Nili Amit
A miałam być księżniczką z bajki...
tłumaczenie autoryzowane Katka Mazurczak
Wydawnictwo Austeria Kraków Budapeszt 2011
Maćkowi
Edukacja wrocławska
Wychowanie jak wiadomo rozpoczyna się we wczesnym dzieciństwie. Psycholodzy
twierdzą, że jesteśmy całkowicie ukształtowani już w wieku trzech lat. Problem w tym, że nie
pamiętamy wiele z tego okresu, a to, co dociera do nas potem, jest dezinformacją, bo płynie
z różnych niewiarygodnych i podejrzanych źródeł. Idź, znajdź rodzica, który publicznie
przyzna się, że coś sknocił. Tak, byliśmy tymi czarującymi dziećmi, ale to se uz nevrati, bo
potem wyrośliśmy i staliśmy się tymi nieznośnymi, bezczelnymi stworzeniami, które kręcą im
się po domu.
Opowieści o czasach zamierzchłego dziecięctwa to zwykle pochwalne peany naszych
rodzicieli wygłaszane na swoją cześć, w których przeciwstawiają swą dobrą pracę
wychowawczą naszym nieudolnym wysiłkom, gdy wzięliśmy sprawy w swoje ręce
i popsuliśmy im cały macierzysty (i ojczysty) plan.
Należy mieć niezwykle czujne ucho i umiejętność analizy naukowej, aby z tych mitów
o wspaniałych rodzicach-herosach wyłuskać ziarenko prawdy historycznej.
Oficjalny mit o moim przyjściu na świat, taki, jaki został opublikowany przez odnośne
władze (czyli moich rodziców), głosi, że urodziłam się za górami, za lasami, gdzieś tam, na
Uralu, jako dziecko pary polskich uchodźców, ocalałych cudem z Holokaustu dzięki ucieczce
do ZSRR. Para ta postanawia uczcić zwycięstwo państw alianckich przez spłodzenie
potomka. Jednakże tożsamość moich prawdziwych rodziców, jak i samo urodzenie owiane
jest mgłą tajemnicy, gdyż pierwszą czynnością wykonaną przez mojego zszokowanego ojca,
po tym jak pokazują mu owoc jego lędźwi, jest napisanie podania do szpitala w celu wymiany
mnie na inne dziecko. Jest przekonany bowiem, że nastąpiła pomyłka, bo jego piękna
małżonka nie mogła urodzić tak szkaradnego stworzenia.
Dyrekcja szpitala wykazuje zrozumienie dla jego stanu psychicznego, łączy wyrazy
sympatii, lecz twardo i niezmiennie obstaje przy swoim, że nie zaszła w tym wypadku żadna
pomyłka.
Być może dziecko ma wygląd mongoloidalny - twierdzi
- lecz pozostałe niemowlaki są autentycznymi Mongołami o ciemnej karnacji i skośnych
oczach, a ich matki nie są zainteresowane handlem wymiennym. Moi biedni rodzice zostają
nabici w butelkę i obarczeni dziewczynką - rudzielcem o niebieskich oczach i kartoflanym
nosku.
Trudne warunki wychowywania niemowląt w azjatyckiej części ZSRR powodują, że
początkom mojego życia towarzyszy cykl „niemalże katastrof”, z których ja, na podobieństwo
mitologicznych herosów, ratuję się cudem dzięki interwencji deus exmachina (czytaj:
mużyków, u których mieszkamy). Mama przez pomyłkę sadza mnie na rozpalonym piecu
kuchennym, potem omal nie duszę się w wiejskiej łaźni parowej. W drodze powrotnej do
Polski zaś, w czasie podróży bydlęcym wagonem, matka dostaje wrzodu na piersi i traci
mleko.
Na tym etapie wędrówki w wagonie pojawia się koza - która woli pozostać
anonimowa - natomiast ja z podziwu godnym samozaparciem, które już wówczas mnie
cechuje, odmawiam picia jej mleka. W przeciwieństwie do boga Zeusa, wykarmionego przez
kozę amalteę, stwierdzam, że zapach i smak koziego mleka są obrzydliwe. Mój bohaterski
i uzasadniony strajk głodowy zostaje jednak siłą złamany przez odnośne władze. Obrażona
koza nie pozostawia mi przez zemstę rogu obfitości.
Tak oto po kilku tygodniach tułania się pociągiem, na przekór wszystkim
trudnościom, udaje się domniemanym rodzicom dowieźć mnie całą i zdrową na ziemię
polską. Znów wnikliwa lektura między wierszami ujawni, że po daremnych próbach zarówno
podmienienia, jak i pozbycia się mnie za pomocą wszystkich możliwych sposobów, takich
jak: spalenie, zatopienie i głodzenie, najwyraźniej dochodzą do wniosku, że nie da się mnie
tak łatwo pozbyć.
Ponieważ moja obecność jest teraz niepodważalnym faktem, zostaje podniesiona
paląca kwestia, w jaki sposób należy mnie wychować. Władze obawiają się wyprodukowania
wybrakowanego towaru zwanego „rozpieszczoną jedynaczką”, stworu, który nie przyniesie
żadnego pożytku społeczeństwu. Po uwzględnieniu ostatnich badań naukowych w dziedzinie
edukacji oraz wielu aspektów praktycznych, rodzice optują za postępową drogą
wychowawczą, która jest ciekawą hybrydą spartańskiej szkoły Likurga oraz rewolucyjnej
metody wielkiego sowieckiego pedagoga, Makarenki.
Hasłem przewodnim tej „doktryny” pedagogicznej jest maksyma dzieci i ryby głosu
nie mają. To dźwięczne przesłanie ma oczywiście znaczenie dwuznaczne: dosłownie zabrania
ono odzywać się, zwłaszcza w obecności dorosłych, implicite zaś zakazuje także wyrażania
poglądów, zwłaszcza tych, które różnią się od zdania władz. Wiele zachodu wymagało
wdrożenie tego sloganu w życie - co prawda podporządkowują się mu karpie pływające
czasem w naszej wannie, lecz w moim wypadku, okazuje się wewnętrznie sprzeczny. Jestem
gadułą i mądralą, więc polecenie trzymania buzi na kłódkę kłóci się z próbą karmienia mnie
na siłę, sytuacją, w której obowiązuje pozycja ust otwartych.
Karmienie dożylne, rozwiązanie proste i eleganckie, nie zostało jeszcze wtedy
wynalezione, otrzymuję zatem polecenia bez mała mylące, a wręcz sobie przeczące: „Zamknij
buzię! Otwórz buzię! cicho bądź! Otwórz, tak, otwórz buzię szeroko! Patrz, ptaszek,
ptaszek...! Jedna za mamę, druga za tatę...” - tutaj kończy się lista krewnych i nie ma tak
bardzo za kogo połykać kolejnej łyżeczki klusek na mleku. Sprytnie wykorzystując ten fakt
demograficzny i jawne kłamstwo o ptaszku, wrzeszcząc w niebogłosy, odmawiam dalszego
jedzenia obrzydliwej kaszy manny pokrytej kożuchem, fuj!
U góry: Pierwsze zdjęcie rodzinne.
Poniżej: Wystawa Ziem Odzyskanych.
Moi rodzice są świadomi tego, że edukacja składa się z części formalnej, za którą,
wedle ich najlepszej wiedzy, odpowiedzialne są instytucje rządzące, oraz z edukacji
nieformalnej, która z pewnością jest czyimś problemem, czyim, nie do końca wiedzą, ale
z pewnością nie ich.
Para ta przoduje natomiast na polu krzewienia kultury, czego przykładem jest
zabieranie mnie do opery, gdzie zasypiam z nudów, bądź ciąganie mnie na przedstawienia
w jidysz, języku bogatym i soczystym, którym niestety nie władam.
Ze sztuk pięknych w owym czasie interesuje mnie tylko taniec.
Naokrągłopodskakujęi podśpiewuję.Wszystkiedziewczynki,które znam, chodzą na lekcje
baletu klasycznego w żydowskim domu kultury. Noszą śliczne spódniczki z białego tiulu.
Tak, to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej! „Błagam was, proszę, obiecuję pić
mleko zmieszane z tranem, łykać kożuchy, pić surowe jajka, tylko zapiszcie mnie na lekcje
baletu!”.
Pomimo ponawiania próśb odnośne władze odrzucają również i tę moją petycję - jak
zwykle bez uzasadnienia odmowy. W przyszłości odkryję przyczynę tych bezdusznych
decyzji: moja matka, będąca w tym czasie kierowniczką komitetu kulturalnego TSKŻ*
,
obawiała się, że przez wzgląd na jej wysoką pozycję będą mi przydzielane - niesłusznie -
wszystkie pierwszoplanowe role i solówki.
* TSKŻ - Towarzystwo Społeczno Kulturalne Żydów w Polsce. Kiedy zapytałam
mamę po latach, co konkretnie robiła w TSKŻ-ecie, odpowiedziała: „Znałam język polski”.
Na rowerku z ojcem.
Ambicje córki zderzyły się oto z dobrem kolektywu i ja, kozioł (koza?) ofiarny walki
z nepotyzmem, jestem zmiażdżona w wyniku chorego poczucia sprawiedliwości mojej matki.
