Jasna dziewica, kominiarz czarny,
Wszystko się w popiół obróci marny.
Cymbelin
Przekład: Leon Ulrich
Chłopiec miał na imię Ronnie. Jedyna istniejąca fotografia pokazuje go,
jak przygotowuje się do uderzenia piłki. Co moŜemy z niej wywnioskować?
śe uderzał z lewej strony. śe miał długie włosy, jakie wtedy były w modzie.
śe wyglądał na dobrze zbudowanego, a jego twarz wzbudzała zaufanie. śe
zupełnie nie był intrygujący — Norman Rockwell nigdy by nie ustawił go
w pierwszym rzędzie do zdjęcia. Jednak Ronnie mógłby pojawić się w tle,
bawiąc się w najlepsze. I mógł z niego wyrosnąć przystojny męŜczyzna.
Dalsze rozwaŜania byłyby juŜ tylko czystą spekulacją. Ile moŜna wyczytać
z twarzy jedenastoletniego chłopca?
* * *
Ronnie obudził się przed świtem w ciepłą, majową noc. Spojrzał na zegar
na szafce nocnej. Musiało być między wpół do piątej a piątą. Autobus ja-
dący na turniej baseballa odjeŜdŜał o szóstej. Ronnie był zbyt podniecony,
Ŝeby jeszcze spać. Włączył światło i włoŜył strój: białe spodnie sięgające do
pół łydki, którą to długość bardzo lubił, majtki, skarpety, zuŜyte korki
i granatową koszulę z napisem „Ali Stars" z przodu, a jego nazwiskiem
„Pleasance" i numerem „9" z tyłu. WłoŜył czapkę, chwycił kij opierający się
o ścianę i kilka razy zamachnął się nim przed lustrem dla wprawy. Bum.
Bach. Ta piłka leci, leci... juŜ jej tu nie ma, drodzy państwo! Ronnie Plea-
sance znowu tego dokonał!
Wtedy uświadomił sobie, Ŝe nie ma rękawicy.
Rękawicę Ronniego po wewnętrznej stronie zdobił autograf Williego
„Stretcha" McCoveya. Ronnie smarował ją specjalną pastą i łapał nią piłki
juŜ tyle razy, Ŝe czuł, jakby ta rękawica była jego częścią, naturalnym
przedłuŜeniem jego ręki, która jak lep na muchy ściągała do siebie kaŜdą
przelatującą w pobliŜu piłkę baseballową. Szukał jej w stosie wczorajszych
ubrań leŜących na podłodze, w szafie, pod łóŜkiem. Potem cicho ruszył ko-
rytarzem, minął sypialnię rodziców i zszedł na dół, Ŝeby przeszukać resztę
domu. Rękawicy nigdzie nie było. Ronnie zaczął juŜ się trochę denerwo-
wać, ale nie panikował. Był rozsądnym chłopcem, niezbyt efektownym, ale
potrafiącym dopiąć swego: byłby urodzonym łapaczem, gdyby nie był lewo-
ręczny. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział swoją ręka-
wicę. Na pewno miał ją przy sobie na popołudniowym treningu dzień
wcześniej. A po treningu, co robił? Poszedł do biura ojca na kampusie. Cza-
sami grali chwilę razem po pracy, ale wczoraj jego ojciec był na zebraniu.
Jak zwykle. Przed oczyma Ronniego nagle stanął obraz rękawicy leŜącej
na fotelu dla gości stojącym naprzeciw biurka ojca.
Ronnie, ubrany w swój strój, wyszedł z domu, przymknął cicho
drzwi i ruszył przed siebie w ciemność. Miasto było ciche, a powietrze
ciepłe. Ciemność nie przeszkadzała Ronniemu. Znał okolicę jak własną
kieszeń. Poza tym trzeba było przejść tylko kilkaset metrów po ulicy i
skręcić na wysypaną tłuczniem ścieŜkę. Być moŜe dlatego, Ŝe była jeszcze
noc i Ŝe był chłopcem, gwizdał. Tak minął laboratoria, uśpione
akademiki, kaplicę i wszedł do starego, drewnianego budynku, w którym
mieściło się biuro jego ojca.
Biuro było na drugim piętrze. Ronnie wszedł po schodach i otworzył
drzwi. Włączył światło. Rękawica tam była, dokładnie tak, jak myślał.
WłoŜył ją i uderzył w nią kilka razy pięścią. Być moŜe spojrzał na zdjęcie
swoich rodziców, kroczących pod łukiem skrzyŜowanych mieczy w dniu ich
ślubu. Potem się odwrócił, zgasił światło, zamknął drzwi i zaczął schodzić
po schodach. Dzwon w kaplicy zaczął wybijać piątą. Czwarte uderzenie
było ostatnim dźwiękiem, który Ronnie słyszał.
Jest to logiczne przypuszczenie, poniewaŜ drgania spowodowały wypa-
dnięcie serca dzwonu z kampanili osiemnastowiecznej kaplicy, uniemoŜli-
wiając wybicie piątego uderzenia. Wkrótce potem znaleziono Ronniego
u stóp tego, co pozostało ze schodów. Być moŜe był to tylko przypadek spo-
wodowany tym, Ŝe tak właśnie upadł, ale do piersi przyciskał rękawicę
z autografem Williego „Stretcha" McCoveya. Właśnie dlatego pojawił się
pomysł, Ŝeby go z nią pochować.
Drzwi się otworzyły i zajrzał Svenson.
— Wracają — powiedział.
„Tak szybko?", pomyślał Goodnow; od razu wiedział, jaki będzie wer-
dykt. Wstał z typowego w państwowych instytucjach krzesła obrotowego,
na którym zwykle zasiadał jakiś biurokrata średniego szczebla, a którego
biuro zajmował na czas procesu — podniósł się powoli, ale nie wystarcza-
jąco wolno, Ŝeby ból się nie pojawił. Ostatnio, jak u dziecka z kolką, jego
ból rzadko spał, a kiedy nawet spał, budził się przy najmniejszej nawet
zmianie pozycji. Był to namacalny ból, nie metaforyczny czy duchowy, cho-
ciaŜ niektórzy radzili mu, Ŝeby z nim walczył przy pomocy duchów i meta-
for — a konkretnie, techniką wyobraŜeń. Przez kilka tygodni Goodnow
chodził do kliniki specjalizującej się w tego rodzaju terapii, ale potrafił wy-
obrazić sobie tylko zmutowane komórki — Ŝarłoczne, owłosione, nienasy-
cone, poŜerające jego wnętrzności.
— Dobrze się pan czuje, panie Goodnow? — Svenson przyglądał mu
się tak, Ŝe nie było wiadomo, czy to wyraz troski, czy nie. Ze Svensonem
nigdy nie wiadomo: te oczy, zimne jak ścięte lodem jezioro, osadzone głę
boko w surowym, białym krajobrazie jego twarzy.
Goodnow przestał kurczowo ściskać oparcie krzesła.
— Dobrze, dziękuję. — Ściągnął mocniej krawat pod szyją. Ostatnio
juŜ zawsze wydawał mu się związany za luźno, a kołnierzyki koszuli sta
wały się stopniowo coraz większe. „Schudłeś" — mówili znajomi, których
rzadko spotykał; nigdy nie dodawali: „Świetnie wyglądasz".
Goodnow wyszedł z biura za potęŜnie zbudowanym męŜczyzną, prze-
szli przez korytarz i znaleźli się w sali rozpraw.
Obaj usiedli z tyłu. W sądzie panował harmider, jak w teatrze przed
rozpoczęciem spektaklu. Wszyscy oprócz przysięgłych byli na swoich miej-
scach: sędzia, miernota, którego nominacja była kartą przetargową w cza-
sie negocjacji nad budŜetem za czasów administracji Cartera; dwóch oskar-
Ŝycieli, którzy nie popełnili Ŝadnego błędu, którego Goodnow byłby świado-
my, w kaŜdym razie nie po wyborze ławy przysięgłych; obrońcy, Piątka
z Santa Clara, jak siebie nazywali, których Ŝycie i tak nie mogło się juŜ
zmienić; ich zwolennicy, surowi jak purytanie, gotowi wybuchnąć świętym
oburzeniem. Wszyscy oni nie interesowali Goodnowa. On wpatrywał się
w miejsce zajmowane przez obrońców, gdzie siedział główny obrońca, z gło-
wą przechyloną nieznacznie w stronę swej asystentki, szepczącej mu wła-
śnie coś do ucha. Rodin z ogromną przyjemnością wyrzeźbiłby taką głowę:
duŜa, pociągła, z wyrazistymi rysami i długimi, siwymi włosami spływają-
cymi na ramiona w dwóch kosmykach. Victor Hugo Klein wyglądał jak bo-
hater ery romantyzmu i rzeczywiście dla wielu ludzi przez blisko czterdzie-
ści lat był właśnie bohaterem, walczącym z autorytarnym barbarzyńcą,
którego inni nazywali poczciwymi Stanami Zjednoczonymi. Hugo Klein
bronił szarych ludzi, ofiar McCarthy'ego, radykałów z lat sześćdziesią-
tych, wojowniczych feministek, zagorzałych ekologów kochających drzewa.
Goodnow pomyślał, Ŝe język oporu się zmieniał, ale Klein niezmiennie trwał
na stanowisku. To, Ŝe jego najgłośniejsze sprawy kończyły się wieloletnimi
wyrokami więzienia dla jego klientów, zupełnie nie szkodziło jego reputa-
cji. Wszyscy wiedzieli, Ŝe to system jest do luftu. Klein niezmiennie umac-
niał swoją pozycję męczennika świętej sprawy.
Klein uśmiechnął się, usłyszawszy coś od swojej asystentki, i obrócił
się, Ŝeby się rozejrzeć po sali. Jego wzrok na chwilę spoczął na Goodnowie,
ale najwyraźniej go nie nie poznał. Nic dziwnego; Klein był redaktorem
Przeglądu Prawniczego, kiedy Goodnow był na pierwszym roku. Goodnow,
pomimo cięŜkiej pracy, nie zdołał wybić się na tyle, Ŝeby publikować
w Przeglądzie Prawniczym — skończył studia ze średnimi wynikami.
A potem nie został adwokatem, tylko zajął się pracą na swoim własnym
poletku. Nie było nic dziwnego w tym, Ŝe ich drogi nigdy się nie przecięły,
Ŝe Klein go nie znał. Ale Goodnow znał Kleina, być moŜe wiedział o nim
więcej, niŜ ktokolwiek inny na świecie. Niezliczone megabajty pamięci
w jego komputerze były poświęcone Hugo Kleinowi.
Przysięgli weszli gęsiego na salę; z ich twarzy nie moŜna było nic wy-
czytać.
- Na jaki wynik pan stawia? — wyszeptał Svenson.
— Nigdy na nic nie stawiam — odparł Goodnow. — Poza tym to oczy
wiste.
— Ale przecieŜ zabili tego gliniarza.
Goodnow nie zamierzał z nim dyskutować. Właśnie podejmował decy-
zję, Ŝeby nie wysuwać kandydatury Svensona do awansu, kiedy nagle zro-
biło mu się gorąco i w głowie zaczęły mu pulsować Ŝyły. Potarł skronie.
Kępki włosów zostały mu na ręce.
Sędzia załoŜył okulary.
- Czy ława przysięgłych podjęła decyzję?
Jedna z ławniczek wstała. Była drobnokoścista i Ŝywa, miała krótkie,
modnie ostrzyŜone siwe włosy; kiedyś była profesorem sztuk pięknych na
Uniwersytecie Stanforda. Goodnow nie mógł pojąć, jak prokuratura mogła
zgodzić się na to, Ŝeby znalazła się wśród przysięgłych. Cichym, lecz wy-
raźnym głosem, w którym słychać było nutkę pełnej przeświadczenia
10
o własnej nieomylności przekory, wypowiedziała słowa, których Goodnow
się spodziewał.
— Niewinni, Wysoki Sądzie.
Publiczność zaczęła wiwatować, poza przyjaciółmi i krewnymi zmarłe-
go policjanta. Wszyscy z Piątki z Santa Clara unieśli w górę pięści. Sędzia
uderzył młoteczkiem w stół. Hugo Klein splótł ręce, jakby do modlitwy, za-
mknął oczy i głęboko westchnął, po czym wstał i zaczął przyjmować gra-
tulacje, niczym jakiś maestro, który właśnie wszystkim dostarczył nieza-
pomnianych przeŜyć artystycznych. Goodnow miał ochotę go zabić.
Sala sądowa zaczęła pustoszeć. Najpierw wyprowadzono Piątkę z San-
ta Clara, Ŝeby odwieźć ich do róŜnych więzień. Wszyscy odsiadywali wyroki
za napad z uŜyciem broni i inne przestępstwa, ale morderstwo nie miało
dołączyć do tej listy. Zastrzelili policjanta, to prawda, ale panią profesor
przekonał argument, Ŝe zrobili to w samoobronie. Klein włoŜył czarną pe-
lerynę o przedwojennym kroju i wyszedł.
Goodnow i Svenson zostali sami. Goodnowowi stanęła przed oczyma
wizja Kleina Ŝyjącego jeszcze długie lata po tym, jak jego juŜ nie będzie,
Kleina wielokrotnie wstającego, Ŝeby przyjąć gratulacje, jego jeszcze dłuŜ-
szych i jeszcze bardziej siwych włosów, jego imponującej głowy wyglądają-
cej coraz dostojniej. Nekrolog Kleina będzie długi i fascynujący; jego —
krótki i niejasny.
— Chyba nie ma to większego znaczenia — powiedział Svenson.
Goodnow odwrócił się do niego.
Svenson poczuł się nieswojo pod jego spojrzeniem.
— Skoro i tak juŜ są w więzieniu i w ogóle — dodał.
Swego czasu, nawet kilka miesięcy wcześniej, Goodnow ostro by zare-
agował. Teraz jednak milczał. Musiał bardzo oszczędnie gospodarować
swoją energią. Nie mógł jej marnować na Svensona. Jego czas był policzo-
ny, chociaŜ lekarze byli ostroŜni z podawaniem dokładnych terminów.
— Miesiące czy lata, doktorze?
— Przykro o tym mówić.
Svenson spojrzał na zegarek.
— To chyba złapiemy lot o wpół do trzeciej? — powiedział, prawdopo
dobnie myśląc o swojej dziewczynie.
Goodnow wstał, powoli, bardzo powoli. Ale nie wystarczająco powoli.
„Przykro o tym mówić, panie doktorze? Ja nawet nie bardzo mogę o tym
myśleć".
Złapali lot o wpół do trzeciej. Samolot wystartował za piętnaście
czwarta i poleciał w stronę zbliŜającej się nocy, pogrąŜył się w niej na za-
chód od Missisipi i wylądował w kompletnych ciemnościach.
11
— MoŜe panu pomóc z bagaŜami, panie Goodnow? — zaproponował
Svenson.
— Poradzę sobie.
— W takim razie do zobaczenia jutro. — Svenson odszedł szybkim
krokiem.
Goodnow wsiadł do taksówki, podał taksówkarzowi adres, ale kiedy
byli juŜ w połowie drogi, kazał mu zawrócić i zawieźć się do biura. Wkrót-
ce siedział juŜ przy swoim biurku i przeglądał dane dotyczące Ŝycia Hugo
Kleina na komputerze. Zainteresował się kartoteką Kleina prawie natych-
miast po rozpoczęciu pracy w agencji. Sam o nią poprosił. Nie chodziło
o animozje: po prostu pamiętał Kleina z czasów studenckich, kiedy był
waŜną personą na kampusie. Na pewno animozje się tu nie liczyły. Spra
wy osobiste nie miały nic do rzeczy. Klein, niesłychanie inteligentny
i przebiegły człowiek, stanowił zagroŜenie dla bezpieczeństwa narodowe
go, a dbanie o bezpieczeństwo narodowe było obowiązkiem Goodnowa.
