DRAMATIS PERSONAE
WP w kraju
Generał Maciej Skrzypowski – oficer liniowy z doświadczeniem z Iraku
PKW-Afganistan Baza Qarabagh
Podporucznik Piotr Belka – dowódca 3 plutonu 1 kompanii Zgrupowania Bojowego Bravo (ZBB)
Kapitan Tomasz Gazda – dowódca 1 kompanii ZBB
Starszy szeregowy Paweł „Góral” Góralski – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Katarzyna Greń – antropolog kultury
Ali Hazrat – tłumacz
Starszy szeregowy Sylwester „Jodła” Jodłowski – radiooperator, 3 pluton 1 kompanii ZBB
Kapral Michał „Kajko” Kajkowski – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Major Paweł Kalicki – komendant posterunku Qarabagh
Chorąży Paweł Kołacz – zastępca dowódcy 3 plutonu 1 kompanii ZBB
Starszy szeregowy Piotr „Spadak” Spadkowski – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Sierżant Jerzy Strypuła – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Starszy kapral Marcin „Śruba” Śrubiński – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Starszy szeregowy Marcin Wilczek – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Starszy szeregowy Tomasz „Żaku” Żaczek – 3 pluton 1 kompanii ZBB
Zespół Rozpoznania Środków Walki (WIT)
Podporucznik Mikołaj „Szary” Szarawa – sekcja WIT ZBB
Jednostka specjalna „Nil”
Porucznik Mateusz „Lisu” Lisowski – Grupa Wsparcia Informacyjnego, sekcja IMINT
Starszy chorąży sztabowy Marek „Tango” Targosz – Grupa Wsparcia Informacyjnego, sekcja IMINT
Baza Ghazni
Pułkownik Michał Bończak – dowódca IX zmiany PKW-A
Podpułkownik Mateusz Petrycki – dowódca Zgrupowania Bojowego Alfa (ZBA)
Baza Warrior
Podpułkownik Michał Darkowski – dowódca Zgrupowania Bojowego Bravo (ZBB)
Major Paweł Grosicki – oficer SKW
Kapral Artur Michniak – 2 pluton 1 kompanii ZBB
Starszy szeregowy Michał Zawilski – 2 pluton 1 kompanii ZBB
Major Mateusz „Żmija” Żmijowski – sekcja rozpoznawcza S-2
Jednostka specjalna GROM
Starszy sierżant Bogdan „Anioł” Anielak – sekcja snajperska, strzelec wyborowy
Marek Bronowski – były sierżant, poza służbą liniową po wypadku na poligonie
Starszy sierżant Wojciech Buczek – paramedyk oddziału
Podporucznik Marcin „Koniu” Koniewski – sekcja snajperska, spotter
Kapitan Paweł „Majka” Majak – dowódca zespołu bojowego
Samodzielna Grupa Powietrzno-Szturmowa (SGPSz), eskadra
śmigłowców
Podpułkownik pilot Piotr łuczak – dowódca eskadry, pilot śmigłowca Mi-24
Starszy szeregowy Marcin Piekarz – strzelec PK, Sekcja Strzelców Pokładowych
Oddział talibów mułły Khalida Khana
Mułła Abdurrachman – odpowiedzialny za sprawy duchowe
Achtar Osmani – odpowiedzialny za kwestie logistyczne
Saber Muhammad Saber – dżihadysta
Shelizar – dżihadysta
Ahmad Zahir – specjalista od ładunków wybuchowych
Zelimhan – strzelec PK
PROLOG
Odpowiedzialność dowódcy oddziału wojskowego jest paradoksalna.
Aby wykonać swoje zadanie naprawdę dobrze, musi kochać swoich
ludzi i odczuwać łączące go z nimi więzi wzajemnej
odpowiedzialności i przywiązania. A jednak musi być zdolny wydać
rozkaz, w którego konsekwencji wszyscy mogą zginąć [...]. Nawet
najlepsi dowódcy popełniają błędy, które potem latami dręczą ich
sumienie [...] każdy dobry dowódca jest do pewnego stopnia
przekonany, że gdyby postąpił inaczej, ludzie, których kochał jak
synów i braci, nie musieliby zginąć.
Dave Grossman (O zabijaniu)
Czad, 27 września 2009
Komunikator internetowy dawał mu namiastkę kontaktu z krajem. Co
prawda przekaz był kiepski i obraz skakał, ale fonia była znośna. Widniejący
na ekranie jego dobry przyjaciel, tak jak on, siedział przed komputerem, więc
idealny obraz nie był im do niczego potrzebny. Sprawy rodzinne i bieżące
wydarzenia polityczne już obgadali, teraz zeszli na kwestie osobiste.
– Pytałeś mnie, ostatnio, co będę robił po Czadzie, pamiętasz?
– Tak. Tylko nie pamiętam, co mi wtedy powiedziałeś – mężczyzna
skrzywił się w żartobliwym uśmiechu.
Gazda także się uśmiechnął.
– Powiedziałem ci, że jeszcze nie wiem.
– No tak, teraz sobie przypominam. Miałeś się zastanowić przed końcem
misji.
– No właśnie, i już zdecydowałem. Wyjadę do Afganistanu.
Na twarzy rozmówcy zagościło prawdziwe zaskoczenie.
– Żartujesz, tak?
– Mówię poważnie. Jak najbardziej. Już gadałem z Renatą.
– Czekaj, czekaj. – Mężczyzna przejechał dłonią po gładko ogolonym
podbródku. – No tak. IX zmianę wystawi twoja 17 Wielkopolska?
– No właśnie. Tutaj jestem tylko na wypożyczeniu. No wiesz, gościnne
występy – mruknął Gazda. – Tam pojadę z moimi ludźmi. Tymi z Iraku, że
tak powiem. Jedzie stara sprawdzona ekipa i nie wyobrażam sobie, że mnie
z nimi nie będzie. Przecież to moja jednostka.
– Jak dla mnie, to oszalałeś, stary. Tam jest wojna, nie to co tutaj. Mało ci
było Iraku?
Gazda chwilę się zamyślił na wspomnienie Iraku i obrony City Hall
w Karbali. Tam naprawdę było gorąco. Przy tym misja w Czadzie to niemal
wakacje. Afganistan... Tak, Afganistan będzie wyzwaniem. Kolejnym
wyzwaniem.
– Człowieku, potrzebuję adrenaliny.
– Naprawdę pogięło cię na cacy. Po mojemu, to ci, człowieku, odjebało.
Jesteś wariat. Za spokojnie ci się żyje, czy jak?
Spojrzał na przyjaciela. Gazda podrapał się po gęstej brodzie, gdzie
z lubością zbierały się drobinki wszechobecnego afrykańskiego pyłu
piaskowego.
– No właśnie, stary. Nie wiem, jak to działa, ale znowu potrzebuję kopa.
Uzależniłem się.
Ponieważ roześmiał się, jego kolega nie miał pojęcia, czy mówił poważnie,
czy tylko żartował. Nigdy już się tego nie dowiedział, bo nie było okazji, żeby
do tej rozmowy wrócić[1].
Czad, 30 września 2009
Słońce prażyło niemiłosiernie. Jak to zazwyczaj na Czarnym Lądzie.
Liczący prawie pięćdziesiąt pojazdów, głównie załadowanych po brzegi
pomocą humanitarną ciężarówek, francusko-austriacki konwój przedzierał się
wolno przez wysuszoną na wiór drogę. Koła ciężarówek, Land Roverów
i Rosomaków, obracając się niespiesznie, pokonywały kilometr po kilometrze
afrykański trakt, wzniecając tumany kurzu i piaskowego pyłu. Jakoś nie
przechodziło mu przez gardło określenie „droga” na to, po czym poruszali się
w Czadzie. Odcinki grząskiego piachu naszpikowane ostrymi, czerwonymi
kamieniami w jego mniemaniu bardziej zasługiwały na miano „trakt”. To, że
mieli tylko dwa postoje spowodowane utratą koła w MAN-ie i złapaniem
gumy przez Jelcza, uznawał za cud.
Cała ta wielonarodowa kawalkada, poprzedzana przez polską awangardę
stanowiącą zarazem eskortę, zmierzała do bazy Iriba. Jednak to nie Iriba, ale
baza Bahai – najbardziej wysunięty na północ kraju przyczółek misji
EUFOR/MINURCAT – była celem konwoju.
Kapitan Tomasz Gazda – oczekiwany po misji w Iraku awans dostał
dopiero niedawno, po kilku latach od tamtych wydarzeń – nie ukrywał
lekkiego zdenerwowania. Wszak od jego grupy bojowej Delta, ochraniającej
konwój na ostatnim, najtrudniejszym odcinku drogi, zależało być albo nie być
żołnierzy. Nie wspominając już o ładunku. Francuzi i Austriacy stacjonowali
na co dzień w odległym Abeche i nie znali ani warunków terenowych, ani
lokalnych uwarunkowań, zdani byli więc na Polaków. Tym bardziej, że grupa
Delta była grupą bojową, a wielu żołnierzy misji EUFOR nie miało większego
pojęcia o prawdziwej wojnie. Do tej pory rebelianci nigdzie nie zaatakowali
ani Polaków, ani innych żołnierzy EUFOR, ale zawsze mógł się znaleźć jakiś
krewki kacyk. Takich oddziałów, czy to rebeliantów, czy to zwykłych
bandytów, w rejonie nie brakowało. A ładunek był cenny: pitna woda,
żywność, lekarstwa, koce – w Czadzie towar deficytowy.
– Zjedź na bok, popatrzymy na naszą karawanę – polecił kierowcy.
Konwój przypominał poruszające się wolno wielbłądy.
– Tak jest – potwierdził kapral Skwarczyński i posłusznie wykonał rozkaz.
Gazda spojrzał znowu w lusterko, gdzie w tumanach kurzu widniały
kontury jadącego za nimi Land Rovera. Kolejny w kolumnie Rosomak był już
ledwo widoczny.
Gazda wyszedł z samochodu, prostując kości. Okutany arafatką,
z obowiązkowymi w tych warunkach okularami przeciwsłonecznymi, chronił
twarz przed wszechobecnym pyłem. Odczekali dobrych kilka minut, aż
przejedzie koło nich cała kolumna, po czym znowu wyszli na jej czoło. Land
Rover Gazdy był niby owczarek pilnujący stada – to znajdował się na czele
kolumny, to na jej końcu. Intuicja oficerska podpowiadała mu, że jeśli wywiad
sugerował możliwość pojawienia się na ich drodze lokalnej bandy, to na
pewno się na nią natkną. Doświadczenie wyniesione z Iraku pozwalało mu
przypuszczać, że jeśli coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie. Słowem,
Tomasz Gazda wyznawał zasadę, że plan to lista rzeczy, które się nie
wydarzą. A plan zakładał, że nikt ich nie zaczepi.
Znowu jechali na czele kolumny.
– Jak mapa? – rzucił do tyłu.
GPS to jedno, a praca nad mapą to drugie.
– Z mapy wynika, że przed nami jest dogodny przejazd przez lokalną rzekę
okresową – usłyszał od ślęczącego nad mapą żołnierza. – Dojeżdżamy. Zostało
może dwa kilometry.
– O ile mapa jest dokładna – zastrzegł Gazda, sprawdzając pozycję na GPS-
ie.
– Dokładna to może nie, ale za to aktualna.
– No to mamy towarzystwo – rzucił Gazda widząc na wzgórzu przed nimi
kilka pick-upów.
– Pięknie. Nie wyglądają na przyjaznych.
– Nie panikuj na zapas – Gazda zachowywał chłodny profesjonalizm. –
Podjedź do nich.
Przełączył się na odpowiedni kanał, nie zauważając nieco przerażonej miny
kaprala.
– Tu Delta 500! Nagły postój! – rozkazał na fonii po angielsku. – Wszyscy
stać.
– Tu Alfa 100, Alfa 500, co jest? Co się dzieje? – To był młody podporucznik
dowodzący tuzinem ciężarówek austriackiego kontyngentu.
– Alfa 100, Alfa 200, przed nami rebelianci. Zatrzymujemy konwój.
Zachowajcie szyk kolumny.
W radio usłyszał po angielsku obu dowódców – Austriaka i Francuza –
meldujących, że zrozumieli rozkaz.
Cała kolumna zatrzymała się niemal w miejscu.
– Jadę z nimi pogadać. Delta 502, za mną.
– Tu Delta 502, zrozumiałem, wychodzę z kolumny.
Trzeci pojazd w kolumnie, pokryty czadyjskim kurzem i piaskiem zielony
Rosomak, odbił w bok, wyprzedził drugiego z kolei Land Rovera i szybko
wyszedł na ogon terenówce dowódcy grupy bojowej.
– Pan porucznik to miał nosa z tymi czarnymi – z podziwem pokręcił głową
Skwarczyński. – Dokładnie tak, jak pan przypuszczał.
Kapral już nieco ochłonął po pierwszym szoku, widząc, że kapitan sprawia
wrażenie człowieka, który wie, co robi. Nawiązał teraz do rozmowy sprzed
kilkunastu minut, gdy zakładali się, na jakim odcinku napotkają
miejscowych.
Gazda uśmiechnął się, lekko wykrzywiając usta.
– Z Czadyjczykami. Nie czarnymi.
– No tak, dla mnie to wszystko jedno. Czarni to czarni.