Wejście do systemu edukacji formalnej, jako uczennicy pierwszej klasy, nastąpiło
prawą nogą. Każdy dzień szkolny rozpoczynamy od porannego apelu i odśpiewania
Międzynarodówki. Ruszymy z posad bryłę świata! - tak, wszystko jest możliwe, nowy
mundurek marynarski i śliczny granatowy fartuszek z białym pikowym kołnierzykiem
sprawiają, że do nauki podchodzę z zapałem. Mam świetną pamięć i ładny charakter pisma,
więc wkrótce zostaję prymuską, najlepszą uczennicą, nawet opowiadają o moich sukcesach
w programie radiowym. Spełniam się też towarzysko - mam dużo fajnych kolegów
i koleżanek, a kiedy nasza klasa wstępuje do harcerstwa, zostaję wybrana większością głosów
na zastępową.
Oczywiście, nie wszystko jest cukierkowo-różowe, mam też kłopoty, ale względnie
łatwo udaje mi się większość z nich wyeliminować. Przede wszystkim kwestia dotarcia do
szkoły mieszczącej się dość daleko - trzy czy cztery przystanki tramwajem. Wrocław w tym
czasie leży w gruzach, zawsze też na każdej ulicy czai się co najmniej dwóch zataczających
się pijaków - wkład polskiej awangardy w krajobraz ruchomy. a więc jest i daleko, i strasznie,
ale w Sparcie dzieci chodzą wszędzie piechotą (bo to zdrowo), dlatego nie dostaję pieniędzy
na tramwaj. Drobnostka, i tak zawsze jeżdżę na gapę, przemieszczając się szybko z jednego
wagonu do drugiego, gdy tylko widzę kanara. Dla większej pewności, w razie gdyby mnie
złapali, mam w kieszeni 2 złote, które dostałam raz od „przyszywanej” ciotki chany. Ta
litościwa kobieta przyuważyła, że „lody bez choroby”, które kupują mi rodzice składają się
z pustych wafli (kulka lodów, jak wiadomo, powoduje natychmiastowe i śmiertelne zapalenie
płuc), ukradkiem więc wsuwa mi do kieszeni parę monet.
Następnym problemem jest śniadanie. Z czasem i na ten temat mogłabym napisać
przewodnik zatytułowany: „Jak w pięciu łatwych krokach pozbyć się śniadania”. Najpierw
należy zaopatrzyć się w starą gazetę. Nadmieniam tu, że demokracje ludowe nie darzyły
zaufaniem papieru toaletowego. Każdy kawałek gazety przechowywało się skrupulatnie, aby
tym samym dowieść kapitalistom, że świat socjalistyczny pozostawia ich daleko w tyle
w dziedzinie recyklingu. Zgłaszam się zatem na ochotnika do cięcia gazet na kwadraty
i w trakcie tej czynności zawsze udaje mi się ukryć parę wydań w tornistrze. Zaraz więc po
wyjściu rodziców do pracy, zamykamy drzwi na klucz i przez sitko wylewamy do zlewu
mleko z ohydnej kaszki manny lub lanych klusek. To, co pozostało, owijamy w gazetę.
Płuczemy sitko i odkładamy na miejsce. Na ulicy przyjazną środowisku małą paczuszkę
kładziemy na jakimś płocie lub parapecie okna i podążamy ochoczo do szkoły, jak gdyby
nigdy nic. Drugie śniadanie w formie obrzydliwych dwu kromek chleba zlepionych cukrem
wyrzucamy do śmieci w drodze powrotnej.
Trzeci problem wiąże się z mą chorobliwą niechęcią do odrabiania lekcji. Odkąd
nauczyłam się czytać, każda chwila, która nie jest poświęcona książkom, jest chwilą straconą.
W klasie siedzę teraz w ostatniej ławce i czytam spod blatu. Walczę z okrutnymi Rzymianami
wraz z uczniami Spartakusa, rozwiązuję zagadki z Sherlokiem Holmesem, płynę pod
Samotnym Białym Żaglem. Nie mam czasu na takie głupoty, jak podsumowanie lekcji albo
pisanie wypracowań w stylu „Jak spędziłam wakacje w Krynicy Zdroju”.
Pierwsza klasa szkoły TPD, przy ulicy Trzebnickiej we Wrocławiu. Z wieloma
kolegami utrzymuję kontakty do dzisiaj.
Autorka pierwsza od prawej w środkowym rzędzie.
Także ten problem rychło rozwiązuję, co prawda mało oryginalnie, ale z całą
skromnością mogę stwierdzić, że sztukę czytania na głos z pustych zeszytów doprowadziłam
do bardzo wysokiego poziomu.
Do dwóch ważnych aspektów edukacji nieformalnej - duchowego i cielesnego -
władze się nie wtrącały. Ogólnie wiadomo, że przyroda nie znosi próżni, dlatego
w wychowanie duchowe w krótkim czasie ingerują gosposie-opiekunki, mieszkające u nas
w domu. Wszystkie bez wyjątku są żarliwymi katoliczkami, które regularnie uczęszczają do
kościoła i, rozumie się, ciągają mnie tam ze sobą.
Uczą mnie modlitw i opowiadają o Matce Boskiej i Jezusie chrystusie. Jedna z nich
przejęta swą misją nawracania niewiernych postanawia załatwić nam obu wejście do raju
i namawia mnie, żebym się ochrzciła. Wizja choinki z bombkami i sukienki do pierwszej
komunii zwalcza wszystkie możliwe wahania, ale sympatyczny i roztropny ksiądz nie wyraża
zgody na chrzest bez wiedzy rodziców. Brawurowy plan ocalenia mojej duszy kończy się
porażką. Rodzice znajdują pod moim materacem schowek z modlitewnikami i wyrzucają je,
jak również i gosposię.
Innym aspektem edukacji, wymagającym szczegółowego planowania i bardzo
absorbującym, jest czas wolny (rodziców). aby podnieść jakość swoich wakacji, władze
wręczają mi dekret dotyczący mego oddalenia się od domu na okres letnich miesięcy.
Spędzam je na wsi w spartańskich warunkach, z początku w towarzystwie nianiek, a potem na
koloniach w odległych miejscach.
Pierwsze kolonie letnie, na które w wieku siedmiu lat wysyłają mnie moi zwariowani
rodziciele, organizowane są przez pracodawcę mojego taty - Ministerstwo Leśnictwa. Tata
jest jedynym Żydem w całym biurze, a ja jedynym żydowskim dzieckiem na koloniach.
Nigdy do tej pory nie miałam problemu ze swoim pochodzeniem. chodziłam do żydowskiego
przedszkola, a w naszej szkole TPD 80 procent uczniów było Żydami. Nagle znalazłam się
w całkowicie odmiennej sytuacji.
Już pierwszego wieczoru ogarnia mnie poczucie wyobcowania - w dużej sali sypialnej
wszystkie dziewczynki klękają obok swoich łóżek i zaczynają odmawiać pacierze.
W ostatniej chwili ja też padam na kolana i dziękuję w duchu wszystkim byłym opiekunkom,
które nauczyły mnie chrześcijańskich modlitw. Dziewczynka z sąsiedniego łóżka zauważa, że
nie noszę krzyżyka ani żadnego medalika. Kiedy wyjaśniam jej, że łańcuszek jest właśnie
w naprawie, ta sympatyczna osóbka od razu pożycza mi swój „zapasowy” łańcuszek.
Wizerunek Matki Boskiej na szyi to moje „aryjskie papiery” na ten miesiąc, lecz przez cały
czas towarzyszy mi strach, co się stanie, jeśli wyjdzie na jaw moja prawdziwa tożsamość?
Wiedza o cielesności, rzecz jasna w teorii, należy do edukacji nieformalnej, to jest do
szarej strefy, która wybiega poza zakres odpowiedzialności rodziców. Znów, według prawa
zachowania się próżni, strzępki informacji na ten temat wyłapuję „z ulicy”, czytaj: od
wszystkich dzieciaków, z którymi stykam się na podwórku, w szkole czy na koloniach...
W naszym domu nie dość, że nie było wychowania seksualnego, to nawet najmniejsza aluzja
w tej sprawie stanowiła „tabu”. Zadziwiające, w jaki sposób już w młodym wieku dzieci
czują, co wolno opowiadać, a czego nie (nie wspominając o tym, co wolno, a czego nie wolno
robić). Przecież nie mówiliśmy po powrocie do domu: „Dzisiaj bawiłam się z Witkiem
w «pokaż mi swoją, a ja ci pokażę swojego»„.
Kiedy miałam dziesięć lat, na obozie zimowym dziewczyny ze starszaków odkryły
przede mną tajemnicę, jak się robi dzieci. Jestem oczywiście totalnie zszokowana, z początku
nie chcę wierzyć, ale coś mimo wszystko szepcze mi, że one mówią prawdę, bo przecież nie
można wymyślić czegoś tak pokręconego i okropnego. To znaczy, że wszyscy tak robią?
Także mój tata? Nie umiem pogodzić się z tym straszliwym odkryciem i tej nocy nie mogę
zasnąć. W końcu dochodzę do wniosku, że nawet, jeśli to jest prawda, to jest jeden człowiek,
który na pewno tego nie robi - towarzysz Stalin.
O świcie nachodzą mnie pierwsze wątpliwości. Wiem, że Stalin ma dzieci; jego syn,
pilot Wasilij, jest bohaterem wojennym, a piękna córka Swietłana - wzorem i przykładem dla
każdej dziewczynki bloku wschodniego. a skoro on ma dzieci, to znaczy, że... O nie! Nasz
uwielbiony wąsaty Wódz, który tak kocha wszystkie dzieci świata... On też??? To znaczy, że
skoro i on robi to obrzydlistwo, to może wcale nie jest taki doskonały, jak sądziłam. Jeśli zaś
nie jest doskonały, to bardzo być może, że komunizm nie jest do końca tą czystą i szlachetną
doktryną, w którą do tej pory tak mocno wierzyłam.