W sprawie Kleina nie zdołał wypełnić swojego zadania.
Goodnow puścił kursor, kiedy dotarł do momentu inwazji na Kambo-
dŜę. Goodnowa nie interesowała inwazja na KambodŜę; dla niego była tyl-
ko echem tego zamachu bombowego, który go interesował — wydarzenia,
które odbiło się echem takŜe w Ŝyciu Hugo Kleina. Od początku było sła-
bym echem, które z upływem czasu jeszcze bardziej przycichało, ale Good-
now był przekonany, Ŝe czaiło się w nim poczucie winy i współudział: był
to jedyny słaby punkt w kartotece obejmującej niemalŜe czterdzieści lat
z Ŝyciorysu Kleina. KaŜdy ma jakiś słaby punkt. Jak mogłoby być inaczej?
KaŜdy, kto ma dziecko, jak Klein, ma słaby punkt. KaŜdy, kto ma komór-
ki, ma słaby punkt.
Goodnow pochylał się w stronę monitora, przyglądał się podkreślonym
akapitom, wybierał interesujące go fragmenty, analizował je szczegółowo
i wymyślał nowe interpretacje. Czas mijał. Zegar odmierzający czas ilością
przerzutów chorych komórek tykał nieubłaganie, aŜ odezwał się ból. Good-
now połknął tabletkę, a niedługo potem jeszcze jedną. PołoŜył głowę na
biurku, tylko na chwilę, pokłonił się monitorowi.
Bunting, który pojawił się w biurze jako pierwszy, zastał Goodnowa
śpiącego przy biurku. Bunting, który był młodszy od Goodnowa, choć nie
tak młody, jak Svenson, był szefem Goodnowa. Pochylił się nad Goodno-
wem i spojrzał na monitor. Zrobił kilka kroków do tyłu i odchrząknął.
Goodnow, właśnie czytający we śnie — jakŜe często mu się to teraz
zdarzało; tym razem była to Wyspa Skarbów — przebudził się gwałtownie.
ZauwaŜył róŜową, świeŜo ogoloną twarz Buntinga, wyczuł zapach wody
kolońskiej i poczuł mdłości. Oczy Buntinga przyglądały mu się uwaŜnie
12
zza cienkich oprawek okularów. Wargi Goodnowa były popękane i suche.
Oblizał je i powiedział:
— Właśnie coś sprawdzałem.
— Stare śmieci? — odparł Bunting, kiwając w stronę monitora.
Co miał znaczyć ten komentarz? śe Bunting juŜ go traktował jak prze-
szłość? Jeśli nie, to znaczyło, Ŝe Klein juŜ Buntinga nie interesuje. To nie-
moŜliwe. Goodnow wcisnął klawisz. Monitor zgasł.
— W zeszłym tygodniu mówiłem powaŜnie — powiedział Bunting.
— A o co chodziło?
— śe moŜesz wziąć tyle urlopu, ile chcesz. Pełnopłatnego. ZasłuŜyłeś
sobie. — Podniósł swoją róŜową rękę. — Nie, Ŝebyśmy ciebie nie potrzebo
wali. Oczywiście, Ŝe potrzebujemy.
— Nie chcę wolnego.
Bunting przygryzł wargę.
— Przemyśl to sobie, proszę. W takiej sytuacji... — Zamilkł.
— W takiej sytuacji... To znaczy jakiej?
— Powinieneś o siebie dbać. To wszystko.
— Robię to — odparł Goodnow.
Bunting odszedł.
Teraz Goodnow miał ochotę iść do domu, rozluźnić pasek, połoŜyć się . na
boku. Ale nie wstał od biurka i patrzył niewidzącym wzrokiem na wy-
gaszony ekran. Wiedział, Ŝe nie zdoła wstać na tyle wolno, Ŝeby nie spro-
wokować bólu. Wziął oddech, niezbyt głęboki, i spróbował wyobraŜeń:
owłosione, kolczaste, Ŝarłoczne. Sięgnął po tabletki.
Hugo Klein odpoczywał w swoim gabinecie — wykończonym drewnem,
zastawionym półkami z ksiąŜkami pokoju na rufie swego jachtu Liberie.
Klein mieszkał na Liberie — z zapachem morza, miarowym szumem
fal i widokiem na most Golden Gate, który bardzo mu się podobał —
mieszkał od ostatniego rozwodu. Wychodziło duŜo taniej niŜ dom nad
oceanem, a było znacznie bardziej przyjemne.
Przyjechała jedna z jego asystentek z butelką szampana. Wypili go.
Nie mogła przestać mówić o werdykcie, co mu odpowiadało.
— BoŜe — powiedziała — co za młyn. — Po chwili dodała: — Musisz
być wyczerpany, Hugo. Masz ochotę na masaŜ?
Tak naprawdę w ogóle nie był zmęczony. Miał krzepę flisaka na Renie.
Jego przeciwnicy często nie brali tego pod uwagę. Całą energię poświęca-
li próbom sprostania jego wiedzy i pomysłowości i zapominali o jego wy-
trzymałości. Pomyślał o zwycięzcach z czasów, kiedy walczono gołymi pię-
13
ściami, bez określonej liczby rund, bez decyzji sędziowskich, kiedy zwy-
cięzcą zostawał ten, który utrzymał się na nogach. Mimo to, propozycja
brzmiała atrakcyjnie.
— Brzmi to atrakcyjnie — rzucił głośno.
Wyszła duŜo później i został na łodzi sam. Podszedł do półek i zaczął
kartkować księgę pamiątkową ze szkoły prawniczej. Szybko znalazł
twarz, którą widział w sądzie, a pod nią nazwisko.
Wtedy podniósł słuchawkę i zadzwonił do znajomego ze studiów, który
zbierał pieniądze i często bywał na imprezach absolwentów. Klein spytał
go, jak mu ostatnio idzie ze zbieraniem funduszy, jak zwykle obiecał, Ŝe się
dołoŜy, i potem rzekł:
— Swoją drogą, kilka dni temu spotkałem faceta, który chyba razem
z nami studiował.
- Kto to był?
Klein mu powiedział.
— Byłeś w Waszyngtonie?
— Nie, tutaj. Dlaczego miałbym być w Waszyngtonie?
— Bo tam pracuje Goody. — Jego znajomy zachichotał. — Jakby po
przeciwnej stronie barykady niŜ ty.
— Nie rozumiem — przyznał Klein.
— Przepraszam — rzekł znajomy. — Źle się wyraziłem. Pracuje dla
jakiejś agencji rządowej, tylko tyle chciałem powiedzieć. Bez urazy.
- Bez przesady — odparł Klein.
Później ponownie obejrzał fotografię w księdze. Pomyślał, Ŝe ma na-
prawdę rewelacyjną pamięć, Ŝeby skojarzyć faceta po tylu latach. Goody.
Sięgnął po butelkę szampana, ale była pusta.
3
Nuncio spojrzał zza starego biurka z wyprzedaŜy na siedzącego przed
nim klienta na równie starym krześle z wyprzedaŜy. Tylko krzesło Nuncia
było tu kupione nowe w sklepie, ale tak dawno temu, Ŝe teraz juŜ idealnie
pasowało do reszty wystroju.
— Oj Brucie, Brucie — westchnął Nuncio, potrząsając głową.
— No? — odparł Brucie Wine. Brucie nie był typem klienta potrafią
cym czytać podteksty. A właściwie jakiekolwiek teksty. Brucie był klien-
14
tem Nuncia od wielu lat. Chyba przybrał nieco na wadze od ich ostatnie-
go spotkania i miał mniej więcej tygodniowy zarost. Nie był to obiecująco
wyglądający klient, ale wierny. Znali się juŜ trochę czasu.
— Po pierwsze ta wizyta będzie cię kosztowała sto dolarów, niezaleŜ
nie od tego, co z niej wyniknie — zaczął Nuncio. — Płatne gotówką.
Brucie wyjął z kieszeni dŜinsów zwitek banknotów, wysupłał stówę
i podał ją. Nuncio wziął banknot w swe przyozdobione pierścieniami pal-
ce i rozprostował go energicznie. Dźwięk niczego nie dowodził.
- Czy to oryginalny wyrób? — spytał.
— Hm? — odparł Brucie.
- Pytam się, czy to produkt Wuja Sama, czy domowej roboty.
— Panie Nuncio! Za kogo mnie pan ma?!
Niezły dowcip. Brucie Winę wychowywał się na południe od Market
cośtam. Nuncio dokładnie nie wiedział i zupełnie go to nie obchodziło. Je-
go ojciec był uczciwym, cięŜko pracującym drukarzem, który na boku zaj-
mował się teŜ trochę grawerowaniem. Brucie nauczył się fachu juŜ jako
młody chłopak. Po tym, jak staruszek miał atak serca i zostawił wszystko
swemu jedynemu synowi, Brucie zajął się działalnością, której jego ojciec
nie brał pod uwagę, czyli fałszerstwem. Zaczynał skromnie, ale teraz inte-
res juŜ rozkręcił się na całego, jako Ŝe wszędzie wokół kręcili się nielegalni
imigranci, którym potrzebne były dokumenty — wizy, karty ubezpiecze-
niowe, prawa jazdy, paszporty. Brucie był w tym dobry. Umiał zrobić ide-
alne paszporty, które najtrudniej było podrobić, chociaŜ ostatnio posunął
się nawet dalej i czasami mógł załatwić prawdziwe. To właśnie dlatego
udało mu się znowu uniknąć odsiadki — Brucie zdradził swoją wtyczkę
w biurze paszportowym. W zamian za to Nuncio przekonał prokuratora
okręgowego, Ŝeby wycofał oskarŜenie. Kosztowało to piętnaście patyków.
Brucie zapłacił gotówką.
To była taktyka Nuncia w przypadkach, kiedy trzeba było zorganizo-
wać obronę prawną dla Bruciego Wine'a. Gdy trochę wcześniej postawio-
no mu zarzut fałszerstwa, Nuncio zasugerował prokuratorowi okręgowe-
mu, Ŝe Brucie wydrukował fałszywe pieniądze, bo zlecił mu to jakiś w miarę
waŜny gość z mafii. Prokurator okręgowy, który był właśnie w trakcie
kampanii wyborczej, doszedł do wniosku, Ŝe będzie miał lepszą prasę, kie-
dy posadzi gangstera, nawet niezbyt waŜnego, a nie jakiegoś tam Brucie-
go Wine'a z klasy robotniczej.
Dwadzieścia patyków. Gotówką.
Przez te lata zdarzyły się jeszcze dwa czy trzy podobne aresztowania
i sprawy były rozgrywane podobnie. Brucie miał prawdziwy talent —jego
dwudziestki, pięćdziesiątki, setki, jego paszporty i karty ubezpieczeniowe
15
były prawdziwymi dziełami sztuki. To nie tu tkwił problem. Problemem
było to, Ŝe robił głupie rzeczy i dawał się złapać.
- Oj Brucie, Brucie... — powtórzył Nuncio, znowu potrząsając głową.
- No?
Brucie miarowo stukał nogą w wytarty dywan. Nie rozumiał, dlacze-
go to wszystko trwa tak długo. Zupełnie do niego nie docierało. Jak by mu
to wytłumaczyć. Nie było juŜ nikogo do zakapowania.
— Brucie?
— No?
— Nie ma juŜ nikogo do zakapowania.
- Hm?
Nuncio zapalił cygaro. Było to tanie cygaro, takie z paczki po pięć za
dolara dwadzieścia pięć, ale zachowywał się tak, jakby to było wyśmieni-
te Monte Christo, a on był Churchillem. Nie zaproponował cygara Brucie-
mu. Ten wytrząsnął więc pogiętego papierosa z paczki cameli i zapalił. Po
chwili biuro Nuncia wypełniło się dymem, ale nie posunęli się w rozmo-
wie.
— MoŜesz mi coś powiedzieć, Brucie?
— ZaleŜy co — odparł Brucie, chcąc być chyba przebiegłym, co mu się
zdarzało rzadko i zawsze w niewłaściwym momencie.
— Dlaczego jechałeś sto czterdzieści na godzinę po Golden Gate, ma
jąc w schowku w samochodzie fałszywych dokumentów za dwieście paty
ków? — spytał Nuncio.
- Przez Laverne — odparł Brucie. — Byłem spóźniony. Miałem ją za
brać na randkę, rozumie pan? Nie ma pan pojęcia, jak ją to wkurza. Rozu
mie pan chyba?
Nuncio nie rozumiał. Nie chciał wiedzieć nic o Laverne.
— Poza tym miałem antyradar.
— Antyradar.
— Do wykrywania radaru gliniarzy.
- Kiedy mają go włączonego — powiedział Nuncio.
— Hm? A. No jasne.
- To pewnie kiedy śmignąłeś obok nich, musieli zacząć coś podejrze
wać?
— Podejrzewać?
— śe być moŜe przekraczasz dozwoloną prędkość.
— A. Tak. Od razu włączyli sygnał, panie Nuncio. Ale jakim prawem
przeszukali mój samochód? Niech mi pan powie. — Brucie agresywnie wy
sunął swoją brodę. W Ŝadnym wypadku nie mógł trafić do sądu.
16
— Sprowokowała ich otwarta puszka Budweisera na tablicy rozdziel
czej, Brucie. To ich upowaŜnia do szczegółowej kontroli.
— Tak?
•— Tak. Mogli się domyślać, dlaczego tak pędzisz — powiedział Nun-
cio. Brucie nie łapał. — Brucie, chcę, Ŝebyś bardzo dokładnie przemyślał
coś, o co cię zaraz zapytam. Nie śpiesz się z odpowiedzią.
— No dobra.
- Czy ktoś mógł mieć dostęp do twojego samochodu?
— Dostęp?
— Czy ktoś mógł dostać się do twojego samochodu bez twojej wiedzy?
— śartuje pan, Nuncio? To nowiuteńki wózek. Podrasowany. Nie ma
jeszcze przejechanego tysiąca i był strzeŜony przez cały czas. Co noc zamy
kam go w garaŜu pod domem. Samochód teŜ zamykam, i włączam alarm.
I w garaŜu i w samochodzie. No i jest jeszcze Flipper.
- Flipper?
— Mój pit bull, na łańcuchu przed garaŜem. Powinien go pan zoba
czyć, panie Nuncio.
Nuncio nie chciał oglądać Flippera. Pomijając to, Ŝe często był w tara-
patach i Ŝe zawsze płacił, Brucie był kiepskim klientem. Nie moŜna bez-
pośrednio namawiać klienta do kłamstw, do zmyślania historii. Byłoby to
nieetyczne. Co gorsza, mogłoby to prowadzić do postawienia w stan oskar-
Ŝenia, a nawet do pozbawienia uprawnień adwokackich. Z drugiej strony
nie było prawa zakazującego delikatne sugerowanie klientowi interpreta-
cji faktów, kiedy mogły w danym przypadku wzbudzić uzasadnione wąt-
pliwości co do tego, kto jest winny. Na tym opierała się linia obrony wszy-
stkich niemalŜe adwokatów. Na wzbudzaniu uzasadnionych wątpliwości.