Gazda nie podjął dyskusji. Land Rover szybko zbliżał się do jadącego im
naprzeciw białego pick-upa. Postawiłby każdą sumę na to, że była to
terenówka marki Toyota, tak często wykorzystywana w Afryce. Kiedy pół
godziny wcześniej Gazda patrzył na mapę, zaznaczona na niej rzeka od razu
zwróciła jego uwagę. Teraz rzeka była wyschnięta i przez wadi, czyli suche
koryto, swobodnie mogli przejechać, ale to było idealne miejsce, żeby zastąpić
im drogę. „No i rzeczywiście miałem nosa” – pomyślał. Wyglądało na to, że
teraz odcinał kupony od swojego czarnowidztwa. Upewnił się jeszcze rzutem
oka w lusterko, że załoga Rosomaka dobrze wiedziała, czego od niej oczekuje.
Był zdecydowany pokazać miejscowym, że ma jaja. Nauczył się w Iraku, że
tupet może czasami przynieść wymierne korzyści. Tyle że między tupetem
a głupotą bywała cienka granica. Starał się mocno pilnować, aby jej nie
przekroczyć choćby o milimetr.
– To pewnie ci, co za nami w jechali w nocy – domyślał się Skwarczyński.
– Na to wygląda.
Rzeczywiście wczoraj w nocy widzieli jadące za nimi trzy terenówki.
Obejrzał je dokładnie przez noktowizor, ale trzymały się przyzwoicie daleko.
Land Rover zatrzymał się dwadzieścia metrów od stojącego już białego
pick-upa wyładowanego bojownikami z kałaszami. To była zwykła terenowa
Toyota, a nie jakiś uzbrojony technical. Nie zauważył żadnego
zamontowanego na pace ciężkiego karabinu maszynowego, działa
bezodrzutowego czy czegokolwiek cięższego niż trzymane przez młodych
bojowników AK-47. Widział już takich w Iraku. Głośno krzyczeli, czasami
strzelali w powietrze, ale nie byli żołnierzami – tylko uzbrojoną bandą cywili.
Niczym więcej. Miał do czynienia ze zwykłą bandą gówniarzy, a nie
naćpanymi, niebezpiecznymi, nastoletnimi bojówkarzami.
Wysiedli z bronią u boku. Obok Gazdy stanął tłumacz i porucznik
Złotowski. Skwarczyński czekał za otwartymi drzwiami, kilka metrów za
nimi. Gazda stał przez chwilę, obserwując przeciwników. Był oficerem, ale
zrezygnował z broni bocznej – na misji zdecydowanie wolał mieć pod ręką
Mini-Beryla.
– Ciekawe, co to za goście? – Złotowski myślał na głos. – Jak myślisz?
Wyglądają na plemię Zaghawa.
Gazda spojrzał na porucznika. Od razu było widać, że to jego pierwsza
misja. Oficer łącznikowy trząsł się jak osika. Żal było patrzeć. Jego służbowy
WIST drzemał w kaburze, tak jakby nic się nie działo.
Korzystając z chwili – bojownicy kłócili się właśnie, kto powinien stanowić
eskortę dla wodza – postanowił uspokoić nieco nerwy spokojną dyskusją, nie
zaniedbał jednakże ustawienia broni, tak by można było natychmiast jej użyć.
– Panie poruczniku, niech się pan nie obrazi, ale ja mam w dupie, czy to
plemię Zaghawa, czy Tama. – Prawą ręką powoli, tak by nie wzbudzać
podejrzeń, ułożył sobie wygodnie karabinek wzdłuż uda. – Mam nawet gdzieś
to, czy to czadyjscy albo sudańscy rebelianci, czy zwykli bandyci. Po prostu
weszli nam w drogę. Zresztą zaraz się przekonamy, o co im chodzi.
– Pan chyba... to szaleństwo... nie może pan... – Złotowski był niezmiernie
zdziwiony, niemal przerażony. – Przecież procedura...
Ale Gazda już go nie słuchał. Szedł energicznie w kierunku rebeliantów,
bandytów, czy kim oni nie byli. Ryzykował? Pewnie, że tak, ale czyż wojna
nie jest graniem w ruletkę? Przecież nie płacili mu żołdu za wyglądanie zza
Rosomaka. Zresztą gdyby nie tacy jak on, za kim chowałby się wystraszony
porucznik Złotowski? Na wojnie zawsze musieli być tacy, którzy mówili: „Za
mną”, i tacy, którzy głośno wołali: „Naprzód!”, kryjąc się za plecami innych.
– Procedura – mruknął pod nosem. – Wsadź ją sobie, gdzie chcesz.
Zatrzymał się kilka kroków przed pick-upem, naprzeciwko dowódcy
w czerwonej chuście. Tłumacz stanął za plecami Polaka, dobre pół metra
z tyłu. Już wcześniej Gazda upewnił się, rzucając dyskretne spojrzenie do
tyłu, że Rosomak zatrzymał się przy Land Roverze Skwarczyńskiego, ledwo
kilkanaście metrów za nim. Załoga Rosomaka była na miejscu i wiedziała, co
ma robić.
– Powiedz mu, że ma nas przepuścić, bo go zabijemy – polecił tłumaczowi.
– Ale przecież...
– Przetłumacz dokładnie to, co ci powiedziałem! – rzucił ostro, trzymając
cały czas palec na spuście.
Gest był na pewno teatralny, filmowy, ale świetnie przekazywał
nastawienie rozmówcy. Kacyk dobrze to rozumiał, bo sam trzymał kałasza
w prawej ręce pionowo w górze, niczym aktor w filmie sensacyjnym.
Tłumacz krzyknął coś w lokalnym narzeczu.
Najwyraźniej nie spodobało się to czadyjskiemu wodzowi, bo dowódca
bojowników odpowiedział głośno, machając groźnie AK-47. Gazda zauważył,
że ze dwa razy z obawą zerknął na stojący z tyłu transporter.
Zanim jeszcze tłumacz przełożył słowa lokalnego watażki, Gazda wykonał
delikatny ruch, poprawiając położenie Mini-Beryla, tak aby jednym gestem
przygotować się do strzału z biodra.
– Coś mu się nie podoba? – zapytał.
– Tak. Mówi, żeby go przekonać, że powinni odjechać. Krzyczy, że się nie
boją i chcą dostać jakieś fanty.
Zauważył, że watażka dużo krzyczał, ale nie wyglądał na zdesperowanego.
Wprawnym okiem Gazda ocenił, że co najmniej połowa rebeliantów ledwo
potrafiła trzymać broń. Miał coraz głębsze przekonanie, że ten tłum przed
nim był tyleż głośny, ile mało groźny.
– Powiedz, że zaraz im je damy – warknął ze złością. – Będą miały kaliber
30 milimetrów.
– Teraz krzyczy, że jeśli...
– Przetłumacz mu to, co powiedziałem.
Oczy kacyka wyszły z orbit. Gdy tłumacz skończył, Gazda machnął ręką.
Nagle rozległa się ogłuszająca palba armaty Bushmaster, całkowicie
zagłuszając i tłumacza, i krzyczącego coś chrapliwie kacyka. Działonowy
i system celowniczy spisali się znakomicie – kilka pocisków kalibru 30
milimetrów wprost ścięło niewielkie drzewko rosnące od lat nad brzegiem
wadi. Bojownicy odruchowo skulili głowy. Jeden zeskoczył z paki i schował się
za samochód, drugi odrzucił kałasza i zakrył głowę dłońmi. Zapadła cisza.
Dowódca rebeliantów stał niczym słup soli, próbując otrząsnąć się
z zaskoczenia. Wyraźnie pobladł.
– A teraz powiedz mu, że następna porcja fantów poleci w jego Toyotę.
Tłumacz krzyknął.
Bojownicy patrzyli przez chwilę po sobie, po czym dowódca coś zawołał,
opuszczając Kałasznikowa. Rebelianci nie czekali na dalszy rozwój wypadków
– opuścili broń. Watażka uderzył z wściekłością pięścią w dach terenówki.
Buksując w afrykańskim piasku, pick-up ruszył. W ciągu kilkunastu sekund
terenówki odjechały. Został po nich tylko nisko zawieszony, gęsty tuman
kurzu.
•
Gazda dyskretnie odetchnął. Zabezpieczył Mini-Beryla i upił łyk wody
z podanej plastikowej butelki. Zdjął hełm i wylał resztę na głowę. Zdawał się
jakby nie zauważać szamoczącego się, wściekłego Złotowskiego ani
zdumionych twarzy innych obserwatorów wydarzenia.
– Pan jesteś wariat! Popieprzeniec! – Złotowski pieklił się jak szalony,
skakał w szale, machał rękami, Beryl dyndał mu na pasku, jakby zaraz miał
spaść. – Ryzykowałeś nasze życie! Ja pierdolę, Rambo się znalazł! Powinieneś
się leczyć! Słyszysz?!
Gazda nie reagował, więc kapral Skwarczyński poczuł się w obowiązku
zainterweniować.
– Panie poruczniku, niech się pan uspokoi, krzyczy pan na kapitana!
– Gówno mnie to obchodzi! Zawiadomię prokuraturę! Tacy jak on nie
powinni być w wojsku! Jezu, to szajbus! Czy jemu się wydaje, że jest na
planie jakiegoś filmu, do kurwy nędzy?
Gazda nawet nie spojrzał na pieklącego się porucznika, którego próbowało
uspokoić dwóch polskich podoficerów. Przeszedł obok ciężko dyszącego
Złotowskiego, jakby go nie zauważył.
– Możemy jechać dalej! – rzucił po angielsku do zdumionych oficerów –
Austriaka i Francuza, obserwujących wydarzenie. – Droga przejezdna!
Oparł się o nagrzaną słońcem maskę Land Rovera, szukając choćby
odrobiny cienia. Zamknął oczy i przez chwilę odpoczywał. Nie dawał po sobie
tego poznać, ale uspokajał skołatane nerwy. Przecież nie był cyborgiem.
Powoli opadała adrenalina, puls wracał do normy. Może faktycznie pograł
zbyt ostro? Nie, raczej nie. Zresztą liczył się efekt.
– Panie kapitanie, w imieniu... chciałbym przeprosić za zachowanie... no
wie pan, nerwy mu puściły...
Gazda otworzył oczy. Przed nim stał podenerwowany młody podporucznik
z logistyki.
– No wie pan... nie ma co robić szumu...
Kapitan machnął od niechcenia ręką.
– Daj spokój, człowieku. Nic się nie stało.
– Nie złoży pan raportu? Wie pan, niższa szarża i w ogóle...
Gazda spojrzał na twarz młodego oficera.
– Człowieku, nie zawracaj mi głowy pierdołami. Przecież nikt nie zginął.
Przed nami daleka droga.
•
Jechali w milczeniu. Kapral Skwarczyński zerkał z podziwem na
siedzącego obok oficera. Od czasu do czasu odzywało się tylko radio albo
Gazda pytał przewodnika o drogę. Dojeżdżali już do bazy, kiedy kapral zebrał
się na odwagę i zdecydował się zapytać.
– Pan kapitan wybaczy...
Gazda milczał. Skwarczyński uznał to za przyzwolenie.
– Pan kapitan to ma jaja, nie ma co... Tak mi chodzi po głowie...
Kapral najwyraźniej starał się zaspokoić ciekawość.
Gazda westchnął ciężko i spojrzał na niego.
– Co ci, kapralu, chodzi po głowie?
– No to... że tak się pan kapitan nie bał... tak się wystawić...
– Bali się.
– Słucham?
– Oni się bali. W ich oczach czaił się strach.
Skwarczyński nie mógł wyjść ze zdumienia. Myślał, że kapitan żartuje, ale
ten był całkowicie poważny. Odwrócił się w jego kierunku i przeszył go
stalowym spojrzeniem niczym sztyletem. Kapral poczuł się nieswojo.
Odchrząknął.
– Panie kapitanie... ja to ciekawy tylko jestem, ale jak... – bąknął
zmieszany – no wie pan, jakby...
– To była tylko banda cywilów z kałaszami. Nic więcej, kapralu. Potrafili
tylko krzyczeć i gwałcić kobiety w wioskach. W ich oczach można było
dostrzec strach.
– Strach?
– Grali va banque, ale nie wiedzieli, czego się spodziewać po wojsku.
W końcu nasz Rosomak to nie cywilny pick-up z wystraszonym personelem
oenzetu.
[1] Niejeden z polskich żołnierzy lub cywilów w składzie IX zmiany PKW-
A ma zaliczoną nie tylko misję w Iraku, ale też w Czadzie lub Libanie.
ROZDZIAł I
W obecnej „kulturowej” fazie wojny wiedza o przeciwniku, jego
motywacji i zamiarach, środowisku kulturowym jest dużo bardziej
konieczna do końcowego sukcesu niż inteligentne bomby czy
bezzałogowe samoloty.
Gen. Robert Scales
Stany Zjednoczone, Quantico, 11 września 2010
Scout Sniper Instructor School w Quantico uznawane jest za mekkę
snajperów i nie ma w tym żadnej przesady. Starszy sierżant Bogdan Anielak
nie był nowicjuszem i zdawał sobie sprawę, że suma doświadczeń z Iraku
i Afganistanu, jakie nabyli tam snajperzy z marines, jest bezcenna. To
dlatego przez cały dwumiesięczny kurs był całkowicie skupiony na tym, czego
go tu uczono. Nawet ci, którzy uważali się za świetnych snajperów, mogli się
tu wiele dowiedzieć.
W strzelaniu Anielak osiągał znakomite wyniki, szczególnie z tych broni,
które mu leżały. Nieco gorzej szły mu te szkolenia, które dedykowane były
bardziej dla spottera. Nigdy nie ukrywał, że wolał pociągać za spust, niż
obserwować czy korygować strzały. To dlatego końcowy test zwany Final
Field Exercise zdał celująco, mimo że wcześniej popełnił błąd przy
identyfikacji celu – człowiek, który wydawał się dowódcą, wcale nim nie był.
