LYNN ABERCROMBIE
ŚLEPY STRACH
Przełożył Maciej Miłkowski
Tytuł oryginału: Blind fear: A cold case thriller
1.
Hank Gooch ponownie przeciągnął rozżarzoną stalową sztabę przez płomień gazowej kuźni,
wyciągnął ją i wrzucił do wody. Świeżo wykuty miecz zasyczał ze złością, gdy tylko dotknął
powierzchni wody. W powietrze uniosły się kłęby pary.
Gooch obserwował ostrze poprzez wrzącą wodę. Pod naporem potężnych sił,
usiłujących ugasić pożogę, rozżarzona czerwień stali błyskawicznie przeszła w czerń.
Wówczas ze stalowego ostrza dobiegł go delikatny dźwięk.
Brzdęk.
Tak właśnie brzmi spuszczanie do kanału ponad dwunastu godzin pracy. Odczekał
jeszcze dziesięć sekund, po czym wyciągnął miecz z wody. A jakże, oto i ono –
centymetrowe pęknięcie na brzegu ostrza.
Odkąd Gooch sześć miesięcy temu odszedł z wydziału, usiłował się nauczyć sztuki
wyrabiania japońskich mieczy. Bezskutecznie. Zakupił każdą dostępną książkę o wykuwaniu
mieczy, obejrzał wszystkie filmy, uczęszczał na specjalistyczne seminaria i repetytoria,
uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby pojąć, w jaki sposób wyrabia się te durne miecze.
Jednakże wszystkie wykute przez niego miecze były do niczego – jeden gorszy od drugiego.
Jeśli nawet nie poskręcały się jak korkociąg w czasie wykuwania, wówczas pękały w czasie
hartowania. Jeśli nie pękały, wówczas się wyginały. Jeśli się nie wygięły, to wyszczerbiały
się, kiedy tylko Gooch próbował cokolwiek nimi przeciąć. Produkował jeden za drugim
bezużyteczny kawał złomu.
Sześć miesięcy temu wykoncypował sobie, że po przejściu na wczesną emeryturę
zacznie wyrabiać miecze i w ten sposób powiększy swoją połowiczną wypłatę o dochód
wystarczający, aby żyć całkiem przyzwoicie.
Jak dotąd nie zdołał jednak wykuć ani jednego miecza, który można by sprzedać.
Finanse zaczęły więc wyglądać dosyć krucho. Okazało się, że wykuwanie mieczy to sztuka o
wiele trudniejsza, niż mogło by się wydawać.
Po drugiej stronie pomieszczenia leżał śmietnik, który był rezultatem sześciu miesięcy
ciężkiej pracy: wypaczone, poskręcanie, połamane i z innych powodów nieużyteczne kawały
stali – połowa z nich powbijana w ścianę, druga połowa leżąca w stosie na podłodze. Gooch
cisnął stalowym ostrzem poprzez pokój w stronę sterty, próbując wbić je w drewniane drzwi
swojej szopy. W rzucaniu nożami był całkiem niezły, miał więc raz na jakiś czas chociaż te
skromną satysfakcję, gdy słyszał tępy dźwięk, z jakim bezużyteczne ostrze wbijało się w
drewno.
Gdy tylko rzucił ostrzem, drzwi jego szopy otworzyły się szeroko. Ostrze pofrunęło
przez otwarte drzwi o centymetry, mijając głowę młodego człowieka, którego Gooch nigdy
wcześniej nie widział.
– Aaa! – młody człowiek zniknął, krzycząc jak mała dziewczynka.
Gooch skrzyżował ramiona i spokojnie czekał.
– Proszę pana? Proszę pana? – dobiegł go nieśmiały głos.
Zza framugi drzwi wychyliła się dłoń, ściskająca portfel z przypiętą do niego policyjną
odznaką.
– Proszę pana? Tu detektyw Floss. Cody Floss. Jestem z policji, z wydziału zabójstw.
Proszę pana? Proszę pana?
Gooch milczał.
Zza futryny drzwi ukazała się głowa mężczyzny, zerkającego nieufnie do środka.
Prawdę mówiąc, raczej był to jeszcze dzieciak niż mężczyzna. Przerzedzone blond włosy,
które wszystkie z pewnością mu wypadną jeszcze przed trzydziestką, mały żałosny wąsik,
tani czarny garnitur, a do tego krawat zawiązany bez najmniejszej choćby wprawy.
Prawdopodobnie dzieciak awansował na detektywa jakieś dziesięć minut temu.
– Proszę pana? Panie poruczniku?
Jeśli chodzi o Goocha, to nie uważał się już za żadnego porucznika. Szczerze gardził
tymi starymi pierdzielami, którzy na emeryturze wciąż życzyli sobie, by zwracać się do nich
wedle dawnych stopni. Jak ci pajace, którzy kiedyś służyli w Marines i mówią o sobie per
pułkownik przez następnych trzydzieści lat. Albo jesteś cywilem, albo nie.
– Panie poruczniku. Przysłał mnie szef.
Szef. Ten idiota. Wspaniale.
– Wiem, że żyjąc tutaj, na wsi – powiedział dzieciak po chwili – prawdopodobnie nie
jest pan na bieżąco. Słyszałem, że miał pan z Diggsem jakieś utarczki i nieporozumienia. Ale
on już nie jest u nas szefem.
Gooch zmarszczył brwi. Sześć miesięcy życia na prowincji, prawie bez czytania gazet
i oglądania telewizji – mój Boże, człowiek szybko przestaje się orientować.
– Nic pan nie wie, panie poruczniku? Szef Diggs jest teraz burmistrzem Atlanty.
Czyż to nie wspaniała nowina. Oto czego najbardziej potrzebuje Atlanta –
dwulicowego oportunisty i lizusa, takiego jak Diggs, zarządzającego całym biznesem. Cóż, to
już nie jest problem Goocha. Wyszedł na zarośnięte podwórze, potrącając w drzwiach
młodego detektywa. Podniósł miecz, który przed chwilą wyrzucił przez drzwi i raz jeszcze
przyjrzał się pęknięciu. Wyglądało to jeszcze gorzej niż pierwotnie sądził. Ostrze niemal
pękło na pół.
– Cholerne gówno – powiedział Gooch.
Wrócił do szopy i cisnął miecz na kupę złomu. Młody detektyw nerwowo miętosił w
ręce kluczyki od samochodu.
– Chodzi o to...
Gooch przekręcił kurek gazowy w palniku. Żółty płomień zniknął, ale pokrywa
izolacyjna nadal utrzymywała ciepło – temperatura płomienia osiąga niemal dwa i pół tysiąca
stopni – i parzyła mu twarz. Zakręcił zawór bezpieczeństwa i zaczął się zastanawiać, co
powinien teraz zrobić. Może spotkać się z dobrym kumplem Jimem Beamem? A może dzisiaj
raczej uściskać miłego pana Jacka Danielsa? Trudno wybrać, gdy ma się tak wielu przyjaciół.
– Panie poruczniku, chodzi o MeChelle. To znaczy, o sierżant Deakes.
Gooch rzucił dzieciakowi spojrzenie pełne wyrazu.
– Ona zaginęła, panie poruczniku.
Zaginęła. To mogło oznaczać wiele różnych rzeczy. Gooch zaczął w myślach
odhaczać kolejne możliwości. Zaginęła – nie żyje. Zaginęła – została porwana. Zaginęła –
zemdlała w rynsztoku. Zaginęła, zaginęła. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy miał
wrażenie, że zajmuje się czymś, co jest w stanie zrozumieć. Przez poprzednie pół roku miał
nieustannie wrażenie, że cały czas usiłuje płynąć przez gęstą melasę.
Tak więc MeChelle zaginęła. Cóż, wielokrotnie zmagała się ze swoimi demonami...
Trudno jednak było sobie wyobrazić, że urwała się, nie mówiąc nic nikomu. Gooch rozejrzał
się po szopie, robiąc w myśli spis inwentarza. Wszędzie pełno poskręcanych lub połamanych
kawałów złomu. Kogo próbował oszukać? Jako wytwórca mieczy nigdy nie będzie wart
nawet splunięcia.
– Cholerne gówno – ponownie powiedział Gooch.
Wyszedł przez drzwi szopy, po drodze wyrywając młodemu kluczyki z ręki i szybkim
krokiem skierował się w stronę domu.
– Panie poruczniku! Proszę pana? Niech pan zaczeka!
Gooch wszedł do domu, wpadł do sypialni, otworzył szufladę w szafce nocnej przy
łóżku i wyciągnął z niej małe zdjęcie dziewczynki z blond włosami, bez dwóch przednich
ząbków. Zdjęcie było już stare i wyblakłe, sklejone taśmą, rogi zdążyły się zaokrąglić. To
zdjęcie miał zawsze przy sobie w czasach, kiedy był policjantem – zdjęcie jego córeczki,
które nosił przyklejone z drugiej strony służbowej odznaki. Miało mu przypominać główny
powód, dla którego został gliniarzem.
Wyszedł z domu. Dzieciak stał na werandzie, nerwowo zaciskając ręce na wysokości
swojego brzucha. Gooch przeszedł obojętnie obok niego.
– Proszę pana! – krzyknął za nim młody, w chwili gdy Gooch zbliżał się już do jego
samochodu. – Poruczniku, Co pan robi? Dokąd pan...
Gooch bez słowa wsiadł do samochodu dzieciaka i włączył silnik.
2.
Sierżant MeChelle Deakes oślepła.
Obudziła się z jakimś dziwnym uczuciem. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciła uwagę,
był zapach. Nie tyle nieprzyjemny, po prostu nie ten, co zwykle. Pachniało nowym dywanem
i cementem. Bardzo dziwna kombinacja.
Później usłyszała dźwięk. To zegar.
Tik. Tak. Tik. Tak.
A później... Coś z jej oczami. Również coś nie zupełnie w porządku. A jednak, dopiero
kiedy usiadła i spróbowała się rozejrzeć, zorientowała się, że nic nie widzi. Jej powieki
sprawiały wrażenie trwale złączonych. Potarła oczy, ale powieki nie chciały się oddzielić.
Wyczuła na nich cieniutką zaschniętą powłokę. W dotyku skorupa nie przypominała
zaschniętej ropy, jaka mogłaby się wydobywać z chorego oka. To było raczej coś twardszego.
Może plastik. Oczy nieznacznie piekły.
Przecierała dalej oczy w nadziei, że to, co nie pozwala jej otworzyć oczu, wreszcie
ustąpi i wówczas będzie mogła normalnie widzieć. Przecieranie na nic się jednak nie zdało.
Nadal nic nie widziała. Z tych czy innych powodów była całkowicie ślepa. Serce
zaczęło jej bić szybciej. Krótkie ukłucie paniki.