A wzbudzanie uzasadnionych wątpliwości polegało na skleceniu kiepskiej,
mało prawdopodobnej teorii i przekonaniu do niej podobnie kiepskiego
i ekscentrycznego ławnika. Znalezienie odpowiedniego przysięgłego na
proces było działką Nuncia. Zero problemu. Robił to setki razy. Jednak do
sklecenia owej teorii potrzebował współpracy Bruciego. Ale Brucie był
ponownie zajęty miarowym stukaniem nogą i strzepywaniem popiołu na
dywan.
— Brucie?
Brucie wyglądał, jakby zaraz miał... Tak, ziewnął.
— No?
— Pomyśl jeszcze raz.
— O czym?
— O tym, Ŝe nawet jeśli to bardzo mało prawdopodobne, moŜe ktoś
jednak mógł dostać się do twojego samochodu, nim pojechałeś do Laver-
17
ne... — MoŜe nie wyraził się wystarczająco jasno. MoŜe powinien powie-
dzieć „i włoŜyć do skrytki te fałszywki". Byłoby to jednak niebezpiecz-
nie bliskie popadnięcia w nieetyczność. Poza tym, czy nie było oczywi-
ste, o co mu chodzi? JakiŜ człowiek mógłby teraz nie zajarzyć i powie-
dzieć: „Dobry BoŜe, panie Nuncio! Ktoś to musiał podłoŜyć w moim
schowku!". Wtedy moŜna by popuścić wodze fantazji, opowiedzieć bajecz-
kę o swych rozlicznych wrogach, ich zasadzkach i niemoralnym postę-
powaniu.
— Ale jak to moŜliwe, panie Nuncio? — odpowiedział Brucie Winę. —
JuŜ mówiłem. Zamykam samochód. Zamykam garaŜ. Zamykam nawet ten
cholerny schowek. No i jeszcze te alarmy.
- Zapomniałeś o Flipperze.
— No właśnie. I Flipper.
Obaj wydmuchnęli kłęby dymu. Nuncio spojrzał na zegar. Pod purpu-
rową kamizelką miał ładny, krągły brzuch, który lubił być karmiony do-
kładnie o dwunastej.
— Brucie?
— No?
- Tym razem się nie wywiniesz, chłopie.
— Co?
— Czeka cię więzienie, Brucie.
- Więzienie? — odparł Brucie z odrazą. Nie był typem faceta, który
dobrze by się czuł w więzieniu — moŜe nawet by nie przeŜył.
— Mają cię w garści, Brucie, i nie masz juŜ im nic do zaoferowania.
Nie masz juŜ kogo zakapować. — Czy to Churchill powiedział coś o tym,
Ŝeby dać mu narzędzia, a on wykona robotę? Nuncio zaciągnął się swoim
dwudziestopięciocentowym cygarem. — Musisz dać mi jakieś narzędzia,
Brucie.
Brucie zmarszczył czoło.
- Narzędzia? Ma pan na myśli moją prasę i resztę?
BoŜe.
— Chodzi o faceta. Jakiegoś oszusta, którego mógłbyś zakapować pro-
kuratorowi.
Oczy Bruciego pojaśniały.
- W zeszłym miesiącu robiłem prawa jazdy dla jakichś Latynosów.
- Chryste. Na co by się prokuratorowi zdali ci Latynosi? Pewnie do
łoŜyłby ci od razu rok więcej, gdybym tylko o nich wspomniał. Pomyśl,
Brucie. Pomyśl. — Przez chwilę Nuncio rozwaŜał wynajęcie hipnotyzera,
na koszt Bruciego. — Pomyśl o przeszłości. Czy jest ktoś, z kim pracowa
łeś albo dla kogo coś robiłeś, kto interesowałby gliniarzy?
18
Brucie wykrzywił twarz, jakby był pięciolatkiem, którego poproszono
o przełiterowanie słowa pies. Był to odraŜający widok. Brucie myślał i my-
ślał. Nunciowi burczało w brzuchu. Dwunasta. Zaczął wstawać. Wtedy
Brucie go zaskoczył. Otworzył oczy i powiedział:
— Mam pomysł.
— Tak? — rzekł Nuncio, siadając z powrotem.
L/ostarczenie odpowiedzi na dwadzieścia sześć poziomo do krzyŜówki
w niedzielnym wydaniu Sunday Timesa było pierwszym powaŜnym błę-
dem Charliego Ochsa od dwudziestu dwóch lat. Granie muzyki Bena Web-
stera drugim.
W międzyczasie były jeszcze inne błędy, ale nieistotne — na przykład
wtedy, kiedy to pies porwał piłkę baseballową i uciekł z nią, a Charlie,
który właśnie przechodził koło boiska, wyjął ją z ust zwierzęcia i nie za-
stanawiając się wprawnym ruchem rzucił ją do łapacza, który stał ponad
sto metrów od niego. To było głupie posunięcie, ale bez konsekwencji. Gra-
jącymi były dzieci, które szybko o tym zapomniały. Charlie nie zapomniał
- i potem nigdy więcej nie dotknął piłki baseballowej, chociaŜ czasem
przypominał sobie wraŜenia, jakich doznawał, kiedy trzymał w ręku tę
jedną, dobrze mu znaną, zuŜytą i lekko wilgotną.
Błąd z krzyŜówką miał swoje konsekwencje. Nigdy by się to wszystko
nie zdarzyło, gdyby został w łóŜku albo gdyby potwór nie znalazł się w jed-
nej z jego pułapek.
Ale...
Charlie miał mały, drewniany dom przy Cosset Pond, który kupił
w czasach, kiedy nie trzeba było mieć dobrze płatnej pracy w mieście, Ŝe-
by moŜna sobie na niego pozwolić. Kuchnia i duŜy pokój na parterze, sy-
pialnia i łazienka na górze. Miał rozpadający się garaŜ, gdzie trzymał swój
samochód, Ŝółtego garbusa z prawie trzystoma tysiącami na liczniku i sil-
nikiem, który dwukrotnie juŜ remontował. Miał kawałek ziemi, wystar-
czająco duŜy, Ŝeby składować na nim swoje więcierze do łowienia homa-
rów, i dok pływający z przywiązaną do niego Prostą Strzałą. Nie miał Ŝo-
ny, dzieci ani bliskich przyjaciół. Miał za to srebrny saksofon, na którym
grywał w nocy.
19
Tego dnia, kiedy zdarzyło się dwadzieścia sześć poziomo i Ben Web-
ster, Charlie obudził się o brzasku, tak jak zawsze. Przewrócił się na drugi
bok i uniósł głowę, Ŝeby wyjrzeć przez okno. Szyba była oszroniona.
Charlie zdrapał szron paznokciami. Zobaczył, jak Prosta Strzała napina
trzymającą ją linę. Sztorm wściekle miotał białymi płatkami nad Cosset
Pond, a za przesmykiem Cosset Pond widać było wzburzone morze. Flaga
na dachu Centrum Studiów Oceanicznych po drugiej stronie zbiornika wi-
siała prosto, a u góry pędziły ołowiane, poszarpane chmury.
Póki co łóŜko było ciepłe od jego ciała. Łatwo byłoby po prostu połoŜyć
się, naciągnąć kołdrę na głowę i posłuchać pogody, udając, Ŝe to New
Agę'owe nagranie pod tytułem Szkwał. Ale nie sprawdzał swoich pułapek
od trzech dni, a jeśli on by tego nie zrobił, ktoś inny, ktoś, kogo nie znie-
chęcała niesprzyjająca aura, kiedy moŜna było nieuczciwie zarobić, mógł-
by go wyręczyć. Charlie odrzucił kołdrę, mocniej niŜ było trzeba, i wstał.
Kilka minut później, z termosem podgrzanej kawy z poprzedniego
dnia, ubrany w kalesony, wełniane spodnie, flanelową koszulę, sweter,
sztormiak i kalosze, Charlie szedł w stronę łodzi. Wiatr był silniejszy, niŜ
myślał, smagał gołe drzewa, kable, i osprzęt łodzi na zbiorniku, jakby był
dyrygentem naprędce skompletowanej orkiestry. Lodowaty wiatr owiewał
mu twarz. Wchodząc na Prostą Strzałę, Charlie gwizdał; melodię własnej
kompozycji, zainspirowaną jazzem i zupełnie nie New Age'ową.
Prosta Strzała była szeroką, dwudziestosześciostopową łodzią z silni-
kiem diesla Palmersa o mocy stu sześćdziesięciu pięciu koni. Charlie ku-
pił ją na aukcji dóbr zarekwirowanych przemytnikom zorganizowanej
przez Agencję do Walki z Narkotykami. Zdrapał z niej czerwoną farbę, po-
malował na biało, zmienił nazwę z Zakręcona i dobudował małą pokładów-
kę na właśnie takie dni, jak dzisiejszy. Włączył silnik, poczuł wibracje pod
stopami i wypłynął.
Charlie przepłynął przez zbiornik na małej prędkości. Pióropusz ja-
snych płatków śniegu zleciał z chmur, a chwilę potem kolejny. Były jeszcze
nie wystarczająco duŜe, Ŝeby ograniczyć widoczność, pomyślał, wypływa-
jąc przez przesmyk, pod mostem, na morze. Prawie natychmiast fala roz-
biła się na dziobie, wściekle uderzając w pleksiglasową szybę kabiny. Na-
gle powietrze wypełniło się wirującym śniegiem i Charliemu zrobiło się
tak zimno, jakby nic na sobie nie miał. RozwaŜał zawrócenie, gdy kolejna
fala przelała się przez dziób, chlustając prosto w twarz. Lodowata woda
spływała mu po szyi, wsiąkała w wełniany sweter i kalesony. AŜ Charlie
zaśmiał się; zaśmiał się z jałowości wszelkich przygotowań.
I nagle był w pełni rozbudzony, kontakt z lodowatą wodą wyostrzył mu
zmysły, dzięki czemu słyszał kaŜdą najdrobniejszą zmianę tonu w wyją-
20
cym wietrze, widział tor kaŜdego płatka śniegu przed oczyma, czuł czasem
zimne, czasem mokre, a czasem suche powiewy ze wszystkich stron. Był
w pełni rozbudzony, po raz pierwszy od jak dawna? I w pełni świadomy po-
tęgi morza, które mogło z nim uczynić, co chciało. CóŜ, albo się ma szczę-
ście, albo nie. Charlie ponownie się zaśmiał, głośno i naturalnie, nie sły-
szany przez nikogo, i skierował Prostą Strzałę w sztorm.
Boje Charliego były czerwone z trzema białymi paskami. Były rozmie-
szczone na jednej linii z charakterystycznymi budowlami na lądzie — la-
tarnią morską, wieŜą ciśnień i masztem stacji radiowej — ale Charlie nie
widział teraz Ŝadnych budowli, tylko wzburzone morze, wyglądające ni-
czym scena morska z obrazu impresjonistów. Płynął dalej, chociaŜ wie-
dział, Ŝe będzie musiał wpaść na jedną ze swoich boi, Ŝeby ją zobaczyć.
Kilka minut później właśnie to zrobił. Po prawej, wśród fal błysnęła
czerwień i biel. Charlie zwolnił, zatoczył koło i za pierwszym podejściem
wyłowił boję. Mam dobry dzień, pomyślał.
Dał silnik na luz i Prosta Strzała zaczęła unosić się i opadać razem
z falami. Charlie odczepił linę, przymocował ją do wyciągarki na rufie
i włączył przycisk. Lina ani drgnęła. Spojrzał na motor. Był szczelnie po-
kryty lodem. Kopnął go, nie za mocno, i spróbował włączyć jeszcze kilka
razy. Bez rezultatu — a nie był to odpowiedni moment na rozbieranie sil-
nika. Zaczął ciągnąć rękoma.
Charlie miał pięć więcierzy na linie ułoŜonej na dnie, na głębokości
około pięćdziesięciu stóp. Były stare, pełne wody, cięŜkie. Charlie ciągnął.
To nie na takie gabaryty mediolańscy projektanci szyli garnitury, ale wła-
śnie jego ciało nadawało się idealnie do pracy, jaką wykonywał.
Pierwszy więcierz był pokryty wodorostami i pusty w środku. Drugi
teŜ był pusty. Trzeci i czwarty teŜ. Pomimo mrozu, Charlie był spocony,
kiedy wyciągnął ostatni. Wydawał się znacznie cięŜszy niŜ pozostałe —
z trudem udało mu się go przeciągnąć przez burtę. Przez chwilę myślał, Ŝe
chyba się starzeje. Potem zajrzał za kratki. W piątym pojemniku był naj-
większy homar, jakiego w Ŝyciu widział. Wydawał się na niego patrzyć. Po
dwudziestu czy trzydziestu sekundach machnął w jego stronę ogromnymi
kleszczami. Kleszcze napotkały na drewnianą klatkę, przekręciły się na
bok, otworzyły i zamknęły. Deska pękła z trzaskiem. Kleszcze wydostały
się przez otwór.
— Chryste — powiedział Charlie, wycofując się.
OstroŜnie zdjął piąty więcierz z liny i opuścił resztę za burtę. Nie mia-
ło sensu płynąć dalej z zepsutą wyciągarką. Charlie spojrzał na kompas
i skierował łódź w stronę domu. Przez całą drogę słyszał groźne dźwięki
dobiegające z więcierza leŜącego za nim na pokładzie.
21
Charlie zacumował przy pomoście za Skupem Ryb De Mello. Był tam
tylko De Mello. Siedział w swoim zimnym biurze, gdzie na podłodze stała
waga, a z magnetofonu sączył się głos Amalii Rodrigues. Kiedy Charlie
wszedł, schował butelkę do szuflady.
— Wypłynąłeś w taki gnój? — rzucił De Mello.
— Chcę ci coś pokazać.
De Mello poszedł za Charliem na pomost. Zajrzał do więcierza i nic nie
powiedział. Charlie zawsze wiedział, Ŝe na De Mello trudno było zrobić
wraŜenie. Teraz wiedział, Ŝe na nim po prostu nie moŜna było zrobić wra-
Ŝenia. To musiała być wrodzona wada charakteru.
ZwaŜyli go na wadze De Mello, którą wszyscy rybacy podejrzewali o to,
Ŝe trochę oszukuje. WaŜył czterdzieści funtów i jedną uncję.
— Czy to rekord? — spytał Charlie.
— DuŜo jeszcze brakuje — odparł De Mello. — Dam ci sto dwadzie
ścia.
— Dzięki. A ile za homara?
— Taka jest dzisiaj cena. Dwa dziewięćdziesiąt za funt, razy czter
dzieści i jeszcze zaokrąglone na twoją korzyść. W zeszłym tygodniu płaci
łem dwa siedemdziesiąt pięć.
- Tak — powiedział Charlie — ale to za homary. To nie jest homar —
to jest atrakcja turystyczna. Nikt tego nie będzie jadł, De Mello. Resztę Ŝy-
cia spędzi w dobrze wyeksponowanym akwarium w knajpie Jimmyego na
nabrzeŜu albo jakimś podobnym miejscu. A Jimmy zapłaci ci pięć stów. —
Przyjrzał się uwaŜnie De Mello, Ŝeby zorientować się, czy dobrze ocenił.
Twarz De Mello była bez wyrazu. — Przynajmniej pięć. A dla mnie trzy.
Zgodzili się na dwieście pięćdziesiąt. De Mello wyjął z kieszeni prze-
siąknięty zapachem ryb zwitek banknotów i uwaŜnie je odliczył. Musiał
uwaŜać przy liczeniu pieniędzy, nawet gdyby się nie lepiły — ceną za trzy-
dzieści lat na trawlerze był brak trzech palców i kciuka.