Zadanie było cholernie trudne, bo statysta grający dowódcę niczym nie
odróżniał się od innych. Ani gestami, ani elementem umundurowania
i wyposażenia, ani miejscem w szyku. Anielak postawił na tego, który szedł
w środku ugrupowania, i nie trafił. Okazało się, że dowódca był nieco starszy
od swoich żołnierzy, a ten drobiazg mu umknął. Ten szczegół trudno było
wychwycić, ale kogo to obchodziło? Punkty stracił. Nauczony doświadczeniem
za drugim razem był nieco bardziej cierpliwy i spostrzegł lornetkę wciśniętą
za pas spodni, gdy kurtka statysty grającego dowódcę drużyny, kiedy ten
przechodził przez zwalony konar, odchyliła się nieco.
Anielak miał charakter i niepowodzenie potrafił przekuć w sukces. Teraz
leżąc w trawie we własnoręcznie wykonanym maskującym ghillie suit,
przetykanym prawdziwą roślinnością zgodnie z najlepszymi wzorami
maskowania w terenie leśnym, był zdeterminowany, żeby w stalkingu
pokazać się z jak najlepszej strony. Chciał podejść do obserwatorów na
minimum dwieście metrów i oddać strzał. Oczywiście ślepą amunicją.
Nie śpieszył się. Widział, jak koleś obok zbyt szybko czołgał się do przodu
i odpadł po kilku minutach. Zauważył, że niektórzy byli zupełnie zieloni, zbyt
narwani i niedoświadczeni. Anielak nie był snajperem od wczoraj i doskonale
potrafił wyczuć dobrego, doświadczonego snajpera na odległość. Na przykład
ten koleś z piechoty morskiej po jego prawej stronie, nie dość, że miał
świetnie wykonany ghillie suit, to do tego potrafił się poruszać wolno,
cierpliwie, korzystając z najmniejszej kępki trawy do zamaskowania swojej
pozycji. Anielak nie zamierzał odpaść zbyt szybko, dlatego także posuwał się
ostrożnie, centymetr po centymetrze, co chwila robiąc dłuższe przerwy.
•
Sierżant Peter Ward zyskał przydomek „Sokole Oko” nie bez kozery.
Uzbrojony w baterię lornetek i lunet potrafił wychwycić czołgających się
delikwentów grubo kilkaset metrów od stanowiska obserwatorów. Był teraz
całkowicie pochłonięty skanowaniem terenu przez lornetkę z dalmierzem
typu Vector. Kiedy już dostrzegł coś, co tylko na pozór było fragmentem
natury, a okazywało się kiepsko zamaskowanym snajperem, kierował
odpowiednio jednym z instruktorów, którzy krążyli po polu, a ten podchodził
do nieszczęśnika i informował go, że zadanie nie jest zaliczone. Najpierw
odpadali nowicjusze – temu wystawała za wysoko dupa, tamten czołgał się
zbyt szybko, jeszcze inny źle dobrał kolorystykę swojego kamuflażu (Anielak
nieraz był w szoku – snajper daltonista, czy co?).
Za każdym razem Ward miał satysfakcję z tego, co robił – nie dlatego, że
chciał zepsuć tym gościom dzień, ale jego celem było, żeby kurs w Quantico
ukończyli najlepsi z najlepszych. Mieli umieć działać w zespole, w parach,
obserwować cel, zdobywać dane wywiadowcze, czaić się cierpliwie
i wycofywać po cichu. Od tego zależało wszak ich życie w prawdziwej akcji.
Albo, co gorsza, także życie innych komandosów z ich teamu.
Jego wzrok spoczął na małej kępie trawy, która jakoś niezbyt naturalnie
kołysała się na boki. Coś mu tu nie grało. Wszak wiatr nie był na tyle mocny,
żeby bujać trawą na wszystkie strony. Wystarczyło mu kolejnych kilka
sekund, żeby zauważyć ruch za kępą. Nieszczęśnik zamiast powoli przesunąć
się do kępki obok, śmignął zbyt szybko te kilka metrów. Co z tego, że miał
świetnie wykonany ghillie suit i znakomicie dobraną kolorystykę kamuflażu?
Kiedy leżał, wprost wtapiał się w otoczenie, ale jego ruchy były zbyt
nerwowe, nadto energiczne. Gościowi brakowało cierpliwości, a to zdaniem
Warda dyskwalifikowało go jako snajpera. Sprawa była prosta – albo koleś się
poprawi następnym razem, albo nie zaliczy kursu.
– Miller, zatrzymaj wszystkich – polecił instruktorowi, który znajdował się
najbliżej wykrytego delikwenta.
Wszyscy czołgający się na polecenie instruktora znieruchomieli
w oczekiwaniu na rozwój wypadków. „Mam nadzieję, że to nie ja” – myślał
jeden z drugim. Było oczywiste, że jeden z dwóch obserwatorów kogoś
zlokalizował i teraz naprowadzą na niego instruktora zwanego walkerem.
– Co jest?
– Frank, to co zwykle. Mam na oku świnię nieudolnie schowaną za kępą
trawy.
Instruktorzy zwracali się do szkolonych skrótem PIG – „świnia”. Formalnie
był to akronim od Professionaly Instructed Gunman...
– Jesteś pewny? – kadra lubiła czasami pobawić się kosztem leżących
w trawie.
– Jak tego, Frank, że kiedyś kopnę w kalendarz. Mam na oku jakiegoś
dupka, który chciał być snującym się w trawie wężem, a okazał się dupą
słonia.
– OK. Zaprowadź mnie do niego, a ja mu powiem, że jest do bani.
Ward szybko naprowadził walkera na snajpera, który tak kiepsko się
spisał.
Frank Morillo stanął przepisowe pół metra od młodego chłopaka, który
dobrze strzelał i wydawało mu się, że jest już strzelcem wyborowym, a może
nawet snajperem. Jak to mówią, mylny błąd. Chłopak leżał nieruchomo,
trzymając pokrytą farbą maskującą twarz niemal w wiechciu trawy. Miał
jeszcze nadzieję, że może chodzi o kogoś obok.
– Masz przed sobą tego kolesia. Jest dokładnie pół metra od ciebie.
– Zgadza się. Mam go pół metra przed sobą.
Instruktorzy zdawali się świetnie bawić.
– Teraz leży tak, że nigdy bym go nie zauważył, ale rusza się beznadziejnie.
Powiedz mu, Frank, że musi jeszcze popracować, żeby zaliczyć to zadanie.
Instruktor ledwo powstrzymał uśmiech, widząc chłopaka z twarzą w glebie.
– OK, koleś, sierżant Ward uważa, że jesteś dupa. Nie zaliczyłeś. Jesteś
zbyt narwany.
•
Kiedy okazało się, że chodziło o kogoś innego, Anielak odetchnął z ulgą.
Miał walkera jakieś dziesięć metrów z boku, więc nie mógł wykluczyć, że
może idzie do niego. Teraz mógł spokojnie wypuścić z siebie powietrze. Był
nadal w grze. Ocenił, że jest jakieś dwieście sześćdziesiąt, siedemdziesiąt
metrów od obserwatorów, a to nie był imponujący wynik.
– Dobra, dziewczyny, możecie ruszać dalej! – polecił głośno instruktor.
„Spokojnie, spokojnie, nie podpalaj się” – uspokajał się w myślach.
Powolutku przemieścił się kilkadziesiąt centymetrów, korzystając z osłony,
jaką dawał jeden z niewielkich krzaczków, którymi pokryte było pole. Paski
juty ghillie suit, odpowiednio farbowane pod kątem terenu, w jakim
zaplanowano stalking, zielone, żywe gałązki powtykane tu i tam, wreszcie
sniper veil zakrywający głowę i twarz sprawiały wrażenie doskonałego
maskowania i takim były, ale Anielak nie miał złudzeń – dwaj doświadczeni
instruktorzy przeszukujący teren znali się na tej robocie jak mało kto.
Wypatrywali oczy w nadziei zobaczenia drobnego ruchu czy jakiegoś
podejrzanego cienia, a wtedy zabawa się kończyła. Jakieś sto metrów na
prawo Anielak dostrzegł kątem oka taką sytuację. Najwyraźniej jeden z mniej
cierpliwych gości chciał skorzystać na zamieszaniu i w miarę szybko urwać
kilka metrów. Udało mu się pierwszy raz, ale za drugim wpadł w oko
obserwatorom. Koniec gry.
Nad niedoszłym snajperem stanął drugi z instruktorów. Walker właśnie
informował delikwenta, że kończy zawody.
Nie był pewien, czy dobrze liczy, ale wyglądało na to, że z tuzina
czołgających się została ich może jedna trzecia. Cholerne „Sokole Oko”
potrafił wypatrzeć każdy zbyt gwałtowny ruch.
Anielak nie chciał usłyszeć ani jowialnego: „Dude”, ani: „Spartaczyłeś
sprawę”. Dlatego dokładał wszelkich starań, żeby powoli, centymetr po
centymetrze, posuwać się do przodu. Znając teren, już wcześniej podzielił go
na etapy, wyznaczył ścieżkę podejścia. Nogi trzymał razem, odpychał się
stopami, a podciągał palcami dłoni. Karabin wyborowy pokryty był
kamuflażem i dodatkowo zamaskowany paskami materiału i juty, więc także
nie przyciągał uwagi. Trzymał głowę nisko, z rzadka tylko lustrując
przedpole. Każdy metr, który pokonywał, był jego sukcesem. Im był bliżej,
tym bardziej musiał się koncentrować. Z natury był cierpliwym człowiekiem,
i to procentowało.
Nie miał przy sobie, rzecz jasna, dalmierza, i wszystkie odległości musiał
wypracowywać i szacować samodzielnie, ale nie stanowiło to dla
doświadczonego snajpera zbyt wielkiego kłopotu. Oceniał, że doszedł już na
odległość około dwustu dwudziestu metrów od stanowiska instruktorów-
obserwatorów. To oznaczało, że jeszcze kilkanaście minut i będzie mógł
przygotować się do oddania strzału. I wtedy to się stało.
Jeden z instruktorów stanął pół metra za nim. To był koniec. Usłyszał pełen
satysfakcji, nieco złośliwy głos walkera:
– Ej, dude, koniec zabawy. Zawaliłeś test.
„No to dupa zbita” – pomyślał zrezygnowany Anielak. „Cholera, pieprzone
Sokole Oko”. Sierżant Ward był jednym z najlepszych ze wszystkich HOG-ów
– instruktorów, jak od „Hunter of Gunman” nazywano w skrócie kadrę.
A Anielak musiał przyznać, że goście byli naprawdę świetni. Szkołę
w Quantico nazywano mekką snajperów nie bez powodu – co udowodniono
mu zbyt wiele razy. Co z tego, że w kraju należał do czołówki? Takich jak on
oblewano tu niejeden raz.
Kiedy niechętnie i z ociąganiem zbierał się z trawy, poprzysiągł sobie, że
następnym razem to on będzie górą.
•
Miał do siebie wiele pretensji. Analizował minuta po minucie, co się stało
i gdzie popełnił błąd. Czyli robił to, co wszyscy zebrani na odprawie.
– Nie mam pojęcia, co poszło nie tak. Wykryli mnie w nietypowym
momencie, nawet się nie ruszałem – żalił się inny uczestnik kursu po
angielsku.
– Ja też nie wiem, co spieprzyłem.
– Człowieku, tam po prostu nie udało się podejść. Ci kolesie widzieli
dosłownie wszystko. I tak nie mogę uwierzyć, że podszedłem tak blisko.
W sumie niewiele brakowało.
Snajper pochodził z Danii, spojrzał z uwagą na Polaka i uśmiechnął się,
widząc pytające spojrzenie.
– Chłopie. Podszedłem na dwieście trzydzieści dwa metry. Tym razem tylko
jeden gość był lepszy ode mnie.
– Nikt nie zbliżył się nawet na dwieście metrów? – Anielak był szczerze
zdziwiony.
– Nie tym razem. Ten cholerny Ward miał dzisiaj cholernego farta. Facet
widzi wszystko. – Duńczyk puścił oko. – Prawie jak moja stara.
Zaśmiali się, stukając szkłem. Duńczyk zaczął gestykulować, opowiadając
o ostatnich metrach, które dane było mu pokonać.
– Ward miał fartowny dzień, nie było szans. Podsłuchałem instruktorów.
Jeden z HOG-ów stwierdził, że najlepszy snajper podszedł na dwieście
dwadzieścia metrów. Zabrakło mu naprawdę niewiele.
Anielak poczuł przyspieszone bicie serca.
– A ja myślałem, że spieprzyłem robotę z kretesem.
– Ej, nie gadaj... no nie... to ty? Gratuluję, stary.
Duńczyk poklepał go jowialnie po plecach. Po chwili wieści rozeszły się po
całym pomieszczeniu. Polak zaczął przyjmować gratulacje.
Ze wszystkich dwunastu snajperów uczestniczących w zawodach ze
stalkingu – skrytego skradania się do przeciwnika – tylko dwóch zeszło
poniżej dwustu czterdziestu metrów. Jak się okazało, dwaj instruktorzy,
którzy tego dnia ich obserwowali w zadaniu, byli najbardziej doświadczonymi
w całej szkole USMC w Quantico.
Kiedy gratulował mu jeden z amerykańskich instruktorów, Anielak
nieśmiało się uśmiechnął.
– Człowieku, dojść na dwieście metrów do sierżanta Warda, to naprawdę
szczyt możliwości. – HOG ledwo powstrzymywał się od śmiechu. – Wiesz,
kiedyś się założyliśmy i dotarłem najdalej na dwieście jedenaście.