Trzeba do kogoś zadzwonić! Na pogotowie? Do pracy? Może do ojca?
Wyciągnęła rękę po telefon. Telefonu jednak nie było. Powinien być na szafce nocnej.
Nie było jednak również żadnej nocnej szafki. Wówczas zorientowała się, że nawet nie jest w
łóżku. Leżała na podłodze, na dywanie.
MeChelle zupełnie straciła orientację. Próbowała przypomnieć sobie, co wydarzyło się
wczoraj wieczorem. Czy była na jakiejś ostrej imprezie lub coś w tym rodzaju? Nie. Wróciła
z wydziału prosto do domu, przez krótką chwilę zajmowała się jakąś robotą papierkową, a
potem położyła się do łóżka. Nie mogła nic z tego wszystkiego zrozumieć.
Dlaczego nic nie widzę?
– Halo! – zawołała. – Jest tu kto?
Usłyszała jak drżący jest jej własny głos. Poza tym żadnej odpowiedzi.
Tylko bicie zegara. Tik. Tak. Tik. Tak.
Zaczęła szarpać swoje oczy, tym razem znacznie mocniej, ciągnąć powieki, dopóki nie
poczuła, że za chwilę je całkowicie rozerwie. Poczuła potworny ból. Nic to jednak nie dało.
Powieki były idealnie sklejone. Ostatecznie poddała się. Jak sklejone, to sklejone.
Przekręciła się na brzuch, ostrożnie wstała, rękami usiłowała wymacać przestrzeń
przed sobą. W końcu dotarła do ściany. Powierzchnia była dziwna w dotyku. Jak pianka
izolacyjna. Raczej porowata niż gładka – coś jak pudełka, w których sprzedaje się jajka.
Jeszcze nie oszalała... Ale była już tego bliska. Jej umysł ciągle jeszcze nie pracował
jasno, jakby nie całkiem obudziła się ze snu. Nie, to nie tylko sen. Czuła ślad jakiejś
substancji, która przytłumiła jej emocje i spowolniła myślenie. Co to takiego? Wczoraj
wieczorem nie brała żadnych prochów. Właściwie to od ponad roku nie tknęła żadnej używki
– nawet kieliszka wina.
Właśnie wtedy ta myśl przyszła jej do głowy z przerażającą jasnością: dzieje się tu coś
bardzo złego.
Idąc wzdłuż ściany, rękoma badała otoczenie. Żadnych okien, włączników światła.
Żadnych drzwi.
Gdzie są drzwi? Gdzie są drzwi? W ciągu kilku sekund doszła do kolejnej ściany.
Taka sama, jak poprzednia – porowata gąbka. Jak wewnątrz studia nagrań. Zgadza się – to
pokój dźwiękoszczelny.
Obmacała dokładnie drugą ścianę. Żadnych okien, żadnych drzwi, włączników,
gniazdek. Zatrzymała się i wytężyła słuch.
Oprócz tykania zegara w pokoju panowała całkowita cisza. Jakby samo powietrze
zaniemówiło. Nie było po prostu cicho. Nie tak cicho i spokojnie, jak w wyludnionym kinie
albo w kościele w środę rano. To była prawdziwa cisza. Cisza skończona. Żadnych
samolotów, ruchu ulicznego, dzieci bawiących się na ulicy, szczekających psów. Nic. Ani
jednego, najmniejszego dźwięku.
Tylko to: Tik. Tak. Tik. Tak. Dźwięk, który zdawał się być wszędzie i nigdzie, nie
dobiegający z żadnego konkretnego miejsca, ale raczej swobodnie unoszący się w powietrzu.
Z pewnością coś mi umyka. Dlaczego tu jestem? Coś mi na pewno umyka! Na pewno
zaszło jakieś nieporozumienie, o czymś zapomniała, coś jej się wymknęło z głowy. Przez
jakąś nieprawdopodobną kombinację zbiegów okoliczności obudziła się z zaklejonymi
oczami w studiu nagraniowym.
– Na pomoc! Pomocy! Nic nie widzę! – MeChelle rozpaczliwie próbowała nie stracić
kontroli nad swoim głosem.
Nagle przyszedł jej do głowy oślepiająco oczywisty wniosek, który poraził ją jak
uderzenie pioruna.
Wypadek? Wróćmy na ziemię! To nie jest żaden wypadek. Nie ma tu mowy o żadnym
roztargnieniu, zapomnieniu ani dziwnym zbiegu okoliczności. Ostatniej nocy nie urwał jej się
film w studiu nagrań.
Ktoś ją tutaj celowo umieścił.
Serce zaczęło jej łomotać w piersiach.
Ktoś ją tu zamknął? Kto? W jakim celu?
Nie umiała znaleźć żadnej prawdopodobnej odpowiedzi. Zaczęła nerwowo wyobrażać
sobie wszystkie najbardziej przerażające rzeczy – gwałt, tortury, okaleczenie...
Zrozpaczona poszła wzdłuż kolejnej ściany. Jest! Okrągła klamka. Gwałtownie
próbowała ją przekręcić, ale klamka nie ruszyła się z miejsca. Drzwi nawet nie drgnęły, nie
wyczuła najmniejszego ruchu ani poluzowania zamka czy framugi. Tak jakby drzwi, klamka i
ściana były wycięte z jednego olbrzymiego płata stali.
Wówczas poczuła przypływ paniki, powoli torującej sobie drogę przez wywołane
narkotykami otępienie. Zapragnęła krzyczeć. Na pomoc! Proszę! Nie! Czego chcecie? Nie!
Nie róbcie mi krzywdy!
Lecz równocześnie z paniką jeszcze inna myśl przebiła się do jej umysłu.
Nie. Krzyk nic nie da. Panikowanie nic nie da. Jeśli została tutaj zamknięta, to z
pewnością był jakiś powód. Ktoś musi być tutaj w pobliżu, prawdopodobnie tuż za ścianą.
Ktoś, kto czeka, aż ona się obudzi. Ktoś, kto ją obserwuje. Ktoś, napawający się jej strachem.
Na to nie może pozwolić. Jeśli pozwoli by strach ją opanował, wówczas tamci dostaną
dokładnie to, czego chcą.
Odetchnęła głęboko.
Weź się w garść, MeChelle, powiedziała do siebie. Pierwsza zasada policjanta:
gdziekolwiek się znajdziesz, po pierwsze musisz przejąć kontrolę nad sytuacją. Z tego
pierwszego działania wypływają wszystkie następne. Zapanuj nad sobą, a opanujesz sytuację.
Opanuj sytuację, a wrócisz bezpiecznie do domu.
– No dobra – krzyknęła, starając się przybrać swój nie znoszący sprzeciwu głos
policjantki. – Hej wy tam! – krzyknęła jeszcze głośniej i wyciągnęła ręce przed siebie. – Tutaj
jestem. Mówcie.
Tik. Tak. Tik. Tak. Nic więcej, tylko odgłos zegara.
Ponownie szarpnęła klamkę. Ani drgnęła. Wzięła głęboki oddech, próbując opanować
panikę. Odwróciła się plecami do drzwi
– Powiedziałam: mówcie.
Wówczas głos odpowiedział:
– Gratulacje. Wykonałaś pierwszy krok.
Tak jak tykanie zegara, głos również był wszędzie wokół. Zdawało się, że dobiegał z
głośników zamontowanych gdzieś... W suficie? Na ścianach? I tu, i tu?
Głos, pomyślała. Głos. Czy słyszałam już gdzieś ten głos? Brzmiał głęboko i władczo.
Był gardłowy, uważnie modulowany, beznamiętny, a jednak w jakiś sposób złowrogi. Jak
głos Boga, w chwili gdy przedstawia te starotestamentowe prawodawcze brednie Izraelitom,
posłusznie gnącym karki.
– Sierżant Deakes – powiedział głos. – Zostało pani trzynaście godzin. Zegar bije.
Bił rzeczywiście. Dźwięk zegara był wszędzie.
Tik. Tak. Tik. Tak.
– Jak się nazywasz? – spytała rozkazującym głosem. – Masz jeszcze szansę wywinąć
się z tego i nie spędzić reszty życia w więzieniu.
Lecz głos Boga powiedział już wszystko, co zamierzał powiedzieć. Pozostało tylko
bicie zegara.
Tik. Tak. Tik. Tak.
3.
Cody Floss musiał podbiec, by zdążyć wsiąść do własnego samochodu. Ostatecznie udało mu
się, ale jego tani garnitur cały pokrył się kurzem.
– W tych ciuchach wyglądasz jak pomocnik grabarza – powiedział Hank Gooch.
– Proszę pana, ten pojazd jest własnością miasta – powiedział młody, zapinając pas
bezpieczeństwa, z trudem łapiąc oddech. – Może go prowadzić tylko pracownik miasta.
Gooch dodał gazu, wbijając młodego w fotel.
– Bądź cicho – powiedział.
Gooch był wściekły jak diabli – chodzący kłębek nerwów. Sam nie miał pojęcia
dlaczego.
Powinien być teraz całkowicie wyluzowany. Po dwudziestu pięciu latach życia
zawodowego – najpierw jako żołnierz, później jako policjant – przeszedł na wczesną
emeryturę, aby poświęcić się od dawna wymarzonemu zajęciu. Chciał stać się skromnym
kowalem, wyrabiać miecze zgodnie z tysiącletnią tradycją japońską. Przez wiele lat snuł to
marzenie.
Jednakże teraz, kiedy marzenie się spełniło, kiedy osiadł na wsi, kiedy wreszcie mógł
robić to, o czym od dawna marzył – zorientował się, że nieustannie jest w złym nastroju.
Zawsze myślał, że jest typem faceta, którego trudno wyprowadzić z równowagi. Teraz, kiedy
jego świat stał się pusty, wypełniony jedynie złudzeniami, wszystko zaczęło go wkurzać.
Rzucanie puszkami po piwie w telewizor – te sprawy. Doszło do tego, że któregoś dnia, kiedy
w wiadomościach pokazywali jakiegoś załganego polityka, Gooch wziął telewizor na ręce,
doczłapał z nim do okna i wyrzucił go przez nie na trawnik. Do tej pory tam właśnie leżał –
utaplany w błocie i zarastający trawą.
Krzyż na drogę.
A teraz bez żadnego konkretnego powodu miał ochotę dać w mordę temu dzieciakowi.
Młody nie zrobił mu nic złego. Po prostu działał mu na nerwy.
Szczerze mówiąc, ostatnio mógł to powiedzieć na temat większości ludzi, jakich
spotykał.
- No dobra – powiedział Gooch, kiedy jechali pełną wertepów, brudną drogą,
prowadzącą z jego domu na główną szosę. Po prawie stronie drogi rósł las, po lewej pola
uprawne, na środku których wielki nawilżacz na kółkach przysiadł niczym olbrzymi zwierz. –
Opowiadaj o MeChelle.