Charlie poszedł do domu, wziął gorący prysznic. Kiedy spod niego wy-
szedł, czuł mrowienie na skórze i nadal miał wyostrzone zmysły. Czas na
lunch — miska sałatki z jajek juŜ czekała w lodówce. Zobaczył siebie sie-
dzącego przy kuchennym stole, jedzącego kanapki i popijającego kawą, sa-
mego. ZałoŜył kurtkę i wyszedł.
Teraz padał juŜ gęsty śnieg, ziemia była pokryta białym puchem. Ko-
bieta w czarnych getrach sunęła w jego kierunku na nartach; miała płat-
ki śniegu na rzęsach. Nawet go nie zauwaŜyła, kiedy go mijała. Charlie
ruszył w przeciwną stronę, drogą prowadzącą wzdłuŜ brzegu do Centrum
Studiów Oceanicznych i Baru Pod Niebieską Płetwą, znajdującego się
przy moście, po drugiej stronie przesmyku. Charlie od drzwi poczuł na
22
twarzy powiew ciepłego, przesyconego dymem powietrza. Pachniało so-
sną, czosnkiem i pomarańczami. Wszedł.
Niedzielne popołudnie w Barze Pod Niebieską Płetwą. Drewno paliło
się w kamiennym kominku, a z głośników Dinah Washington śpiewała
„Nie zapomnij mnie". Wszystkie siedem czy osiem małych stolików było
zajętych. Charlie usiadł na jednym z dwóch wolnych miejsc przy barze.
- Cześć, Charlie — powiedział barman. — Co podać?
— Kanapkę z sałatką z jajek.
— Napijesz się czegoś? Jest Guinness z kija.
Brzmiało bardzo kusząco, ale Charlie odparł:
— Sok pomarańczowy. — Nie lubił pić w miejscach publicznych. Teraz
było to juŜ tylko przyzwyczajenie, długotrwałe przyzwyczajenie; ale
w przypadku Charliego Ochsa to właśnie przyzwyczajenia czyniły z niego
człowieka z krwi i kości. Mimo to, mając na uwadze pogodę, homara i mro
wienie skóry, wspaniale byłoby się napić Guinnessa.
Charlie był w połowie kanapki, zasłuchany w brzmienie głosu Dinah
Washington, kiedy do baru weszła kobieta i usiadła na jedynym wolnym
miejscu, koło niego. Z ciągle wyostrzonymi przez lodowate fale zmysłami,
Charlie bardzo czuł jej bliskość. Pierwszym, co mu się rzuciło w oczy, był
topniejący śnieg na brwiach: to ona jechała na nartach w czarnych ge-
trach. Wyjrzał i zobaczył jej narty oparte o okno. Potem zdjęła plecak
i kurtkę i wtedy Charlie poczuł jej zapach: cytryna, wełna i bardzo deli-
katny zapach potu. Wciągnął duŜo powietrza przez nos i rozkoszował się
zapachem. JuŜ miał zamiar zrobić to ponownie, kiedy jego umysł wysłał
ostrzeŜenie. I Charlie wrócił do kanapki.
Minutę wcześniej bardzo mu się chciało jeść, miał nawet powtórzyć za-
mówienie. Teraz jednak w ogóle nie był głodny. Ugryzł kanapkę i słuchał
muzyki. Ale nie mógł się skupić.
— Poproszę Guinnessa i hamburgera — zamówiła kobieta. — Albo
nie, niech będzie kanapka z sałatką z jajek.
Miała ładny głos, nie taki piękny jak Dinah Washington, ale mocny
i spokojny, zdradzający ukrytą siłę. A moŜe mu się tak tylko wydawało?
Charlie nie wiedział. JuŜ od bardzo dawna nie utrzymywał kontaktów
z kobietami. Nienawiązywanie bliskich kontaktów z kobietami, a właści-
wie z nikim, było jednym z jego przyzwyczajeń.
Charlie spojrzał na jej profil. Wilgotny kosmyk jasnych włosów wysta-
wał spod ciepłej, wełnianej czapki i owijał jej kształtny płatek ucha, które
jeszcze było białe od zimna. Przypuszczał, Ŝe była od niego o jakieś dzie-
sięć lat młodsza, miała koło trzydziestki. I co z tego?, pomyślał i ponownie
uniósł kanapkę do ust. Skończ jeść i spadaj stąd.
23
Kobieta wyjęła z plecaka New York Times Magazine i otworzyła na
stronie z krzyŜówką. Była juŜ w połowie rozwiązana. Kobieta wyjęła dłu-
gopis, szybko wpisała siedemnaście pionowo, dziewiętnaście pionowo
i dwadzieścia dwa poziomo. Przy dwadzieścia sześć pionowo kilkakrotnie
postukała długopisem. Wtedy podano jej piwo. Wzięła całkiem pokaźny
łyk. Na jej górnej wardze pozostały złote wąsy piany. Charliemu przyszła
do głowy szalona myśl, Ŝeby pochylić się ku niej i je zlizać. Przeszły go
ciarki i zrozumiał wyraźnie, jak nigdy wcześniej, jak obmierzłe było Ŝycie
Charliego Ochsa. Pomimo wszystko, nie miał zamiaru niczego zmieniać.
Spadaj, powiedział do siebie i skinął na barmana. Barman podszedł
i Charlie otworzył usta, Ŝeby poprosić o rachunek.
— Poproszę Guinnessa — wyrwało mu się jednak.
Potem siedział przygarbiony nad resztką kanapki, przyglądając się
ziarnom kminku w chlebie i zdawał sobie sprawę, Ŝe jeśli nie wstanie, to
jego skorupa, pancerz przyzwyczajeń moŜe w końcu pęknąć. Jednak nie
wstał. Słuchał uporczywego stuk-stuk długopisu kobiety uderzającego
w gazetę. Po chwili znalazło się przed nim piwo z drŜącą pianką. Charlie
wziął kufel do ręki, podniósł do ust i napił się. Było wspaniałe. Szalona,
zmysłowa potęga ziemi zamknięta w szklance. Charlie spojrzał na kobie-
tę, nie zdawkowo, tylko długo i uwaŜnie — cały czas nie miała odpowiedzi
na dwadzieścia sześć poziomo i stukała długopisem w kartkę. Odpowie-
dzią miało być chyba zdanie wiąŜące się jakoś z tytułem krzyŜówki, bo
przeznaczonych na nią było kilkadziesiąt kratek. Charlie przeczytał hasło:
„Słynne powiedzenie lorda Actona".
— Władza absolutna korumpuje absolutnie — odezwał się nagle, bez
chwili zastanowienia.
Kobieta pstryknęła palcami.
— Jasne — rzuciła i szybko wpisała hasło do krzyŜówki. — Oczywi
ście. BoŜe, ale ze mnie kretynka. — Odwróciła się do niego i uśmiechnęła
szeroko.
— Nie, nie — próbował prostować Charlie. — Mam nadzieję, Ŝe nie
ma mi pani za złe...
- AleŜ absolutnie — odparła kobieta, przyglądając mu się uwaŜnie.
Przez chwilę nie odrywała od niego oczu, oczu koloru morza w dzień
taki jak dzisiejszy, oczu, które jednoznacznie sugerowały gotowość, co
sprawiło, Ŝe poczuł się zagroŜony. Uświadomił to sobie w mgnieniu oka.
— Co dwie głowy, to nie jedna — dodała po chwili.
— Tak — odparł Charlie — To racja.
— Pracuje pan w Centrum? — spytała odstawiając piwo.
— Nie — odpowiedział Charlie. — Łowię homary.
24
Czekał, aŜ doda: „Jest pan dobrze wykształcony jak na rybaka" albo
„To chyba ma pan duŜo czasu na czytanie", a moŜe spodziewał się, Ŝe przy-
najmniej zobaczy w jej oczach coś, co by znaczyło, Ŝe podobna myśl przy-
szła jej do głowy. Ale kobieta powiedziała:
— Homary? Uwielbiam je.
— Jeść?
— Oglądać. Trzy razy całe wakacje spędziłam w laboratorium z ho
marami. Były tam akwaria od podłogi po sufit. Polubiłam je. Są takie by
stre na swój niezdarny sposób i nieporadne. Czułam się, jakbym oglądała
zimną wojnę na ekranie złoŜonym z wielu ekranów.
Charlie próbował zignorować tę ostatnią uwagę, ale nie mógł. Gdyby
to zrobił, zachowałby się jak komik zachowujący puentę dla siebie.
— To moŜe chciałaby pani poznać Richarda Nixona?
— Richarda Nixona?
— Świata skorupiaków. — Wiedział, Ŝe jest nieostroŜny, ale nie mógł
się powstrzymać. MoŜe powie nie.
Powiedziała tak.
Wyszli na dwór, gdzie wiatr gonił płatki śniegu. Charlie spodziewał
się, Ŝe kobieta zmruŜy oczy, zadrŜy i skuli się z zimna, ale nic takiego się
nie stało.
Zaprowadził ją do De Mello i pokazał potwora. De Mello trzymał go
w osobnym akwarium.
— Wielkie nieba — powiedziała kobieta.
Nazywała się Emily Rice. Przyjechała po BoŜym Narodzeniu, Ŝeby
przez sześć miesięcy po doktoracie popracować w Centrum. Jej specjalno-
ścią była fizyka procesów erozji plaŜ. Mieszkała u szefa Wydziału Geologii
Oceanów z jego rodziną, ale szukała jakiegoś lokum, w którym mogłaby ja-
kiś czas pomieszkać.
- Chce pani powstrzymać erozję plaŜ? — spytał Charlie.
— Nie da się tego zrobić. Nie na dłuŜszą metę. Ale chciałabym przy
najmniej znaleźć jakieś metody pozwalające na spowolnienie procesu.
Patrzyli na Richarda Nixona. Richard Nixon patrzył na nich. Po chwili
De Mello dał im do zrozumienia, Ŝeby sobie poszli.
Wiatr ucichł, ale śnieg ciągle padał. Wrócili do baru przez cichy, biały
świat.
— Zawsze tu tak jest? — spytała Emily.
— Nigdy.
Emily wzięła swoje narty i kijki. Charlie pomyślał, Ŝeby zaproponować
jej pomoc, ale nie był pewien, jak by na to zareagowała, więc nic nie po-
wiedział. Szef Wydziału Geologii Oceanów mieszkał na stoku pokrytego
25
lasem wzgórza, niedaleko domu Charliego. Razem obeszli zbiornik. Emily
niosła swój sprzęt bez najmniejszego wysiłku; Charlie wyczuwał długie
mięśnie sprawnie pracujące pod czarnymi getrami.
— Co jeszcze wie pan o lordzie Actonie? — spytała Emily.
- A podają coś jeszcze?
Emily roześmiała się; to był cudowny dźwięk.
— Pewnie czekał całe Ŝycie, mając nadzieję, Ŝe uda mu się kiedyś tę
jego maksymę wtrącić w czasie jakiejś rozmowy — powiedziała.
Charlie teŜ się roześmiał. Uświadomił sobie, Ŝe rzadko to robi, więc
przestał.
— Pewnie bez przerwy ciągnął porto, siedząc na obitych czerwoną
skórą krzesłach.
- Z ust mi to pani wyjęła — powiedział Charlie i ponownie usłyszał
jej śmiech.
Znaleźli się pod jego domem.
— Tu mieszkam — powiedział.
Emily oglądała dom Charliego. Pracownik biura nieruchomości nie
mógłby wybrać lepszego momentu, Ŝeby go sprzedać. Śnieg pokrywał dach
i leŜące obok domu więcierze; gdzieniegdzie zwisały sople lodu. Dom Char-
liego wyglądał jak uosobienie wiejskiej idylli Ŝywcem z widokówki. Char-
lie wiedział, Ŝe tylko słowo wiejski odpowiadało rzeczywistości.
— Jak z bajki — orzekła Emily. — Od dawna pan tu mieszka?
— Tak.
- Jest pan stąd?
- Nie.
Charlie czekał, aŜ się zapyta, skąd pochodzi, i juŜ układał sobie odpo-
wiedź. Ale spytała o co innego:
— Jak jest w środku?
Charlie poczuł, Ŝe serce zaczęło mu bić nieco szybciej. Zdołał tylko wy-
dusić: — Chciałaby pani zajrzeć do środka?
Zrobiła krok, gdy Charlie przypomniał sobie, kiedy pierwszy raz usły-
szał tę sentencję lorda Actona, a dokładniej od kogo, i wszystko się zmie-
niło. MoŜe jej pytanie o to, skąd pochodzi, teŜ miało coś do rzeczy...?
- Mam za duŜy bałagan — powiedział.
Emily odwróciła się do niego i uśmiechnęła.
— CóŜ. Dzięki za pokazanie mi Richarda Nixona. Pewnie jeszcze kie
dyś na siebie wpadniemy.
— Tak — odparł Charlie. Gdy juŜ odchodziła, dodał: — Zapraszam.
Potem został juŜ sam w swoim domu i kiedy spojrzał na te wszystkie
okropne i szare sprzęty, wydało mu się tu bardzo ciasno i duszno.
26
— Chryste — westchnął i przyszły mu do głowy wspomnienia zwią
zane z Rebeką. śeby odpędzić od siebie te myśli, wziął saksofon i zaczął
grać.
Zaczął od „My Romance", ale szybko zmienił melodię, przyśpieszył
i pewnie juŜ nie grał nic konkretnego, a z pewnością nic dobrego, lecz mu-
zyka juŜ go pochłonęła i zapomniał o Rebece, o szarzyźnie i ciasnocie,
o wszystkim oprócz palców na klawiszach i ustniku w ustach, nie widział,
Ŝe na dworze się ściemnia ani nie usłyszał pukania do drzwi. Najpierw.
Potem coś usłyszał i gwałtownie przestał grać. Przez chwilę tylko nasłu-
chiwał. I usłyszał pukanie.
Był juŜ w połowie drogi do drzwi, kiedy przyszła mu do głowy myśl,
prawdopodobnie wywołana wspomnieniami dotyczącymi Rebeki, i zaczął
bać się, kto stoi za tymi drzwiami. Ale zmusił się do ich otworzenia.
Była to Emily. Miała w ręku New York Times Magazine.
— To pan grał?
— Jeśli moŜna to tak nazwać.
— AleŜ bardzo ładnie — odparła. Spojrzała na niego. — Pomyślałam,
Ŝe moŜe będzie pan wiedział „Ulubieniec Marilyn Monroe". Na dwanaście
liter. Nie chciałam...
— AleŜ nie ma o czym mówić — powiedział Charlie. — Nie ma spra
wy. Proszę wejść.
Emily przeszła przez próg.
- Pan to nazywa bałaganem? -- spytała gromkim głosem, jakby
chciała zatuszować lekkie zaŜenowanie.
— „Ulubieniec Marilyn Monroe" — odezwał się po dłuŜszej chwili mil
czenia, Ŝeby przerwać ciszę. Nie przychodziła mu do głowy Ŝadna sensow
na odpowiedź. — MoŜe by się pani czegoś napiła, kiedy będziemy się za
stanawiać?
Emily zdjęła kurtkę. Miała na sobie za duŜy sweter z purpurową lite-
rą W i czarne getry. W przedpokoju było ciasno, więc kiedy sięgnął po kurt-
kę, przypadkiem dotknął jej piersi. Zarumieniła się.
— MoŜe kawy? — zaproponował.