A próbowałem chyba ze trzy razy.
Drugi z HOG-ów, najwyraźniej też świetnie się bawiący, trącił kumpla
w ramię.
– Może byś określił, Steve, ile miałeś w czubie? O ile pamiętam, zakład nie
był na sucho?
Najwyraźniej dworowali sobie z nich. Anielak zacisnął zęby. Jakoś nie było
mu do śmiechu. Był nie tylko cierpliwy, ale i ambitny. Jak cholera.
– Nie bocz się, stary, tak sobie tylko żartujemy. Będziesz miał kolejną
szansę. Wszak Ward nie jest maszyną.
Tym razem udobruchany Polak uśmiechnął się półgębkiem. Poczuł na
plecach mocne uderzenie Amerykanina z posturą drwala.
– Stawiam ci dziś drinka, człowieku. Zasłużyłeś jak diabli.
Następnym razem poszło mu o wiele lepiej. Oddał celny strzał ze stu
dziewięćdziesięciu metrów i zgarnął niemal pełną pulę punktów. Za to
osiągnięcie postawiono mu pół tuzina drinków. Pił to samo, co poprzednio, ale
te smakowały znacznie lepiej. Gdy na końcu kursu odebrał plakietkę
i dyplom, każdy z HOG-ów gratulował mu z osobna. Anielak miał za sobą
wiele misji, ale wtedy rozpierała go zrozumiała duma. Ci, którzy klepali go po
plecach, naprawdę znali się na swojej robocie[2].
Polska, poligon w Biedrusku, 13 października 2010
W Centrum Wyszkolenia Wojsk Lądowych w Biedrusku pod Poznaniem
trzydziestodwuletnia Katarzyna Greń znalazła się z własnej woli. Koleżanki
dawno uznały, że zwariowała, więc już nie pukały się w czoło. Kiedy
powiedziała, że wyjeżdża do Afganistanu, nawet się nie zdziwiły. Wśród jej
najbliższych przyjaciółek krążył żart, jak to Kaśka zgłosiła się do NASA
i została wybrana do misji na Marsa. Wszyscy z rodziny wiedzieli, że nie
usiedzi na miejscu dłużej niż kilka dni. „Jesteś niczym Martyna
Wojciechowska” – mówili o niej – „co to nie umie wytrzymać bez solidnego
kopa adrenaliny”.
O, tak. Katarzyna kochała adrenalinę, podróże i wyzwania, więc
zainteresowanie mundurem było kwestią czasu. „To jest to” – mruknęła,
czytając jakiś artykuł o powołaniu w armii amerykańskiej zespołów złożonych
ze specjalistów z różnych dziedzin, które miały w Iraku i Afganistanie
wesprzeć własnych żołnierzy, nierzadko gubiących się w meandrach obcego
kulturowo obyczaju, tradycji, religii, języka, etc. W skład zespołów zwanych
HTS – Human Terrain System – wchodzili więc socjolodzy, psycholodzy,
kulturoznawcy i inni specjaliści. W Wojsku Polskim także powoli wdrażano
podobny projekt, rzecz jasna skrojony na polskie warunki.
Tak zrodził się ten zwariowany na pozór pomysł, żeby znaleźć się
w Afganistanie. Nie chodziło o pieniądze ani nawet o przygodę. Po prostu
czuła, że jej wiedza może się przydać. Może uratować czyjeś życie czy
polepszyć los innych. Jak mówiła nieskromnie: „Znam ten kraj i mogę pomóc”.
Przynajmniej tak jej się wydawało z perspektywy bezpiecznej winiarni, gdzie
po raz pierwszy podzieliła się pomysłem z przyjaciółką.
– Kaśka, jesteś naprawdę walnięta – usłyszała. – I to zdrowo.
Jak się okazało, w polskiej armii antropolog kultury czy psycholog też miał
swoją rolę do odegrania, więc z pomysłu zrodziło się działanie. Początkowo
trochę się z niej podśmiechiwano, ale szybko wybiła z głowy wszystkim
krytykantom seksistowskie teksty. Miała na swoim koncie dziesiątki
kilometrów pieszo po górach i bezdrożach. Niejeden brzuchaty wojskowy za
biurkiem nie zaliczył tyle nawet na poligonie. I to siedząc w Honkerze.
– Latasz tylko po wertepach – wzdychała matka. – A dzieci i mąż to kiedy?
– Może kiedyś. Teraz nie mam czasu – śmiała się.
– Że też mi się taka wariatka trafiła.
Taki dialog można było usłyszeć co niedzielę, jeśli tylko znalazła chwilę,
żeby wpaść do rodziców na obiad. Oboje gderali już tylko z przyzwyczajenia,
bo dobrze wiedzieli, że natury się nie zmieni – nie była typem grzecznej
dziewczynki bawiącej grono dzieci i czekającej z zupą na męża.
Po zaliczeniu odpowiednich testów jako antropolog kultury otrzymała
zielone światło na wyjazd do Afganistanu, ale to było dla niej mało. Miała już
prawie w kieszeni przydział do IX zmiany, ale szukała większego kopa. To, że
nie dostała się kiedyś do surwiwalowego projektu, mocno ją ubodło – od
tamtej pory rzucała się w coraz to nowe przedsięwzięcia. Jeśli było
niebezpiecznie, nietypowo, męcząco – nie mogło jej zabraknąć. Czy miała
opuścić ten kurs? Może mogła, ale nie chciała. Procedura SERE – akronim
pochodził od słów Survival, Evasion, Resistance, Escape – była niczym innym
jak szkoleniem przygotowującym do przetrwania w ekstremalnych
warunkach, uczyła, jak uniknąć pojmania i dzielnie znieść przesłuchanie.
Słowem, SERE oznaczała sztukę przetrwania za liniami wroga.
– Kasiu, może byś trochę zwolniła? – martwiła się Jola, jej najlepsza
przyjaciółka. – Pędzisz jak francuski TGV.
– Zwolnię na emeryturze. Na razie jadę do Afganistanu i basta.
– Jezu Chryste, córciu. – Jolka bezradnie załamała ręce, naśladując matkę
Katarzyny. – Zresztą rób, co chcesz, w końcu to twoje życie.
A teraz była w Biedrusku. I na własne życzenie dawała się gnoić. Gdy
o tym myślała, żałowała, że nie siedzi w domu, na tapczanie. Z kotem na
kolanach. Jeszcze nie wylądowała w Afganistanie, a już miała dość. Była tym
przesłuchaniem zmęczona. Bolały ją wszystkie mięśnie i w dodatku było jej
cholernie zimno. Zacisnęła ze złością zęby. Nie zamierzała się poddać.
– Nie masz dość? – zapytał ją znowu.
Oślepiona światłem nie widziała jego twarzy. Miał na głowie arafatkę i, jak
przypuszczała, kominiarkę.
– Odpieprz się – warknęła.
Szczękała zębami, ale zagryzła je zdeterminowana. Tak jak się
spodziewała, znowu wylali na nią wiadro zimnej wody.
Niemal się zachłysnęła. Prychnęła z wściekłością, kręcąc energicznie głową
niczym pies wychodzący z wody. Zaklęła pod nosem:
– Nie złamiecie mnie, gnojki, jesteście za krótcy.
Woda ściekała jej po twarzy, wzmagając tylko gniew. „To tylko trochę
zimna” – myślała. „Wyobraź sobie, że bierzesz zimny prysznic. To nic
wielkiego. Po prostu nawaliła terma. Nic wielkiego”.
– Nie masz dość? – zapytał znowu tym swoim miłym, spokojnym głosem. –
Może ci zimno?
– Nie stać... was na... więcej?
– Powiedz hasło i otulimy cię ciepłym kocem. Mamy też herbatę. Mokrą
i ciepłą.
– Odwal się... – stęknęła.
Woda była cholernie zimna. Znowu zaczęła szczękać zębami. Chyba nie
pozwolą się jej wyziębić? To cholerne przesłuchanie trwało już pewnie kilka
godzin. Spodziewała się, że będzie ciężko, ale nie sądziła, że aż tak. Cholera
jasna, a uprzedzali, że będzie ostro i realistycznie. Na poligonie dała sobie
świetnie radę, ale tego – aż tak hiperrealistycznego przesłuchania – się nie
spodziewała. Naprawdę było jej bardzo zimno i była u kresu sił, ale
postanowiła dotrwać do końca. Nie dać tym dupkom satysfakcji. „Dasz radę...
Dasz radę... Pamiętaj, to tylko zepsuta terma w łazience”.
– Nie męcz się już. Powtórzę jeszcze raz. Ćwiczenie się skończy
natychmiast, jeśli tylko wypowiesz hasło bezpieczeństwa. Możesz to skończyć
w jednej chwili.
– Pocałuj mnie w dupę – warknęła ponownie.
Wściekłość zmieszana z determinacją wyzwoliła w niej nowe pokłady
wewnętrznej siły. Czuła, że musi wytrzymać jeszcze chwilę i będzie po
wszystkim. Przecież zbyt daleko nie mogą się posunąć.
Znowu o coś ją pytał, ale nie słuchała. łazienka, terma, prysznic. Ręcznik
i ciepła herbata. Wytrzymać jeszcze trochę. Dasz radę...
– Harda sztuka, co? – rzucił ktoś wchodzący do namiotu, który imitował
celę.
– Jeszcze jak. Nic z niej nie wyciągnęliśmy.
Zobaczyła zarys barczystej postaci w mundurze. Poznała szefa kursu.
– Jak zdrowie?
– Wszystko w porządku. Trzyma się nad wyraz dobrze, nie grozi jej
hipotermia ani wyczerpanie. Ostra jest jak brzytwa.
– Kończcie już. Zaliczamy test.
Dobrze słyszała? Jezu, udało się.
Okryli ją kocem i podali ciepłą herbatę. Lekarz natychmiast otoczył ją
opieką.
– Gratuluję pani. Udało mi się złamać dwóch cywilów z MSZ i jednego
faceta ze Straży Granicznej, ale pani jest naprawdę twarda.
Powoli wracała do życia. Poczuła ciepło. Docierało do niej, że udało jej się
zakończyć ten cholerny kurs SERE. Złość na przesłuchującego powoli mijała,
w jej miejsce pojawiła się duma.
– Naprawdę zdałam? – zapytała jeszcze na wszelki wypadek.
– Naprawdę. Z wyróżnieniem.
Chwilę potem całkowicie wróciła już do życia. Czuła się doskonale nie tylko
fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Dopięła swego. Postanowiła
ukończyć kurs za wszelką cenę i ukończyła.
– Staraliście się jak cholera – przyznała. – Polewanie wodą, indoktrynacja,
męczenie ciągłymi pytaniami... Pełna profeska.
Porucznik, który ją przesłuchiwał, uśmiechnął się szeroko.
– Przepraszam panią, ale to było konieczne.
Teraz był tylko żartującym, drobnym blondynkiem, a nie katem, ledwo
widocznym w oślepiającym blasku lampy.
– No tak. W końcu sama się zgłosiłam – odpowiedziała uśmiechem. – Za
kilka dni nie będę pamiętać, jak było ciężko, zostanie tylko satysfakcja.
To była cholernie trudna przeprawa. Realna aż do bólu. Czyż nie tego
właśnie chciała?
Kiedy przeszło dwa lata temu usłyszała pierwszy raz o amerykańskim
programie HTS, zaintrygował ją i śledziła informacje na jego temat. Intuicja
kobiety i antropologa podpowiadała jej, że za armią amerykańską program
wdrożą inne kontyngenty NATO. Sam program HTS, mówiąc w skrócie,
polegał na tym, żeby antropologów, a więc znawców miejscowych kultur,
obyczajów, zachowań, włączyć w skład oddziałów US Army stacjonujących
w Iraku i Afganistanie. System HTS robił teraz zawrotną karierę, tak jakby
amerykańscy analitycy (a za nimi inni) uważali, że antropolog będzie
cudowną receptą na pozyskanie serc i umysłów Afgańczyków, a zatem
wygranie wojny. Albo przynajmniej honorowe z niej się wycofanie. Oczywiście
nie żyła na Księżycu i dobrze wiedziała, że na łamach czasopism branżowych
wylewa się tony atramentu, analizując, czy antropolog powinien wspierać
wojsko w zamorskich ekspedycjach, ale to akurat miała gdzieś. Nie była
typem mola książkowego przesiadującego w bibliotece i nie miała problemu
z tym, żeby widzieć antropologa kultury jako współczesnego Indianę Jonesa.
Nie przemawiali do niej ci, którzy grzmieli, że kilkuosobowe drużyny
interdyscyplinarne w HTS to jakieś konie trojańskie naukowców
wykorzystywanych do neokolonizacji. Wręcz przeciwnie – wychodziła
z założenia, że znajomość realiów Iraku, Afganistanu czy innego kraju, jaką
zapewniał antropolog, socjolog czy inni naukowcy, pozwalała uniknąć zderzeń
kulturowo-cywilizacyjnych – słowem, mogła pozwolić lepiej się poznać
ludziom, a co za tym idzie, ograniczyć straty. Odkąd przeczytała pierwszy
wpis na blogu dr. Marcusa Griffina z Newport University, zdała sobie sprawę,
że to jest właśnie to – współczesny Indiana Jones wygolony à la marines. Ten
facet jej imponował i właśnie za taką antropologią kultury się opowiadała – za
nauką z jajami. „No, może nie w sensie dosłownym” – wyjaśniała
z rozbawieniem w gronie przyjaciółek[3].
Teraz zamyśliła się tak głęboko, że aż wzdrygnęła się na dźwięk mocnego,
męskiego głosu nad uchem.
