). I wtedy sędzia odgwizdał faul i Caleb Drake stanął przed linią rzutu wolnego, by oddać najważniejszy rzut wieczoru. Sprawiał wrażenie spokojnego, zupełnie jakby miał pewność, że mu się uda. Po raz pierwszy tego wieczoru w sali gimnastycznej zapadła całkowita cisza. Zaciekawiona porzuciłam swoje kłaczki i wyprostowałam się na krzesełku. Trzymałam za niego kciuki. Strasznie się za siebie wstydziłam, ale chciałam, żeby mu się udało. Wreszcie zrozumiałam te wszystkie laski, które kochały się w Calebie. Był jak papryczka chili: z wierzchu błyszczący i gładki, wewnątrz nieziemsko palący. Miałam wielką ochotę zagłębić w nim zęby. Odwróciłam się do Cammie. Miała szeroko otwarte oczy. Wiedziałam, że za chwilę wydarzy się coś wielkiego. Przeniosłam wzrok z powrotem na boisko i drgnęłam wystraszona. Caleb patrzył prosto na mnie. Wszyscy studenci patrzyli na niego, a on patrzył na mnie. Zanim sędzia dmuchnął w gwizdek, chłopak z piłką pod pachą podbiegł do swojego trenera. – Co się stało? Co się stało? – Cammie przeskakiwała z nogi na nogę, a jej warkoczyki podskakiwały razem z nią. Coś było nie tak. Poprawiłam się na krzesełku i założyłam nogę na nogę. Caleb podał piłkę trenerowi. Nagle poczułam się, jakbym była w saunie. – On wchodzi po schodach, Olivio! Idzie w naszą stronę! – zapiszczała Cammie.

Skuliłam się ze strachu. To niemożliwe! On idzie prosto do mnie! Zaczęłam grzebać w torebce, udając, że czegoś szukam. Kiedy stanął obok, uniosłam wzrok i popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. – Olivia – powiedział, kucając obok mnie. – Olivia Kaspen. Cammie opadła szczęka. Głowy wszystkich zebranych odwróciły się w naszą stronę. – Brawo, wiesz już, jak się nazywam – pochwaliłam go, po czym dodałam ciszej: – Co ty, do diabła, wyprawiasz? Zignorował to pytanie. – Trudno się czegoś o tobie dowiedzieć. – Jego głos był ochrypły, z rodzaju tych, które przyprawiają słuchacza o gęsią skórkę. Odchrząknęłam, starając się ze wszystkich sił sprawiać wrażenie wkurzonej. – Powiesz od razu, o co ci chodzi, czy dalej będziesz wstrzymywał grę, żeby chwalić się swoimi zdolnościami detektywistycznymi? Roześmiał się, po czym opuścił wzrok. Po chwili spojrzał mi w oczy. – Jeżeli wyjdzie mi ten rzut, umówisz się ze mną? – zapytał i przeniósł spojrzenie na moje usta. Poczułam, że oblewa mnie fala gorąca. Pochyliłam głowę. Nie podobało mi się, że tak na mnie patrzy. Kiedy przyglądał się moim ustom, wydawało mi się, że chce mnie pocałować. Pokręciłam głową. To śmieszne. Nie chcę brać udziału w tym przedstawieniu i guzik mnie obchodzi, czy wyjdzie mu ten rzut. Zmrużyłam oczy. – Gdybyś miał być zwierzęciem, wiesz którym byś był? – zapytałam. Wydawało mi się, że stracił trochę pewności siebie. Po naszym pierwszym spotkaniu zgodnie z jego sugestią zebrałam informacje na temat lamy. Okazało się, że to naprawdę paskudne zwierzęta: plucie, kopanie i uderzanie się łbami są u nich na porządku dziennym. – Pawiem. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Cały tydzień nad tym myślałaś, zgadza się? – Ponownie wbił wzrok w moje usta. – Jasne – odparłam i wzruszyłam ramionami. – Innymi słowy: cały tydzień myślałaś o mnie? Tym razem to ja się zmieszałam. O kurde. A już go miałam. – Nie... i... nie, nie umówię się z tobą. Odchyliłam się na krzesełku, próbując skupić się na tablicy wyników. Miałam nadzieję, że odejdzie, gdy zobaczy, że go ignoruję. Z głośników dobiegała muzyka The Black Eyed Peas. Stukałam stopą do rytmu. – Dlaczego? – Sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Nie powiem, nawet mi się to podobało.