— Nie, dziękuję — odparła. — Nie mogłabym zasnąć w nocy.
Charlie zrozumiał tę ostatnią wypowiedź po swojemu.
— Mam scotcha i czerwone wino — powiedział.
— To wolę wino.
Charlie poszedł do kuchni i wrócił z dwoma kieliszkami wina. Usiedli
na starej, pluszowej kanapie w duŜym pokoju Charliego.
- Marilyn Monroe...
— Jej ulubieniec...
27
PETER ABRAHAMS CZAS POWROTU Przekład: WOJCIECH KALLAS C&T TORUŃ
Tytuł oryginału: REVOLUTION #9 Copyright © 1992 by Pas de Deux Corp. Copyright © for the Polish edition by „C&T", Toruń 2001 Copyright © for the Polish translation by Wojciech Kallas Opracowanie graficzne: MAŁGORZATAWOJNOWSKA Redaktor wydania: PAWEŁMARSZAŁEK Korekta: MAGDALENAMARSZAŁEK Skład i łamanie: KUP „BORGIS" Toruń, tel./fax (056) 660-22-85 ISBN 83-87498-85-8 Wydawnictwo „C&T" ul. Św. Józefa 79, 87-100 Toruń, tel./fax (056) 652-90-17 Toruń 2001. Wydanie I. Ark. wyd. 17; ark. druk. 17,5. Druk i oprawa: Wąbrzeskie Zakłady Graficzne sp. z o.o., ul. Mickiewicza 15, 87-200 Wąbrzeźno.
Dla Setha, Bena, Lily i Rosie
Jasna dziewica, kominiarz czarny, Wszystko się w popiół obróci marny. Cymbelin Przekład: Leon Ulrich
Chłopiec miał na imię Ronnie. Jedyna istniejąca fotografia pokazuje go, jak przygotowuje się do uderzenia piłki. Co moŜemy z niej wywnioskować? śe uderzał z lewej strony. śe miał długie włosy, jakie wtedy były w modzie. śe wyglądał na dobrze zbudowanego, a jego twarz wzbudzała zaufanie. śe zupełnie nie był intrygujący — Norman Rockwell nigdy by nie ustawił go w pierwszym rzędzie do zdjęcia. Jednak Ronnie mógłby pojawić się w tle, bawiąc się w najlepsze. I mógł z niego wyrosnąć przystojny męŜczyzna. Dalsze rozwaŜania byłyby juŜ tylko czystą spekulacją. Ile moŜna wyczytać z twarzy jedenastoletniego chłopca? * * * Ronnie obudził się przed świtem w ciepłą, majową noc. Spojrzał na zegar na szafce nocnej. Musiało być między wpół do piątej a piątą. Autobus ja- dący na turniej baseballa odjeŜdŜał o szóstej. Ronnie był zbyt podniecony, Ŝeby jeszcze spać. Włączył światło i włoŜył strój: białe spodnie sięgające do pół łydki, którą to długość bardzo lubił, majtki, skarpety, zuŜyte korki i granatową koszulę z napisem „Ali Stars" z przodu, a jego nazwiskiem „Pleasance" i numerem „9" z tyłu. WłoŜył czapkę, chwycił kij opierający się o ścianę i kilka razy zamachnął się nim przed lustrem dla wprawy. Bum. Bach. Ta piłka leci, leci... juŜ jej tu nie ma, drodzy państwo! Ronnie Plea- sance znowu tego dokonał! Wtedy uświadomił sobie, Ŝe nie ma rękawicy. Rękawicę Ronniego po wewnętrznej stronie zdobił autograf Williego „Stretcha" McCoveya. Ronnie smarował ją specjalną pastą i łapał nią piłki juŜ tyle razy, Ŝe czuł, jakby ta rękawica była jego częścią, naturalnym przedłuŜeniem jego ręki, która jak lep na muchy ściągała do siebie kaŜdą przelatującą w pobliŜu piłkę baseballową. Szukał jej w stosie wczorajszych
ubrań leŜących na podłodze, w szafie, pod łóŜkiem. Potem cicho ruszył ko- rytarzem, minął sypialnię rodziców i zszedł na dół, Ŝeby przeszukać resztę domu. Rękawicy nigdzie nie było. Ronnie zaczął juŜ się trochę denerwo- wać, ale nie panikował. Był rozsądnym chłopcem, niezbyt efektownym, ale potrafiącym dopiąć swego: byłby urodzonym łapaczem, gdyby nie był lewo- ręczny. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział swoją ręka- wicę. Na pewno miał ją przy sobie na popołudniowym treningu dzień wcześniej. A po treningu, co robił? Poszedł do biura ojca na kampusie. Cza- sami grali chwilę razem po pracy, ale wczoraj jego ojciec był na zebraniu. Jak zwykle. Przed oczyma Ronniego nagle stanął obraz rękawicy leŜącej na fotelu dla gości stojącym naprzeciw biurka ojca. Ronnie, ubrany w swój strój, wyszedł z domu, przymknął cicho drzwi i ruszył przed siebie w ciemność. Miasto było ciche, a powietrze ciepłe. Ciemność nie przeszkadzała Ronniemu. Znał okolicę jak własną kieszeń. Poza tym trzeba było przejść tylko kilkaset metrów po ulicy i skręcić na wysypaną tłuczniem ścieŜkę. Być moŜe dlatego, Ŝe była jeszcze noc i Ŝe był chłopcem, gwizdał. Tak minął laboratoria, uśpione akademiki, kaplicę i wszedł do starego, drewnianego budynku, w którym mieściło się biuro jego ojca. Biuro było na drugim piętrze. Ronnie wszedł po schodach i otworzył drzwi. Włączył światło. Rękawica tam była, dokładnie tak, jak myślał. WłoŜył ją i uderzył w nią kilka razy pięścią. Być moŜe spojrzał na zdjęcie swoich rodziców, kroczących pod łukiem skrzyŜowanych mieczy w dniu ich ślubu. Potem się odwrócił, zgasił światło, zamknął drzwi i zaczął schodzić po schodach. Dzwon w kaplicy zaczął wybijać piątą. Czwarte uderzenie było ostatnim dźwiękiem, który Ronnie słyszał. Jest to logiczne przypuszczenie, poniewaŜ drgania spowodowały wypa- dnięcie serca dzwonu z kampanili osiemnastowiecznej kaplicy, uniemoŜli- wiając wybicie piątego uderzenia. Wkrótce potem znaleziono Ronniego u stóp tego, co pozostało ze schodów. Być moŜe był to tylko przypadek spo- wodowany tym, Ŝe tak właśnie upadł, ale do piersi przyciskał rękawicę z autografem Williego „Stretcha" McCoveya. Właśnie dlatego pojawił się pomysł, Ŝeby go z nią pochować.
Drzwi się otworzyły i zajrzał Svenson. — Wracają — powiedział. „Tak szybko?", pomyślał Goodnow; od razu wiedział, jaki będzie wer- dykt. Wstał z typowego w państwowych instytucjach krzesła obrotowego, na którym zwykle zasiadał jakiś biurokrata średniego szczebla, a którego biuro zajmował na czas procesu — podniósł się powoli, ale nie wystarcza- jąco wolno, Ŝeby ból się nie pojawił. Ostatnio, jak u dziecka z kolką, jego ból rzadko spał, a kiedy nawet spał, budził się przy najmniejszej nawet zmianie pozycji. Był to namacalny ból, nie metaforyczny czy duchowy, cho- ciaŜ niektórzy radzili mu, Ŝeby z nim walczył przy pomocy duchów i meta- for — a konkretnie, techniką wyobraŜeń. Przez kilka tygodni Goodnow chodził do kliniki specjalizującej się w tego rodzaju terapii, ale potrafił wy- obrazić sobie tylko zmutowane komórki — Ŝarłoczne, owłosione, nienasy- cone, poŜerające jego wnętrzności. — Dobrze się pan czuje, panie Goodnow? — Svenson przyglądał mu się tak, Ŝe nie było wiadomo, czy to wyraz troski, czy nie. Ze Svensonem nigdy nie wiadomo: te oczy, zimne jak ścięte lodem jezioro, osadzone głę boko w surowym, białym krajobrazie jego twarzy. Goodnow przestał kurczowo ściskać oparcie krzesła. — Dobrze, dziękuję. — Ściągnął mocniej krawat pod szyją. Ostatnio juŜ zawsze wydawał mu się związany za luźno, a kołnierzyki koszuli sta wały się stopniowo coraz większe. „Schudłeś" — mówili znajomi, których rzadko spotykał; nigdy nie dodawali: „Świetnie wyglądasz". Goodnow wyszedł z biura za potęŜnie zbudowanym męŜczyzną, prze- szli przez korytarz i znaleźli się w sali rozpraw. Obaj usiedli z tyłu. W sądzie panował harmider, jak w teatrze przed rozpoczęciem spektaklu. Wszyscy oprócz przysięgłych byli na swoich miej- scach: sędzia, miernota, którego nominacja była kartą przetargową w cza- sie negocjacji nad budŜetem za czasów administracji Cartera; dwóch oskar- Ŝycieli, którzy nie popełnili Ŝadnego błędu, którego Goodnow byłby świado- my, w kaŜdym razie nie po wyborze ławy przysięgłych; obrońcy, Piątka z Santa Clara, jak siebie nazywali, których Ŝycie i tak nie mogło się juŜ zmienić; ich zwolennicy, surowi jak purytanie, gotowi wybuchnąć świętym oburzeniem. Wszyscy oni nie interesowali Goodnowa. On wpatrywał się w miejsce zajmowane przez obrońców, gdzie siedział główny obrońca, z gło- wą przechyloną nieznacznie w stronę swej asystentki, szepczącej mu wła- śnie coś do ucha. Rodin z ogromną przyjemnością wyrzeźbiłby taką głowę:
duŜa, pociągła, z wyrazistymi rysami i długimi, siwymi włosami spływają- cymi na ramiona w dwóch kosmykach. Victor Hugo Klein wyglądał jak bo- hater ery romantyzmu i rzeczywiście dla wielu ludzi przez blisko czterdzie- ści lat był właśnie bohaterem, walczącym z autorytarnym barbarzyńcą, którego inni nazywali poczciwymi Stanami Zjednoczonymi. Hugo Klein bronił szarych ludzi, ofiar McCarthy'ego, radykałów z lat sześćdziesią- tych, wojowniczych feministek, zagorzałych ekologów kochających drzewa. Goodnow pomyślał, Ŝe język oporu się zmieniał, ale Klein niezmiennie trwał na stanowisku. To, Ŝe jego najgłośniejsze sprawy kończyły się wieloletnimi wyrokami więzienia dla jego klientów, zupełnie nie szkodziło jego reputa- cji. Wszyscy wiedzieli, Ŝe to system jest do luftu. Klein niezmiennie umac- niał swoją pozycję męczennika świętej sprawy. Klein uśmiechnął się, usłyszawszy coś od swojej asystentki, i obrócił się, Ŝeby się rozejrzeć po sali. Jego wzrok na chwilę spoczął na Goodnowie, ale najwyraźniej go nie nie poznał. Nic dziwnego; Klein był redaktorem Przeglądu Prawniczego, kiedy Goodnow był na pierwszym roku. Goodnow, pomimo cięŜkiej pracy, nie zdołał wybić się na tyle, Ŝeby publikować w Przeglądzie Prawniczym — skończył studia ze średnimi wynikami. A potem nie został adwokatem, tylko zajął się pracą na swoim własnym poletku. Nie było nic dziwnego w tym, Ŝe ich drogi nigdy się nie przecięły, Ŝe Klein go nie znał. Ale Goodnow znał Kleina, być moŜe wiedział o nim więcej, niŜ ktokolwiek inny na świecie. Niezliczone megabajty pamięci w jego komputerze były poświęcone Hugo Kleinowi. Przysięgli weszli gęsiego na salę; z ich twarzy nie moŜna było nic wy- czytać. - Na jaki wynik pan stawia? — wyszeptał Svenson. — Nigdy na nic nie stawiam — odparł Goodnow. — Poza tym to oczy wiste. — Ale przecieŜ zabili tego gliniarza. Goodnow nie zamierzał z nim dyskutować. Właśnie podejmował decy- zję, Ŝeby nie wysuwać kandydatury Svensona do awansu, kiedy nagle zro- biło mu się gorąco i w głowie zaczęły mu pulsować Ŝyły. Potarł skronie. Kępki włosów zostały mu na ręce. Sędzia załoŜył okulary. - Czy ława przysięgłych podjęła decyzję? Jedna z ławniczek wstała. Była drobnokoścista i Ŝywa, miała krótkie, modnie ostrzyŜone siwe włosy; kiedyś była profesorem sztuk pięknych na Uniwersytecie Stanforda. Goodnow nie mógł pojąć, jak prokuratura mogła zgodzić się na to, Ŝeby znalazła się wśród przysięgłych. Cichym, lecz wy- raźnym głosem, w którym słychać było nutkę pełnej przeświadczenia 10
o własnej nieomylności przekory, wypowiedziała słowa, których Goodnow się spodziewał. — Niewinni, Wysoki Sądzie. Publiczność zaczęła wiwatować, poza przyjaciółmi i krewnymi zmarłe- go policjanta. Wszyscy z Piątki z Santa Clara unieśli w górę pięści. Sędzia uderzył młoteczkiem w stół. Hugo Klein splótł ręce, jakby do modlitwy, za- mknął oczy i głęboko westchnął, po czym wstał i zaczął przyjmować gra- tulacje, niczym jakiś maestro, który właśnie wszystkim dostarczył nieza- pomnianych przeŜyć artystycznych. Goodnow miał ochotę go zabić. Sala sądowa zaczęła pustoszeć. Najpierw wyprowadzono Piątkę z San- ta Clara, Ŝeby odwieźć ich do róŜnych więzień. Wszyscy odsiadywali wyroki za napad z uŜyciem broni i inne przestępstwa, ale morderstwo nie miało dołączyć do tej listy. Zastrzelili policjanta, to prawda, ale panią profesor przekonał argument, Ŝe zrobili to w samoobronie. Klein włoŜył czarną pe- lerynę o przedwojennym kroju i wyszedł. Goodnow i Svenson zostali sami. Goodnowowi stanęła przed oczyma wizja Kleina Ŝyjącego jeszcze długie lata po tym, jak jego juŜ nie będzie, Kleina wielokrotnie wstającego, Ŝeby przyjąć gratulacje, jego jeszcze dłuŜ- szych i jeszcze bardziej siwych włosów, jego imponującej głowy wyglądają- cej coraz dostojniej. Nekrolog Kleina będzie długi i fascynujący; jego — krótki i niejasny. — Chyba nie ma to większego znaczenia — powiedział Svenson. Goodnow odwrócił się do niego. Svenson poczuł się nieswojo pod jego spojrzeniem. — Skoro i tak juŜ są w więzieniu i w ogóle — dodał. Swego czasu, nawet kilka miesięcy wcześniej, Goodnow ostro by zare- agował. Teraz jednak milczał. Musiał bardzo oszczędnie gospodarować swoją energią. Nie mógł jej marnować na Svensona. Jego czas był policzo- ny, chociaŜ lekarze byli ostroŜni z podawaniem dokładnych terminów. — Miesiące czy lata, doktorze? — Przykro o tym mówić. Svenson spojrzał na zegarek. — To chyba złapiemy lot o wpół do trzeciej? — powiedział, prawdopo dobnie myśląc o swojej dziewczynie. Goodnow wstał, powoli, bardzo powoli. Ale nie wystarczająco powoli. „Przykro o tym mówić, panie doktorze? Ja nawet nie bardzo mogę o tym myśleć". Złapali lot o wpół do trzeciej. Samolot wystartował za piętnaście czwarta i poleciał w stronę zbliŜającej się nocy, pogrąŜył się w niej na za- chód od Missisipi i wylądował w kompletnych ciemnościach. 11