– No więc, wczoraj popołudniu pracowała nad jakąś sprawą, później wyszła, aby
przesłuchać świadka... A dzisiaj po prostu nie zjawiła się w pracy.
Gooch czekał na dalszy ciąg opowieści, w czasie jazdy przez długą, rozjeżdżoną
żwirową drogę między jego domem a główną drogą. To, że MeChelle nie pojawiła się w
pracy, to jeszcze za mało, aby szef wyciągał kogoś z emerytury.
Wjechał na drogę nr 8, skierował samochód w stronę Newnan, gdzie ósemka krzyżuje
się z drogą krajową, którą mogliby dojechać do Atlanty. Zanim dojechali do drogi krajowej,
nie doczekał się żadnego niezakłamanego wyjaśnienia.
Gooch zatrzymał samochód, wyciągnął kluczyki i wysiadł. Przed nim rozpościerało się
duże pole soi, na którego odległym końcu widać było biały domek farmera.
– Dokąd pan idzie? – zapytał młody poprzez okna od strony pasażera.
– Zamierzam wyrzucić twoje kluczyki gdzieś między tamte rośliny – odparł Gooch.
– Dlaczego?
– Bo marnujesz mój czas. W ten sposób odpłacę ci tym samym.
– Ale, o czym...
Gooch zamachnął się.
– Chwila! Niech pan poczeka! – krzyknął Cody, wyskakując z samochodu i chwytając
rękę Goocha. – Dobra. To jeszcze nie cała historia.
Gooch strzepnął rękę młodego.
– W zasadzie – powiedział Cody – właściwie to, hmm, szef niezupełnie mnie wysłał.
Najwyższy czas. Nadchodzi Opowieść. Ludzie to uwielbiają – zanim powiedzą
prawdę, najpierw dostaniesz Opowieść. Gooch westchnął. Opowieść nigdy nie jest prostym
wyliczeniem faktów, to raczej jakaś wersja prawdy – hojnie zabarwiona stertą
samousprawiedliwiających bzdur. Nie ma wyjścia – trzeba wysłuchać Opowieści, zanim
prawda zamajaczy na horyzoncie.
– Wie pan, jak to jest – powiedział Cody, przybierając przepraszający wyraz twarzy –
dopiero się przeniosłem do wydziału zabójstw. Wcześniej byłem w antynarkotykowym. Szło
mi średnio – krótko mówiąc, nie byłem w tym zbyt dobry – lecz cóż, mój ojciec zasiada we
władzach hrabstwa. Ja raczej nie byłem najlepszym ulicznym policjantem świata i nie wiem
dokładnie jak było, ale myślę, że ojciec pociągnął za odpowiednie sznurki i dlatego
awansowałem na detektywa. Więc po tym jak nie szło mi w narkotykach, przesunęli mnie do
kradzieży, tam też nie najlepiej pasowałem, nie wiem dlaczego – może nie te osoby, może nie
ta osobowość – więc przesunęli mnie do wydziału zabójstw.
Gooch oparł się o samochód i gapił się bezmyślnie w niebo.
– Tak czy inaczej, znalazłem się w wydziale, a co do sierżant Deakes, dla mnie to
policyjny geniusz. Sam pan pewnie wie. Może tylko jest trochę dziwna, nie? W każdym razie,
kiedy dziś się nie pojawiła, pomyślałem: Co ja mam do cholery robić?
– Byłeś u Hicksa? – major Denny Hicks, jako szef całego departamentu był
przełożonym MeChelle.
– Mniej więcej.
– Mniej więcej?
– No, powiedziałem mu, że nie pojawiła się w pracy. A major powiedział, że to już nie
pierwszy raz, kiedy się gdzieś urwała, i że zajmą się tym, jeśli nie wypłynie na powierzchnie
przez dwa, trzy dni.
– Więc szef wcale nie wysłał cię po mnie?
– No...
– Chryste Panie!
Gooch odczekał jeszcze minutę, licząc na to, że dzieciak powie wreszcie całą prawdę,
ale ten tylko stał i gapił się na pole soi.
– Co dokładnie spieprzyłeś? – spytał w końcu Gooch.
– Aleja...
– Synku, najpierw myślałem, że jesteś po prostu zwykłym idiotą – powiedział Gooch –
ale teraz widzę, że jest dużo gorzej. Jeśli mnie jeszcze raz okłamiesz, to urwę ci twój durny
łeb. A teraz gadaj, co tu się dzieje?
Chłopak zaczął płakać.
– Myślisz, że przez to zrobi mi się ciebie żal? – wypalił Gooch.
Chłopak nie odpowiadał.
Gooch wyciągnął rękę, chwycił pukiel włosów Cody’ego tuż za uchem i gwałtownie
szarpnął.
– Aaa! – dzieciak bezskutecznie próbował odtrącić rękę Goocha.
– Przestań ryczeć, zacznij gadać – powiedział Gooch, puszczając włosy chłopaka.
Cody Floss pociągnął nosem jeszcze parę razy, po czym otarł twarz i cieniutkim
głosem zapytał:
– Wie pan, dlaczego postanowiłem wstąpić na służbę do policji?
Wspaniale, pomyślał Gooch. Jedziemy z poruszającym wyznaniem.
– Pamięta pan tę sprawę, którą zajmował się pan w 1997? Tę uduszoną dziewczynę,
Jeannie Montfreize? Tę sprawę, która pan rozwiązał?
Gooch miał wielką ochotę z powrotem wsiąść do samochodu. W ten sposób jednak
zaburzyłby potok wyznań Cody’ego. Skrzyżował ręce i uzbroił się w cierpliwość. Z
pewnością trzeba będzie wysłuchać całej masy bzdur kompletnie niezwiązanych z tematem,
ale może dzięki temu chłopak dojdzie w końcu do jakiś użytecznych informacji. Na
horyzoncie widać było zielony traktor przecinający pole – maleńki z tej odległości.
Cody Floss ciągnął swoją opowieść.
– Pamiętam, jak pan dopadł dwóch gości, którzy to zrobili. Melvina Eddy’ego i
Purvisa Nixa. Pamiętam te wielką strzelaninę, którą pokazywali na żywo w telewizji. Jak pan
zastrzelił ich obu. Widziałem to wszystko w telewizji. Byłem wtedy w szkole średniej i
próbowałem jakoś wykoncypować, co mam zamiar robić w życiu. Wtedy zobaczyłem w
telewizji, jak pan dopada tych dwóch gości i od razu pomyślałem: Kurcze, chcę być tym
facetem. Nie. Tylko nie to.
– Wstyd mi to powiedzieć, ale mam cały album z wycinkami o sprawach, które pan
rozwiązał. Ja po prostu chciałem być... panem.
– Są na to odpowiednie leki, synku – powiedział Gooch.
– Ja po prostu próbuję powiedzieć... – Cody urwał i schował twarz w dłoniach.
– Synku, nie jestem zainteresowany twoimi problemami. Możesz to sobie wbić do
głowy? Powiedz mi o MeChelle.
– Chciałbym być dobrym policjantem! Naprawdę! Ale... – nastąpiła długa cisza, a
potem chłopak powiedział: – Myślę, że to co się jej przydarzyło, to moja wina. A kiedy
zorientowałem się, że w wydziale nic nie zrobią w sprawie jej zniknięcia, pomyślałem...
Wiedziałem, że potrzebuję pomocy.
– Jak dotąd to pierwsza w miarę sensowna rzecz, jaką powiedziałeś – odparł Gooch. –
A teraz powiedz mi, co spieprzyłeś.
– MeChelle prowadziła tę sprawę. Zgłosiła się do niej jakaś niewidoma pani. Miała
białą laskę i tak dalej. Usiadła w gabinecie u MeChelle i powiedziała, że wie, kto zabił jej
matkę. MeChelle zadała jej kilka pytań i okazało się, że ta pani...
– Pozwól, że ci przerwę. Jesteś gliniarzem, a nie filozofem. Gliniarze zajmują się
szczegółami, a nie ogółami. Każda osoba, o której mówisz, ma nazwisko i określony wygląd.
Każda sytuacja wydarzyła się w określonym miejscu i czasie. A teraz zacznij od nowa.
Chłopak majstrował coś przy swoim krawacie.
– Dobra. A więc, wczoraj, około 15:30 osoba z białą laską pojawiła się w naszym
biurze. Przedstawiła się jako Lane Priest. Biała, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu,
pięćdziesiąt parę kilo, blondynka. Wygląd... Hmm... Chociaż była niewidoma – niezła z niej
była sztuka.
– A co nie można być jednocześnie niewidomym i atrakcyjnym fizycznie?
– Nie wiem – odparł chłopak przerażony, tak jakby na takie pytanie była jakaś jedna
poprawna odpowiedź.
Gooch wyjął z kieszeni paczkę tytoniu do żucia, odgryzł kawałek i wepchnął go sobie
do ust. Ten dzieciak coraz bardziej go irytował. Tytoń uspokoił go nieco, miał też czym zająć
ręce.
– Po prostu opowiedz tę historię.
– A tak. Słusznie. A zatem, tak czy inaczej, ta kobieta, pani Priest, powiedziała, że jej
matka została zamordowana osiemnaście lat temu, a ona wie, kto to zrobił. Sierżant Deakes
spytała ją, skąd to wie, a tamta odparła, że słyszała głos tamtego człowieka, kiedy mordował
jej matkę, i że nigdy nie zapomni tego głosu. A poprzedniego dnia usłyszała ponownie ten
sam głos. Sierżant Deakes spytała, czyj to głos. Pani Priest odpowiedziała, że nie wie, ale ma
ten głos nagrany. Wyciągnęła odtwarzacz mp3 i puściła z niego nagranie jakiejś reklamy. A
potem powiedziała: „Ten facet z reklamy. To właśnie on. To on zabił moją matkę”.
Gooch kiwnął głową. Dzieciak nareszcie przeszedł do rzeczy.
– Tak więc MeChelle, to jest sierżant Deakes, spisała zeznanie, a niewidoma wyszła.
– Kto był z nią? – wtrącił Gooch.
– Z kim?
– Z Lane Priest, twoim świadkiem. Jest niewidoma. Prawie na pewno ktoś musiał ją
przyprowadzić na komisariat. Pytam, kto.
– Kurcze, nikogo nie zauważyłem – powiedział chłopak, mrużąc oczy.
– I nie pomyślałeś, że to dosyć dziwne?
– Szczerze? Chyba w ogóle o tym nie myślałem...
– Mów dalej.