– Gratuluję, pani Katarzyno, niezłomnej postawy. I zdradzę przy okazji, że
obserwujący ćwiczenie Amerykanie określili je jako bardzo realistyczne – szef
kursu uśmiechnął się serdecznie, ściskając jej mocno dłoń. – Dla niektórych
mężczyzn przeżycie przesłuchania było tak dojmujące, że szybko załamywali
się psychicznie. Byli nawet tacy, którzy w stresie zapominali hasła
bezpieczeństwa[4].
Wypełniała ją duma. W niczym nie ustępowała mężczyznom. Już dawno
ciepła herbata z sokiem nie smakowała jej tak bardzo.
Afganistan, Dystrykt Moqur, 23 grudnia 2010
Marcin Gawęda IX zmiana
Rodzinie i Przyjaciołom
DRAMATIS PERSONAE WP w kraju Generał Maciej Skrzypowski – oficer liniowy z doświadczeniem z Iraku PKW-Afganistan Baza Qarabagh Podporucznik Piotr Belka – dowódca 3 plutonu 1 kompanii Zgrupowania Bojowego Bravo (ZBB) Kapitan Tomasz Gazda – dowódca 1 kompanii ZBB Starszy szeregowy Paweł „Góral” Góralski – 3 pluton 1 kompanii ZBB Katarzyna Greń – antropolog kultury Ali Hazrat – tłumacz Starszy szeregowy Sylwester „Jodła” Jodłowski – radiooperator, 3 pluton 1 kompanii ZBB Kapral Michał „Kajko” Kajkowski – 3 pluton 1 kompanii ZBB Major Paweł Kalicki – komendant posterunku Qarabagh Chorąży Paweł Kołacz – zastępca dowódcy 3 plutonu 1 kompanii ZBB Starszy szeregowy Piotr „Spadak” Spadkowski – 3 pluton 1 kompanii ZBB Sierżant Jerzy Strypuła – 3 pluton 1 kompanii ZBB Starszy kapral Marcin „Śruba” Śrubiński – 3 pluton 1 kompanii ZBB Starszy szeregowy Marcin Wilczek – 3 pluton 1 kompanii ZBB Starszy szeregowy Tomasz „Żaku” Żaczek – 3 pluton 1 kompanii ZBB Zespół Rozpoznania Środków Walki (WIT) Podporucznik Mikołaj „Szary” Szarawa – sekcja WIT ZBB Jednostka specjalna „Nil” Porucznik Mateusz „Lisu” Lisowski – Grupa Wsparcia Informacyjnego, sekcja IMINT Starszy chorąży sztabowy Marek „Tango” Targosz – Grupa Wsparcia Informacyjnego, sekcja IMINT Baza Ghazni Pułkownik Michał Bończak – dowódca IX zmiany PKW-A Podpułkownik Mateusz Petrycki – dowódca Zgrupowania Bojowego Alfa (ZBA) Baza Warrior Podpułkownik Michał Darkowski – dowódca Zgrupowania Bojowego Bravo (ZBB) Major Paweł Grosicki – oficer SKW Kapral Artur Michniak – 2 pluton 1 kompanii ZBB Starszy szeregowy Michał Zawilski – 2 pluton 1 kompanii ZBB
Major Mateusz „Żmija” Żmijowski – sekcja rozpoznawcza S-2 Jednostka specjalna GROM Starszy sierżant Bogdan „Anioł” Anielak – sekcja snajperska, strzelec wyborowy Marek Bronowski – były sierżant, poza służbą liniową po wypadku na poligonie Starszy sierżant Wojciech Buczek – paramedyk oddziału Podporucznik Marcin „Koniu” Koniewski – sekcja snajperska, spotter Kapitan Paweł „Majka” Majak – dowódca zespołu bojowego Samodzielna Grupa Powietrzno-Szturmowa (SGPSz), eskadra śmigłowców Podpułkownik pilot Piotr łuczak – dowódca eskadry, pilot śmigłowca Mi-24 Starszy szeregowy Marcin Piekarz – strzelec PK, Sekcja Strzelców Pokładowych Oddział talibów mułły Khalida Khana Mułła Abdurrachman – odpowiedzialny za sprawy duchowe Achtar Osmani – odpowiedzialny za kwestie logistyczne Saber Muhammad Saber – dżihadysta Shelizar – dżihadysta Ahmad Zahir – specjalista od ładunków wybuchowych Zelimhan – strzelec PK
PROLOG Odpowiedzialność dowódcy oddziału wojskowego jest paradoksalna. Aby wykonać swoje zadanie naprawdę dobrze, musi kochać swoich ludzi i odczuwać łączące go z nimi więzi wzajemnej odpowiedzialności i przywiązania. A jednak musi być zdolny wydać rozkaz, w którego konsekwencji wszyscy mogą zginąć [...]. Nawet najlepsi dowódcy popełniają błędy, które potem latami dręczą ich sumienie [...] każdy dobry dowódca jest do pewnego stopnia przekonany, że gdyby postąpił inaczej, ludzie, których kochał jak synów i braci, nie musieliby zginąć. Dave Grossman (O zabijaniu) Czad, 27 września 2009 Komunikator internetowy dawał mu namiastkę kontaktu z krajem. Co prawda przekaz był kiepski i obraz skakał, ale fonia była znośna. Widniejący na ekranie jego dobry przyjaciel, tak jak on, siedział przed komputerem, więc idealny obraz nie był im do niczego potrzebny. Sprawy rodzinne i bieżące wydarzenia polityczne już obgadali, teraz zeszli na kwestie osobiste. – Pytałeś mnie, ostatnio, co będę robił po Czadzie, pamiętasz? – Tak. Tylko nie pamiętam, co mi wtedy powiedziałeś – mężczyzna skrzywił się w żartobliwym uśmiechu. Gazda także się uśmiechnął. – Powiedziałem ci, że jeszcze nie wiem. – No tak, teraz sobie przypominam. Miałeś się zastanowić przed końcem misji. – No właśnie, i już zdecydowałem. Wyjadę do Afganistanu. Na twarzy rozmówcy zagościło prawdziwe zaskoczenie. – Żartujesz, tak?
– Mówię poważnie. Jak najbardziej. Już gadałem z Renatą. – Czekaj, czekaj. – Mężczyzna przejechał dłonią po gładko ogolonym podbródku. – No tak. IX zmianę wystawi twoja 17 Wielkopolska? – No właśnie. Tutaj jestem tylko na wypożyczeniu. No wiesz, gościnne występy – mruknął Gazda. – Tam pojadę z moimi ludźmi. Tymi z Iraku, że tak powiem. Jedzie stara sprawdzona ekipa i nie wyobrażam sobie, że mnie z nimi nie będzie. Przecież to moja jednostka. – Jak dla mnie, to oszalałeś, stary. Tam jest wojna, nie to co tutaj. Mało ci było Iraku? Gazda chwilę się zamyślił na wspomnienie Iraku i obrony City Hall w Karbali. Tam naprawdę było gorąco. Przy tym misja w Czadzie to niemal wakacje. Afganistan... Tak, Afganistan będzie wyzwaniem. Kolejnym wyzwaniem. – Człowieku, potrzebuję adrenaliny. – Naprawdę pogięło cię na cacy. Po mojemu, to ci, człowieku, odjebało. Jesteś wariat. Za spokojnie ci się żyje, czy jak? Spojrzał na przyjaciela. Gazda podrapał się po gęstej brodzie, gdzie z lubością zbierały się drobinki wszechobecnego afrykańskiego pyłu piaskowego. – No właśnie, stary. Nie wiem, jak to działa, ale znowu potrzebuję kopa. Uzależniłem się. Ponieważ roześmiał się, jego kolega nie miał pojęcia, czy mówił poważnie, czy tylko żartował. Nigdy już się tego nie dowiedział, bo nie było okazji, żeby do tej rozmowy wrócić[1]. Czad, 30 września 2009 Słońce prażyło niemiłosiernie. Jak to zazwyczaj na Czarnym Lądzie. Liczący prawie pięćdziesiąt pojazdów, głównie załadowanych po brzegi pomocą humanitarną ciężarówek, francusko-austriacki konwój przedzierał się wolno przez wysuszoną na wiór drogę. Koła ciężarówek, Land Roverów i Rosomaków, obracając się niespiesznie, pokonywały kilometr po kilometrze afrykański trakt, wzniecając tumany kurzu i piaskowego pyłu. Jakoś nie przechodziło mu przez gardło określenie „droga” na to, po czym poruszali się w Czadzie. Odcinki grząskiego piachu naszpikowane ostrymi, czerwonymi kamieniami w jego mniemaniu bardziej zasługiwały na miano „trakt”. To, że mieli tylko dwa postoje spowodowane utratą koła w MAN-ie i złapaniem
gumy przez Jelcza, uznawał za cud. Cała ta wielonarodowa kawalkada, poprzedzana przez polską awangardę stanowiącą zarazem eskortę, zmierzała do bazy Iriba. Jednak to nie Iriba, ale baza Bahai – najbardziej wysunięty na północ kraju przyczółek misji EUFOR/MINURCAT – była celem konwoju. Kapitan Tomasz Gazda – oczekiwany po misji w Iraku awans dostał dopiero niedawno, po kilku latach od tamtych wydarzeń – nie ukrywał lekkiego zdenerwowania. Wszak od jego grupy bojowej Delta, ochraniającej konwój na ostatnim, najtrudniejszym odcinku drogi, zależało być albo nie być żołnierzy. Nie wspominając już o ładunku. Francuzi i Austriacy stacjonowali na co dzień w odległym Abeche i nie znali ani warunków terenowych, ani lokalnych uwarunkowań, zdani byli więc na Polaków. Tym bardziej, że grupa Delta była grupą bojową, a wielu żołnierzy misji EUFOR nie miało większego pojęcia o prawdziwej wojnie. Do tej pory rebelianci nigdzie nie zaatakowali ani Polaków, ani innych żołnierzy EUFOR, ale zawsze mógł się znaleźć jakiś krewki kacyk. Takich oddziałów, czy to rebeliantów, czy to zwykłych bandytów, w rejonie nie brakowało. A ładunek był cenny: pitna woda, żywność, lekarstwa, koce – w Czadzie towar deficytowy. – Zjedź na bok, popatrzymy na naszą karawanę – polecił kierowcy. Konwój przypominał poruszające się wolno wielbłądy. – Tak jest – potwierdził kapral Skwarczyński i posłusznie wykonał rozkaz. Gazda spojrzał znowu w lusterko, gdzie w tumanach kurzu widniały kontury jadącego za nimi Land Rovera. Kolejny w kolumnie Rosomak był już ledwo widoczny. Gazda wyszedł z samochodu, prostując kości. Okutany arafatką, z obowiązkowymi w tych warunkach okularami przeciwsłonecznymi, chronił twarz przed wszechobecnym pyłem. Odczekali dobrych kilka minut, aż przejedzie koło nich cała kolumna, po czym znowu wyszli na jej czoło. Land Rover Gazdy był niby owczarek pilnujący stada – to znajdował się na czele kolumny, to na jej końcu. Intuicja oficerska podpowiadała mu, że jeśli wywiad sugerował możliwość pojawienia się na ich drodze lokalnej bandy, to na pewno się na nią natkną. Doświadczenie wyniesione z Iraku pozwalało mu przypuszczać, że jeśli coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie. Słowem, Tomasz Gazda wyznawał zasadę, że plan to lista rzeczy, które się nie wydarzą. A plan zakładał, że nikt ich nie zaczepi. Znowu jechali na czele kolumny.
– Jak mapa? – rzucił do tyłu. GPS to jedno, a praca nad mapą to drugie. – Z mapy wynika, że przed nami jest dogodny przejazd przez lokalną rzekę okresową – usłyszał od ślęczącego nad mapą żołnierza. – Dojeżdżamy. Zostało może dwa kilometry. – O ile mapa jest dokładna – zastrzegł Gazda, sprawdzając pozycję na GPS- ie. – Dokładna to może nie, ale za to aktualna. – No to mamy towarzystwo – rzucił Gazda widząc na wzgórzu przed nimi kilka pick-upów. – Pięknie. Nie wyglądają na przyjaznych. – Nie panikuj na zapas – Gazda zachowywał chłodny profesjonalizm. – Podjedź do nich. Przełączył się na odpowiedni kanał, nie zauważając nieco przerażonej miny kaprala. – Tu Delta 500! Nagły postój! – rozkazał na fonii po angielsku. – Wszyscy stać. – Tu Alfa 100, Alfa 500, co jest? Co się dzieje? – To był młody podporucznik dowodzący tuzinem ciężarówek austriackiego kontyngentu. – Alfa 100, Alfa 200, przed nami rebelianci. Zatrzymujemy konwój. Zachowajcie szyk kolumny. W radio usłyszał po angielsku obu dowódców – Austriaka i Francuza – meldujących, że zrozumieli rozkaz. Cała kolumna zatrzymała się niemal w miejscu. – Jadę z nimi pogadać. Delta 502, za mną. – Tu Delta 502, zrozumiałem, wychodzę z kolumny. Trzeci pojazd w kolumnie, pokryty czadyjskim kurzem i piaskiem zielony Rosomak, odbił w bok, wyprzedził drugiego z kolei Land Rovera i szybko wyszedł na ogon terenówce dowódcy grupy bojowej. – Pan porucznik to miał nosa z tymi czarnymi – z podziwem pokręcił głową Skwarczyński. – Dokładnie tak, jak pan przypuszczał. Kapral już nieco ochłonął po pierwszym szoku, widząc, że kapitan sprawia wrażenie człowieka, który wie, co robi. Nawiązał teraz do rozmowy sprzed kilkunastu minut, gdy zakładali się, na jakim odcinku napotkają miejscowych. Gazda uśmiechnął się, lekko wykrzywiając usta.