— MoŜe panu pomóc z bagaŜami, panie Goodnow? — zaproponował Svenson. — Poradzę sobie. — W takim razie do zobaczenia jutro. — Svenson odszedł szybkim krokiem. Goodnow wsiadł do taksówki, podał taksówkarzowi adres, ale kiedy byli juŜ w połowie drogi, kazał mu zawrócić i zawieźć się do biura. Wkrót- ce siedział juŜ przy swoim biurku i przeglądał dane dotyczące Ŝycia Hugo Kleina na komputerze. Zainteresował się kartoteką Kleina prawie natych- miast po rozpoczęciu pracy w agencji. Sam o nią poprosił. Nie chodziło o animozje: po prostu pamiętał Kleina z czasów studenckich, kiedy był waŜną personą na kampusie. Na pewno animozje się tu nie liczyły. Spra wy osobiste nie miały nic do rzeczy. Klein, niesłychanie inteligentny i przebiegły człowiek, stanowił zagroŜenie dla bezpieczeństwa narodowe go, a dbanie o bezpieczeństwo narodowe było obowiązkiem Goodnowa. W sprawie Kleina nie zdołał wypełnić swojego zadania. Goodnow puścił kursor, kiedy dotarł do momentu inwazji na Kambo- dŜę. Goodnowa nie interesowała inwazja na KambodŜę; dla niego była tyl- ko echem tego zamachu bombowego, który go interesował — wydarzenia, które odbiło się echem takŜe w Ŝyciu Hugo Kleina. Od początku było sła- bym echem, które z upływem czasu jeszcze bardziej przycichało, ale Good- now był przekonany, Ŝe czaiło się w nim poczucie winy i współudział: był to jedyny słaby punkt w kartotece obejmującej niemalŜe czterdzieści lat z Ŝyciorysu Kleina. KaŜdy ma jakiś słaby punkt. Jak mogłoby być inaczej? KaŜdy, kto ma dziecko, jak Klein, ma słaby punkt. KaŜdy, kto ma komór- ki, ma słaby punkt. Goodnow pochylał się w stronę monitora, przyglądał się podkreślonym akapitom, wybierał interesujące go fragmenty, analizował je szczegółowo i wymyślał nowe interpretacje. Czas mijał. Zegar odmierzający czas ilością przerzutów chorych komórek tykał nieubłaganie, aŜ odezwał się ból. Good- now połknął tabletkę, a niedługo potem jeszcze jedną. PołoŜył głowę na biurku, tylko na chwilę, pokłonił się monitorowi. Bunting, który pojawił się w biurze jako pierwszy, zastał Goodnowa śpiącego przy biurku. Bunting, który był młodszy od Goodnowa, choć nie tak młody, jak Svenson, był szefem Goodnowa. Pochylił się nad Goodno- wem i spojrzał na monitor. Zrobił kilka kroków do tyłu i odchrząknął. Goodnow, właśnie czytający we śnie — jakŜe często mu się to teraz zdarzało; tym razem była to Wyspa Skarbów — przebudził się gwałtownie. ZauwaŜył róŜową, świeŜo ogoloną twarz Buntinga, wyczuł zapach wody kolońskiej i poczuł mdłości. Oczy Buntinga przyglądały mu się uwaŜnie 12
zza cienkich oprawek okularów. Wargi Goodnowa były popękane i suche. Oblizał je i powiedział: — Właśnie coś sprawdzałem. — Stare śmieci? — odparł Bunting, kiwając w stronę monitora. Co miał znaczyć ten komentarz? śe Bunting juŜ go traktował jak prze- szłość? Jeśli nie, to znaczyło, Ŝe Klein juŜ Buntinga nie interesuje. To nie- moŜliwe. Goodnow wcisnął klawisz. Monitor zgasł. — W zeszłym tygodniu mówiłem powaŜnie — powiedział Bunting. — A o co chodziło? — śe moŜesz wziąć tyle urlopu, ile chcesz. Pełnopłatnego. ZasłuŜyłeś sobie. — Podniósł swoją róŜową rękę. — Nie, Ŝebyśmy ciebie nie potrzebo wali. Oczywiście, Ŝe potrzebujemy. — Nie chcę wolnego. Bunting przygryzł wargę. — Przemyśl to sobie, proszę. W takiej sytuacji... — Zamilkł. — W takiej sytuacji... To znaczy jakiej? — Powinieneś o siebie dbać. To wszystko. — Robię to — odparł Goodnow. Bunting odszedł. Teraz Goodnow miał ochotę iść do domu, rozluźnić pasek, połoŜyć się . na boku. Ale nie wstał od biurka i patrzył niewidzącym wzrokiem na wy- gaszony ekran. Wiedział, Ŝe nie zdoła wstać na tyle wolno, Ŝeby nie spro- wokować bólu. Wziął oddech, niezbyt głęboki, i spróbował wyobraŜeń: owłosione, kolczaste, Ŝarłoczne. Sięgnął po tabletki. Hugo Klein odpoczywał w swoim gabinecie — wykończonym drewnem, zastawionym półkami z ksiąŜkami pokoju na rufie swego jachtu Liberie. Klein mieszkał na Liberie — z zapachem morza, miarowym szumem fal i widokiem na most Golden Gate, który bardzo mu się podobał — mieszkał od ostatniego rozwodu. Wychodziło duŜo taniej niŜ dom nad oceanem, a było znacznie bardziej przyjemne. Przyjechała jedna z jego asystentek z butelką szampana. Wypili go. Nie mogła przestać mówić o werdykcie, co mu odpowiadało. — BoŜe — powiedziała — co za młyn. — Po chwili dodała: — Musisz być wyczerpany, Hugo. Masz ochotę na masaŜ? Tak naprawdę w ogóle nie był zmęczony. Miał krzepę flisaka na Renie. Jego przeciwnicy często nie brali tego pod uwagę. Całą energię poświęca- li próbom sprostania jego wiedzy i pomysłowości i zapominali o jego wy- trzymałości. Pomyślał o zwycięzcach z czasów, kiedy walczono gołymi pię- 13
ściami, bez określonej liczby rund, bez decyzji sędziowskich, kiedy zwy- cięzcą zostawał ten, który utrzymał się na nogach. Mimo to, propozycja brzmiała atrakcyjnie. — Brzmi to atrakcyjnie — rzucił głośno. Wyszła duŜo później i został na łodzi sam. Podszedł do półek i zaczął kartkować księgę pamiątkową ze szkoły prawniczej. Szybko znalazł twarz, którą widział w sądzie, a pod nią nazwisko. Wtedy podniósł słuchawkę i zadzwonił do znajomego ze studiów, który zbierał pieniądze i często bywał na imprezach absolwentów. Klein spytał go, jak mu ostatnio idzie ze zbieraniem funduszy, jak zwykle obiecał, Ŝe się dołoŜy, i potem rzekł: — Swoją drogą, kilka dni temu spotkałem faceta, który chyba razem z nami studiował. - Kto to był? Klein mu powiedział. — Byłeś w Waszyngtonie? — Nie, tutaj. Dlaczego miałbym być w Waszyngtonie? — Bo tam pracuje Goody. — Jego znajomy zachichotał. — Jakby po przeciwnej stronie barykady niŜ ty. — Nie rozumiem — przyznał Klein. — Przepraszam — rzekł znajomy. — Źle się wyraziłem. Pracuje dla jakiejś agencji rządowej, tylko tyle chciałem powiedzieć. Bez urazy. - Bez przesady — odparł Klein. Później ponownie obejrzał fotografię w księdze. Pomyślał, Ŝe ma na- prawdę rewelacyjną pamięć, Ŝeby skojarzyć faceta po tylu latach. Goody. Sięgnął po butelkę szampana, ale była pusta. 3 Nuncio spojrzał zza starego biurka z wyprzedaŜy na siedzącego przed nim klienta na równie starym krześle z wyprzedaŜy. Tylko krzesło Nuncia było tu kupione nowe w sklepie, ale tak dawno temu, Ŝe teraz juŜ idealnie pasowało do reszty wystroju. — Oj Brucie, Brucie — westchnął Nuncio, potrząsając głową. — No? — odparł Brucie Wine. Brucie nie był typem klienta potrafią cym czytać podteksty. A właściwie jakiekolwiek teksty. Brucie był klien- 14
tem Nuncia od wielu lat. Chyba przybrał nieco na wadze od ich ostatnie- go spotkania i miał mniej więcej tygodniowy zarost. Nie był to obiecująco wyglądający klient, ale wierny. Znali się juŜ trochę czasu. — Po pierwsze ta wizyta będzie cię kosztowała sto dolarów, niezaleŜ nie od tego, co z niej wyniknie — zaczął Nuncio. — Płatne gotówką. Brucie wyjął z kieszeni dŜinsów zwitek banknotów, wysupłał stówę i podał ją. Nuncio wziął banknot w swe przyozdobione pierścieniami pal- ce i rozprostował go energicznie. Dźwięk niczego nie dowodził. - Czy to oryginalny wyrób? — spytał. — Hm? — odparł Brucie. - Pytam się, czy to produkt Wuja Sama, czy domowej roboty. — Panie Nuncio! Za kogo mnie pan ma?! Niezły dowcip. Brucie Winę wychowywał się na południe od Market cośtam. Nuncio dokładnie nie wiedział i zupełnie go to nie obchodziło. Je- go ojciec był uczciwym, cięŜko pracującym drukarzem, który na boku zaj- mował się teŜ trochę grawerowaniem. Brucie nauczył się fachu juŜ jako młody chłopak. Po tym, jak staruszek miał atak serca i zostawił wszystko swemu jedynemu synowi, Brucie zajął się działalnością, której jego ojciec nie brał pod uwagę, czyli fałszerstwem. Zaczynał skromnie, ale teraz inte- res juŜ rozkręcił się na całego, jako Ŝe wszędzie wokół kręcili się nielegalni imigranci, którym potrzebne były dokumenty — wizy, karty ubezpiecze- niowe, prawa jazdy, paszporty. Brucie był w tym dobry. Umiał zrobić ide- alne paszporty, które najtrudniej było podrobić, chociaŜ ostatnio posunął się nawet dalej i czasami mógł załatwić prawdziwe. To właśnie dlatego udało mu się znowu uniknąć odsiadki — Brucie zdradził swoją wtyczkę w biurze paszportowym. W zamian za to Nuncio przekonał prokuratora okręgowego, Ŝeby wycofał oskarŜenie. Kosztowało to piętnaście patyków. Brucie zapłacił gotówką. To była taktyka Nuncia w przypadkach, kiedy trzeba było zorganizo- wać obronę prawną dla Bruciego Wine'a. Gdy trochę wcześniej postawio- no mu zarzut fałszerstwa, Nuncio zasugerował prokuratorowi okręgowe- mu, Ŝe Brucie wydrukował fałszywe pieniądze, bo zlecił mu to jakiś w miarę waŜny gość z mafii. Prokurator okręgowy, który był właśnie w trakcie kampanii wyborczej, doszedł do wniosku, Ŝe będzie miał lepszą prasę, kie- dy posadzi gangstera, nawet niezbyt waŜnego, a nie jakiegoś tam Brucie- go Wine'a z klasy robotniczej. Dwadzieścia patyków. Gotówką. Przez te lata zdarzyły się jeszcze dwa czy trzy podobne aresztowania i sprawy były rozgrywane podobnie. Brucie miał prawdziwy talent —jego dwudziestki, pięćdziesiątki, setki, jego paszporty i karty ubezpieczeniowe 15
były prawdziwymi dziełami sztuki. To nie tu tkwił problem. Problemem było to, Ŝe robił głupie rzeczy i dawał się złapać. - Oj Brucie, Brucie... — powtórzył Nuncio, znowu potrząsając głową. - No? Brucie miarowo stukał nogą w wytarty dywan. Nie rozumiał, dlacze- go to wszystko trwa tak długo. Zupełnie do niego nie docierało. Jak by mu to wytłumaczyć. Nie było juŜ nikogo do zakapowania. — Brucie? — No? — Nie ma juŜ nikogo do zakapowania. - Hm? Nuncio zapalił cygaro. Było to tanie cygaro, takie z paczki po pięć za dolara dwadzieścia pięć, ale zachowywał się tak, jakby to było wyśmieni- te Monte Christo, a on był Churchillem. Nie zaproponował cygara Brucie- mu. Ten wytrząsnął więc pogiętego papierosa z paczki cameli i zapalił. Po chwili biuro Nuncia wypełniło się dymem, ale nie posunęli się w rozmo- wie. — MoŜesz mi coś powiedzieć, Brucie? — ZaleŜy co — odparł Brucie, chcąc być chyba przebiegłym, co mu się zdarzało rzadko i zawsze w niewłaściwym momencie. — Dlaczego jechałeś sto czterdzieści na godzinę po Golden Gate, ma jąc w schowku w samochodzie fałszywych dokumentów za dwieście paty ków? — spytał Nuncio. - Przez Laverne — odparł Brucie. — Byłem spóźniony. Miałem ją za brać na randkę, rozumie pan? Nie ma pan pojęcia, jak ją to wkurza. Rozu mie pan chyba? Nuncio nie rozumiał. Nie chciał wiedzieć nic o Laverne. — Poza tym miałem antyradar. — Antyradar. — Do wykrywania radaru gliniarzy. - Kiedy mają go włączonego — powiedział Nuncio. — Hm? A. No jasne. - To pewnie kiedy śmignąłeś obok nich, musieli zacząć coś podejrze wać? — Podejrzewać? — śe być moŜe przekraczasz dozwoloną prędkość. — A. Tak. Od razu włączyli sygnał, panie Nuncio. Ale jakim prawem przeszukali mój samochód? Niech mi pan powie. — Brucie agresywnie wy sunął swoją brodę. W Ŝadnym wypadku nie mógł trafić do sądu. 16