W mojej duszy zalęgają się wątpliwości i heretyckie myśli o reżimie, na którego czele
stoi człowiek tak zdemoralizowany. Za pomocą prostego sylogizmu odsłaniam prawdziwe
oblicze Słońca Narodów i wyprzedzam tym samym o rok rewelacje chruszczowa z XX
Zjazdu partii komunistycznej. Good-bye Stalin!!!!!!!
Mój duchowy świat został zdruzgotany, staję się człowiekiem złamanym, wypalonym
i zagubionym, poszukuję metafizycznego znaczenia wszechświata. Zarówno oficjalny system
wychowania, jak i ten nieformalny poniosły porażkę i obnażyły swoją nagość. Postanawiam,
że nie będę już dłużej polegać na podejrzanym systemie wychowawczym dwojga
pedagogówdyletantów, z którymi przyszło mi mieszkać, ani na metodach edukacyjnych
skorumpowanej biurokracji państwowej - „Wyklęty, powstań ludu ziemi!”. Od tej pory całą
odpowiedzialność za moje wychowanie biorę we własne ręce. Już ja im pokażę!
Urodziny Towarzysza Stalina (autorka druga, od lewej).
Pianino
Pianino pojawiło się w naszym domu zupełnie nieoczekiwanie. Wszystko zaczęło się
niewinnie i miło, kiedy nieznana mi pani została zaproszona przez rodziców na kolację.
W naszej rodzinie dzieci nie mają prawa głosu, więc zdziwiłam się niezmiernie, kiedy
poproszono mnie z kuchni do stołu dorosłych w jadalni. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy
nie kazano mi wdrapać się na krzesło i wyrecytować mojego stałego, popisowego numeru
z repertuaru poezji polskiej.
Deklamowanie wierszy było jednym z moich nielicznych talentów. Rodzice zachęcali
mnie do uczenia się na pamięć i byli dumni, że mogli zaprezentować efekty tresury przed
zaproszonymi gośćmi. Ponieważ byli to zazwyczaj ich przyjaciele, którzy także mieli małe
dzieci, przypuszczam, że istniało ukryte i zażarte współzawodnictwo o ilość linijek, które
każda pociecha zdołała zapamiętać. Z biegiem lat zawody stały się coraz bardziej zaciekłe
i bezwzględne, bo oprócz Lokomotywy a potem Pana Tadeusza musieliśmy także
zaprezentować swoje umiejętności w tabliczce mnożenia. Jedynie emigracja do Izraela
uratowała mnie najwidoczniej przed koniecznością wykucia na pamięć tablicy logarytmów
lub wszystkich pism Stalina.
W każdym razie, owego dnia nieznana pani okazała się bardzo sympatyczna, bo
uśmiechnęła się do mnie i spytała, czy zgodzę się powtarzać za nią sekwencje stuknięć.
Z uczuciem ulgi wystukiwałam za nią ochoczo, najpierw bębniąc palcami o blat stołu,
a potem łyżeczką o brzeg pustej szklanki. Pod koniec tej niewinnej i nieskomplikowanej
zabawy zobaczyłam, jak wymienia spojrzenia z moimi rodzicami i usłyszałam, jak mówi
z satysfakcją: „Rzeczywiście, słuch absolutny”. Nie zrozumiałam, co to znaczy, ale ponieważ
wszyscy się uśmiechali, założyłam, że wypełniłam swój obywatelski obowiązek, jak należy,
a samo spotkanie szybko wyleciało mi z głowy.
I nagle, któregoś dnia, kiedy wróciłam z przedszkola, zastałam w moim pokoju
pianino. Jego obecność nadawała całemu domowi aury tajemnicy z nutą elegancji. Pianino
było po prostu przepiękne: czarne, lśniące, z biało-czarnymi klawiszami; to harmonijne
współgranie kolorów było dla mnie nieoczekiwanie przyjemnym doznaniem estetycznym.
Pogładziłam aksamitny materiał przykrywający klawisze i leciutko je potrącałam. Jak
cudownie - już niedługo będę mogła wydobywać muzykę z tego wspaniałego instrumentu.
Pierwszej nocy, zanim zasnęłam, przypatrywałam się mu leżąc w łóżku - wyglądało jak
piękne, egzotyczne, szlachetne zwierzę - i marzyłam we śnie o początku pięknej przyjaźni.
Przebudzenie z tego snu było ciężkim przeżyciem. Okazało się, że aby umieć grać na
pianinie, trzeba nauczyć się czytać nuty i ćwiczyć, ćwiczyć bez końca nudne gamy. Nuty
wyglądały jak hieroglify egipskie przed champollionem i żaden kamień z Rosetty nie pomógł
mi aż do dzisiejszego dnia odcyfrować tajemniczych znaków ani utworzyć z ich pomocą
powiązań między mózgiem i dłońmi. Jedyną rzeczą, w której się wyspecjalizowałam, była
imponująca doskonałość kreślenia klucza wiolinowego, jako że wykazywałam niejaki talent
do rysunku, do którego moi rodzice zawsze odnosili się z pogardą i podejrzliwością. Ubogie
życie cyganerii na lewym brzegu Sekwany nie mogło rywalizować ze splendorem sal
koncertowych.
co tydzień przychodzi nauczycielka gry na pianinie, młoda i urocza kobieta, studentka
konserwatorium, i angażuje wszystkie swoje talenty pedagogiczne i zawodowe, aby wydobyć
ze mnie jakiś ślad postępu. Jedyny moment, który sprawiał mi przyjemność w czasie lekcji, to
ten, kiedy nauczycielka grała na pianinie Mozarta i chopina, po to, żeby mi zaprezentować,
jak pięknie mogłabym grać, gdybym się trochę przyłożyła. Bardzo lubiłam nauczycielkę gry
na pianinie, lecz pomimo jej wsparcia natury teoretycznej oraz praktycznego wsparcia
w formie lania, które obrywałam od ojca, nie udało mi się przysporzyć żadnemu z nich dumy
z mojej gry. Pianino ze spodziewanego przyjaciela, oswojonego, szlachetnego zwierzęcia
zamieniło się w potwora, który obnażywszy swe ostre, białe kły, ze złowieszczym zgrzytem
prześladował mnie po nocach.
Autorka z charakterystyczną miną. ›
Godzinami siedziałam przed zeszytem z nutami, którego białe strony wyglądały, jak
upstrzone przez muchy, wpatrując się w niezrozumiałe znaki z sercem ściśniętym poczuciem
upokorzenia i porażki.
Dlaczego jestem takim beztalenciem, dlaczego nie jestem w stanie opanować tej
przeklętej czynności? Przecież ja naprawdę kocham muzykę, przecież jestem prymuską
w szkole. Bez najmniejszego wysiłku uczę się wszystkiego szybciej i lepiej niż inni. Jakim
cudem różne tępe dziewczynki w moim wieku, a nawet młodsze ode mnie zadziwiają świat
swoim graniem i tylko ja nie mogę się niczego nauczyć? co jest ze mną nie tak? To prawda,
że nauka sama w sobie jest męcząca i nudna, lecz naga prawda jest taka, że naprawdę się
starałam, ale po prostu poniosłam klęskę... Jeśli jest coś takiego, jak dysleksja muzyczna, to
jestem jej podręcznikowym przykładem.
Jasne, że nie podzieliłam się tymi bolesnymi rozważaniami z rodzicami. Wychowałam
się w rodzinie, w której wzajemne stosunki nie polegaly na wymianie zdań, a większości
podstawowych słów i tak nie wolno było używać. Na przykład stosowanie słowa „nie”, a już
szczególnie w zabójczym połączeniu tego ze słowem „chcę”, było absolutnie niedozwolone
dla osobników poniżej wieku poborowego. Komunikacja była zawężona jedynie do wymiany
najważniejszych informacji na tematy tak podstawowe jak wyżywienie i edukacja: „będziesz
tu siedzieć, dopóki nie zjesz wszystkiego z talerza, co dostałaś z klasówki z rachunku, a co
dostali inni?”. Pestalozzi w pojęciu moich rodziców to jakiś gatunek makaronu włoskiego,
który nie występował w standardowym menu w dobrym polsko-żydowskim domu.
Świeży oddech - w Zakopanem nie ma pianina. ›
U nas panowała dyktatura proletariatu, a rodzice (przedstawiciele klasy pracującej) nie
widzieli powodu, żeby dzielić władzę ze mną (przedstawicielką klasy drobnomieszczańskiej),
drobną zaiste osóbką, która demonstracyjnie prowadzi pasożytniczy tryb życia i utrzymuje się
z pracy innych.
Oczywiste, że w takiej atmosferze nie próbowałam nawet wyjaśniać im mojej bezradności
ani zrozumieć, dlaczego uparli się właśnie na pianino, pomimo tego, że przez lata objawiałam
totalny brak talentu? Tak, jak już mówiłam ta para rewolucjonistów nie wierzyła
w demokrację. Z ogólnej teorii komunizmu, która zakłada, że kierownictwo wie lepiej od
ludu, co jest dla niego dobre, rozwinęli szczególną teorię wychowawczą, głoszącą, że
wystarczy więcej klapsów i kar, aby ich piegowata córka zamieniła się w małego Mozarta.