– Kobieta wyszła. MeChelle wysłała mnie do archiwum po teczkę tej sprawy. Więc
poszedłem tam, ale nie znalazłem żadnej teczki. Pani Priest powiedziała, że jej matka,
nazwiskiem Kathleen Bolligrew, została zamordowana chyba gdzieś w 1989, nie pamiętam
dokładnie. Więc przejrzałem dane z 1989 i nic tam nie ma o tej sprawie. Więc sprawdziłem
kilka lat w przód i wstecz. Nic, nada. Wedle naszych papierów w ogóle nie było takiego
morderstwa. Potem wróciłem do gabinetu MeChelle, a jej już tam nie było. Zostawiła kartkę
na biurku, na której napisała, że otrzymała jakiś telefon od tamtej niewidomej.
– Od Lane Priest. Ona ma nazwisko.
– Lane Priest, tak. Właśnie od niej. W każdym razie, MeChelle napisała, że ta
niewidoma zadzwoniła, mówiąc, że chce coś dodać do swoich zeznań. Dlatego MeChelle
pojechała ją raz jeszcze przesłuchać.
Gooch wiedział, co się szykuje.
– Proszę pana, ja...Tego dnia mieliśmy z moją narzeczoną zająć się cateringiem. W
listopadzie bierzemy ślub, więc teraz krążymy i próbujemy różnego rodzaju aperitify, czy jak
tam się to nazywa. Rozumie pan, Crystal – moja narzeczona – ma bardzo wyraźne
wyobrażenia o tym, jak ma wszystko wyglądać na ślubie... Byłem już i tak spóźniony, a
wiedziałem, że ona się wścieknie, więc, no cóż... – chłopak zawiesił głos.
– Wiedziałeś, że ta sprawa to fałszywka – powiedział Gooch – ale pozwoliłeś sierżant
Deakes biegać za jakimś głupim telefonem, bo się bałeś, że twoja dziewczyna na ciebie
nakrzyczy?
– No...
– A dziś rano sierżant Deakes nie pojawiła się w pracy i wtedy wpadłeś na to, że może
wczoraj wieczorem dzwonił do niej jakiś zbir, którego kiedyś przymknęła, i który teraz chce
wyrównać z nią rachunki.
– Właściwie...
– A tak naprawdę to w ogóle rozmawiałeś z majorem Hicksem?
Chłopak nie odpowiedział.
– Synku – powiedział Gooch, z obrzydzeniem potrząsając głową – jesteś najgłupszym
sukinsynem, jakiego w życiu widziałem.
Chłopak ciężko oparł się o maskę samochodu. Zaraz na dobre wpadnie w żałosne
użalanie się nad sobą.
– Wsiadaj – powiedział Gooch, po czym sam wskoczył do samochodu i odpalił silnik.
– Aha, panie poruczniku, zapomniałem jeszcze o jednym – powiedział młody, z
pośpiechem wsiadając do samochodu. – Znalazłem to dzisiaj w biurze w mojej skrzynce
pocztowej.
Wyciągnął kopertę i podał ją Goochowi. Na kopercie wydrukowany był napis:
DORĘCZYĆ DO RĄK WŁASNYCH PORUCZNIKA HANKA GOOCHA.
– Byłoby lepiej, gdybyś mi to dał od razu – powiedział Gooch – zamiast marnować
mój czas swoimi wynurzeniami.
Gooch wyciągnął z kieszeni składany nóż, otworzył go, przeciął kopertę i wytrząsnął
jej zawartość na kolana. Z koperty wypadła złożona na pół pojedyncza kartka papieru. Gooch
rozprostował ją ostrzem noża, uważając, aby nie dotknąć kartki palcami. Tekst na kartce
wydrukowany był tą samą czcionką, co na kopercie. Na kartce napisano:
SIERŻANT DEAKES POZOSTAŁO TRZYNAŚCIE GODZIN ŻYCIA. JEŚLI
SKONTAKTUJESZ SIĘ Z KIMŚ INNYM Z POLICJI, SIERŻANT DEAKES UMRZE.
PÓŹNIEJ DOWIESZ SIĘ, CO MASZ ROBIĆ. ODMOWA WYKONANIA POLECEŃ,
ZAOWOCUJE NATYCHMIASTOWĄ ŚMIERCIĄ SIERŻANT DEAKES.
Gooch ponownie zwinął kartkę, podniósł ja ostrzem noża.
– Zapakuj to i opisz – powiedział. – Sprawdzimy, czy są na tym jakieś odciski palców.
– Czy to coś o sierżant Deakes? – spytał młody policjant, wskazując na złożoną kartkę
papieru.
Gooch nie odpowiedział. Ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą chmurę kurzu i
drobnych kamyków.
– Co teraz zrobimy? – zapytał młody, kiedy wreszcie udało mu się umieścić list w
plastikowej torebce na dowody rzeczowe.
– My? – spytał Gooch i wypluł przez okno resztki tytoniu. – Synku, raczej ja.
Zamierzam ją odnaleźć.
4.
Pozostało trzynaście godzin? Ale do czego?
MeChelle zastanawiała się, czy głos powie coś więcej. Głos jednak milczał, zewsząd
dobiegał ją jedynie odgłos pracującego zegara.
Kto tam jest? Czemu ją tutaj zamknęli? Czego od niej chcą?
Ktokolwiek ją tu zamknął, prawdopodobnie to właśnie jego głos dobiega z głośnika.
Pan Głos. W myśli nadała mu takie imię. Dobrze jest jakoś ponazywać swoich wrogów,
nieprawdaż? Wtedy się wie, przeciwko komu się walczy.
MeChelle natężyła ucho ciekawie, próbując usłyszeć jakikolwiek inny dźwięk niż bicie
zegara. Nadal jednak nie słyszała nic innego. Żadnych samolotów, pociągów, samochodów,
wiatru – nic.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Zdawało jej się, że zegar bije bardzo głośno. Potem zorientowała się, że to tylko
złudzenie. Dźwięk zdawał się bardzo głośny, bo nie mieszał się z żadnymi innymi dźwiękami.
– Halo!
Bez odpowiedzi. Zdecydowała się krzyknąć ile sił w płucach:
– Na pomoc! Hej! Ratunku! Pomocy! – krzyknęła nie tyle z paniki, ale dlatego, że
warto było tego spróbować. Być może Głos pilnuje drzwi wejściowych, ale być może nie.
Może ściany są wystarczająco grube, aby żadne dochodzące z pokoju wołanie o pomoc nie
przedostało się do przyjaznych uszu, a może nie.
Trzeba spróbować.
Krzyknęła. Wysoki, piskliwy krzyk – taki, jak w filmach grozy. Krzyknęła nie tylko ze
strachu, ale także dlatego, że wiedziała, iż nic tak nie przykuwa ludzkiej uwagi jak krzyk
przerażonej kobiety.
Lecz dźwięk zamarł, jak tylko opuścił jej usta. Pokój był idealnie dźwiękoszczelny.
Nic nie docierało z zewnątrz, nic ze środka się na zewnątrz nie wydostanie. Jak w studiu
nagrań. Mogłaby sobie wypruć płuca od krzyku, a i tak nic by to nie dało. Być może ktoś jest
kilka metrów od niej, tuż za ścianą, a i tak nie usłyszy jej krzyku.
Pokrzyczała jeszcze trochę, ale ostatecznie dała sobie spokój. Zdawała sobie sprawę z
porażającą jasnością, że i tak nic to nie da. Ktokolwiek ją tutaj umieścił – pan Głos – jest
bystry, ostrożny i dobrze przygotowany. Wszystko dokładnie przemyśleli. Nikt jej nie
usłyszy.
Czas przestać marnować siły. A poza tym krzyk sprawiał, że czuła się jeszcze bardziej
przerażona i roztrzęsiona, wpadała w panikę. Panika jest tym, co może zabić.
Spokojnie. Trzeba ustalić priorytety. Punkt pierwszy, poszukać jakiejś broni. Punkt
drugi, poszukać drogi ucieczki. Punkt trzeci, poszukać środków komunikacji. Jej oddech
przyspieszał, powoli wymykając się spod kontroli, panika narastała i narastała. Spokojnie.
Oddychaj głęboko. Opanuj się.
MeChelle zaczęła badać rękoma najbliższe otoczenie. Zdała sobie sprawę, że jak dotąd
zbadała tylko trzy z czterech ścian pokoju. Poszła więc wzdłuż czwartej ściany. Wymacała
kolejną okrągłą klamkę i przekręciła ją.
Serce skoczyło jej do gardła. Tym razem klamka się przekręciła.
– Halo! Jest tu kto?
Żadnej odpowiedzi.
Wymacując drogę przed sobą, weszła do drugiego pokoju. Wchodząc, usłyszała
delikatny, buczący odgłos. Nie licząc bicia zegara, był to pierwszy dźwięk, jaki usłyszała,
odkąd ją tutaj zamknięto. Dźwięk wydawał się charakterystyczny. To lodówka. Poszła w
stronę źródła dźwięku. Namacała przed sobą twardą, gładką, metalową powierzchnię.
Otworzyła drzwiczki. Poczuła powiew chłodnego powietrza. Wyciągnęła dłonie, próbując
wymacać zawartość lodówki.
Na najwyższej półce wyczuła stos przedmiotów opakowanych w papier śniadaniowy.
Trzy, podłużne, miękkie w dotyku. Kanapki. Powąchała je. Słodkawy zapach szynki. Rybi
aromat tuńczyka. Lekka cuchnący swąd bekonu.
W tym momencie nie czuła się szczególnie głodna. Odłożyła kanapki na półkę.
Na drzwiczkach wyczuła różne dzbanki, butelki, kartoniki i słoiki. Otworzyła
plastikową butelkę. Wyczuła mleko. Pachniało świeżo. Obmacała dokładnie kolekcję słoików
i buteleczek. Znalazła jedną szklaną, ośmiokątną, z nakrętką. Keczup Heinza – prawie na
pewno. Wzięła butelkę, zamknęła drzwiczki, wymacała przed sobą blat kuchenny. Przeturlała
butelkę po blacie.
Brzdęk.
Dźwięk butelki uderzającej w coś twardego. Zlew. Rąbnęła butelką w dno zlewu.
Butelka pękła, zalewając kuchnie ostrym zapachem keczupu. Wymacała kran, odkręciła go i
dokładnie obmyła szyjkę pękniętej butelki, po czym wytarła ją we własne ubranie. Wetknęła
wyszczerbioną butelkę do kieszeni spodni.
Uśmiechnęła się. Dobrze. Punkt pierwszy wykonany. Jestem uzbrojona. Teraz trzeba
było znaleźć drogę wyjścia, a jeśli to się nie uda, to chociaż jakiś sposób komunikacji.
W jaki sposób mogłaby się z kimś porozumieć? Wystukując w rury sygnał SOS?