– Z Czadyjczykami. Nie czarnymi. – No tak, dla mnie to wszystko jedno. Czarni to czarni. Gazda nie podjął dyskusji. Land Rover szybko zbliżał się do jadącego im naprzeciw białego pick-upa. Postawiłby każdą sumę na to, że była to terenówka marki Toyota, tak często wykorzystywana w Afryce. Kiedy pół godziny wcześniej Gazda patrzył na mapę, zaznaczona na niej rzeka od razu zwróciła jego uwagę. Teraz rzeka była wyschnięta i przez wadi, czyli suche koryto, swobodnie mogli przejechać, ale to było idealne miejsce, żeby zastąpić im drogę. „No i rzeczywiście miałem nosa” – pomyślał. Wyglądało na to, że teraz odcinał kupony od swojego czarnowidztwa. Upewnił się jeszcze rzutem oka w lusterko, że załoga Rosomaka dobrze wiedziała, czego od niej oczekuje. Był zdecydowany pokazać miejscowym, że ma jaja. Nauczył się w Iraku, że tupet może czasami przynieść wymierne korzyści. Tyle że między tupetem a głupotą bywała cienka granica. Starał się mocno pilnować, aby jej nie przekroczyć choćby o milimetr. – To pewnie ci, co za nami w jechali w nocy – domyślał się Skwarczyński. – Na to wygląda. Rzeczywiście wczoraj w nocy widzieli jadące za nimi trzy terenówki. Obejrzał je dokładnie przez noktowizor, ale trzymały się przyzwoicie daleko. Land Rover zatrzymał się dwadzieścia metrów od stojącego już białego pick-upa wyładowanego bojownikami z kałaszami. To była zwykła terenowa Toyota, a nie jakiś uzbrojony technical. Nie zauważył żadnego zamontowanego na pace ciężkiego karabinu maszynowego, działa bezodrzutowego czy czegokolwiek cięższego niż trzymane przez młodych bojowników AK-47. Widział już takich w Iraku. Głośno krzyczeli, czasami strzelali w powietrze, ale nie byli żołnierzami – tylko uzbrojoną bandą cywili. Niczym więcej. Miał do czynienia ze zwykłą bandą gówniarzy, a nie naćpanymi, niebezpiecznymi, nastoletnimi bojówkarzami. Wysiedli z bronią u boku. Obok Gazdy stanął tłumacz i porucznik Złotowski. Skwarczyński czekał za otwartymi drzwiami, kilka metrów za nimi. Gazda stał przez chwilę, obserwując przeciwników. Był oficerem, ale zrezygnował z broni bocznej – na misji zdecydowanie wolał mieć pod ręką Mini-Beryla. – Ciekawe, co to za goście? – Złotowski myślał na głos. – Jak myślisz? Wyglądają na plemię Zaghawa. Gazda spojrzał na porucznika. Od razu było widać, że to jego pierwsza
misja. Oficer łącznikowy trząsł się jak osika. Żal było patrzeć. Jego służbowy WIST drzemał w kaburze, tak jakby nic się nie działo. Korzystając z chwili – bojownicy kłócili się właśnie, kto powinien stanowić eskortę dla wodza – postanowił uspokoić nieco nerwy spokojną dyskusją, nie zaniedbał jednakże ustawienia broni, tak by można było natychmiast jej użyć. – Panie poruczniku, niech się pan nie obrazi, ale ja mam w dupie, czy to plemię Zaghawa, czy Tama. – Prawą ręką powoli, tak by nie wzbudzać podejrzeń, ułożył sobie wygodnie karabinek wzdłuż uda. – Mam nawet gdzieś to, czy to czadyjscy albo sudańscy rebelianci, czy zwykli bandyci. Po prostu weszli nam w drogę. Zresztą zaraz się przekonamy, o co im chodzi. – Pan chyba... to szaleństwo... nie może pan... – Złotowski był niezmiernie zdziwiony, niemal przerażony. – Przecież procedura... Ale Gazda już go nie słuchał. Szedł energicznie w kierunku rebeliantów, bandytów, czy kim oni nie byli. Ryzykował? Pewnie, że tak, ale czyż wojna nie jest graniem w ruletkę? Przecież nie płacili mu żołdu za wyglądanie zza Rosomaka. Zresztą gdyby nie tacy jak on, za kim chowałby się wystraszony porucznik Złotowski? Na wojnie zawsze musieli być tacy, którzy mówili: „Za mną”, i tacy, którzy głośno wołali: „Naprzód!”, kryjąc się za plecami innych. – Procedura – mruknął pod nosem. – Wsadź ją sobie, gdzie chcesz. Zatrzymał się kilka kroków przed pick-upem, naprzeciwko dowódcy w czerwonej chuście. Tłumacz stanął za plecami Polaka, dobre pół metra z tyłu. Już wcześniej Gazda upewnił się, rzucając dyskretne spojrzenie do tyłu, że Rosomak zatrzymał się przy Land Roverze Skwarczyńskiego, ledwo kilkanaście metrów za nim. Załoga Rosomaka była na miejscu i wiedziała, co ma robić. – Powiedz mu, że ma nas przepuścić, bo go zabijemy – polecił tłumaczowi. – Ale przecież... – Przetłumacz dokładnie to, co ci powiedziałem! – rzucił ostro, trzymając cały czas palec na spuście. Gest był na pewno teatralny, filmowy, ale świetnie przekazywał nastawienie rozmówcy. Kacyk dobrze to rozumiał, bo sam trzymał kałasza w prawej ręce pionowo w górze, niczym aktor w filmie sensacyjnym. Tłumacz krzyknął coś w lokalnym narzeczu. Najwyraźniej nie spodobało się to czadyjskiemu wodzowi, bo dowódca bojowników odpowiedział głośno, machając groźnie AK-47. Gazda zauważył, że ze dwa razy z obawą zerknął na stojący z tyłu transporter.
Zanim jeszcze tłumacz przełożył słowa lokalnego watażki, Gazda wykonał delikatny ruch, poprawiając położenie Mini-Beryla, tak aby jednym gestem przygotować się do strzału z biodra. – Coś mu się nie podoba? – zapytał. – Tak. Mówi, żeby go przekonać, że powinni odjechać. Krzyczy, że się nie boją i chcą dostać jakieś fanty. Zauważył, że watażka dużo krzyczał, ale nie wyglądał na zdesperowanego. Wprawnym okiem Gazda ocenił, że co najmniej połowa rebeliantów ledwo potrafiła trzymać broń. Miał coraz głębsze przekonanie, że ten tłum przed nim był tyleż głośny, ile mało groźny. – Powiedz, że zaraz im je damy – warknął ze złością. – Będą miały kaliber 30 milimetrów. – Teraz krzyczy, że jeśli... – Przetłumacz mu to, co powiedziałem. Oczy kacyka wyszły z orbit. Gdy tłumacz skończył, Gazda machnął ręką. Nagle rozległa się ogłuszająca palba armaty Bushmaster, całkowicie zagłuszając i tłumacza, i krzyczącego coś chrapliwie kacyka. Działonowy i system celowniczy spisali się znakomicie – kilka pocisków kalibru 30 milimetrów wprost ścięło niewielkie drzewko rosnące od lat nad brzegiem wadi. Bojownicy odruchowo skulili głowy. Jeden zeskoczył z paki i schował się za samochód, drugi odrzucił kałasza i zakrył głowę dłońmi. Zapadła cisza. Dowódca rebeliantów stał niczym słup soli, próbując otrząsnąć się z zaskoczenia. Wyraźnie pobladł. – A teraz powiedz mu, że następna porcja fantów poleci w jego Toyotę. Tłumacz krzyknął. Bojownicy patrzyli przez chwilę po sobie, po czym dowódca coś zawołał, opuszczając Kałasznikowa. Rebelianci nie czekali na dalszy rozwój wypadków – opuścili broń. Watażka uderzył z wściekłością pięścią w dach terenówki. Buksując w afrykańskim piasku, pick-up ruszył. W ciągu kilkunastu sekund terenówki odjechały. Został po nich tylko nisko zawieszony, gęsty tuman kurzu. • Gazda dyskretnie odetchnął. Zabezpieczył Mini-Beryla i upił łyk wody z podanej plastikowej butelki. Zdjął hełm i wylał resztę na głowę. Zdawał się
jakby nie zauważać szamoczącego się, wściekłego Złotowskiego ani zdumionych twarzy innych obserwatorów wydarzenia. – Pan jesteś wariat! Popieprzeniec! – Złotowski pieklił się jak szalony, skakał w szale, machał rękami, Beryl dyndał mu na pasku, jakby zaraz miał spaść. – Ryzykowałeś nasze życie! Ja pierdolę, Rambo się znalazł! Powinieneś się leczyć! Słyszysz?! Gazda nie reagował, więc kapral Skwarczyński poczuł się w obowiązku zainterweniować. – Panie poruczniku, niech się pan uspokoi, krzyczy pan na kapitana! – Gówno mnie to obchodzi! Zawiadomię prokuraturę! Tacy jak on nie powinni być w wojsku! Jezu, to szajbus! Czy jemu się wydaje, że jest na planie jakiegoś filmu, do kurwy nędzy? Gazda nawet nie spojrzał na pieklącego się porucznika, którego próbowało uspokoić dwóch polskich podoficerów. Przeszedł obok ciężko dyszącego Złotowskiego, jakby go nie zauważył. – Możemy jechać dalej! – rzucił po angielsku do zdumionych oficerów – Austriaka i Francuza, obserwujących wydarzenie. – Droga przejezdna! Oparł się o nagrzaną słońcem maskę Land Rovera, szukając choćby odrobiny cienia. Zamknął oczy i przez chwilę odpoczywał. Nie dawał po sobie tego poznać, ale uspokajał skołatane nerwy. Przecież nie był cyborgiem. Powoli opadała adrenalina, puls wracał do normy. Może faktycznie pograł zbyt ostro? Nie, raczej nie. Zresztą liczył się efekt. – Panie kapitanie, w imieniu... chciałbym przeprosić za zachowanie... no wie pan, nerwy mu puściły... Gazda otworzył oczy. Przed nim stał podenerwowany młody podporucznik z logistyki. – No wie pan... nie ma co robić szumu... Kapitan machnął od niechcenia ręką. – Daj spokój, człowieku. Nic się nie stało. – Nie złoży pan raportu? Wie pan, niższa szarża i w ogóle... Gazda spojrzał na twarz młodego oficera. – Człowieku, nie zawracaj mi głowy pierdołami. Przecież nikt nie zginął. Przed nami daleka droga. •
Jechali w milczeniu. Kapral Skwarczyński zerkał z podziwem na siedzącego obok oficera. Od czasu do czasu odzywało się tylko radio albo Gazda pytał przewodnika o drogę. Dojeżdżali już do bazy, kiedy kapral zebrał się na odwagę i zdecydował się zapytać. – Pan kapitan wybaczy... Gazda milczał. Skwarczyński uznał to za przyzwolenie. – Pan kapitan to ma jaja, nie ma co... Tak mi chodzi po głowie... Kapral najwyraźniej starał się zaspokoić ciekawość. Gazda westchnął ciężko i spojrzał na niego. – Co ci, kapralu, chodzi po głowie? – No to... że tak się pan kapitan nie bał... tak się wystawić... – Bali się. – Słucham? – Oni się bali. W ich oczach czaił się strach. Skwarczyński nie mógł wyjść ze zdumienia. Myślał, że kapitan żartuje, ale ten był całkowicie poważny. Odwrócił się w jego kierunku i przeszył go stalowym spojrzeniem niczym sztyletem. Kapral poczuł się nieswojo. Odchrząknął. – Panie kapitanie... ja to ciekawy tylko jestem, ale jak... – bąknął zmieszany – no wie pan, jakby... – To była tylko banda cywilów z kałaszami. Nic więcej, kapralu. Potrafili tylko krzyczeć i gwałcić kobiety w wioskach. W ich oczach można było dostrzec strach. – Strach? – Grali va banque, ale nie wiedzieli, czego się spodziewać po wojsku. W końcu nasz Rosomak to nie cywilny pick-up z wystraszonym personelem oenzetu. [1] Niejeden z polskich żołnierzy lub cywilów w składzie IX zmiany PKW- A ma zaliczoną nie tylko misję w Iraku, ale też w Czadzie lub Libanie.