Którzy żydowscy rodzice nie pragnęliby dziecka - geniusza?
a być może przyczyna była dużo bardziej prozaiczna i leżała w tajemnicach
finansowych wolnego rynku kapitalistycznego? Dziewczynka z dobrego domu powinna
przecież umieć grać na pianinie, aby zwiększyć swoje szanse na rynku potencjalnych
narzeczonych?cóż, ruda panna młoda oraz, co tu ukrywać, niezbyt urodziwa, ale potrafiąca
grać na pianinie, posiada większą wartość matrymonialną, a jeśli dorzucimy do interesu
jeszcze pianino - mamy już prawie pewną partię.
Tak minęły cztery lata cierpień i wojny pozycyjnej, kiedy nagle stał się cud.
Wyjeżdżamy do Izraela i nie ma już więcej lekcji gry na pianinie, wręcz nie wolno go
dotykać! Milczący nieznajomy spędza długie godziny w naszym domu odnawiając politurę
instrumentu. Zapach politury jest bardzo przyjemny, prawie odurzający. Nowy kolor i połysk
pianina sprawiają, że przypomina mi się jego młodzieńczy urok - zaczęłam się z nim nawet na
nowo zaprzyjaźniać.
Magiczny kwiecień we Włoszech, pięć ekscytujących dni na włoskim statku
emigrantów „Pace” i oto jesteśmy w Ziemi Świętej, a dokładniej w obozie przejściowym.
Z nieba bije lipcowo-sierpniowy żar, „hebrajski trudna język”, nieustannie dokuczają
wszędobylskie muchy, a dookoła tylko piaski. Mieszkamy w przydzielonym nam małym,
azbestowym baraku bez prądu i bieżącej wody, ucząc się oswajać z przedmiotami znanymi
z zamierzchłych wieków nietkniętych postępem cywilizacji, takich jak prymus i lampa
naftowa. W ciasnym i dusznym pokoiku ustawione są trzy wąskie łóżka, drewniany stoliczek
z szufladą, parę składanych krzeseł i... pianino.
co kilka dni pojawia się w baraku kościsty i kostropaty młodzieniec, który kontynuuje
ze mną lekcje gry na pianinie. chłopak ten, tak jak i my nowy emigrant mieszkający
w ”przejściówce”, od razu pojął, że ma do czynienia z beznadziejnym przypadkiem. ale
jestem dla niego nie tylko źródłem utrzymania, lecz także, pomimo moich 11 lat, jedynym
obiektem płci żeńskiej, gotowym chociaż splunąć w jego kierunku.
Spędzamy czas na plotkowaniu i paplaniu o operze mydlanej z spod „Gwiazdy Dawida”, do
której zostaliśmy wrzuceni na obrzeżach miasteczka Bat Jam*
.
Mój brak postępów nie załamuje nowego nauczyciela, właściwie oboje specjalnie się
tym nie przejmujemy, dlatego pianino nie jest już wrogiem, lecz współtowarzyszem niedoli.
Pamięta ono piękne i przestronne mieszkanie, w którym dziewczynka w marynarskim
mundurku wspina się na krzesło i deklamuje wiersze.
Mija kilka miesięcy i nasza sytuacja finansowa staje się rozpaczliwa. Lekcje pianina
nie kosztują dużo, ale mimo wszystko to wydatek. Dla moich rodziców stanowią one, jak się
wydaje, ucieczkę i sposób na odsunięcie od siebie tej niełatwej rzeczywistości, w którą zostali
wrzuceni. Matka kończy z wyróżnieniem ulpan**
w obozie przejściowym i przemawia
w imieniu wszystkich absolwentów czystą hebrajszczyzną, ale z tego przecież nie można
wyżyć. Mój ojciec zatrudniony jest w ramach prac publicznych przy budowaniu
dróg***
i desperacko poszukuje jakiegoś innego zajęcia. Z naszej przybyłej z Polski skrzyni,
która stoi opodal baraku, znikają jeden po drugim dywany, kryształy, srebra i porcelana -
wszystkie te rzeczy, które zostały sprowadzone specjalnie po to, żeby je wyprzedawać,
dopóki się nie urządzimy. ale tego jakoś nie widać na horyzoncie i pozostaje jedynie w sferze
pobożnych życzeń.
* Miasteczko na południe od Tel awiwu.
** Szkoła języka hebrajskiego dla nowych imigrantów.
*** Organizowane dla zmniejszenia bezrobocia wśród nowych imigrantów.
Po kilku miesiącach stało się jasne, że „zjedliśmy” już wszystkie cenne przedmioty
i że jedynym wartościowym sprzętem jest tylko moje pianino i że przyszła nań kolej...
Pewnego dnia pojawia się w naszym baraku wyfiokowana damulka w starannie skrojonym,
eleganckim kostiumie. Znienawidziłam ją od pierwszej chwili zarówno za wywyższanie się,
jak i za lekką nutę litości, którą nam okazywała. Prawda, nie lubiłam grać na pianinie, ale
teraz, po tych wszystkich trudach, które razem przeszliśmy, nie chciałam się z nim rozstawać,
a już na pewno nie chciałam oddawać go tej snobce z czerwonymi pazurami, która na pewno
kupuje je dla swojej głupiej, rozpieszczonej córki.
Jak zwykle żal i skrucha przychodzą za późno i moja niechęć do wyfiokowanej
paniusi nie jest wystarczająco przekonywującym powodem do unieważnienia transakcji.
Pianino pojechało do Telawiwu kontynuować swój drobnomieszczański byt, a my
załadowaliśmy się na ciężarówkę, aby rozpocząć nowe życie i użyźniać pustynię.
W ulewnym deszczu i w zupełnych ciemnościach dotarliśmy do małej wioski -
moszawu, gdzieś tam, na końcu świata, dokąd nikt nie trafia i skąd nikt nie wraca.
Obudziłam się następnego ranka w malutkim, dwupokojowym domku. Po pobieżnych
oględzinach odkrywam, że znajdują się w nim trzy łóżka, drewniany stolik z szufladą,
prymus, lampa naftowa, składane krzesła, walizki... lecz nie ma pianina. Jego sprzedaż
umożliwiła wpłatę pierwszej raty za tę właśnie „daczę”, na której wylądowaliśmy. Po krótkim
namyśle dochodzę do wniosku, że jego zniknięcie nie wychodzi wcale na złe, bo widocznie
nie będą mnie więcej męczyć lekcjami gry. Na dworze świeci słońce, przestało padać,
wychodzę na zewnątrz i nagle czuję się jak Dorotka z Czarnoksiężnika z Krainy Oz.
Z jednolitej i depresyjnej żółtości piasków obozu przejściowego zostałam przeniesiona do
soczyście zielonego i pełnego kolorów świata. Białe domki z czerwonymi dachami, świergot
ptaków, rześkie powietrze przepełnione zapachem kwiatów pomarańczy, nowa biała droga
zapraszają, aby odkrywać przestrzenie rozległych, zielonych pól. Więc może jednak będzie
dobrze? Zobaczymy, na razie zrywam śliczny czerwony anemon kalanit i wpinam go sobie
we włosy. Nie ma pianina. Niech żyje wolność!!!
Ciuchy
Moja matka zwykła mawiać: „Jeśli poza ciuchami coś jeszcze siedzi ci w głowie, jest
to bardzo dobrze ukryte”. Właściwie kobieta i miała, i nie miała racji. Odkąd sięgam
pamięcią, moją głowę wypełniały myśli o chłopakach, ciuchy były na drugim miejscu, lecz
coś mi podpowiadało, że tego rodzaju sprostowanie nie wyjdzie mi na dobre. Moi biedni
rodzice spędzili całe życie, zastanawiając się, na czym do cholery polegał ich błąd i kto jest
winien wypaczeniu mojej osobowości. Matka, rewolucjonistka, która poświęca cały swój czas
dla dobra ogółu, odkrywa, że wychowuje córkę, która poświęca cały czas na przeglądanie się
w lustrze.
Było to jak w bajce o ptaku, który wysiadywał cudze jaja - u nas los sprawił, że
zwykłej kurze podrzucono jajo papuzie. Kiedy dziwne pisklę o psychodelicznych kolorach
wykluło się ze skorupki, kura starała się przekonać samą siebie, że nie jest to przypadek
mutacji genetycznej. Dokładała wysiłku, żeby przekazać papużce podstawowe kody dobrego
zachowania się domowego drobiu. Jej starania kończyły się, rzecz jasna, ciągłym i rosnącym
niepowodzeniem. Istnieją oczywiście okoliczności łagodzące - niby skąd kura ma wiedzieć,
jak się wychowuje papugę? Zamieszczam niniejszym smętną kronikę z góry zapowiedzianej
klęski edukacyjnej.
Początek lat pięćdziesiątych Już jako mały brzdąc - piegowaty rudzielec -
przepadałam za ślicznymi ciuszkami. Mama przysięga, że pierwsze pełne zdanie, jakie
wyszło z moich ust, brzmiało: „Bo ja muszę mieć wszystko ładne”. W zrujnowanej,
powojennej Polsce nie było ładnych ubrań. Nieładnych zresztą też. Władze nawoływały naród
do odrzucenia burżuazyjnych przesądów, zrezygnowania z przedmiotów zbytku i do zajęcia
się budowaniem sprawiedliwego i zdrowego społeczeństwa. cel ten miał być osiągnięty
poprzez rozwój przemysłu ciężkiego, który dostarczy nam broń, a ta ochroni nas przed
imperialistami i kapitalistami.