— Sprowokowała ich otwarta puszka Budweisera na tablicy rozdziel czej, Brucie. To ich upowaŜnia do szczegółowej kontroli. — Tak? •— Tak. Mogli się domyślać, dlaczego tak pędzisz — powiedział Nun- cio. Brucie nie łapał. — Brucie, chcę, Ŝebyś bardzo dokładnie przemyślał coś, o co cię zaraz zapytam. Nie śpiesz się z odpowiedzią. — No dobra. - Czy ktoś mógł mieć dostęp do twojego samochodu? — Dostęp? — Czy ktoś mógł dostać się do twojego samochodu bez twojej wiedzy? — śartuje pan, Nuncio? To nowiuteńki wózek. Podrasowany. Nie ma jeszcze przejechanego tysiąca i był strzeŜony przez cały czas. Co noc zamy kam go w garaŜu pod domem. Samochód teŜ zamykam, i włączam alarm. I w garaŜu i w samochodzie. No i jest jeszcze Flipper. - Flipper? — Mój pit bull, na łańcuchu przed garaŜem. Powinien go pan zoba czyć, panie Nuncio. Nuncio nie chciał oglądać Flippera. Pomijając to, Ŝe często był w tara- patach i Ŝe zawsze płacił, Brucie był kiepskim klientem. Nie moŜna bez- pośrednio namawiać klienta do kłamstw, do zmyślania historii. Byłoby to nieetyczne. Co gorsza, mogłoby to prowadzić do postawienia w stan oskar- Ŝenia, a nawet do pozbawienia uprawnień adwokackich. Z drugiej strony nie było prawa zakazującego delikatne sugerowanie klientowi interpreta- cji faktów, kiedy mogły w danym przypadku wzbudzić uzasadnione wąt- pliwości co do tego, kto jest winny. Na tym opierała się linia obrony wszy- stkich niemalŜe adwokatów. Na wzbudzaniu uzasadnionych wątpliwości. A wzbudzanie uzasadnionych wątpliwości polegało na skleceniu kiepskiej, mało prawdopodobnej teorii i przekonaniu do niej podobnie kiepskiego i ekscentrycznego ławnika. Znalezienie odpowiedniego przysięgłego na proces było działką Nuncia. Zero problemu. Robił to setki razy. Jednak do sklecenia owej teorii potrzebował współpracy Bruciego. Ale Brucie był ponownie zajęty miarowym stukaniem nogą i strzepywaniem popiołu na dywan. — Brucie? Brucie wyglądał, jakby zaraz miał... Tak, ziewnął. — No? — Pomyśl jeszcze raz. — O czym? — O tym, Ŝe nawet jeśli to bardzo mało prawdopodobne, moŜe ktoś jednak mógł dostać się do twojego samochodu, nim pojechałeś do Laver- 17
ne... — MoŜe nie wyraził się wystarczająco jasno. MoŜe powinien powie- dzieć „i włoŜyć do skrytki te fałszywki". Byłoby to jednak niebezpiecz- nie bliskie popadnięcia w nieetyczność. Poza tym, czy nie było oczywi- ste, o co mu chodzi? JakiŜ człowiek mógłby teraz nie zajarzyć i powie- dzieć: „Dobry BoŜe, panie Nuncio! Ktoś to musiał podłoŜyć w moim schowku!". Wtedy moŜna by popuścić wodze fantazji, opowiedzieć bajecz- kę o swych rozlicznych wrogach, ich zasadzkach i niemoralnym postę- powaniu. — Ale jak to moŜliwe, panie Nuncio? — odpowiedział Brucie Winę. — JuŜ mówiłem. Zamykam samochód. Zamykam garaŜ. Zamykam nawet ten cholerny schowek. No i jeszcze te alarmy. - Zapomniałeś o Flipperze. — No właśnie. I Flipper. Obaj wydmuchnęli kłęby dymu. Nuncio spojrzał na zegar. Pod purpu- rową kamizelką miał ładny, krągły brzuch, który lubił być karmiony do- kładnie o dwunastej. — Brucie? — No? - Tym razem się nie wywiniesz, chłopie. — Co? — Czeka cię więzienie, Brucie. - Więzienie? — odparł Brucie z odrazą. Nie był typem faceta, który dobrze by się czuł w więzieniu — moŜe nawet by nie przeŜył. — Mają cię w garści, Brucie, i nie masz juŜ im nic do zaoferowania. Nie masz juŜ kogo zakapować. — Czy to Churchill powiedział coś o tym, Ŝeby dać mu narzędzia, a on wykona robotę? Nuncio zaciągnął się swoim dwudziestopięciocentowym cygarem. — Musisz dać mi jakieś narzędzia, Brucie. Brucie zmarszczył czoło. - Narzędzia? Ma pan na myśli moją prasę i resztę? BoŜe. — Chodzi o faceta. Jakiegoś oszusta, którego mógłbyś zakapować pro- kuratorowi. Oczy Bruciego pojaśniały. - W zeszłym miesiącu robiłem prawa jazdy dla jakichś Latynosów. - Chryste. Na co by się prokuratorowi zdali ci Latynosi? Pewnie do łoŜyłby ci od razu rok więcej, gdybym tylko o nich wspomniał. Pomyśl, Brucie. Pomyśl. — Przez chwilę Nuncio rozwaŜał wynajęcie hipnotyzera, na koszt Bruciego. — Pomyśl o przeszłości. Czy jest ktoś, z kim pracowa łeś albo dla kogo coś robiłeś, kto interesowałby gliniarzy? 18
Brucie wykrzywił twarz, jakby był pięciolatkiem, którego poproszono o przełiterowanie słowa pies. Był to odraŜający widok. Brucie myślał i my- ślał. Nunciowi burczało w brzuchu. Dwunasta. Zaczął wstawać. Wtedy Brucie go zaskoczył. Otworzył oczy i powiedział: — Mam pomysł. — Tak? — rzekł Nuncio, siadając z powrotem. L/ostarczenie odpowiedzi na dwadzieścia sześć poziomo do krzyŜówki w niedzielnym wydaniu Sunday Timesa było pierwszym powaŜnym błę- dem Charliego Ochsa od dwudziestu dwóch lat. Granie muzyki Bena Web- stera drugim. W międzyczasie były jeszcze inne błędy, ale nieistotne — na przykład wtedy, kiedy to pies porwał piłkę baseballową i uciekł z nią, a Charlie, który właśnie przechodził koło boiska, wyjął ją z ust zwierzęcia i nie za- stanawiając się wprawnym ruchem rzucił ją do łapacza, który stał ponad sto metrów od niego. To było głupie posunięcie, ale bez konsekwencji. Gra- jącymi były dzieci, które szybko o tym zapomniały. Charlie nie zapomniał - i potem nigdy więcej nie dotknął piłki baseballowej, chociaŜ czasem przypominał sobie wraŜenia, jakich doznawał, kiedy trzymał w ręku tę jedną, dobrze mu znaną, zuŜytą i lekko wilgotną. Błąd z krzyŜówką miał swoje konsekwencje. Nigdy by się to wszystko nie zdarzyło, gdyby został w łóŜku albo gdyby potwór nie znalazł się w jed- nej z jego pułapek. Ale... Charlie miał mały, drewniany dom przy Cosset Pond, który kupił w czasach, kiedy nie trzeba było mieć dobrze płatnej pracy w mieście, Ŝe- by moŜna sobie na niego pozwolić. Kuchnia i duŜy pokój na parterze, sy- pialnia i łazienka na górze. Miał rozpadający się garaŜ, gdzie trzymał swój samochód, Ŝółtego garbusa z prawie trzystoma tysiącami na liczniku i sil- nikiem, który dwukrotnie juŜ remontował. Miał kawałek ziemi, wystar- czająco duŜy, Ŝeby składować na nim swoje więcierze do łowienia homa- rów, i dok pływający z przywiązaną do niego Prostą Strzałą. Nie miał Ŝo- ny, dzieci ani bliskich przyjaciół. Miał za to srebrny saksofon, na którym grywał w nocy. 19
Tego dnia, kiedy zdarzyło się dwadzieścia sześć poziomo i Ben Web- ster, Charlie obudził się o brzasku, tak jak zawsze. Przewrócił się na drugi bok i uniósł głowę, Ŝeby wyjrzeć przez okno. Szyba była oszroniona. Charlie zdrapał szron paznokciami. Zobaczył, jak Prosta Strzała napina trzymającą ją linę. Sztorm wściekle miotał białymi płatkami nad Cosset Pond, a za przesmykiem Cosset Pond widać było wzburzone morze. Flaga na dachu Centrum Studiów Oceanicznych po drugiej stronie zbiornika wi- siała prosto, a u góry pędziły ołowiane, poszarpane chmury. Póki co łóŜko było ciepłe od jego ciała. Łatwo byłoby po prostu połoŜyć się, naciągnąć kołdrę na głowę i posłuchać pogody, udając, Ŝe to New Agę'owe nagranie pod tytułem Szkwał. Ale nie sprawdzał swoich pułapek od trzech dni, a jeśli on by tego nie zrobił, ktoś inny, ktoś, kogo nie znie- chęcała niesprzyjająca aura, kiedy moŜna było nieuczciwie zarobić, mógł- by go wyręczyć. Charlie odrzucił kołdrę, mocniej niŜ było trzeba, i wstał. Kilka minut później, z termosem podgrzanej kawy z poprzedniego dnia, ubrany w kalesony, wełniane spodnie, flanelową koszulę, sweter, sztormiak i kalosze, Charlie szedł w stronę łodzi. Wiatr był silniejszy, niŜ myślał, smagał gołe drzewa, kable, i osprzęt łodzi na zbiorniku, jakby był dyrygentem naprędce skompletowanej orkiestry. Lodowaty wiatr owiewał mu twarz. Wchodząc na Prostą Strzałę, Charlie gwizdał; melodię własnej kompozycji, zainspirowaną jazzem i zupełnie nie New Age'ową. Prosta Strzała była szeroką, dwudziestosześciostopową łodzią z silni- kiem diesla Palmersa o mocy stu sześćdziesięciu pięciu koni. Charlie ku- pił ją na aukcji dóbr zarekwirowanych przemytnikom zorganizowanej przez Agencję do Walki z Narkotykami. Zdrapał z niej czerwoną farbę, po- malował na biało, zmienił nazwę z Zakręcona i dobudował małą pokładów- kę na właśnie takie dni, jak dzisiejszy. Włączył silnik, poczuł wibracje pod stopami i wypłynął. Charlie przepłynął przez zbiornik na małej prędkości. Pióropusz ja- snych płatków śniegu zleciał z chmur, a chwilę potem kolejny. Były jeszcze nie wystarczająco duŜe, Ŝeby ograniczyć widoczność, pomyślał, wypływa- jąc przez przesmyk, pod mostem, na morze. Prawie natychmiast fala roz- biła się na dziobie, wściekle uderzając w pleksiglasową szybę kabiny. Na- gle powietrze wypełniło się wirującym śniegiem i Charliemu zrobiło się tak zimno, jakby nic na sobie nie miał. RozwaŜał zawrócenie, gdy kolejna fala przelała się przez dziób, chlustając prosto w twarz. Lodowata woda spływała mu po szyi, wsiąkała w wełniany sweter i kalesony. AŜ Charlie zaśmiał się; zaśmiał się z jałowości wszelkich przygotowań. I nagle był w pełni rozbudzony, kontakt z lodowatą wodą wyostrzył mu zmysły, dzięki czemu słyszał kaŜdą najdrobniejszą zmianę tonu w wyją- 20
cym wietrze, widział tor kaŜdego płatka śniegu przed oczyma, czuł czasem zimne, czasem mokre, a czasem suche powiewy ze wszystkich stron. Był w pełni rozbudzony, po raz pierwszy od jak dawna? I w pełni świadomy po- tęgi morza, które mogło z nim uczynić, co chciało. CóŜ, albo się ma szczę- ście, albo nie. Charlie ponownie się zaśmiał, głośno i naturalnie, nie sły- szany przez nikogo, i skierował Prostą Strzałę w sztorm. Boje Charliego były czerwone z trzema białymi paskami. Były rozmie- szczone na jednej linii z charakterystycznymi budowlami na lądzie — la- tarnią morską, wieŜą ciśnień i masztem stacji radiowej — ale Charlie nie widział teraz Ŝadnych budowli, tylko wzburzone morze, wyglądające ni- czym scena morska z obrazu impresjonistów. Płynął dalej, chociaŜ wie- dział, Ŝe będzie musiał wpaść na jedną ze swoich boi, Ŝeby ją zobaczyć. Kilka minut później właśnie to zrobił. Po prawej, wśród fal błysnęła czerwień i biel. Charlie zwolnił, zatoczył koło i za pierwszym podejściem wyłowił boję. Mam dobry dzień, pomyślał. Dał silnik na luz i Prosta Strzała zaczęła unosić się i opadać razem z falami. Charlie odczepił linę, przymocował ją do wyciągarki na rufie i włączył przycisk. Lina ani drgnęła. Spojrzał na motor. Był szczelnie po- kryty lodem. Kopnął go, nie za mocno, i spróbował włączyć jeszcze kilka razy. Bez rezultatu — a nie był to odpowiedni moment na rozbieranie sil- nika. Zaczął ciągnąć rękoma. Charlie miał pięć więcierzy na linie ułoŜonej na dnie, na głębokości około pięćdziesięciu stóp. Były stare, pełne wody, cięŜkie. Charlie ciągnął. To nie na takie gabaryty mediolańscy projektanci szyli garnitury, ale wła- śnie jego ciało nadawało się idealnie do pracy, jaką wykonywał. Pierwszy więcierz był pokryty wodorostami i pusty w środku. Drugi teŜ był pusty. Trzeci i czwarty teŜ. Pomimo mrozu, Charlie był spocony, kiedy wyciągnął ostatni. Wydawał się znacznie cięŜszy niŜ pozostałe — z trudem udało mu się go przeciągnąć przez burtę. Przez chwilę myślał, Ŝe chyba się starzeje. Potem zajrzał za kratki. W piątym pojemniku był naj- większy homar, jakiego w Ŝyciu widział. Wydawał się na niego patrzyć. Po dwudziestu czy trzydziestu sekundach machnął w jego stronę ogromnymi kleszczami. Kleszcze napotkały na drewnianą klatkę, przekręciły się na bok, otworzyły i zamknęły. Deska pękła z trzaskiem. Kleszcze wydostały się przez otwór. — Chryste — powiedział Charlie, wycofując się. OstroŜnie zdjął piąty więcierz z liny i opuścił resztę za burtę. Nie mia- ło sensu płynąć dalej z zepsutą wyciągarką. Charlie spojrzał na kompas i skierował łódź w stronę domu. Przez całą drogę słyszał groźne dźwięki dobiegające z więcierza leŜącego za nim na pokładzie. 21
Charlie zacumował przy pomoście za Skupem Ryb De Mello. Był tam tylko De Mello. Siedział w swoim zimnym biurze, gdzie na podłodze stała waga, a z magnetofonu sączył się głos Amalii Rodrigues. Kiedy Charlie wszedł, schował butelkę do szuflady. — Wypłynąłeś w taki gnój? — rzucił De Mello. — Chcę ci coś pokazać. De Mello poszedł za Charliem na pomost. Zajrzał do więcierza i nic nie powiedział. Charlie zawsze wiedział, Ŝe na De Mello trudno było zrobić wraŜenie. Teraz wiedział, Ŝe na nim po prostu nie moŜna było zrobić wra- Ŝenia. To musiała być wrodzona wada charakteru. ZwaŜyli go na wadze De Mello, którą wszyscy rybacy podejrzewali o to, Ŝe trochę oszukuje. WaŜył czterdzieści funtów i jedną uncję. — Czy to rekord? — spytał Charlie. — DuŜo jeszcze brakuje — odparł De Mello. — Dam ci sto dwadzie ścia. — Dzięki. A ile za homara? — Taka jest dzisiaj cena. Dwa dziewięćdziesiąt za funt, razy czter dzieści i jeszcze zaokrąglone na twoją korzyść. W zeszłym tygodniu płaci łem dwa siedemdziesiąt pięć. - Tak — powiedział Charlie — ale to za homary. To nie jest homar — to jest atrakcja turystyczna. Nikt tego nie będzie jadł, De Mello. Resztę Ŝy- cia spędzi w dobrze wyeksponowanym akwarium w knajpie Jimmyego na nabrzeŜu albo jakimś podobnym miejscu. A Jimmy zapłaci ci pięć stów. — Przyjrzał się uwaŜnie De Mello, Ŝeby zorientować się, czy dobrze ocenił. Twarz De Mello była bez wyrazu. — Przynajmniej pięć. A dla mnie trzy. Zgodzili się na dwieście pięćdziesiąt. De Mello wyjął z kieszeni prze- siąknięty zapachem ryb zwitek banknotów i uwaŜnie je odliczył. Musiał uwaŜać przy liczeniu pieniędzy, nawet gdyby się nie lepiły — ceną za trzy- dzieści lat na trawlerze był brak trzech palców i kciuka. Charlie poszedł do domu, wziął gorący prysznic. Kiedy spod niego wy- szedł, czuł mrowienie na skórze i nadal miał wyostrzone zmysły. Czas na lunch — miska sałatki z jajek juŜ czekała w lodówce. Zobaczył siebie sie- dzącego przy kuchennym stole, jedzącego kanapki i popijającego kawą, sa- mego. ZałoŜył kurtkę i wyszedł. Teraz padał juŜ gęsty śnieg, ziemia była pokryta białym puchem. Ko- bieta w czarnych getrach sunęła w jego kierunku na nartach; miała płat- ki śniegu na rzęsach. Nawet go nie zauwaŜyła, kiedy go mijała. Charlie ruszył w przeciwną stronę, drogą prowadzącą wzdłuŜ brzegu do Centrum Studiów Oceanicznych i Baru Pod Niebieską Płetwą, znajdującego się przy moście, po drugiej stronie przesmyku. Charlie od drzwi poczuł na 22