Poprzez znaki dymne? Poczuła przypływ rezygnacji. Bez wątpienia gdziekolwiek była,
została umieszczona z dala od ludzi. Stukanie w rury nic nie da.
Myśleć! Myśleć!
W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon.
No proszę, pomyślała MeChelle, rozwiązanie przychodzi samo. Byle tylko znaleźć ten
cholerny telefon!
Jej serce biło jak oszalałe. Macając drogę przed sobą, szła najszybciej, jak to możliwe.
Dzwoniący telefon! Byle tylko zdążyła odebrać, zanim ten, kto dzwoni, rozłączy się. Będzie
mogła z kimś porozmawiać, będzie mogła wezwać pomoc!
Telefon zadzwonił po raz drugi. Po raz trzeci.
Jak Głos mógł być tak głupi, żeby zostawić w pokoju telefon? Nie miało to teraz
żadnego znaczenia.
Przeszła przez drzwi. Znalazła się z powrotem w pierwszym pokoju.
Telefon zadzwonił po raz czwarty.
Została jej do przejścia jeszcze bardzo długa droga. Szła poprzez pokój, najszybciej
jak można było, szurając nagimi stopami po podłodze, aby na nic nie wpaść.
Ta ostrożność nic nie dała.
Potknęła się o coś ciężkiego, straciła równowagę i runęła na podłogę, uderzając przy
tym głową o ścianę. Zaklęła szpetnie, stanęła na nogi, przykucnęła i w tej niewygodnej
pozycji szła dalej.
Telefon ponownie zadzwonił. Gdzież on jest, do cholery?
Przykucnięta powoli sunęła do przodu, tym razem ostrożniej, wysuwając ręce przed
siebie. Cholera jasna!
Nagle ręką namacała przed sobą ten mały plastikowy przedmiot. Spadł na podłogę.
Usiadła i podniosła słuchawkę.
– Halo! – powiedziała.
Po dłuższej chwili usłyszała jedynie jakiś pusty dźwięk, który zdawał się dobiegać do
niej poprzez długi tunel.
– Halo?
W odpowiedzi usłyszała ciszę.
– Proszę posłuchać. Potrzebuję pomocy. Nie wiem gdzie jestem, nic nie widzę. Proszę
wezwać policję. Halo?
Lecz żadnej odpowiedzi nie było.
Opanowała ją niepohamowana złość. Podniosła telefon i z całej siły cisnęła nim o
ścianę.
5.
Po przejście na emeryturę Gooch zachował swój telefon komórkowy, chociaż, prawdę
mówiąc, do niczego nie był mu potrzebny. Na tym jego zadupiu nawet nie było zasięgu. A
jednak trzymał telefon, co miesiąc pokornie płacąc rachunki.
Dlaczego? Może w głębi serca miał po prostu nadzieję, że któregoś dnia, kiedy
pojedzie do miasta, usłyszy charakterystyczny dzwonek, a na ekraniku zobaczy napis: MASZ
WIADOMOŚĆ.
A może któregoś dnia zadzwoni MeChelle, potrzebująca jego pomocy w czymś bardzo
ważnym – jakieś stare śledztwo, które on prowadził, rodzina w potrzebie, dzieciak do
uratowania, morderca do schwytania, stara sprawa, trafiająca właśnie na wokandę...
Nic takiego się nie wydarzyło.
Wciąż jednak miał swój telefon. Kiedy pędzili z dzieciakiem w stronę Atlanty,
wykręcił numer MeChelle, jak tylko telefon złapał zasięg.
Odczekał jeden dzwonek, drugi. Potem jeszcze trzeci, czwarty i piąty. Później usłyszał
znajomy sygnał i połączył się z pocztą głosową. „Dodzwoniłeś się do sierżant MeChelle
Deakes...”
Nacisnął jedynkę, ucinając powitalny komunikat. Po usłyszeniu sygnału nagrał swoją
wiadomość. „Cześć MeChelle. Tu Gooch. Oddzwoń do mnie.” Następnie przerwał połączenie
i ponownie wybrał ten sam numer.
Tym razem od razu włączyła się poczta głosowa.
Dziwne. Dlaczego za pierwszym razem telefon najpierw zadzwonił kilka razy, a za
drugim już nie?
Nacisnął przycisk „redial”. Poczta głosowa.
Gooch oddał telefon Cody’emu.
– Dzwoń pod ten numer – powiedział.
– Ile razy?
– Posłuchaj, synku – powiedział Gooch – zrób sobie samemu przysługę i nie odzywaj
się, jeśli cię o nic nie pytam.
Chłopak dzwonił dalej, ale nic z tego nie wychodziło. Za każdym razem po
wykręceniu numeru, kręcił przecząco głową.
Gooch wjechał na drogę i docisnął gaz do podłogi. Samochód nie dawał już rady
jechać szybciej. Ledwo trzymał się drogi, trzęsąc się i podskakując na każdej nierówności. No
i trudno.
Po pięciu minutach wykręcania numeru Cody nadal przecząco kiwał głową.
– Dobra. Zmiana planu – powiedział Gooch. – Obdzwoń operatorów komórkowych.
Spróbuj się dowiedzieć, w jakiej sieci MeChelle ma telefon.
– W Cingular, panie poruczniku. Widzi pan, ja sam płacę moje rachunki przez internet
i chciałem pokazać MeChelle, jakie to jest proste, więc któregoś dnia dała mi swój rachunek
i...
– Dobra. Nieważne. Zadzwoń do Cingular, powiedz im, aby spróbowali namierzyć jej
telefon. Nie dowiemy się, gdzie dokładnie jest, ale chociaż uzyskamy jakieś przybliżenie...
– Hmm. Nie zrobią tego bez nakazu.
Gooch zmrużył oczy. Chłopak miał rację.
– Kto w wydziale zajmuje się teraz nakazami?
– No... Dopiero co przeszedłem z wydziału antynarkotykowego, tam na ogół...
– Dobra, dobra... Wykręć numer wydziału i daj mi telefon.
Chłopak majstrował chwilę przy telefonie, w końcu wybrał numer i podał aparat
Goochowi, który poprosił o połączenie z Nellie Bowers, dziewczyną zajmującą się kiedyś
wystawianiem nakazów.
– Cześć Nellie. Mówi Gooch z wydziału zabójstw. Potrzebny mi nakaz.
– O... – dziewczyna na chwilę zamilkła. – Myślałam, że przeszedłeś na emeryturę.
– Wróciłem.
– Ach tak...
– Słuchaj, chętnie bym z tobą pogawędził o starych dobrych czasach, ale mamy tutaj
zagrożenie życia policjanta. Potrzebuję, abyś wystawiła mi nakaz i wysłała go faksem do
Cingular.
– Słuchaj Hank, to trochę za mało...
– Po prostu zdobądź mi ten nakaz. Powiedz, że dostałaś informację o porwaniu.
– Jakim porwaniu? Kogo porwano?
– Posłuchaj mnie uważnie, Nellie – powiedział Gooch. – Jesteś mi winna przysługę.
Pamiętasz? Nie każ mi o tym głośno mówić.
Nellie zamilkła. Dawno temu Gooch bardzo jej pomógł. W bardzo poważnej sprawie.
– Słuchaj, Nellie. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nie dostanę tego nakazu, narobię ci
kłopotów. Chcę, żeby namierzyli mi numer: siedem, siedem, zero, trzy, dziewięć, jeden...
Skończył dyktować numer i odłożył słuchawkę.
Następnie zadzwonił do operatora. Miał numer do jednego gościa, Robba Newtona,
który kiedyś pracował w wydziale antynarkotykowym, a teraz zajmował się ochroną w
Cingular.
– Cześć, Robb, mówi Hank Gooch. Mamy zagrożenie życia policjanta i potrzebuję,
abyś namierzył mi jeden telefon. W tej chwili ktoś z biura wysyła ci nakaz. Każda sekunda
twojego opieprzania się, to sekunda, w której policjant może zginąć. Jasne?
– Słuchaj, Hank, wiesz, że potrzebuję papierów... – powiedział Robb.
– Wiem. I przysięgam ci, że już są wysyłane. Nakaz dojdzie w ciągu dziesięciu minut.
– Nie robisz ze mnie idioty?
– Robbie, czy ja cię kiedykolwiek oszukałem?
– Racja – powiedział Robb po chwili. – Dawaj ten numer.
– Świetnie – powiedział Gooch i podyktował numer.
6.
Głupią, głupia, głupia! Dlaczego rzuciła telefonem o ścianę? Prawdopodobnie zniszczyła
jedyną drogę porozumienia z zewnętrznym światem...
MeChelle podpełzła w stronę telefonu, rękoma macając podłogę.
Jest! Podniosła telefon. Nie było sygnału. Słyszała jednak jakiś delikatny szum. Czy
ten telefon ciągle działa?
Palcami wyczuła przyciski. Trzy kolumny, cztery rzędy. Prosty aparat starego typu.
Bez opcji oddzwaniania, powtarzania tego samego numeru, identyfikacji dzwoniącego. Same
numery. Mogła sobie z łatwością wyobrazić ich układ.
Jeden. Dwa. Trzy.
Cztery. Pięć. Sześć.
Siedem. Osiem. Dziewięć.
Gwiazdka. Zero. Krzyżyk.
Spróbowała wybrać jakiś numer. Najpierw wystukała numer telefonu do jej ojca do
pracy. Nic. Usłyszała ten sam elektroniczny szum.
Nacisnęła widełki, przytrzymała je wciśnięte przez kilka sekund. Nadal nic. Brak
sygnału, tylko ten sam szum. Wystukała numer komórki ojca. Nic. Nacisnęła widełki.
Wybrała numer domowy ojca.
Następnie spróbowała 911. Wystukała ten numer kilka razy. Bezskutecznie.
Przez chwilę siedziała bez ruchu, trzymając słuchawkę przy uchu, nie mogąc zebrać
myśli. Palce jakby same zaczęły wystukiwać numer. Wystukała już prawie cały numer i
dopiero wtedy zorientowała się, do kogo dzwoni.
Hank Gooch. Po jaką cholerę miałaby do niego dzwonić? Był na emeryturze. A poza
tym chyba nigdy jej specjalnie nie lubił.
Był jednak najlepszym gliniarzem, jakiego kiedykolwiek poznała. Pod tym względem
nikt się do niego nawet nie zbliżał.
Raz jeszcze wybrała jego numer. I znów. I znów. I znów.
Z pewnością wybierała w kółko ten sam numer przez dobre pięć, dziesięć minut,
zanim zorientowała się, że łzy płyną jej po twarzy.
Odbierz Hank!, pomyślała przerażona. Odbierz skurczybyku.