ROZDZIAł I W obecnej „kulturowej” fazie wojny wiedza o przeciwniku, jego motywacji i zamiarach, środowisku kulturowym jest dużo bardziej konieczna do końcowego sukcesu niż inteligentne bomby czy bezzałogowe samoloty. Gen. Robert Scales Stany Zjednoczone, Quantico, 11 września 2010 Scout Sniper Instructor School w Quantico uznawane jest za mekkę snajperów i nie ma w tym żadnej przesady. Starszy sierżant Bogdan Anielak nie był nowicjuszem i zdawał sobie sprawę, że suma doświadczeń z Iraku i Afganistanu, jakie nabyli tam snajperzy z marines, jest bezcenna. To dlatego przez cały dwumiesięczny kurs był całkowicie skupiony na tym, czego go tu uczono. Nawet ci, którzy uważali się za świetnych snajperów, mogli się tu wiele dowiedzieć. W strzelaniu Anielak osiągał znakomite wyniki, szczególnie z tych broni, które mu leżały. Nieco gorzej szły mu te szkolenia, które dedykowane były bardziej dla spottera. Nigdy nie ukrywał, że wolał pociągać za spust, niż obserwować czy korygować strzały. To dlatego końcowy test zwany Final Field Exercise zdał celująco, mimo że wcześniej popełnił błąd przy identyfikacji celu – człowiek, który wydawał się dowódcą, wcale nim nie był. Zadanie było cholernie trudne, bo statysta grający dowódcę niczym nie odróżniał się od innych. Ani gestami, ani elementem umundurowania i wyposażenia, ani miejscem w szyku. Anielak postawił na tego, który szedł w środku ugrupowania, i nie trafił. Okazało się, że dowódca był nieco starszy od swoich żołnierzy, a ten drobiazg mu umknął. Ten szczegół trudno było wychwycić, ale kogo to obchodziło? Punkty stracił. Nauczony doświadczeniem za drugim razem był nieco bardziej cierpliwy i spostrzegł lornetkę wciśniętą
za pas spodni, gdy kurtka statysty grającego dowódcę drużyny, kiedy ten przechodził przez zwalony konar, odchyliła się nieco. Anielak miał charakter i niepowodzenie potrafił przekuć w sukces. Teraz leżąc w trawie we własnoręcznie wykonanym maskującym ghillie suit, przetykanym prawdziwą roślinnością zgodnie z najlepszymi wzorami maskowania w terenie leśnym, był zdeterminowany, żeby w stalkingu pokazać się z jak najlepszej strony. Chciał podejść do obserwatorów na minimum dwieście metrów i oddać strzał. Oczywiście ślepą amunicją. Nie śpieszył się. Widział, jak koleś obok zbyt szybko czołgał się do przodu i odpadł po kilku minutach. Zauważył, że niektórzy byli zupełnie zieloni, zbyt narwani i niedoświadczeni. Anielak nie był snajperem od wczoraj i doskonale potrafił wyczuć dobrego, doświadczonego snajpera na odległość. Na przykład ten koleś z piechoty morskiej po jego prawej stronie, nie dość, że miał świetnie wykonany ghillie suit, to do tego potrafił się poruszać wolno, cierpliwie, korzystając z najmniejszej kępki trawy do zamaskowania swojej pozycji. Anielak nie zamierzał odpaść zbyt szybko, dlatego także posuwał się ostrożnie, centymetr po centymetrze, co chwila robiąc dłuższe przerwy. • Sierżant Peter Ward zyskał przydomek „Sokole Oko” nie bez kozery. Uzbrojony w baterię lornetek i lunet potrafił wychwycić czołgających się delikwentów grubo kilkaset metrów od stanowiska obserwatorów. Był teraz całkowicie pochłonięty skanowaniem terenu przez lornetkę z dalmierzem typu Vector. Kiedy już dostrzegł coś, co tylko na pozór było fragmentem natury, a okazywało się kiepsko zamaskowanym snajperem, kierował odpowiednio jednym z instruktorów, którzy krążyli po polu, a ten podchodził do nieszczęśnika i informował go, że zadanie nie jest zaliczone. Najpierw odpadali nowicjusze – temu wystawała za wysoko dupa, tamten czołgał się zbyt szybko, jeszcze inny źle dobrał kolorystykę swojego kamuflażu (Anielak nieraz był w szoku – snajper daltonista, czy co?). Za każdym razem Ward miał satysfakcję z tego, co robił – nie dlatego, że chciał zepsuć tym gościom dzień, ale jego celem było, żeby kurs w Quantico ukończyli najlepsi z najlepszych. Mieli umieć działać w zespole, w parach, obserwować cel, zdobywać dane wywiadowcze, czaić się cierpliwie i wycofywać po cichu. Od tego zależało wszak ich życie w prawdziwej akcji.
Albo, co gorsza, także życie innych komandosów z ich teamu. Jego wzrok spoczął na małej kępie trawy, która jakoś niezbyt naturalnie kołysała się na boki. Coś mu tu nie grało. Wszak wiatr nie był na tyle mocny, żeby bujać trawą na wszystkie strony. Wystarczyło mu kolejnych kilka sekund, żeby zauważyć ruch za kępą. Nieszczęśnik zamiast powoli przesunąć się do kępki obok, śmignął zbyt szybko te kilka metrów. Co z tego, że miał świetnie wykonany ghillie suit i znakomicie dobraną kolorystykę kamuflażu? Kiedy leżał, wprost wtapiał się w otoczenie, ale jego ruchy były zbyt nerwowe, nadto energiczne. Gościowi brakowało cierpliwości, a to zdaniem Warda dyskwalifikowało go jako snajpera. Sprawa była prosta – albo koleś się poprawi następnym razem, albo nie zaliczy kursu. – Miller, zatrzymaj wszystkich – polecił instruktorowi, który znajdował się najbliżej wykrytego delikwenta. Wszyscy czołgający się na polecenie instruktora znieruchomieli w oczekiwaniu na rozwój wypadków. „Mam nadzieję, że to nie ja” – myślał jeden z drugim. Było oczywiste, że jeden z dwóch obserwatorów kogoś zlokalizował i teraz naprowadzą na niego instruktora zwanego walkerem. – Co jest? – Frank, to co zwykle. Mam na oku świnię nieudolnie schowaną za kępą trawy. Instruktorzy zwracali się do szkolonych skrótem PIG – „świnia”. Formalnie był to akronim od Professionaly Instructed Gunman... – Jesteś pewny? – kadra lubiła czasami pobawić się kosztem leżących w trawie. – Jak tego, Frank, że kiedyś kopnę w kalendarz. Mam na oku jakiegoś dupka, który chciał być snującym się w trawie wężem, a okazał się dupą słonia. – OK. Zaprowadź mnie do niego, a ja mu powiem, że jest do bani. Ward szybko naprowadził walkera na snajpera, który tak kiepsko się spisał. Frank Morillo stanął przepisowe pół metra od młodego chłopaka, który dobrze strzelał i wydawało mu się, że jest już strzelcem wyborowym, a może nawet snajperem. Jak to mówią, mylny błąd. Chłopak leżał nieruchomo, trzymając pokrytą farbą maskującą twarz niemal w wiechciu trawy. Miał jeszcze nadzieję, że może chodzi o kogoś obok. – Masz przed sobą tego kolesia. Jest dokładnie pół metra od ciebie.
– Zgadza się. Mam go pół metra przed sobą. Instruktorzy zdawali się świetnie bawić. – Teraz leży tak, że nigdy bym go nie zauważył, ale rusza się beznadziejnie. Powiedz mu, Frank, że musi jeszcze popracować, żeby zaliczyć to zadanie. Instruktor ledwo powstrzymał uśmiech, widząc chłopaka z twarzą w glebie. – OK, koleś, sierżant Ward uważa, że jesteś dupa. Nie zaliczyłeś. Jesteś zbyt narwany. • Kiedy okazało się, że chodziło o kogoś innego, Anielak odetchnął z ulgą. Miał walkera jakieś dziesięć metrów z boku, więc nie mógł wykluczyć, że może idzie do niego. Teraz mógł spokojnie wypuścić z siebie powietrze. Był nadal w grze. Ocenił, że jest jakieś dwieście sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów od obserwatorów, a to nie był imponujący wynik. – Dobra, dziewczyny, możecie ruszać dalej! – polecił głośno instruktor. „Spokojnie, spokojnie, nie podpalaj się” – uspokajał się w myślach. Powolutku przemieścił się kilkadziesiąt centymetrów, korzystając z osłony, jaką dawał jeden z niewielkich krzaczków, którymi pokryte było pole. Paski juty ghillie suit, odpowiednio farbowane pod kątem terenu, w jakim zaplanowano stalking, zielone, żywe gałązki powtykane tu i tam, wreszcie sniper veil zakrywający głowę i twarz sprawiały wrażenie doskonałego maskowania i takim były, ale Anielak nie miał złudzeń – dwaj doświadczeni instruktorzy przeszukujący teren znali się na tej robocie jak mało kto. Wypatrywali oczy w nadziei zobaczenia drobnego ruchu czy jakiegoś podejrzanego cienia, a wtedy zabawa się kończyła. Jakieś sto metrów na prawo Anielak dostrzegł kątem oka taką sytuację. Najwyraźniej jeden z mniej cierpliwych gości chciał skorzystać na zamieszaniu i w miarę szybko urwać kilka metrów. Udało mu się pierwszy raz, ale za drugim wpadł w oko obserwatorom. Koniec gry. Nad niedoszłym snajperem stanął drugi z instruktorów. Walker właśnie informował delikwenta, że kończy zawody. Nie był pewien, czy dobrze liczy, ale wyglądało na to, że z tuzina czołgających się została ich może jedna trzecia. Cholerne „Sokole Oko” potrafił wypatrzeć każdy zbyt gwałtowny ruch. Anielak nie chciał usłyszeć ani jowialnego: „Dude”, ani: „Spartaczyłeś
sprawę”. Dlatego dokładał wszelkich starań, żeby powoli, centymetr po centymetrze, posuwać się do przodu. Znając teren, już wcześniej podzielił go na etapy, wyznaczył ścieżkę podejścia. Nogi trzymał razem, odpychał się stopami, a podciągał palcami dłoni. Karabin wyborowy pokryty był kamuflażem i dodatkowo zamaskowany paskami materiału i juty, więc także nie przyciągał uwagi. Trzymał głowę nisko, z rzadka tylko lustrując przedpole. Każdy metr, który pokonywał, był jego sukcesem. Im był bliżej, tym bardziej musiał się koncentrować. Z natury był cierpliwym człowiekiem, i to procentowało. Nie miał przy sobie, rzecz jasna, dalmierza, i wszystkie odległości musiał wypracowywać i szacować samodzielnie, ale nie stanowiło to dla doświadczonego snajpera zbyt wielkiego kłopotu. Oceniał, że doszedł już na odległość około dwustu dwudziestu metrów od stanowiska instruktorów- obserwatorów. To oznaczało, że jeszcze kilkanaście minut i będzie mógł przygotować się do oddania strzału. I wtedy to się stało. Jeden z instruktorów stanął pół metra za nim. To był koniec. Usłyszał pełen satysfakcji, nieco złośliwy głos walkera: – Ej, dude, koniec zabawy. Zawaliłeś test. „No to dupa zbita” – pomyślał zrezygnowany Anielak. „Cholera, pieprzone Sokole Oko”. Sierżant Ward był jednym z najlepszych ze wszystkich HOG-ów – instruktorów, jak od „Hunter of Gunman” nazywano w skrócie kadrę. A Anielak musiał przyznać, że goście byli naprawdę świetni. Szkołę w Quantico nazywano mekką snajperów nie bez powodu – co udowodniono mu zbyt wiele razy. Co z tego, że w kraju należał do czołówki? Takich jak on oblewano tu niejeden raz. Kiedy niechętnie i z ociąganiem zbierał się z trawy, poprzysiągł sobie, że następnym razem to on będzie górą. • Miał do siebie wiele pretensji. Analizował minuta po minucie, co się stało i gdzie popełnił błąd. Czyli robił to, co wszyscy zebrani na odprawie. – Nie mam pojęcia, co poszło nie tak. Wykryli mnie w nietypowym momencie, nawet się nie ruszałem – żalił się inny uczestnik kursu po angielsku. – Ja też nie wiem, co spieprzyłem.
– Człowieku, tam po prostu nie udało się podejść. Ci kolesie widzieli dosłownie wszystko. I tak nie mogę uwierzyć, że podszedłem tak blisko. W sumie niewiele brakowało. Snajper pochodził z Danii, spojrzał z uwagą na Polaka i uśmiechnął się, widząc pytające spojrzenie. – Chłopie. Podszedłem na dwieście trzydzieści dwa metry. Tym razem tylko jeden gość był lepszy ode mnie. – Nikt nie zbliżył się nawet na dwieście metrów? – Anielak był szczerze zdziwiony. – Nie tym razem. Ten cholerny Ward miał dzisiaj cholernego farta. Facet widzi wszystko. – Duńczyk puścił oko. – Prawie jak moja stara. Zaśmiali się, stukając szkłem. Duńczyk zaczął gestykulować, opowiadając o ostatnich metrach, które dane było mu pokonać. – Ward miał fartowny dzień, nie było szans. Podsłuchałem instruktorów. Jeden z HOG-ów stwierdził, że najlepszy snajper podszedł na dwieście dwadzieścia metrów. Zabrakło mu naprawdę niewiele. Anielak poczuł przyspieszone bicie serca. – A ja myślałem, że spieprzyłem robotę z kretesem. – Ej, nie gadaj... no nie... to ty? Gratuluję, stary. Duńczyk poklepał go jowialnie po plecach. Po chwili wieści rozeszły się po całym pomieszczeniu. Polak zaczął przyjmować gratulacje. Ze wszystkich dwunastu snajperów uczestniczących w zawodach ze stalkingu – skrytego skradania się do przeciwnika – tylko dwóch zeszło poniżej dwustu czterdziestu metrów. Jak się okazało, dwaj instruktorzy, którzy tego dnia ich obserwowali w zadaniu, byli najbardziej doświadczonymi w całej szkole USMC w Quantico. Kiedy gratulował mu jeden z amerykańskich instruktorów, Anielak nieśmiało się uśmiechnął. – Człowieku, dojść na dwieście metrów do sierżanta Warda, to naprawdę szczyt możliwości. – HOG ledwo powstrzymywał się od śmiechu. – Wiesz, kiedyś się założyliśmy i dotarłem najdalej na dwieście jedenaście. A próbowałem chyba ze trzy razy. Drugi z HOG-ów, najwyraźniej też świetnie się bawiący, trącił kumpla w ramię. – Może byś określił, Steve, ile miałeś w czubie? O ile pamiętam, zakład nie był na sucho?