Nie darzyłam sympatią imperialistów, ale w paczkach, które nam przysyłali, były tak
śliczne sukienki, że wybaczałam im zarówno wyzysk klasy robotniczej, jak i podżegania
wojenne. Modliłam się w duchu, żeby walka klasowa i słuszne zwycięstwo proletariatu nie
naraziły na szwank przemysłu konfekcyjnego na Zachodzie. W owym czasie przez
tydzień byłam dumną posiadaczką karakułowego futerka, prawdopodobnie pochodzącego
z szabru. Dla potomności zachowało się zdjęcie, na którym wyglądam jak Napoleon pod
Moskwą. Po pierwszym spacerze futerko zostało sprzedane, ponieważ nasza zabobonna
gosposia, obserwując zawistne spojrzenia przechodniów, obawiała się uroku.
Nili Amit A miałam być księżniczką z bajki... tłumaczenie autoryzowane Katka Mazurczak Wydawnictwo Austeria Kraków Budapeszt 2011
Maćkowi
Edukacja wrocławska Wychowanie jak wiadomo rozpoczyna się we wczesnym dzieciństwie. Psycholodzy twierdzą, że jesteśmy całkowicie ukształtowani już w wieku trzech lat. Problem w tym, że nie pamiętamy wiele z tego okresu, a to, co dociera do nas potem, jest dezinformacją, bo płynie z różnych niewiarygodnych i podejrzanych źródeł. Idź, znajdź rodzica, który publicznie przyzna się, że coś sknocił. Tak, byliśmy tymi czarującymi dziećmi, ale to se uz nevrati, bo potem wyrośliśmy i staliśmy się tymi nieznośnymi, bezczelnymi stworzeniami, które kręcą im się po domu. Opowieści o czasach zamierzchłego dziecięctwa to zwykle pochwalne peany naszych rodzicieli wygłaszane na swoją cześć, w których przeciwstawiają swą dobrą pracę wychowawczą naszym nieudolnym wysiłkom, gdy wzięliśmy sprawy w swoje ręce i popsuliśmy im cały macierzysty (i ojczysty) plan. Należy mieć niezwykle czujne ucho i umiejętność analizy naukowej, aby z tych mitów o wspaniałych rodzicach-herosach wyłuskać ziarenko prawdy historycznej. Oficjalny mit o moim przyjściu na świat, taki, jaki został opublikowany przez odnośne władze (czyli moich rodziców), głosi, że urodziłam się za górami, za lasami, gdzieś tam, na Uralu, jako dziecko pary polskich uchodźców, ocalałych cudem z Holokaustu dzięki ucieczce do ZSRR. Para ta postanawia uczcić zwycięstwo państw alianckich przez spłodzenie potomka. Jednakże tożsamość moich prawdziwych rodziców, jak i samo urodzenie owiane jest mgłą tajemnicy, gdyż pierwszą czynnością wykonaną przez mojego zszokowanego ojca, po tym jak pokazują mu owoc jego lędźwi, jest napisanie podania do szpitala w celu wymiany mnie na inne dziecko. Jest przekonany bowiem, że nastąpiła pomyłka, bo jego piękna
małżonka nie mogła urodzić tak szkaradnego stworzenia. Dyrekcja szpitala wykazuje zrozumienie dla jego stanu psychicznego, łączy wyrazy sympatii, lecz twardo i niezmiennie obstaje przy swoim, że nie zaszła w tym wypadku żadna pomyłka. Być może dziecko ma wygląd mongoloidalny - twierdzi - lecz pozostałe niemowlaki są autentycznymi Mongołami o ciemnej karnacji i skośnych oczach, a ich matki nie są zainteresowane handlem wymiennym. Moi biedni rodzice zostają nabici w butelkę i obarczeni dziewczynką - rudzielcem o niebieskich oczach i kartoflanym nosku. Trudne warunki wychowywania niemowląt w azjatyckiej części ZSRR powodują, że początkom mojego życia towarzyszy cykl „niemalże katastrof”, z których ja, na podobieństwo mitologicznych herosów, ratuję się cudem dzięki interwencji deus exmachina (czytaj: mużyków, u których mieszkamy). Mama przez pomyłkę sadza mnie na rozpalonym piecu kuchennym, potem omal nie duszę się w wiejskiej łaźni parowej. W drodze powrotnej do Polski zaś, w czasie podróży bydlęcym wagonem, matka dostaje wrzodu na piersi i traci mleko. Na tym etapie wędrówki w wagonie pojawia się koza - która woli pozostać anonimowa - natomiast ja z podziwu godnym samozaparciem, które już wówczas mnie cechuje, odmawiam picia jej mleka. W przeciwieństwie do boga Zeusa, wykarmionego przez kozę amalteę, stwierdzam, że zapach i smak koziego mleka są obrzydliwe. Mój bohaterski i uzasadniony strajk głodowy zostaje jednak siłą złamany przez odnośne władze. Obrażona koza nie pozostawia mi przez zemstę rogu obfitości. Tak oto po kilku tygodniach tułania się pociągiem, na przekór wszystkim trudnościom, udaje się domniemanym rodzicom dowieźć mnie całą i zdrową na ziemię polską. Znów wnikliwa lektura między wierszami ujawni, że po daremnych próbach zarówno podmienienia, jak i pozbycia się mnie za pomocą wszystkich możliwych sposobów, takich jak: spalenie, zatopienie i głodzenie, najwyraźniej dochodzą do wniosku, że nie da się mnie tak łatwo pozbyć. Ponieważ moja obecność jest teraz niepodważalnym faktem, zostaje podniesiona paląca kwestia, w jaki sposób należy mnie wychować. Władze obawiają się wyprodukowania wybrakowanego towaru zwanego „rozpieszczoną jedynaczką”, stworu, który nie przyniesie żadnego pożytku społeczeństwu. Po uwzględnieniu ostatnich badań naukowych w dziedzinie edukacji oraz wielu aspektów praktycznych, rodzice optują za postępową drogą wychowawczą, która jest ciekawą hybrydą spartańskiej szkoły Likurga oraz rewolucyjnej
metody wielkiego sowieckiego pedagoga, Makarenki. Hasłem przewodnim tej „doktryny” pedagogicznej jest maksyma dzieci i ryby głosu nie mają. To dźwięczne przesłanie ma oczywiście znaczenie dwuznaczne: dosłownie zabrania ono odzywać się, zwłaszcza w obecności dorosłych, implicite zaś zakazuje także wyrażania poglądów, zwłaszcza tych, które różnią się od zdania władz. Wiele zachodu wymagało wdrożenie tego sloganu w życie - co prawda podporządkowują się mu karpie pływające czasem w naszej wannie, lecz w moim wypadku, okazuje się wewnętrznie sprzeczny. Jestem gadułą i mądralą, więc polecenie trzymania buzi na kłódkę kłóci się z próbą karmienia mnie na siłę, sytuacją, w której obowiązuje pozycja ust otwartych. Karmienie dożylne, rozwiązanie proste i eleganckie, nie zostało jeszcze wtedy wynalezione, otrzymuję zatem polecenia bez mała mylące, a wręcz sobie przeczące: „Zamknij buzię! Otwórz buzię! cicho bądź! Otwórz, tak, otwórz buzię szeroko! Patrz, ptaszek, ptaszek...! Jedna za mamę, druga za tatę...” - tutaj kończy się lista krewnych i nie ma tak bardzo za kogo połykać kolejnej łyżeczki klusek na mleku. Sprytnie wykorzystując ten fakt demograficzny i jawne kłamstwo o ptaszku, wrzeszcząc w niebogłosy, odmawiam dalszego jedzenia obrzydliwej kaszy manny pokrytej kożuchem, fuj! U góry: Pierwsze zdjęcie rodzinne. Poniżej: Wystawa Ziem Odzyskanych.
Moi rodzice są świadomi tego, że edukacja składa się z części formalnej, za którą, wedle ich najlepszej wiedzy, odpowiedzialne są instytucje rządzące, oraz z edukacji nieformalnej, która z pewnością jest czyimś problemem, czyim, nie do końca wiedzą, ale z pewnością nie ich. Para ta przoduje natomiast na polu krzewienia kultury, czego przykładem jest zabieranie mnie do opery, gdzie zasypiam z nudów, bądź ciąganie mnie na przedstawienia w jidysz, języku bogatym i soczystym, którym niestety nie władam. Ze sztuk pięknych w owym czasie interesuje mnie tylko taniec. Naokrągłopodskakujęi podśpiewuję.Wszystkiedziewczynki,które znam, chodzą na lekcje baletu klasycznego w żydowskim domu kultury. Noszą śliczne spódniczki z białego tiulu. Tak, to jest właśnie to, co tygryski lubią najbardziej! „Błagam was, proszę, obiecuję pić mleko zmieszane z tranem, łykać kożuchy, pić surowe jajka, tylko zapiszcie mnie na lekcje baletu!”. Pomimo ponawiania próśb odnośne władze odrzucają również i tę moją petycję - jak zwykle bez uzasadnienia odmowy. W przyszłości odkryję przyczynę tych bezdusznych decyzji: moja matka, będąca w tym czasie kierowniczką komitetu kulturalnego TSKŻ* , obawiała się, że przez wzgląd na jej wysoką pozycję będą mi przydzielane - niesłusznie - wszystkie pierwszoplanowe role i solówki.
* TSKŻ - Towarzystwo Społeczno Kulturalne Żydów w Polsce. Kiedy zapytałam mamę po latach, co konkretnie robiła w TSKŻ-ecie, odpowiedziała: „Znałam język polski”.