twarzy powiew ciepłego, przesyconego dymem powietrza. Pachniało so- sną, czosnkiem i pomarańczami. Wszedł. Niedzielne popołudnie w Barze Pod Niebieską Płetwą. Drewno paliło się w kamiennym kominku, a z głośników Dinah Washington śpiewała „Nie zapomnij mnie". Wszystkie siedem czy osiem małych stolików było zajętych. Charlie usiadł na jednym z dwóch wolnych miejsc przy barze. - Cześć, Charlie — powiedział barman. — Co podać? — Kanapkę z sałatką z jajek. — Napijesz się czegoś? Jest Guinness z kija. Brzmiało bardzo kusząco, ale Charlie odparł: — Sok pomarańczowy. — Nie lubił pić w miejscach publicznych. Teraz było to juŜ tylko przyzwyczajenie, długotrwałe przyzwyczajenie; ale w przypadku Charliego Ochsa to właśnie przyzwyczajenia czyniły z niego człowieka z krwi i kości. Mimo to, mając na uwadze pogodę, homara i mro wienie skóry, wspaniale byłoby się napić Guinnessa. Charlie był w połowie kanapki, zasłuchany w brzmienie głosu Dinah Washington, kiedy do baru weszła kobieta i usiadła na jedynym wolnym miejscu, koło niego. Z ciągle wyostrzonymi przez lodowate fale zmysłami, Charlie bardzo czuł jej bliskość. Pierwszym, co mu się rzuciło w oczy, był topniejący śnieg na brwiach: to ona jechała na nartach w czarnych ge- trach. Wyjrzał i zobaczył jej narty oparte o okno. Potem zdjęła plecak i kurtkę i wtedy Charlie poczuł jej zapach: cytryna, wełna i bardzo deli- katny zapach potu. Wciągnął duŜo powietrza przez nos i rozkoszował się zapachem. JuŜ miał zamiar zrobić to ponownie, kiedy jego umysł wysłał ostrzeŜenie. I Charlie wrócił do kanapki. Minutę wcześniej bardzo mu się chciało jeść, miał nawet powtórzyć za- mówienie. Teraz jednak w ogóle nie był głodny. Ugryzł kanapkę i słuchał muzyki. Ale nie mógł się skupić. — Poproszę Guinnessa i hamburgera — zamówiła kobieta. — Albo nie, niech będzie kanapka z sałatką z jajek. Miała ładny głos, nie taki piękny jak Dinah Washington, ale mocny i spokojny, zdradzający ukrytą siłę. A moŜe mu się tak tylko wydawało? Charlie nie wiedział. JuŜ od bardzo dawna nie utrzymywał kontaktów z kobietami. Nienawiązywanie bliskich kontaktów z kobietami, a właści- wie z nikim, było jednym z jego przyzwyczajeń. Charlie spojrzał na jej profil. Wilgotny kosmyk jasnych włosów wysta- wał spod ciepłej, wełnianej czapki i owijał jej kształtny płatek ucha, które jeszcze było białe od zimna. Przypuszczał, Ŝe była od niego o jakieś dzie- sięć lat młodsza, miała koło trzydziestki. I co z tego?, pomyślał i ponownie uniósł kanapkę do ust. Skończ jeść i spadaj stąd. 23
Kobieta wyjęła z plecaka New York Times Magazine i otworzyła na stronie z krzyŜówką. Była juŜ w połowie rozwiązana. Kobieta wyjęła dłu- gopis, szybko wpisała siedemnaście pionowo, dziewiętnaście pionowo i dwadzieścia dwa poziomo. Przy dwadzieścia sześć pionowo kilkakrotnie postukała długopisem. Wtedy podano jej piwo. Wzięła całkiem pokaźny łyk. Na jej górnej wardze pozostały złote wąsy piany. Charliemu przyszła do głowy szalona myśl, Ŝeby pochylić się ku niej i je zlizać. Przeszły go ciarki i zrozumiał wyraźnie, jak nigdy wcześniej, jak obmierzłe było Ŝycie Charliego Ochsa. Pomimo wszystko, nie miał zamiaru niczego zmieniać. Spadaj, powiedział do siebie i skinął na barmana. Barman podszedł i Charlie otworzył usta, Ŝeby poprosić o rachunek. — Poproszę Guinnessa — wyrwało mu się jednak. Potem siedział przygarbiony nad resztką kanapki, przyglądając się ziarnom kminku w chlebie i zdawał sobie sprawę, Ŝe jeśli nie wstanie, to jego skorupa, pancerz przyzwyczajeń moŜe w końcu pęknąć. Jednak nie wstał. Słuchał uporczywego stuk-stuk długopisu kobiety uderzającego w gazetę. Po chwili znalazło się przed nim piwo z drŜącą pianką. Charlie wziął kufel do ręki, podniósł do ust i napił się. Było wspaniałe. Szalona, zmysłowa potęga ziemi zamknięta w szklance. Charlie spojrzał na kobie- tę, nie zdawkowo, tylko długo i uwaŜnie — cały czas nie miała odpowiedzi na dwadzieścia sześć poziomo i stukała długopisem w kartkę. Odpowie- dzią miało być chyba zdanie wiąŜące się jakoś z tytułem krzyŜówki, bo przeznaczonych na nią było kilkadziesiąt kratek. Charlie przeczytał hasło: „Słynne powiedzenie lorda Actona". — Władza absolutna korumpuje absolutnie — odezwał się nagle, bez chwili zastanowienia. Kobieta pstryknęła palcami. — Jasne — rzuciła i szybko wpisała hasło do krzyŜówki. — Oczywi ście. BoŜe, ale ze mnie kretynka. — Odwróciła się do niego i uśmiechnęła szeroko. — Nie, nie — próbował prostować Charlie. — Mam nadzieję, Ŝe nie ma mi pani za złe... - AleŜ absolutnie — odparła kobieta, przyglądając mu się uwaŜnie. Przez chwilę nie odrywała od niego oczu, oczu koloru morza w dzień taki jak dzisiejszy, oczu, które jednoznacznie sugerowały gotowość, co sprawiło, Ŝe poczuł się zagroŜony. Uświadomił to sobie w mgnieniu oka. — Co dwie głowy, to nie jedna — dodała po chwili. — Tak — odparł Charlie — To racja. — Pracuje pan w Centrum? — spytała odstawiając piwo. — Nie — odpowiedział Charlie. — Łowię homary. 24
Czekał, aŜ doda: „Jest pan dobrze wykształcony jak na rybaka" albo „To chyba ma pan duŜo czasu na czytanie", a moŜe spodziewał się, Ŝe przy- najmniej zobaczy w jej oczach coś, co by znaczyło, Ŝe podobna myśl przy- szła jej do głowy. Ale kobieta powiedziała: — Homary? Uwielbiam je. — Jeść? — Oglądać. Trzy razy całe wakacje spędziłam w laboratorium z ho marami. Były tam akwaria od podłogi po sufit. Polubiłam je. Są takie by stre na swój niezdarny sposób i nieporadne. Czułam się, jakbym oglądała zimną wojnę na ekranie złoŜonym z wielu ekranów. Charlie próbował zignorować tę ostatnią uwagę, ale nie mógł. Gdyby to zrobił, zachowałby się jak komik zachowujący puentę dla siebie. — To moŜe chciałaby pani poznać Richarda Nixona? — Richarda Nixona? — Świata skorupiaków. — Wiedział, Ŝe jest nieostroŜny, ale nie mógł się powstrzymać. MoŜe powie nie. Powiedziała tak. Wyszli na dwór, gdzie wiatr gonił płatki śniegu. Charlie spodziewał się, Ŝe kobieta zmruŜy oczy, zadrŜy i skuli się z zimna, ale nic takiego się nie stało. Zaprowadził ją do De Mello i pokazał potwora. De Mello trzymał go w osobnym akwarium. — Wielkie nieba — powiedziała kobieta. Nazywała się Emily Rice. Przyjechała po BoŜym Narodzeniu, Ŝeby przez sześć miesięcy po doktoracie popracować w Centrum. Jej specjalno- ścią była fizyka procesów erozji plaŜ. Mieszkała u szefa Wydziału Geologii Oceanów z jego rodziną, ale szukała jakiegoś lokum, w którym mogłaby ja- kiś czas pomieszkać. - Chce pani powstrzymać erozję plaŜ? — spytał Charlie. — Nie da się tego zrobić. Nie na dłuŜszą metę. Ale chciałabym przy najmniej znaleźć jakieś metody pozwalające na spowolnienie procesu. Patrzyli na Richarda Nixona. Richard Nixon patrzył na nich. Po chwili De Mello dał im do zrozumienia, Ŝeby sobie poszli. Wiatr ucichł, ale śnieg ciągle padał. Wrócili do baru przez cichy, biały świat. — Zawsze tu tak jest? — spytała Emily. — Nigdy. Emily wzięła swoje narty i kijki. Charlie pomyślał, Ŝeby zaproponować jej pomoc, ale nie był pewien, jak by na to zareagowała, więc nic nie po- wiedział. Szef Wydziału Geologii Oceanów mieszkał na stoku pokrytego 25
lasem wzgórza, niedaleko domu Charliego. Razem obeszli zbiornik. Emily niosła swój sprzęt bez najmniejszego wysiłku; Charlie wyczuwał długie mięśnie sprawnie pracujące pod czarnymi getrami. — Co jeszcze wie pan o lordzie Actonie? — spytała Emily. - A podają coś jeszcze? Emily roześmiała się; to był cudowny dźwięk. — Pewnie czekał całe Ŝycie, mając nadzieję, Ŝe uda mu się kiedyś tę jego maksymę wtrącić w czasie jakiejś rozmowy — powiedziała. Charlie teŜ się roześmiał. Uświadomił sobie, Ŝe rzadko to robi, więc przestał. — Pewnie bez przerwy ciągnął porto, siedząc na obitych czerwoną skórą krzesłach. - Z ust mi to pani wyjęła — powiedział Charlie i ponownie usłyszał jej śmiech. Znaleźli się pod jego domem. — Tu mieszkam — powiedział. Emily oglądała dom Charliego. Pracownik biura nieruchomości nie mógłby wybrać lepszego momentu, Ŝeby go sprzedać. Śnieg pokrywał dach i leŜące obok domu więcierze; gdzieniegdzie zwisały sople lodu. Dom Char- liego wyglądał jak uosobienie wiejskiej idylli Ŝywcem z widokówki. Char- lie wiedział, Ŝe tylko słowo wiejski odpowiadało rzeczywistości. — Jak z bajki — orzekła Emily. — Od dawna pan tu mieszka? — Tak. - Jest pan stąd? - Nie. Charlie czekał, aŜ się zapyta, skąd pochodzi, i juŜ układał sobie odpo- wiedź. Ale spytała o co innego: — Jak jest w środku? Charlie poczuł, Ŝe serce zaczęło mu bić nieco szybciej. Zdołał tylko wy- dusić: — Chciałaby pani zajrzeć do środka? Zrobiła krok, gdy Charlie przypomniał sobie, kiedy pierwszy raz usły- szał tę sentencję lorda Actona, a dokładniej od kogo, i wszystko się zmie- niło. MoŜe jej pytanie o to, skąd pochodzi, teŜ miało coś do rzeczy...? - Mam za duŜy bałagan — powiedział. Emily odwróciła się do niego i uśmiechnęła. — CóŜ. Dzięki za pokazanie mi Richarda Nixona. Pewnie jeszcze kie dyś na siebie wpadniemy. — Tak — odparł Charlie. Gdy juŜ odchodziła, dodał: — Zapraszam. Potem został juŜ sam w swoim domu i kiedy spojrzał na te wszystkie okropne i szare sprzęty, wydało mu się tu bardzo ciasno i duszno. 26
— Chryste — westchnął i przyszły mu do głowy wspomnienia zwią zane z Rebeką. śeby odpędzić od siebie te myśli, wziął saksofon i zaczął grać. Zaczął od „My Romance", ale szybko zmienił melodię, przyśpieszył i pewnie juŜ nie grał nic konkretnego, a z pewnością nic dobrego, lecz mu- zyka juŜ go pochłonęła i zapomniał o Rebece, o szarzyźnie i ciasnocie, o wszystkim oprócz palców na klawiszach i ustniku w ustach, nie widział, Ŝe na dworze się ściemnia ani nie usłyszał pukania do drzwi. Najpierw. Potem coś usłyszał i gwałtownie przestał grać. Przez chwilę tylko nasłu- chiwał. I usłyszał pukanie. Był juŜ w połowie drogi do drzwi, kiedy przyszła mu do głowy myśl, prawdopodobnie wywołana wspomnieniami dotyczącymi Rebeki, i zaczął bać się, kto stoi za tymi drzwiami. Ale zmusił się do ich otworzenia. Była to Emily. Miała w ręku New York Times Magazine. — To pan grał? — Jeśli moŜna to tak nazwać. — AleŜ bardzo ładnie — odparła. Spojrzała na niego. — Pomyślałam, Ŝe moŜe będzie pan wiedział „Ulubieniec Marilyn Monroe". Na dwanaście liter. Nie chciałam... — AleŜ nie ma o czym mówić — powiedział Charlie. — Nie ma spra wy. Proszę wejść. Emily przeszła przez próg. - Pan to nazywa bałaganem? -- spytała gromkim głosem, jakby chciała zatuszować lekkie zaŜenowanie. — „Ulubieniec Marilyn Monroe" — odezwał się po dłuŜszej chwili mil czenia, Ŝeby przerwać ciszę. Nie przychodziła mu do głowy Ŝadna sensow na odpowiedź. — MoŜe by się pani czegoś napiła, kiedy będziemy się za stanawiać? Emily zdjęła kurtkę. Miała na sobie za duŜy sweter z purpurową lite- rą W i czarne getry. W przedpokoju było ciasno, więc kiedy sięgnął po kurt- kę, przypadkiem dotknął jej piersi. Zarumieniła się. — MoŜe kawy? — zaproponował. — Nie, dziękuję — odparła. — Nie mogłabym zasnąć w nocy. Charlie zrozumiał tę ostatnią wypowiedź po swojemu. — Mam scotcha i czerwone wino — powiedział. — To wolę wino. Charlie poszedł do kuchni i wrócił z dwoma kieliszkami wina. Usiedli na starej, pluszowej kanapie w duŜym pokoju Charliego. - Marilyn Monroe... — Jej ulubieniec... 27