LYNN ABERCROMBIE ŚLEPY STRACH Przełożył Maciej Miłkowski Tytuł oryginału: Blind fear: A cold case thriller
1. Hank Gooch ponownie przeciągnął rozżarzoną stalową sztabę przez płomień gazowej kuźni, wyciągnął ją i wrzucił do wody. Świeżo wykuty miecz zasyczał ze złością, gdy tylko dotknął powierzchni wody. W powietrze uniosły się kłęby pary. Gooch obserwował ostrze poprzez wrzącą wodę. Pod naporem potężnych sił, usiłujących ugasić pożogę, rozżarzona czerwień stali błyskawicznie przeszła w czerń. Wówczas ze stalowego ostrza dobiegł go delikatny dźwięk. Brzdęk. Tak właśnie brzmi spuszczanie do kanału ponad dwunastu godzin pracy. Odczekał jeszcze dziesięć sekund, po czym wyciągnął miecz z wody. A jakże, oto i ono – centymetrowe pęknięcie na brzegu ostrza. Odkąd Gooch sześć miesięcy temu odszedł z wydziału, usiłował się nauczyć sztuki wyrabiania japońskich mieczy. Bezskutecznie. Zakupił każdą dostępną książkę o wykuwaniu mieczy, obejrzał wszystkie filmy, uczęszczał na specjalistyczne seminaria i repetytoria, uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby pojąć, w jaki sposób wyrabia się te durne miecze. Jednakże wszystkie wykute przez niego miecze były do niczego – jeden gorszy od drugiego. Jeśli nawet nie poskręcały się jak korkociąg w czasie wykuwania, wówczas pękały w czasie hartowania. Jeśli nie pękały, wówczas się wyginały. Jeśli się nie wygięły, to wyszczerbiały się, kiedy tylko Gooch próbował cokolwiek nimi przeciąć. Produkował jeden za drugim bezużyteczny kawał złomu. Sześć miesięcy temu wykoncypował sobie, że po przejściu na wczesną emeryturę zacznie wyrabiać miecze i w ten sposób powiększy swoją połowiczną wypłatę o dochód wystarczający, aby żyć całkiem przyzwoicie. Jak dotąd nie zdołał jednak wykuć ani jednego miecza, który można by sprzedać. Finanse zaczęły więc wyglądać dosyć krucho. Okazało się, że wykuwanie mieczy to sztuka o wiele trudniejsza, niż mogło by się wydawać. Po drugiej stronie pomieszczenia leżał śmietnik, który był rezultatem sześciu miesięcy ciężkiej pracy: wypaczone, poskręcanie, połamane i z innych powodów nieużyteczne kawały
stali – połowa z nich powbijana w ścianę, druga połowa leżąca w stosie na podłodze. Gooch cisnął stalowym ostrzem poprzez pokój w stronę sterty, próbując wbić je w drewniane drzwi swojej szopy. W rzucaniu nożami był całkiem niezły, miał więc raz na jakiś czas chociaż te skromną satysfakcję, gdy słyszał tępy dźwięk, z jakim bezużyteczne ostrze wbijało się w drewno. Gdy tylko rzucił ostrzem, drzwi jego szopy otworzyły się szeroko. Ostrze pofrunęło przez otwarte drzwi o centymetry, mijając głowę młodego człowieka, którego Gooch nigdy wcześniej nie widział. – Aaa! – młody człowiek zniknął, krzycząc jak mała dziewczynka. Gooch skrzyżował ramiona i spokojnie czekał. – Proszę pana? Proszę pana? – dobiegł go nieśmiały głos. Zza framugi drzwi wychyliła się dłoń, ściskająca portfel z przypiętą do niego policyjną odznaką. – Proszę pana? Tu detektyw Floss. Cody Floss. Jestem z policji, z wydziału zabójstw. Proszę pana? Proszę pana? Gooch milczał. Zza futryny drzwi ukazała się głowa mężczyzny, zerkającego nieufnie do środka. Prawdę mówiąc, raczej był to jeszcze dzieciak niż mężczyzna. Przerzedzone blond włosy, które wszystkie z pewnością mu wypadną jeszcze przed trzydziestką, mały żałosny wąsik, tani czarny garnitur, a do tego krawat zawiązany bez najmniejszej choćby wprawy. Prawdopodobnie dzieciak awansował na detektywa jakieś dziesięć minut temu. – Proszę pana? Panie poruczniku? Jeśli chodzi o Goocha, to nie uważał się już za żadnego porucznika. Szczerze gardził tymi starymi pierdzielami, którzy na emeryturze wciąż życzyli sobie, by zwracać się do nich wedle dawnych stopni. Jak ci pajace, którzy kiedyś służyli w Marines i mówią o sobie per pułkownik przez następnych trzydzieści lat. Albo jesteś cywilem, albo nie. – Panie poruczniku. Przysłał mnie szef. Szef. Ten idiota. Wspaniale. – Wiem, że żyjąc tutaj, na wsi – powiedział dzieciak po chwili – prawdopodobnie nie jest pan na bieżąco. Słyszałem, że miał pan z Diggsem jakieś utarczki i nieporozumienia. Ale on już nie jest u nas szefem. Gooch zmarszczył brwi. Sześć miesięcy życia na prowincji, prawie bez czytania gazet i oglądania telewizji – mój Boże, człowiek szybko przestaje się orientować. – Nic pan nie wie, panie poruczniku? Szef Diggs jest teraz burmistrzem Atlanty.
Czyż to nie wspaniała nowina. Oto czego najbardziej potrzebuje Atlanta – dwulicowego oportunisty i lizusa, takiego jak Diggs, zarządzającego całym biznesem. Cóż, to już nie jest problem Goocha. Wyszedł na zarośnięte podwórze, potrącając w drzwiach młodego detektywa. Podniósł miecz, który przed chwilą wyrzucił przez drzwi i raz jeszcze przyjrzał się pęknięciu. Wyglądało to jeszcze gorzej niż pierwotnie sądził. Ostrze niemal pękło na pół. – Cholerne gówno – powiedział Gooch. Wrócił do szopy i cisnął miecz na kupę złomu. Młody detektyw nerwowo miętosił w ręce kluczyki od samochodu. – Chodzi o to... Gooch przekręcił kurek gazowy w palniku. Żółty płomień zniknął, ale pokrywa izolacyjna nadal utrzymywała ciepło – temperatura płomienia osiąga niemal dwa i pół tysiąca stopni – i parzyła mu twarz. Zakręcił zawór bezpieczeństwa i zaczął się zastanawiać, co powinien teraz zrobić. Może spotkać się z dobrym kumplem Jimem Beamem? A może dzisiaj raczej uściskać miłego pana Jacka Danielsa? Trudno wybrać, gdy ma się tak wielu przyjaciół. – Panie poruczniku, chodzi o MeChelle. To znaczy, o sierżant Deakes. Gooch rzucił dzieciakowi spojrzenie pełne wyrazu. – Ona zaginęła, panie poruczniku. Zaginęła. To mogło oznaczać wiele różnych rzeczy. Gooch zaczął w myślach odhaczać kolejne możliwości. Zaginęła – nie żyje. Zaginęła – została porwana. Zaginęła – zemdlała w rynsztoku. Zaginęła, zaginęła. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy miał wrażenie, że zajmuje się czymś, co jest w stanie zrozumieć. Przez poprzednie pół roku miał nieustannie wrażenie, że cały czas usiłuje płynąć przez gęstą melasę. Tak więc MeChelle zaginęła. Cóż, wielokrotnie zmagała się ze swoimi demonami... Trudno jednak było sobie wyobrazić, że urwała się, nie mówiąc nic nikomu. Gooch rozejrzał się po szopie, robiąc w myśli spis inwentarza. Wszędzie pełno poskręcanych lub połamanych kawałów złomu. Kogo próbował oszukać? Jako wytwórca mieczy nigdy nie będzie wart nawet splunięcia. – Cholerne gówno – ponownie powiedział Gooch. Wyszedł przez drzwi szopy, po drodze wyrywając młodemu kluczyki z ręki i szybkim krokiem skierował się w stronę domu. – Panie poruczniku! Proszę pana? Niech pan zaczeka! Gooch wszedł do domu, wpadł do sypialni, otworzył szufladę w szafce nocnej przy łóżku i wyciągnął z niej małe zdjęcie dziewczynki z blond włosami, bez dwóch przednich
ząbków. Zdjęcie było już stare i wyblakłe, sklejone taśmą, rogi zdążyły się zaokrąglić. To zdjęcie miał zawsze przy sobie w czasach, kiedy był policjantem – zdjęcie jego córeczki, które nosił przyklejone z drugiej strony służbowej odznaki. Miało mu przypominać główny powód, dla którego został gliniarzem. Wyszedł z domu. Dzieciak stał na werandzie, nerwowo zaciskając ręce na wysokości swojego brzucha. Gooch przeszedł obojętnie obok niego. – Proszę pana! – krzyknął za nim młody, w chwili gdy Gooch zbliżał się już do jego samochodu. – Poruczniku, Co pan robi? Dokąd pan... Gooch bez słowa wsiadł do samochodu dzieciaka i włączył silnik.
2. Sierżant MeChelle Deakes oślepła. Obudziła się z jakimś dziwnym uczuciem. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciła uwagę, był zapach. Nie tyle nieprzyjemny, po prostu nie ten, co zwykle. Pachniało nowym dywanem i cementem. Bardzo dziwna kombinacja. Później usłyszała dźwięk. To zegar. Tik. Tak. Tik. Tak. A później... Coś z jej oczami. Również coś nie zupełnie w porządku. A jednak, dopiero kiedy usiadła i spróbowała się rozejrzeć, zorientowała się, że nic nie widzi. Jej powieki sprawiały wrażenie trwale złączonych. Potarła oczy, ale powieki nie chciały się oddzielić. Wyczuła na nich cieniutką zaschniętą powłokę. W dotyku skorupa nie przypominała zaschniętej ropy, jaka mogłaby się wydobywać z chorego oka. To było raczej coś twardszego. Może plastik. Oczy nieznacznie piekły. Przecierała dalej oczy w nadziei, że to, co nie pozwala jej otworzyć oczu, wreszcie ustąpi i wówczas będzie mogła normalnie widzieć. Przecieranie na nic się jednak nie zdało. Nadal nic nie widziała. Z tych czy innych powodów była całkowicie ślepa. Serce zaczęło jej bić szybciej. Krótkie ukłucie paniki. Trzeba do kogoś zadzwonić! Na pogotowie? Do pracy? Może do ojca? Wyciągnęła rękę po telefon. Telefonu jednak nie było. Powinien być na szafce nocnej. Nie było jednak również żadnej nocnej szafki. Wówczas zorientowała się, że nawet nie jest w łóżku. Leżała na podłodze, na dywanie. MeChelle zupełnie straciła orientację. Próbowała przypomnieć sobie, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Czy była na jakiejś ostrej imprezie lub coś w tym rodzaju? Nie. Wróciła z wydziału prosto do domu, przez krótką chwilę zajmowała się jakąś robotą papierkową, a potem położyła się do łóżka. Nie mogła nic z tego wszystkiego zrozumieć. Dlaczego nic nie widzę? – Halo! – zawołała. – Jest tu kto? Usłyszała jak drżący jest jej własny głos. Poza tym żadnej odpowiedzi.