Na rowerku z ojcem. Ambicje córki zderzyły się oto z dobrem kolektywu i ja, kozioł (koza?) ofiarny walki z nepotyzmem, jestem zmiażdżona w wyniku chorego poczucia sprawiedliwości mojej matki. Wejście do systemu edukacji formalnej, jako uczennicy pierwszej klasy, nastąpiło
prawą nogą. Każdy dzień szkolny rozpoczynamy od porannego apelu i odśpiewania Międzynarodówki. Ruszymy z posad bryłę świata! - tak, wszystko jest możliwe, nowy mundurek marynarski i śliczny granatowy fartuszek z białym pikowym kołnierzykiem sprawiają, że do nauki podchodzę z zapałem. Mam świetną pamięć i ładny charakter pisma, więc wkrótce zostaję prymuską, najlepszą uczennicą, nawet opowiadają o moich sukcesach w programie radiowym. Spełniam się też towarzysko - mam dużo fajnych kolegów i koleżanek, a kiedy nasza klasa wstępuje do harcerstwa, zostaję wybrana większością głosów na zastępową. Oczywiście, nie wszystko jest cukierkowo-różowe, mam też kłopoty, ale względnie łatwo udaje mi się większość z nich wyeliminować. Przede wszystkim kwestia dotarcia do szkoły mieszczącej się dość daleko - trzy czy cztery przystanki tramwajem. Wrocław w tym czasie leży w gruzach, zawsze też na każdej ulicy czai się co najmniej dwóch zataczających się pijaków - wkład polskiej awangardy w krajobraz ruchomy. a więc jest i daleko, i strasznie, ale w Sparcie dzieci chodzą wszędzie piechotą (bo to zdrowo), dlatego nie dostaję pieniędzy na tramwaj. Drobnostka, i tak zawsze jeżdżę na gapę, przemieszczając się szybko z jednego wagonu do drugiego, gdy tylko widzę kanara. Dla większej pewności, w razie gdyby mnie złapali, mam w kieszeni 2 złote, które dostałam raz od „przyszywanej” ciotki chany. Ta litościwa kobieta przyuważyła, że „lody bez choroby”, które kupują mi rodzice składają się z pustych wafli (kulka lodów, jak wiadomo, powoduje natychmiastowe i śmiertelne zapalenie płuc), ukradkiem więc wsuwa mi do kieszeni parę monet. Następnym problemem jest śniadanie. Z czasem i na ten temat mogłabym napisać przewodnik zatytułowany: „Jak w pięciu łatwych krokach pozbyć się śniadania”. Najpierw należy zaopatrzyć się w starą gazetę. Nadmieniam tu, że demokracje ludowe nie darzyły zaufaniem papieru toaletowego. Każdy kawałek gazety przechowywało się skrupulatnie, aby tym samym dowieść kapitalistom, że świat socjalistyczny pozostawia ich daleko w tyle w dziedzinie recyklingu. Zgłaszam się zatem na ochotnika do cięcia gazet na kwadraty i w trakcie tej czynności zawsze udaje mi się ukryć parę wydań w tornistrze. Zaraz więc po wyjściu rodziców do pracy, zamykamy drzwi na klucz i przez sitko wylewamy do zlewu mleko z ohydnej kaszki manny lub lanych klusek. To, co pozostało, owijamy w gazetę. Płuczemy sitko i odkładamy na miejsce. Na ulicy przyjazną środowisku małą paczuszkę kładziemy na jakimś płocie lub parapecie okna i podążamy ochoczo do szkoły, jak gdyby nigdy nic. Drugie śniadanie w formie obrzydliwych dwu kromek chleba zlepionych cukrem wyrzucamy do śmieci w drodze powrotnej. Trzeci problem wiąże się z mą chorobliwą niechęcią do odrabiania lekcji. Odkąd
nauczyłam się czytać, każda chwila, która nie jest poświęcona książkom, jest chwilą straconą. W klasie siedzę teraz w ostatniej ławce i czytam spod blatu. Walczę z okrutnymi Rzymianami wraz z uczniami Spartakusa, rozwiązuję zagadki z Sherlokiem Holmesem, płynę pod Samotnym Białym Żaglem. Nie mam czasu na takie głupoty, jak podsumowanie lekcji albo pisanie wypracowań w stylu „Jak spędziłam wakacje w Krynicy Zdroju”. Pierwsza klasa szkoły TPD, przy ulicy Trzebnickiej we Wrocławiu. Z wieloma kolegami utrzymuję kontakty do dzisiaj. Autorka pierwsza od prawej w środkowym rzędzie.
Także ten problem rychło rozwiązuję, co prawda mało oryginalnie, ale z całą skromnością mogę stwierdzić, że sztukę czytania na głos z pustych zeszytów doprowadziłam do bardzo wysokiego poziomu. Do dwóch ważnych aspektów edukacji nieformalnej - duchowego i cielesnego - władze się nie wtrącały. Ogólnie wiadomo, że przyroda nie znosi próżni, dlatego w wychowanie duchowe w krótkim czasie ingerują gosposie-opiekunki, mieszkające u nas w domu. Wszystkie bez wyjątku są żarliwymi katoliczkami, które regularnie uczęszczają do kościoła i, rozumie się, ciągają mnie tam ze sobą. Uczą mnie modlitw i opowiadają o Matce Boskiej i Jezusie chrystusie. Jedna z nich przejęta swą misją nawracania niewiernych postanawia załatwić nam obu wejście do raju i namawia mnie, żebym się ochrzciła. Wizja choinki z bombkami i sukienki do pierwszej komunii zwalcza wszystkie możliwe wahania, ale sympatyczny i roztropny ksiądz nie wyraża zgody na chrzest bez wiedzy rodziców. Brawurowy plan ocalenia mojej duszy kończy się porażką. Rodzice znajdują pod moim materacem schowek z modlitewnikami i wyrzucają je, jak również i gosposię. Innym aspektem edukacji, wymagającym szczegółowego planowania i bardzo absorbującym, jest czas wolny (rodziców). aby podnieść jakość swoich wakacji, władze wręczają mi dekret dotyczący mego oddalenia się od domu na okres letnich miesięcy. Spędzam je na wsi w spartańskich warunkach, z początku w towarzystwie nianiek, a potem na koloniach w odległych miejscach. Pierwsze kolonie letnie, na które w wieku siedmiu lat wysyłają mnie moi zwariowani rodziciele, organizowane są przez pracodawcę mojego taty - Ministerstwo Leśnictwa. Tata jest jedynym Żydem w całym biurze, a ja jedynym żydowskim dzieckiem na koloniach. Nigdy do tej pory nie miałam problemu ze swoim pochodzeniem. chodziłam do żydowskiego przedszkola, a w naszej szkole TPD 80 procent uczniów było Żydami. Nagle znalazłam się w całkowicie odmiennej sytuacji. Już pierwszego wieczoru ogarnia mnie poczucie wyobcowania - w dużej sali sypialnej wszystkie dziewczynki klękają obok swoich łóżek i zaczynają odmawiać pacierze. W ostatniej chwili ja też padam na kolana i dziękuję w duchu wszystkim byłym opiekunkom, które nauczyły mnie chrześcijańskich modlitw. Dziewczynka z sąsiedniego łóżka zauważa, że nie noszę krzyżyka ani żadnego medalika. Kiedy wyjaśniam jej, że łańcuszek jest właśnie w naprawie, ta sympatyczna osóbka od razu pożycza mi swój „zapasowy” łańcuszek. Wizerunek Matki Boskiej na szyi to moje „aryjskie papiery” na ten miesiąc, lecz przez cały czas towarzyszy mi strach, co się stanie, jeśli wyjdzie na jaw moja prawdziwa tożsamość?
Wiedza o cielesności, rzecz jasna w teorii, należy do edukacji nieformalnej, to jest do szarej strefy, która wybiega poza zakres odpowiedzialności rodziców. Znów, według prawa zachowania się próżni, strzępki informacji na ten temat wyłapuję „z ulicy”, czytaj: od wszystkich dzieciaków, z którymi stykam się na podwórku, w szkole czy na koloniach... W naszym domu nie dość, że nie było wychowania seksualnego, to nawet najmniejsza aluzja w tej sprawie stanowiła „tabu”. Zadziwiające, w jaki sposób już w młodym wieku dzieci czują, co wolno opowiadać, a czego nie (nie wspominając o tym, co wolno, a czego nie wolno robić). Przecież nie mówiliśmy po powrocie do domu: „Dzisiaj bawiłam się z Witkiem w «pokaż mi swoją, a ja ci pokażę swojego»„. Kiedy miałam dziesięć lat, na obozie zimowym dziewczyny ze starszaków odkryły przede mną tajemnicę, jak się robi dzieci. Jestem oczywiście totalnie zszokowana, z początku nie chcę wierzyć, ale coś mimo wszystko szepcze mi, że one mówią prawdę, bo przecież nie można wymyślić czegoś tak pokręconego i okropnego. To znaczy, że wszyscy tak robią? Także mój tata? Nie umiem pogodzić się z tym straszliwym odkryciem i tej nocy nie mogę zasnąć. W końcu dochodzę do wniosku, że nawet, jeśli to jest prawda, to jest jeden człowiek, który na pewno tego nie robi - towarzysz Stalin. O świcie nachodzą mnie pierwsze wątpliwości. Wiem, że Stalin ma dzieci; jego syn, pilot Wasilij, jest bohaterem wojennym, a piękna córka Swietłana - wzorem i przykładem dla każdej dziewczynki bloku wschodniego. a skoro on ma dzieci, to znaczy, że... O nie! Nasz uwielbiony wąsaty Wódz, który tak kocha wszystkie dzieci świata... On też??? To znaczy, że skoro i on robi to obrzydlistwo, to może wcale nie jest taki doskonały, jak sądziłam. Jeśli zaś nie jest doskonały, to bardzo być może, że komunizm nie jest do końca tą czystą i szlachetną doktryną, w którą do tej pory tak mocno wierzyłam. W mojej duszy zalęgają się wątpliwości i heretyckie myśli o reżimie, na którego czele stoi człowiek tak zdemoralizowany. Za pomocą prostego sylogizmu odsłaniam prawdziwe oblicze Słońca Narodów i wyprzedzam tym samym o rok rewelacje chruszczowa z XX Zjazdu partii komunistycznej. Good-bye Stalin!!!!!!! Mój duchowy świat został zdruzgotany, staję się człowiekiem złamanym, wypalonym i zagubionym, poszukuję metafizycznego znaczenia wszechświata. Zarówno oficjalny system wychowania, jak i ten nieformalny poniosły porażkę i obnażyły swoją nagość. Postanawiam, że nie będę już dłużej polegać na podejrzanym systemie wychowawczym dwojga pedagogówdyletantów, z którymi przyszło mi mieszkać, ani na metodach edukacyjnych skorumpowanej biurokracji państwowej - „Wyklęty, powstań ludu ziemi!”. Od tej pory całą odpowiedzialność za moje wychowanie biorę we własne ręce. Już ja im pokażę!