– Dlatego, że ja jestem lamą, a ty ptakiem. Nie pasujemy do siebie. Zebrani w sali gimnastycznej kibice coraz bardziej interesowali się tym, co się dzieje. Podnosili się z miejsc i patrzyli w naszą stronę. Zaczęło mnie to wkurzać. – No dobra – powiedział Caleb rzeczowym tonem. – Co mam zrobić? – Przysunął się do mnie tak blisko, że poczułam na twarzy jego oddech. Pachniał miętą. Ze wszystkich sił próbowałam opanować bicie serca. I wtedy przyszedł mi do głowy genialny pomysł. – Spudłuj. Przekrzywił głowę. Przybliżyłam się do niego, zmrużyłam powieki i powiedziałam wolniej, żeby mieć pewność, że dobrze usłyszał: – Spudłuj, a umówię się z tobą. Nie patrzył już na mnie tak czule jak jeszcze przed chwilą. Nic dziwnego, ostatecznie poprosiłam pawia, żeby przestał stroszyć pióra. Wstał pospiesznie i ruszył na dół, pokonując po dwa schodki naraz. Rozparłam się na krzesełku i uśmiechnęłam do siebie z triumfem. Czego jak czego, ale tego na pewno się nie spodziewał. Ma za swoje, mądrala jeden. Mądrala, a do tego kretyn. Cammie patrzyła to na mnie, to na Caleba. Na jej twarzy malował się wyraz podziwu. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale podniosłam palec, żeby ją uciszyć. To zdecydowanie nie była najlepsza pora, żeby wysłuchiwać jej mądrości życiowych. – Oszczędź mi tego, Camadoro – powiedziałam. Skoncentrowałam się na postaci stojącej przed linią rzutu wolnego. Chłopak nie sprawiał już wrażenia tak spokojnego jak jeszcze kilka minut temu. Sędzia zagwizdał i Caleb uniósł ręce, trzymając lekko piłkę w dłoniach. Usiłowałam sobie wyobrazić, co myśli. Jedno wydawało mi się pewne: dał sobie ze mną spokój. Pewnie się wściekał, że ośmieliłam się... Zgubiłam wątek. Zbliżała się chwila prawdy. Napiął mięśnie ramion i piłka poszybowała w kierunku kosza. Jeszcze podczas jej kilkusekundowego lotu zrozumiałam, że coś jest nie tak. A potem stało się. Piłka spadła jakieś pół metra przed koszem. Uderzyła o parkiet z głuchym odgłosem. W sali gimnastycznej rozpętało się piekło. – Nie, nie, nie... – szeptałam. Jak to możliwe, że zrobił coś takiego? Dlaczego? Co za debil! – Olivio, będę udawać, że tego nie słyszałam – wysyczała Cammie, łapiąc mnie za rękę. – A teraz chodźmy stąd, zanim ktoś cię zabije. Pociągnęła mnie za sobą przez tłum. W pewnej chwili odwróciłam się i po raz ostatni popatrzyłam na boisko. Caleba już nie było.

Przez ponad tydzień nie miałam żadnych wieści od niego. Samozadowolenie powoli zaczęło ustępować poczuciu winy. Nie chciałam przyznać, że Caleb Drake zaskoczył mnie tym, że upokorzył samego siebie. A przecież ktoś taki jak on nie mógł zaskoczyć kogoś takiego jak ja... Zgadza się? Cały kampus huczał od plotek, że Caleb poświęcił wygraną dla dziewczyny. Ponieważ to ze mną rozmawiał przed feralnym rzutem, stałam się główną podejrzaną. Dziewczyny na mój widok szeptały, a koledzy Caleba z drużyny piorunowali mnie wzrokiem. – Co on w niej widzi? – usłyszałam kiedyś, jak jedna cheerleaderka mówi do drugiej. – Jeśli już postanowił poświęcić dla kogoś swoją karierę, to przynajmniej powinien wybrać jakąś lepszą dupę. Zwiesiłam głowę ze wstydu i ukryłam się w bibliotece. Niby skąd miałam wiedzieć, że na meczu byli łowcy talentów? Moja wiedza na temat sportu ograniczała się do tego, że rozróżniałam kolory piłek. A poza tym, kto mógł przypuszczać, że Caleb zrobi coś takiego? Rankami zaczęłam spędzać trochę więcej czasu przed lustrem, malując się i podkręcając włosy. Odkąd oczy wszystkich były zwrócone na mnie, usiłowałam zasłużyć na opinię „lepszej dupy”. Byłam zbyt ładna, żeby nazwać mnie przeciętną, a zarazem miałam zbyt regularne rysy, by uchodzić za dziewczynę o tak zwanej oryginalnej urodzie. Mimo to mężczyźni mnie unikali. Cammie wyjaśniła mi kiedyś, że to mój