Tylko bicie zegara. Tik. Tak. Tik. Tak. Zaczęła szarpać swoje oczy, tym razem znacznie mocniej, ciągnąć powieki, dopóki nie poczuła, że za chwilę je całkowicie rozerwie. Poczuła potworny ból. Nic to jednak nie dało. Powieki były idealnie sklejone. Ostatecznie poddała się. Jak sklejone, to sklejone. Przekręciła się na brzuch, ostrożnie wstała, rękami usiłowała wymacać przestrzeń przed sobą. W końcu dotarła do ściany. Powierzchnia była dziwna w dotyku. Jak pianka izolacyjna. Raczej porowata niż gładka – coś jak pudełka, w których sprzedaje się jajka. Jeszcze nie oszalała... Ale była już tego bliska. Jej umysł ciągle jeszcze nie pracował jasno, jakby nie całkiem obudziła się ze snu. Nie, to nie tylko sen. Czuła ślad jakiejś substancji, która przytłumiła jej emocje i spowolniła myślenie. Co to takiego? Wczoraj wieczorem nie brała żadnych prochów. Właściwie to od ponad roku nie tknęła żadnej używki – nawet kieliszka wina. Właśnie wtedy ta myśl przyszła jej do głowy z przerażającą jasnością: dzieje się tu coś bardzo złego. Idąc wzdłuż ściany, rękoma badała otoczenie. Żadnych okien, włączników światła. Żadnych drzwi. Gdzie są drzwi? Gdzie są drzwi? W ciągu kilku sekund doszła do kolejnej ściany. Taka sama, jak poprzednia – porowata gąbka. Jak wewnątrz studia nagrań. Zgadza się – to pokój dźwiękoszczelny. Obmacała dokładnie drugą ścianę. Żadnych okien, żadnych drzwi, włączników, gniazdek. Zatrzymała się i wytężyła słuch. Oprócz tykania zegara w pokoju panowała całkowita cisza. Jakby samo powietrze zaniemówiło. Nie było po prostu cicho. Nie tak cicho i spokojnie, jak w wyludnionym kinie albo w kościele w środę rano. To była prawdziwa cisza. Cisza skończona. Żadnych samolotów, ruchu ulicznego, dzieci bawiących się na ulicy, szczekających psów. Nic. Ani jednego, najmniejszego dźwięku. Tylko to: Tik. Tak. Tik. Tak. Dźwięk, który zdawał się być wszędzie i nigdzie, nie dobiegający z żadnego konkretnego miejsca, ale raczej swobodnie unoszący się w powietrzu. Z pewnością coś mi umyka. Dlaczego tu jestem? Coś mi na pewno umyka! Na pewno zaszło jakieś nieporozumienie, o czymś zapomniała, coś jej się wymknęło z głowy. Przez jakąś nieprawdopodobną kombinację zbiegów okoliczności obudziła się z zaklejonymi oczami w studiu nagraniowym. – Na pomoc! Pomocy! Nic nie widzę! – MeChelle rozpaczliwie próbowała nie stracić kontroli nad swoim głosem.
Nagle przyszedł jej do głowy oślepiająco oczywisty wniosek, który poraził ją jak uderzenie pioruna. Wypadek? Wróćmy na ziemię! To nie jest żaden wypadek. Nie ma tu mowy o żadnym roztargnieniu, zapomnieniu ani dziwnym zbiegu okoliczności. Ostatniej nocy nie urwał jej się film w studiu nagrań. Ktoś ją tutaj celowo umieścił. Serce zaczęło jej łomotać w piersiach. Ktoś ją tu zamknął? Kto? W jakim celu? Nie umiała znaleźć żadnej prawdopodobnej odpowiedzi. Zaczęła nerwowo wyobrażać sobie wszystkie najbardziej przerażające rzeczy – gwałt, tortury, okaleczenie... Zrozpaczona poszła wzdłuż kolejnej ściany. Jest! Okrągła klamka. Gwałtownie próbowała ją przekręcić, ale klamka nie ruszyła się z miejsca. Drzwi nawet nie drgnęły, nie wyczuła najmniejszego ruchu ani poluzowania zamka czy framugi. Tak jakby drzwi, klamka i ściana były wycięte z jednego olbrzymiego płata stali. Wówczas poczuła przypływ paniki, powoli torującej sobie drogę przez wywołane narkotykami otępienie. Zapragnęła krzyczeć. Na pomoc! Proszę! Nie! Czego chcecie? Nie! Nie róbcie mi krzywdy! Lecz równocześnie z paniką jeszcze inna myśl przebiła się do jej umysłu. Nie. Krzyk nic nie da. Panikowanie nic nie da. Jeśli została tutaj zamknięta, to z pewnością był jakiś powód. Ktoś musi być tutaj w pobliżu, prawdopodobnie tuż za ścianą. Ktoś, kto czeka, aż ona się obudzi. Ktoś, kto ją obserwuje. Ktoś, napawający się jej strachem. Na to nie może pozwolić. Jeśli pozwoli by strach ją opanował, wówczas tamci dostaną dokładnie to, czego chcą. Odetchnęła głęboko. Weź się w garść, MeChelle, powiedziała do siebie. Pierwsza zasada policjanta: gdziekolwiek się znajdziesz, po pierwsze musisz przejąć kontrolę nad sytuacją. Z tego pierwszego działania wypływają wszystkie następne. Zapanuj nad sobą, a opanujesz sytuację. Opanuj sytuację, a wrócisz bezpiecznie do domu. – No dobra – krzyknęła, starając się przybrać swój nie znoszący sprzeciwu głos policjantki. – Hej wy tam! – krzyknęła jeszcze głośniej i wyciągnęła ręce przed siebie. – Tutaj jestem. Mówcie. Tik. Tak. Tik. Tak. Nic więcej, tylko odgłos zegara. Ponownie szarpnęła klamkę. Ani drgnęła. Wzięła głęboki oddech, próbując opanować panikę. Odwróciła się plecami do drzwi
– Powiedziałam: mówcie. Wówczas głos odpowiedział: – Gratulacje. Wykonałaś pierwszy krok. Tak jak tykanie zegara, głos również był wszędzie wokół. Zdawało się, że dobiegał z głośników zamontowanych gdzieś... W suficie? Na ścianach? I tu, i tu? Głos, pomyślała. Głos. Czy słyszałam już gdzieś ten głos? Brzmiał głęboko i władczo. Był gardłowy, uważnie modulowany, beznamiętny, a jednak w jakiś sposób złowrogi. Jak głos Boga, w chwili gdy przedstawia te starotestamentowe prawodawcze brednie Izraelitom, posłusznie gnącym karki. – Sierżant Deakes – powiedział głos. – Zostało pani trzynaście godzin. Zegar bije. Bił rzeczywiście. Dźwięk zegara był wszędzie. Tik. Tak. Tik. Tak. – Jak się nazywasz? – spytała rozkazującym głosem. – Masz jeszcze szansę wywinąć się z tego i nie spędzić reszty życia w więzieniu. Lecz głos Boga powiedział już wszystko, co zamierzał powiedzieć. Pozostało tylko bicie zegara. Tik. Tak. Tik. Tak.
3. Cody Floss musiał podbiec, by zdążyć wsiąść do własnego samochodu. Ostatecznie udało mu się, ale jego tani garnitur cały pokrył się kurzem. – W tych ciuchach wyglądasz jak pomocnik grabarza – powiedział Hank Gooch. – Proszę pana, ten pojazd jest własnością miasta – powiedział młody, zapinając pas bezpieczeństwa, z trudem łapiąc oddech. – Może go prowadzić tylko pracownik miasta. Gooch dodał gazu, wbijając młodego w fotel. – Bądź cicho – powiedział. Gooch był wściekły jak diabli – chodzący kłębek nerwów. Sam nie miał pojęcia dlaczego. Powinien być teraz całkowicie wyluzowany. Po dwudziestu pięciu latach życia zawodowego – najpierw jako żołnierz, później jako policjant – przeszedł na wczesną emeryturę, aby poświęcić się od dawna wymarzonemu zajęciu. Chciał stać się skromnym kowalem, wyrabiać miecze zgodnie z tysiącletnią tradycją japońską. Przez wiele lat snuł to marzenie. Jednakże teraz, kiedy marzenie się spełniło, kiedy osiadł na wsi, kiedy wreszcie mógł robić to, o czym od dawna marzył – zorientował się, że nieustannie jest w złym nastroju. Zawsze myślał, że jest typem faceta, którego trudno wyprowadzić z równowagi. Teraz, kiedy jego świat stał się pusty, wypełniony jedynie złudzeniami, wszystko zaczęło go wkurzać. Rzucanie puszkami po piwie w telewizor – te sprawy. Doszło do tego, że któregoś dnia, kiedy w wiadomościach pokazywali jakiegoś załganego polityka, Gooch wziął telewizor na ręce, doczłapał z nim do okna i wyrzucił go przez nie na trawnik. Do tej pory tam właśnie leżał – utaplany w błocie i zarastający trawą. Krzyż na drogę. A teraz bez żadnego konkretnego powodu miał ochotę dać w mordę temu dzieciakowi. Młody nie zrobił mu nic złego. Po prostu działał mu na nerwy. Szczerze mówiąc, ostatnio mógł to powiedzieć na temat większości ludzi, jakich