Urodziny Towarzysza Stalina (autorka druga, od lewej).
Pianino Pianino pojawiło się w naszym domu zupełnie nieoczekiwanie. Wszystko zaczęło się niewinnie i miło, kiedy nieznana mi pani została zaproszona przez rodziców na kolację. W naszej rodzinie dzieci nie mają prawa głosu, więc zdziwiłam się niezmiernie, kiedy poproszono mnie z kuchni do stołu dorosłych w jadalni. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy nie kazano mi wdrapać się na krzesło i wyrecytować mojego stałego, popisowego numeru z repertuaru poezji polskiej. Deklamowanie wierszy było jednym z moich nielicznych talentów. Rodzice zachęcali mnie do uczenia się na pamięć i byli dumni, że mogli zaprezentować efekty tresury przed zaproszonymi gośćmi. Ponieważ byli to zazwyczaj ich przyjaciele, którzy także mieli małe dzieci, przypuszczam, że istniało ukryte i zażarte współzawodnictwo o ilość linijek, które każda pociecha zdołała zapamiętać. Z biegiem lat zawody stały się coraz bardziej zaciekłe i bezwzględne, bo oprócz Lokomotywy a potem Pana Tadeusza musieliśmy także zaprezentować swoje umiejętności w tabliczce mnożenia. Jedynie emigracja do Izraela uratowała mnie najwidoczniej przed koniecznością wykucia na pamięć tablicy logarytmów lub wszystkich pism Stalina. W każdym razie, owego dnia nieznana pani okazała się bardzo sympatyczna, bo uśmiechnęła się do mnie i spytała, czy zgodzę się powtarzać za nią sekwencje stuknięć. Z uczuciem ulgi wystukiwałam za nią ochoczo, najpierw bębniąc palcami o blat stołu, a potem łyżeczką o brzeg pustej szklanki. Pod koniec tej niewinnej i nieskomplikowanej zabawy zobaczyłam, jak wymienia spojrzenia z moimi rodzicami i usłyszałam, jak mówi
z satysfakcją: „Rzeczywiście, słuch absolutny”. Nie zrozumiałam, co to znaczy, ale ponieważ wszyscy się uśmiechali, założyłam, że wypełniłam swój obywatelski obowiązek, jak należy, a samo spotkanie szybko wyleciało mi z głowy. I nagle, któregoś dnia, kiedy wróciłam z przedszkola, zastałam w moim pokoju pianino. Jego obecność nadawała całemu domowi aury tajemnicy z nutą elegancji. Pianino było po prostu przepiękne: czarne, lśniące, z biało-czarnymi klawiszami; to harmonijne współgranie kolorów było dla mnie nieoczekiwanie przyjemnym doznaniem estetycznym. Pogładziłam aksamitny materiał przykrywający klawisze i leciutko je potrącałam. Jak cudownie - już niedługo będę mogła wydobywać muzykę z tego wspaniałego instrumentu. Pierwszej nocy, zanim zasnęłam, przypatrywałam się mu leżąc w łóżku - wyglądało jak piękne, egzotyczne, szlachetne zwierzę - i marzyłam we śnie o początku pięknej przyjaźni. Przebudzenie z tego snu było ciężkim przeżyciem. Okazało się, że aby umieć grać na pianinie, trzeba nauczyć się czytać nuty i ćwiczyć, ćwiczyć bez końca nudne gamy. Nuty wyglądały jak hieroglify egipskie przed champollionem i żaden kamień z Rosetty nie pomógł mi aż do dzisiejszego dnia odcyfrować tajemniczych znaków ani utworzyć z ich pomocą powiązań między mózgiem i dłońmi. Jedyną rzeczą, w której się wyspecjalizowałam, była imponująca doskonałość kreślenia klucza wiolinowego, jako że wykazywałam niejaki talent do rysunku, do którego moi rodzice zawsze odnosili się z pogardą i podejrzliwością. Ubogie życie cyganerii na lewym brzegu Sekwany nie mogło rywalizować ze splendorem sal koncertowych. co tydzień przychodzi nauczycielka gry na pianinie, młoda i urocza kobieta, studentka konserwatorium, i angażuje wszystkie swoje talenty pedagogiczne i zawodowe, aby wydobyć ze mnie jakiś ślad postępu. Jedyny moment, który sprawiał mi przyjemność w czasie lekcji, to ten, kiedy nauczycielka grała na pianinie Mozarta i chopina, po to, żeby mi zaprezentować, jak pięknie mogłabym grać, gdybym się trochę przyłożyła. Bardzo lubiłam nauczycielkę gry na pianinie, lecz pomimo jej wsparcia natury teoretycznej oraz praktycznego wsparcia w formie lania, które obrywałam od ojca, nie udało mi się przysporzyć żadnemu z nich dumy z mojej gry. Pianino ze spodziewanego przyjaciela, oswojonego, szlachetnego zwierzęcia zamieniło się w potwora, który obnażywszy swe ostre, białe kły, ze złowieszczym zgrzytem prześladował mnie po nocach.
Autorka z charakterystyczną miną. ›
Godzinami siedziałam przed zeszytem z nutami, którego białe strony wyglądały, jak upstrzone przez muchy, wpatrując się w niezrozumiałe znaki z sercem ściśniętym poczuciem upokorzenia i porażki. Dlaczego jestem takim beztalenciem, dlaczego nie jestem w stanie opanować tej przeklętej czynności? Przecież ja naprawdę kocham muzykę, przecież jestem prymuską w szkole. Bez najmniejszego wysiłku uczę się wszystkiego szybciej i lepiej niż inni. Jakim cudem różne tępe dziewczynki w moim wieku, a nawet młodsze ode mnie zadziwiają świat swoim graniem i tylko ja nie mogę się niczego nauczyć? co jest ze mną nie tak? To prawda, że nauka sama w sobie jest męcząca i nudna, lecz naga prawda jest taka, że naprawdę się starałam, ale po prostu poniosłam klęskę... Jeśli jest coś takiego, jak dysleksja muzyczna, to jestem jej podręcznikowym przykładem. Jasne, że nie podzieliłam się tymi bolesnymi rozważaniami z rodzicami. Wychowałam się w rodzinie, w której wzajemne stosunki nie polegaly na wymianie zdań, a większości podstawowych słów i tak nie wolno było używać. Na przykład stosowanie słowa „nie”, a już szczególnie w zabójczym połączeniu tego ze słowem „chcę”, było absolutnie niedozwolone dla osobników poniżej wieku poborowego. Komunikacja była zawężona jedynie do wymiany najważniejszych informacji na tematy tak podstawowe jak wyżywienie i edukacja: „będziesz tu siedzieć, dopóki nie zjesz wszystkiego z talerza, co dostałaś z klasówki z rachunku, a co dostali inni?”. Pestalozzi w pojęciu moich rodziców to jakiś gatunek makaronu włoskiego, który nie występował w standardowym menu w dobrym polsko-żydowskim domu.