dziki wzrok odstrasza ludzi. Caleb Drake jednak nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Specjalnie nie trafił do kosza. Posłuchał mnie i przegrał. – Olivio! Paczka do ciebie! – zawołała pewnego wieczoru Cammie. Akurat byłam w łazience. Kiedy z niej wyszłam, na swoim starannie pościelonym łóżku ujrzałam pudełko. Natychmiast je podniosłam i wytarłam miejsce, gdzie leżało. Cammie przewróciła oczami i położyła się na swoim łóżku, którego nie ścieliła od tygodnia. – No otwieraj. Przyniósł je ten paskudny typek z kampusowej poczty. Kiedy je od niego brałam, zaczął wąchać moje włosy. – Ma problemy z zatokami – wyjaśniłam, biorąc nożyczki. – Nie pochlebiaj sobie. Otworzyłam pudełko i zajrzałam do środka. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co to takiego. – Piłka do kosza, z której ktoś spuścił powietrze – powiedziałam w końcu, pokazując ją przyjaciółce. Do piłki była przyklejona jakaś karteczka. Cammie usiadła raptownie i popatrzyła na mnie błyszczącymi oczami. – Kretynko, to nie jest jakaś tam pierwsza lepsza piłka do kosza. To t a piłka do kosza! Przełknęłam ślinę i przeczytałam liścik: Olivio, nadeszła pora zapłaty. Spotkajmy się w bibliotece za dziesięć minut. Caleb

– Niewiarygodne – powiedziałam. – Żadnego „proszę” ani nic z tych rzeczy! Po prostu wydał mi polecenie! – Masz tam pójść. – Cammie podniosła się z łóżka i oparła dłonie na biodrach. Przygryzłam usta i pokręciłam głową. – Olivio! On poświęcił dla ciebie swój najważniejszy mecz sezonu. Jesteś mu to wi n n a ! Może i tak. – Dobrze, j u ż d o b r z e! – krzyknęłam tym samym tonem. Wyjęłam z szafy bluzę z kapturem i z wściekłością włożyłam ją przez głowę. – Ale nic więcej, jasne? – powiedziałam, dźgając ją palcem. – Spotkam się z nim w bibliotece, lecz odtąd nie chcę już o tym słyszeć ani od ciebie, ani od niego, ani od żadnej z tych cholernych cheerleaderek! Cammie się rozpromieniła. – Postaraj się zapamiętać wszystko co do najdrobniejszego szczegółu. I nie zapomnij wspomnieć mu o mnie. Wyszłam, trzaskając drzwiami. O wpół do dziesiątej w piątkowy wieczór biblioteka była wymarła. Za kontuarem stała kobieta o jędzowatym wyrazie twarzy i przeszywała gniewnym wzrokiem dwoje całujących się studentów pierwszego roku. Minęłam wiszący na ścianie plakat z podobizną Laury Hilberson i prośbą, żeby osoby, które ją widziały, skontaktowały się z władzami. Była ładną dziewczyną w typie Daisy Duke. Długie jasne włosy, ostry makijaż i usta wydęte w ryjek. Od zaginięcia minęło już szesnaście dni i jej historią zainteresowała się moja idolka, słynna dziennikarka Nancy Grace. Westchnęłam. Przyszłam trochę za wcześnie. Postanowiłam pójść do działu beletrystyki, żeby poszukać czegoś wartego wypożyczenia. Kilka minut później odnalazł mnie tam Caleb. – Cześć, Olivio. – Szedł do mnie z tak idiotycznie pyszałkowatą miną, że miałam wielką ochotę podstawić mu nogę. – Cześć – odparłam szorstko. Miał na sobie wyglądający na drogi kremowy sweter i czarną dwurzędową kurtkę. Serce zaczęło mi bić szybciej. Z największym trudem udało mi się uspokoić. Ręce trzymał niedbale w kieszeniach sztruksów. Wyglądał jak model z czasopisma z męską modą. Spodziewałam się raczej jednej z tych beznadziejnych kurtek koszykarskich i wyblakłych dżinsów. – Coś się tak wystroił? – warknęłam i dołożyłam kolejną książkę do stosu, który do tego czasu zdążyłam ułożyć na stole. – Jakim cudem znajdujesz czas na czytanie? – zapytał. Uniósł książkę i przyjrzał się okładce. Nie miałam zamiaru się przyznać, że książki to całe moje życie i że spędzam z nimi nawet weekendy. Popatrzyłam na niego z wściekłością. Miałam nadzieję, że zmieni temat. Wątpiłam, czy sportowcy w ogóle czytają. Już miałam mu to powiedzieć, gdy nagle minął mnie i zniknął między