Najwyraźniej dworowali sobie z nich. Anielak zacisnął zęby. Jakoś nie było mu do śmiechu. Był nie tylko cierpliwy, ale i ambitny. Jak cholera. – Nie bocz się, stary, tak sobie tylko żartujemy. Będziesz miał kolejną szansę. Wszak Ward nie jest maszyną. Tym razem udobruchany Polak uśmiechnął się półgębkiem. Poczuł na plecach mocne uderzenie Amerykanina z posturą drwala. – Stawiam ci dziś drinka, człowieku. Zasłużyłeś jak diabli. Następnym razem poszło mu o wiele lepiej. Oddał celny strzał ze stu dziewięćdziesięciu metrów i zgarnął niemal pełną pulę punktów. Za to osiągnięcie postawiono mu pół tuzina drinków. Pił to samo, co poprzednio, ale te smakowały znacznie lepiej. Gdy na końcu kursu odebrał plakietkę i dyplom, każdy z HOG-ów gratulował mu z osobna. Anielak miał za sobą wiele misji, ale wtedy rozpierała go zrozumiała duma. Ci, którzy klepali go po plecach, naprawdę znali się na swojej robocie[2]. Polska, poligon w Biedrusku, 13 października 2010 W Centrum Wyszkolenia Wojsk Lądowych w Biedrusku pod Poznaniem trzydziestodwuletnia Katarzyna Greń znalazła się z własnej woli. Koleżanki dawno uznały, że zwariowała, więc już nie pukały się w czoło. Kiedy powiedziała, że wyjeżdża do Afganistanu, nawet się nie zdziwiły. Wśród jej najbliższych przyjaciółek krążył żart, jak to Kaśka zgłosiła się do NASA i została wybrana do misji na Marsa. Wszyscy z rodziny wiedzieli, że nie usiedzi na miejscu dłużej niż kilka dni. „Jesteś niczym Martyna Wojciechowska” – mówili o niej – „co to nie umie wytrzymać bez solidnego kopa adrenaliny”. O, tak. Katarzyna kochała adrenalinę, podróże i wyzwania, więc zainteresowanie mundurem było kwestią czasu. „To jest to” – mruknęła, czytając jakiś artykuł o powołaniu w armii amerykańskiej zespołów złożonych ze specjalistów z różnych dziedzin, które miały w Iraku i Afganistanie wesprzeć własnych żołnierzy, nierzadko gubiących się w meandrach obcego kulturowo obyczaju, tradycji, religii, języka, etc. W skład zespołów zwanych HTS – Human Terrain System – wchodzili więc socjolodzy, psycholodzy, kulturoznawcy i inni specjaliści. W Wojsku Polskim także powoli wdrażano podobny projekt, rzecz jasna skrojony na polskie warunki. Tak zrodził się ten zwariowany na pozór pomysł, żeby znaleźć się w Afganistanie. Nie chodziło o pieniądze ani nawet o przygodę. Po prostu
czuła, że jej wiedza może się przydać. Może uratować czyjeś życie czy polepszyć los innych. Jak mówiła nieskromnie: „Znam ten kraj i mogę pomóc”. Przynajmniej tak jej się wydawało z perspektywy bezpiecznej winiarni, gdzie po raz pierwszy podzieliła się pomysłem z przyjaciółką. – Kaśka, jesteś naprawdę walnięta – usłyszała. – I to zdrowo. Jak się okazało, w polskiej armii antropolog kultury czy psycholog też miał swoją rolę do odegrania, więc z pomysłu zrodziło się działanie. Początkowo trochę się z niej podśmiechiwano, ale szybko wybiła z głowy wszystkim krytykantom seksistowskie teksty. Miała na swoim koncie dziesiątki kilometrów pieszo po górach i bezdrożach. Niejeden brzuchaty wojskowy za biurkiem nie zaliczył tyle nawet na poligonie. I to siedząc w Honkerze. – Latasz tylko po wertepach – wzdychała matka. – A dzieci i mąż to kiedy? – Może kiedyś. Teraz nie mam czasu – śmiała się. – Że też mi się taka wariatka trafiła. Taki dialog można było usłyszeć co niedzielę, jeśli tylko znalazła chwilę, żeby wpaść do rodziców na obiad. Oboje gderali już tylko z przyzwyczajenia, bo dobrze wiedzieli, że natury się nie zmieni – nie była typem grzecznej dziewczynki bawiącej grono dzieci i czekającej z zupą na męża. Po zaliczeniu odpowiednich testów jako antropolog kultury otrzymała zielone światło na wyjazd do Afganistanu, ale to było dla niej mało. Miała już prawie w kieszeni przydział do IX zmiany, ale szukała większego kopa. To, że nie dostała się kiedyś do surwiwalowego projektu, mocno ją ubodło – od tamtej pory rzucała się w coraz to nowe przedsięwzięcia. Jeśli było niebezpiecznie, nietypowo, męcząco – nie mogło jej zabraknąć. Czy miała opuścić ten kurs? Może mogła, ale nie chciała. Procedura SERE – akronim pochodził od słów Survival, Evasion, Resistance, Escape – była niczym innym jak szkoleniem przygotowującym do przetrwania w ekstremalnych warunkach, uczyła, jak uniknąć pojmania i dzielnie znieść przesłuchanie. Słowem, SERE oznaczała sztukę przetrwania za liniami wroga. – Kasiu, może byś trochę zwolniła? – martwiła się Jola, jej najlepsza przyjaciółka. – Pędzisz jak francuski TGV. – Zwolnię na emeryturze. Na razie jadę do Afganistanu i basta. – Jezu Chryste, córciu. – Jolka bezradnie załamała ręce, naśladując matkę Katarzyny. – Zresztą rób, co chcesz, w końcu to twoje życie. A teraz była w Biedrusku. I na własne życzenie dawała się gnoić. Gdy o tym myślała, żałowała, że nie siedzi w domu, na tapczanie. Z kotem na
kolanach. Jeszcze nie wylądowała w Afganistanie, a już miała dość. Była tym przesłuchaniem zmęczona. Bolały ją wszystkie mięśnie i w dodatku było jej cholernie zimno. Zacisnęła ze złością zęby. Nie zamierzała się poddać. – Nie masz dość? – zapytał ją znowu. Oślepiona światłem nie widziała jego twarzy. Miał na głowie arafatkę i, jak przypuszczała, kominiarkę. – Odpieprz się – warknęła. Szczękała zębami, ale zagryzła je zdeterminowana. Tak jak się spodziewała, znowu wylali na nią wiadro zimnej wody. Niemal się zachłysnęła. Prychnęła z wściekłością, kręcąc energicznie głową niczym pies wychodzący z wody. Zaklęła pod nosem: – Nie złamiecie mnie, gnojki, jesteście za krótcy. Woda ściekała jej po twarzy, wzmagając tylko gniew. „To tylko trochę zimna” – myślała. „Wyobraź sobie, że bierzesz zimny prysznic. To nic wielkiego. Po prostu nawaliła terma. Nic wielkiego”. – Nie masz dość? – zapytał znowu tym swoim miłym, spokojnym głosem. – Może ci zimno? – Nie stać... was na... więcej? – Powiedz hasło i otulimy cię ciepłym kocem. Mamy też herbatę. Mokrą i ciepłą. – Odwal się... – stęknęła. Woda była cholernie zimna. Znowu zaczęła szczękać zębami. Chyba nie pozwolą się jej wyziębić? To cholerne przesłuchanie trwało już pewnie kilka godzin. Spodziewała się, że będzie ciężko, ale nie sądziła, że aż tak. Cholera jasna, a uprzedzali, że będzie ostro i realistycznie. Na poligonie dała sobie świetnie radę, ale tego – aż tak hiperrealistycznego przesłuchania – się nie spodziewała. Naprawdę było jej bardzo zimno i była u kresu sił, ale postanowiła dotrwać do końca. Nie dać tym dupkom satysfakcji. „Dasz radę... Dasz radę... Pamiętaj, to tylko zepsuta terma w łazience”. – Nie męcz się już. Powtórzę jeszcze raz. Ćwiczenie się skończy natychmiast, jeśli tylko wypowiesz hasło bezpieczeństwa. Możesz to skończyć w jednej chwili. – Pocałuj mnie w dupę – warknęła ponownie. Wściekłość zmieszana z determinacją wyzwoliła w niej nowe pokłady wewnętrznej siły. Czuła, że musi wytrzymać jeszcze chwilę i będzie po wszystkim. Przecież zbyt daleko nie mogą się posunąć.
Znowu o coś ją pytał, ale nie słuchała. łazienka, terma, prysznic. Ręcznik i ciepła herbata. Wytrzymać jeszcze trochę. Dasz radę... – Harda sztuka, co? – rzucił ktoś wchodzący do namiotu, który imitował celę. – Jeszcze jak. Nic z niej nie wyciągnęliśmy. Zobaczyła zarys barczystej postaci w mundurze. Poznała szefa kursu. – Jak zdrowie? – Wszystko w porządku. Trzyma się nad wyraz dobrze, nie grozi jej hipotermia ani wyczerpanie. Ostra jest jak brzytwa. – Kończcie już. Zaliczamy test. Dobrze słyszała? Jezu, udało się. Okryli ją kocem i podali ciepłą herbatę. Lekarz natychmiast otoczył ją opieką. – Gratuluję pani. Udało mi się złamać dwóch cywilów z MSZ i jednego faceta ze Straży Granicznej, ale pani jest naprawdę twarda. Powoli wracała do życia. Poczuła ciepło. Docierało do niej, że udało jej się zakończyć ten cholerny kurs SERE. Złość na przesłuchującego powoli mijała, w jej miejsce pojawiła się duma. – Naprawdę zdałam? – zapytała jeszcze na wszelki wypadek. – Naprawdę. Z wyróżnieniem. Chwilę potem całkowicie wróciła już do życia. Czuła się doskonale nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Dopięła swego. Postanowiła ukończyć kurs za wszelką cenę i ukończyła. – Staraliście się jak cholera – przyznała. – Polewanie wodą, indoktrynacja, męczenie ciągłymi pytaniami... Pełna profeska. Porucznik, który ją przesłuchiwał, uśmiechnął się szeroko. – Przepraszam panią, ale to było konieczne. Teraz był tylko żartującym, drobnym blondynkiem, a nie katem, ledwo widocznym w oślepiającym blasku lampy. – No tak. W końcu sama się zgłosiłam – odpowiedziała uśmiechem. – Za kilka dni nie będę pamiętać, jak było ciężko, zostanie tylko satysfakcja. To była cholernie trudna przeprawa. Realna aż do bólu. Czyż nie tego właśnie chciała? Kiedy przeszło dwa lata temu usłyszała pierwszy raz o amerykańskim programie HTS, zaintrygował ją i śledziła informacje na jego temat. Intuicja kobiety i antropologa podpowiadała jej, że za armią amerykańską program
wdrożą inne kontyngenty NATO. Sam program HTS, mówiąc w skrócie, polegał na tym, żeby antropologów, a więc znawców miejscowych kultur, obyczajów, zachowań, włączyć w skład oddziałów US Army stacjonujących w Iraku i Afganistanie. System HTS robił teraz zawrotną karierę, tak jakby amerykańscy analitycy (a za nimi inni) uważali, że antropolog będzie cudowną receptą na pozyskanie serc i umysłów Afgańczyków, a zatem wygranie wojny. Albo przynajmniej honorowe z niej się wycofanie. Oczywiście nie żyła na Księżycu i dobrze wiedziała, że na łamach czasopism branżowych wylewa się tony atramentu, analizując, czy antropolog powinien wspierać wojsko w zamorskich ekspedycjach, ale to akurat miała gdzieś. Nie była typem mola książkowego przesiadującego w bibliotece i nie miała problemu z tym, żeby widzieć antropologa kultury jako współczesnego Indianę Jonesa. Nie przemawiali do niej ci, którzy grzmieli, że kilkuosobowe drużyny interdyscyplinarne w HTS to jakieś konie trojańskie naukowców wykorzystywanych do neokolonizacji. Wręcz przeciwnie – wychodziła z założenia, że znajomość realiów Iraku, Afganistanu czy innego kraju, jaką zapewniał antropolog, socjolog czy inni naukowcy, pozwalała uniknąć zderzeń kulturowo-cywilizacyjnych – słowem, mogła pozwolić lepiej się poznać ludziom, a co za tym idzie, ograniczyć straty. Odkąd przeczytała pierwszy wpis na blogu dr. Marcusa Griffina z Newport University, zdała sobie sprawę, że to jest właśnie to – współczesny Indiana Jones wygolony à la marines. Ten facet jej imponował i właśnie za taką antropologią kultury się opowiadała – za nauką z jajami. „No, może nie w sensie dosłownym” – wyjaśniała z rozbawieniem w gronie przyjaciółek[3]. Teraz zamyśliła się tak głęboko, że aż wzdrygnęła się na dźwięk mocnego, męskiego głosu nad uchem. – Gratuluję, pani Katarzyno, niezłomnej postawy. I zdradzę przy okazji, że obserwujący ćwiczenie Amerykanie określili je jako bardzo realistyczne – szef kursu uśmiechnął się serdecznie, ściskając jej mocno dłoń. – Dla niektórych mężczyzn przeżycie przesłuchania było tak dojmujące, że szybko załamywali się psychicznie. Byli nawet tacy, którzy w stresie zapominali hasła bezpieczeństwa[4]. Wypełniała ją duma. W niczym nie ustępowała mężczyznom. Już dawno ciepła herbata z sokiem nie smakowała jej tak bardzo. Afganistan, Dystrykt Moqur, 23 grudnia 2010