Świeży oddech - w Zakopanem nie ma pianina. › U nas panowała dyktatura proletariatu, a rodzice (przedstawiciele klasy pracującej) nie widzieli powodu, żeby dzielić władzę ze mną (przedstawicielką klasy drobnomieszczańskiej),
drobną zaiste osóbką, która demonstracyjnie prowadzi pasożytniczy tryb życia i utrzymuje się z pracy innych. Oczywiste, że w takiej atmosferze nie próbowałam nawet wyjaśniać im mojej bezradności ani zrozumieć, dlaczego uparli się właśnie na pianino, pomimo tego, że przez lata objawiałam totalny brak talentu? Tak, jak już mówiłam ta para rewolucjonistów nie wierzyła w demokrację. Z ogólnej teorii komunizmu, która zakłada, że kierownictwo wie lepiej od ludu, co jest dla niego dobre, rozwinęli szczególną teorię wychowawczą, głoszącą, że wystarczy więcej klapsów i kar, aby ich piegowata córka zamieniła się w małego Mozarta. Którzy żydowscy rodzice nie pragnęliby dziecka - geniusza? a być może przyczyna była dużo bardziej prozaiczna i leżała w tajemnicach finansowych wolnego rynku kapitalistycznego? Dziewczynka z dobrego domu powinna przecież umieć grać na pianinie, aby zwiększyć swoje szanse na rynku potencjalnych narzeczonych?cóż, ruda panna młoda oraz, co tu ukrywać, niezbyt urodziwa, ale potrafiąca grać na pianinie, posiada większą wartość matrymonialną, a jeśli dorzucimy do interesu jeszcze pianino - mamy już prawie pewną partię. Tak minęły cztery lata cierpień i wojny pozycyjnej, kiedy nagle stał się cud. Wyjeżdżamy do Izraela i nie ma już więcej lekcji gry na pianinie, wręcz nie wolno go dotykać! Milczący nieznajomy spędza długie godziny w naszym domu odnawiając politurę instrumentu. Zapach politury jest bardzo przyjemny, prawie odurzający. Nowy kolor i połysk pianina sprawiają, że przypomina mi się jego młodzieńczy urok - zaczęłam się z nim nawet na nowo zaprzyjaźniać. Magiczny kwiecień we Włoszech, pięć ekscytujących dni na włoskim statku emigrantów „Pace” i oto jesteśmy w Ziemi Świętej, a dokładniej w obozie przejściowym. Z nieba bije lipcowo-sierpniowy żar, „hebrajski trudna język”, nieustannie dokuczają wszędobylskie muchy, a dookoła tylko piaski. Mieszkamy w przydzielonym nam małym, azbestowym baraku bez prądu i bieżącej wody, ucząc się oswajać z przedmiotami znanymi z zamierzchłych wieków nietkniętych postępem cywilizacji, takich jak prymus i lampa naftowa. W ciasnym i dusznym pokoiku ustawione są trzy wąskie łóżka, drewniany stoliczek z szufladą, parę składanych krzeseł i... pianino. co kilka dni pojawia się w baraku kościsty i kostropaty młodzieniec, który kontynuuje ze mną lekcje gry na pianinie. chłopak ten, tak jak i my nowy emigrant mieszkający w ”przejściówce”, od razu pojął, że ma do czynienia z beznadziejnym przypadkiem. ale jestem dla niego nie tylko źródłem utrzymania, lecz także, pomimo moich 11 lat, jedynym obiektem płci żeńskiej, gotowym chociaż splunąć w jego kierunku.
Spędzamy czas na plotkowaniu i paplaniu o operze mydlanej z spod „Gwiazdy Dawida”, do której zostaliśmy wrzuceni na obrzeżach miasteczka Bat Jam* . Mój brak postępów nie załamuje nowego nauczyciela, właściwie oboje specjalnie się tym nie przejmujemy, dlatego pianino nie jest już wrogiem, lecz współtowarzyszem niedoli. Pamięta ono piękne i przestronne mieszkanie, w którym dziewczynka w marynarskim mundurku wspina się na krzesło i deklamuje wiersze. Mija kilka miesięcy i nasza sytuacja finansowa staje się rozpaczliwa. Lekcje pianina nie kosztują dużo, ale mimo wszystko to wydatek. Dla moich rodziców stanowią one, jak się wydaje, ucieczkę i sposób na odsunięcie od siebie tej niełatwej rzeczywistości, w którą zostali wrzuceni. Matka kończy z wyróżnieniem ulpan** w obozie przejściowym i przemawia w imieniu wszystkich absolwentów czystą hebrajszczyzną, ale z tego przecież nie można wyżyć. Mój ojciec zatrudniony jest w ramach prac publicznych przy budowaniu dróg*** i desperacko poszukuje jakiegoś innego zajęcia. Z naszej przybyłej z Polski skrzyni, która stoi opodal baraku, znikają jeden po drugim dywany, kryształy, srebra i porcelana - wszystkie te rzeczy, które zostały sprowadzone specjalnie po to, żeby je wyprzedawać, dopóki się nie urządzimy. ale tego jakoś nie widać na horyzoncie i pozostaje jedynie w sferze pobożnych życzeń. * Miasteczko na południe od Tel awiwu. ** Szkoła języka hebrajskiego dla nowych imigrantów. *** Organizowane dla zmniejszenia bezrobocia wśród nowych imigrantów. Po kilku miesiącach stało się jasne, że „zjedliśmy” już wszystkie cenne przedmioty i że jedynym wartościowym sprzętem jest tylko moje pianino i że przyszła nań kolej... Pewnego dnia pojawia się w naszym baraku wyfiokowana damulka w starannie skrojonym, eleganckim kostiumie. Znienawidziłam ją od pierwszej chwili zarówno za wywyższanie się, jak i za lekką nutę litości, którą nam okazywała. Prawda, nie lubiłam grać na pianinie, ale teraz, po tych wszystkich trudach, które razem przeszliśmy, nie chciałam się z nim rozstawać, a już na pewno nie chciałam oddawać go tej snobce z czerwonymi pazurami, która na pewno kupuje je dla swojej głupiej, rozpieszczonej córki. Jak zwykle żal i skrucha przychodzą za późno i moja niechęć do wyfiokowanej paniusi nie jest wystarczająco przekonywującym powodem do unieważnienia transakcji. Pianino pojechało do Telawiwu kontynuować swój drobnomieszczański byt, a my załadowaliśmy się na ciężarówkę, aby rozpocząć nowe życie i użyźniać pustynię. W ulewnym deszczu i w zupełnych ciemnościach dotarliśmy do małej wioski - moszawu, gdzieś tam, na końcu świata, dokąd nikt nie trafia i skąd nikt nie wraca.
Obudziłam się następnego ranka w malutkim, dwupokojowym domku. Po pobieżnych oględzinach odkrywam, że znajdują się w nim trzy łóżka, drewniany stolik z szufladą, prymus, lampa naftowa, składane krzesła, walizki... lecz nie ma pianina. Jego sprzedaż umożliwiła wpłatę pierwszej raty za tę właśnie „daczę”, na której wylądowaliśmy. Po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że jego zniknięcie nie wychodzi wcale na złe, bo widocznie nie będą mnie więcej męczyć lekcjami gry. Na dworze świeci słońce, przestało padać, wychodzę na zewnątrz i nagle czuję się jak Dorotka z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Z jednolitej i depresyjnej żółtości piasków obozu przejściowego zostałam przeniesiona do soczyście zielonego i pełnego kolorów świata. Białe domki z czerwonymi dachami, świergot ptaków, rześkie powietrze przepełnione zapachem kwiatów pomarańczy, nowa biała droga zapraszają, aby odkrywać przestrzenie rozległych, zielonych pól. Więc może jednak będzie dobrze? Zobaczymy, na razie zrywam śliczny czerwony anemon kalanit i wpinam go sobie we włosy. Nie ma pianina. Niech żyje wolność!!!
Ciuchy Moja matka zwykła mawiać: „Jeśli poza ciuchami coś jeszcze siedzi ci w głowie, jest to bardzo dobrze ukryte”. Właściwie kobieta i miała, i nie miała racji. Odkąd sięgam pamięcią, moją głowę wypełniały myśli o chłopakach, ciuchy były na drugim miejscu, lecz coś mi podpowiadało, że tego rodzaju sprostowanie nie wyjdzie mi na dobre. Moi biedni rodzice spędzili całe życie, zastanawiając się, na czym do cholery polegał ich błąd i kto jest winien wypaczeniu mojej osobowości. Matka, rewolucjonistka, która poświęca cały swój czas dla dobra ogółu, odkrywa, że wychowuje córkę, która poświęca cały czas na przeglądanie się w lustrze. Było to jak w bajce o ptaku, który wysiadywał cudze jaja - u nas los sprawił, że zwykłej kurze podrzucono jajo papuzie. Kiedy dziwne pisklę o psychodelicznych kolorach wykluło się ze skorupki, kura starała się przekonać samą siebie, że nie jest to przypadek mutacji genetycznej. Dokładała wysiłku, żeby przekazać papużce podstawowe kody dobrego zachowania się domowego drobiu. Jej starania kończyły się, rzecz jasna, ciągłym i rosnącym niepowodzeniem. Istnieją oczywiście okoliczności łagodzące - niby skąd kura ma wiedzieć, jak się wychowuje papugę? Zamieszczam niniejszym smętną kronikę z góry zapowiedzianej klęski edukacyjnej. Początek lat pięćdziesiątych Już jako mały brzdąc - piegowaty rudzielec - przepadałam za ślicznymi ciuszkami. Mama przysięga, że pierwsze pełne zdanie, jakie wyszło z moich ust, brzmiało: „Bo ja muszę mieć wszystko ładne”. W zrujnowanej, powojennej Polsce nie było ładnych ubrań. Nieładnych zresztą też. Władze nawoływały naród
do odrzucenia burżuazyjnych przesądów, zrezygnowania z przedmiotów zbytku i do zajęcia się budowaniem sprawiedliwego i zdrowego społeczeństwa. cel ten miał być osiągnięty poprzez rozwój przemysłu ciężkiego, który dostarczy nam broń, a ta ochroni nas przed imperialistami i kapitalistami. Nie darzyłam sympatią imperialistów, ale w paczkach, które nam przysyłali, były tak śliczne sukienki, że wybaczałam im zarówno wyzysk klasy robotniczej, jak i podżegania wojenne. Modliłam się w duchu, żeby walka klasowa i słuszne zwycięstwo proletariatu nie naraziły na szwank przemysłu konfekcyjnego na Zachodzie. W owym czasie przez tydzień byłam dumną posiadaczką karakułowego futerka, prawdopodobnie pochodzącego z szabru. Dla potomności zachowało się zdjęcie, na którym wyglądam jak Napoleon pod Moskwą. Po pierwszym spacerze futerko zostało sprzedane, ponieważ nasza zabobonna gosposia, obserwując zawistne spojrzenia przechodniów, obawiała się uroku.
Napoleon pod Moskwą. ›