spotykał. - No dobra – powiedział Gooch, kiedy jechali pełną wertepów, brudną drogą, prowadzącą z jego domu na główną szosę. Po prawie stronie drogi rósł las, po lewej pola uprawne, na środku których wielki nawilżacz na kółkach przysiadł niczym olbrzymi zwierz. – Opowiadaj o MeChelle. – No więc, wczoraj popołudniu pracowała nad jakąś sprawą, później wyszła, aby przesłuchać świadka... A dzisiaj po prostu nie zjawiła się w pracy. Gooch czekał na dalszy ciąg opowieści, w czasie jazdy przez długą, rozjeżdżoną żwirową drogę między jego domem a główną drogą. To, że MeChelle nie pojawiła się w pracy, to jeszcze za mało, aby szef wyciągał kogoś z emerytury. Wjechał na drogę nr 8, skierował samochód w stronę Newnan, gdzie ósemka krzyżuje się z drogą krajową, którą mogliby dojechać do Atlanty. Zanim dojechali do drogi krajowej, nie doczekał się żadnego niezakłamanego wyjaśnienia. Gooch zatrzymał samochód, wyciągnął kluczyki i wysiadł. Przed nim rozpościerało się duże pole soi, na którego odległym końcu widać było biały domek farmera. – Dokąd pan idzie? – zapytał młody poprzez okna od strony pasażera. – Zamierzam wyrzucić twoje kluczyki gdzieś między tamte rośliny – odparł Gooch. – Dlaczego? – Bo marnujesz mój czas. W ten sposób odpłacę ci tym samym. – Ale, o czym... Gooch zamachnął się. – Chwila! Niech pan poczeka! – krzyknął Cody, wyskakując z samochodu i chwytając rękę Goocha. – Dobra. To jeszcze nie cała historia. Gooch strzepnął rękę młodego. – W zasadzie – powiedział Cody – właściwie to, hmm, szef niezupełnie mnie wysłał. Najwyższy czas. Nadchodzi Opowieść. Ludzie to uwielbiają – zanim powiedzą prawdę, najpierw dostaniesz Opowieść. Gooch westchnął. Opowieść nigdy nie jest prostym wyliczeniem faktów, to raczej jakaś wersja prawdy – hojnie zabarwiona stertą samousprawiedliwiających bzdur. Nie ma wyjścia – trzeba wysłuchać Opowieści, zanim prawda zamajaczy na horyzoncie. – Wie pan, jak to jest – powiedział Cody, przybierając przepraszający wyraz twarzy – dopiero się przeniosłem do wydziału zabójstw. Wcześniej byłem w antynarkotykowym. Szło mi średnio – krótko mówiąc, nie byłem w tym zbyt dobry – lecz cóż, mój ojciec zasiada we
władzach hrabstwa. Ja raczej nie byłem najlepszym ulicznym policjantem świata i nie wiem dokładnie jak było, ale myślę, że ojciec pociągnął za odpowiednie sznurki i dlatego awansowałem na detektywa. Więc po tym jak nie szło mi w narkotykach, przesunęli mnie do kradzieży, tam też nie najlepiej pasowałem, nie wiem dlaczego – może nie te osoby, może nie ta osobowość – więc przesunęli mnie do wydziału zabójstw. Gooch oparł się o samochód i gapił się bezmyślnie w niebo. – Tak czy inaczej, znalazłem się w wydziale, a co do sierżant Deakes, dla mnie to policyjny geniusz. Sam pan pewnie wie. Może tylko jest trochę dziwna, nie? W każdym razie, kiedy dziś się nie pojawiła, pomyślałem: Co ja mam do cholery robić? – Byłeś u Hicksa? – major Denny Hicks, jako szef całego departamentu był przełożonym MeChelle. – Mniej więcej. – Mniej więcej? – No, powiedziałem mu, że nie pojawiła się w pracy. A major powiedział, że to już nie pierwszy raz, kiedy się gdzieś urwała, i że zajmą się tym, jeśli nie wypłynie na powierzchnie przez dwa, trzy dni. – Więc szef wcale nie wysłał cię po mnie? – No... – Chryste Panie! Gooch odczekał jeszcze minutę, licząc na to, że dzieciak powie wreszcie całą prawdę, ale ten tylko stał i gapił się na pole soi. – Co dokładnie spieprzyłeś? – spytał w końcu Gooch. – Aleja... – Synku, najpierw myślałem, że jesteś po prostu zwykłym idiotą – powiedział Gooch – ale teraz widzę, że jest dużo gorzej. Jeśli mnie jeszcze raz okłamiesz, to urwę ci twój durny łeb. A teraz gadaj, co tu się dzieje? Chłopak zaczął płakać. – Myślisz, że przez to zrobi mi się ciebie żal? – wypalił Gooch. Chłopak nie odpowiadał. Gooch wyciągnął rękę, chwycił pukiel włosów Cody’ego tuż za uchem i gwałtownie szarpnął. – Aaa! – dzieciak bezskutecznie próbował odtrącić rękę Goocha. – Przestań ryczeć, zacznij gadać – powiedział Gooch, puszczając włosy chłopaka. Cody Floss pociągnął nosem jeszcze parę razy, po czym otarł twarz i cieniutkim
głosem zapytał: – Wie pan, dlaczego postanowiłem wstąpić na służbę do policji? Wspaniale, pomyślał Gooch. Jedziemy z poruszającym wyznaniem. – Pamięta pan tę sprawę, którą zajmował się pan w 1997? Tę uduszoną dziewczynę, Jeannie Montfreize? Tę sprawę, która pan rozwiązał? Gooch miał wielką ochotę z powrotem wsiąść do samochodu. W ten sposób jednak zaburzyłby potok wyznań Cody’ego. Skrzyżował ręce i uzbroił się w cierpliwość. Z pewnością trzeba będzie wysłuchać całej masy bzdur kompletnie niezwiązanych z tematem, ale może dzięki temu chłopak dojdzie w końcu do jakiś użytecznych informacji. Na horyzoncie widać było zielony traktor przecinający pole – maleńki z tej odległości. Cody Floss ciągnął swoją opowieść. – Pamiętam, jak pan dopadł dwóch gości, którzy to zrobili. Melvina Eddy’ego i Purvisa Nixa. Pamiętam te wielką strzelaninę, którą pokazywali na żywo w telewizji. Jak pan zastrzelił ich obu. Widziałem to wszystko w telewizji. Byłem wtedy w szkole średniej i próbowałem jakoś wykoncypować, co mam zamiar robić w życiu. Wtedy zobaczyłem w telewizji, jak pan dopada tych dwóch gości i od razu pomyślałem: Kurcze, chcę być tym facetem. Nie. Tylko nie to. – Wstyd mi to powiedzieć, ale mam cały album z wycinkami o sprawach, które pan rozwiązał. Ja po prostu chciałem być... panem. – Są na to odpowiednie leki, synku – powiedział Gooch. – Ja po prostu próbuję powiedzieć... – Cody urwał i schował twarz w dłoniach. – Synku, nie jestem zainteresowany twoimi problemami. Możesz to sobie wbić do głowy? Powiedz mi o MeChelle. – Chciałbym być dobrym policjantem! Naprawdę! Ale... – nastąpiła długa cisza, a potem chłopak powiedział: – Myślę, że to co się jej przydarzyło, to moja wina. A kiedy zorientowałem się, że w wydziale nic nie zrobią w sprawie jej zniknięcia, pomyślałem... Wiedziałem, że potrzebuję pomocy. – Jak dotąd to pierwsza w miarę sensowna rzecz, jaką powiedziałeś – odparł Gooch. – A teraz powiedz mi, co spieprzyłeś. – MeChelle prowadziła tę sprawę. Zgłosiła się do niej jakaś niewidoma pani. Miała białą laskę i tak dalej. Usiadła w gabinecie u MeChelle i powiedziała, że wie, kto zabił jej matkę. MeChelle zadała jej kilka pytań i okazało się, że ta pani... – Pozwól, że ci przerwę. Jesteś gliniarzem, a nie filozofem. Gliniarze zajmują się szczegółami, a nie ogółami. Każda osoba, o której mówisz, ma nazwisko i określony wygląd.
Każda sytuacja wydarzyła się w określonym miejscu i czasie. A teraz zacznij od nowa. Chłopak majstrował coś przy swoim krawacie. – Dobra. A więc, wczoraj, około 15:30 osoba z białą laską pojawiła się w naszym biurze. Przedstawiła się jako Lane Priest. Biała, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, pięćdziesiąt parę kilo, blondynka. Wygląd... Hmm... Chociaż była niewidoma – niezła z niej była sztuka. – A co nie można być jednocześnie niewidomym i atrakcyjnym fizycznie? – Nie wiem – odparł chłopak przerażony, tak jakby na takie pytanie była jakaś jedna poprawna odpowiedź. Gooch wyjął z kieszeni paczkę tytoniu do żucia, odgryzł kawałek i wepchnął go sobie do ust. Ten dzieciak coraz bardziej go irytował. Tytoń uspokoił go nieco, miał też czym zająć ręce. – Po prostu opowiedz tę historię. – A tak. Słusznie. A zatem, tak czy inaczej, ta kobieta, pani Priest, powiedziała, że jej matka została zamordowana osiemnaście lat temu, a ona wie, kto to zrobił. Sierżant Deakes spytała ją, skąd to wie, a tamta odparła, że słyszała głos tamtego człowieka, kiedy mordował jej matkę, i że nigdy nie zapomni tego głosu. A poprzedniego dnia usłyszała ponownie ten sam głos. Sierżant Deakes spytała, czyj to głos. Pani Priest odpowiedziała, że nie wie, ale ma ten głos nagrany. Wyciągnęła odtwarzacz mp3 i puściła z niego nagranie jakiejś reklamy. A potem powiedziała: „Ten facet z reklamy. To właśnie on. To on zabił moją matkę”. Gooch kiwnął głową. Dzieciak nareszcie przeszedł do rzeczy. – Tak więc MeChelle, to jest sierżant Deakes, spisała zeznanie, a niewidoma wyszła. – Kto był z nią? – wtrącił Gooch. – Z kim? – Z Lane Priest, twoim świadkiem. Jest niewidoma. Prawie na pewno ktoś musiał ją przyprowadzić na komisariat. Pytam, kto. – Kurcze, nikogo nie zauważyłem – powiedział chłopak, mrużąc oczy. – I nie pomyślałeś, że to dosyć dziwne? – Szczerze? Chyba w ogóle o tym nie myślałem... – Mów dalej. – Kobieta wyszła. MeChelle wysłała mnie do archiwum po teczkę tej sprawy. Więc poszedłem tam, ale nie znalazłem żadnej teczki. Pani Priest powiedziała, że jej matka, nazwiskiem Kathleen Bolligrew, została zamordowana chyba gdzieś w 1989, nie pamiętam dokładnie. Więc przejrzałem dane z 1989 i nic tam nie ma o tej sprawie. Więc sprawdziłem
kilka lat w przód i wstecz. Nic, nada. Wedle naszych papierów w ogóle nie było takiego morderstwa. Potem wróciłem do gabinetu MeChelle, a jej już tam nie było. Zostawiła kartkę na biurku, na której napisała, że otrzymała jakiś telefon od tamtej niewidomej. – Od Lane Priest. Ona ma nazwisko. – Lane Priest, tak. Właśnie od niej. W każdym razie, MeChelle napisała, że ta niewidoma zadzwoniła, mówiąc, że chce coś dodać do swoich zeznań. Dlatego MeChelle pojechała ją raz jeszcze przesłuchać. Gooch wiedział, co się szykuje. – Proszę pana, ja...Tego dnia mieliśmy z moją narzeczoną zająć się cateringiem. W listopadzie bierzemy ślub, więc teraz krążymy i próbujemy różnego rodzaju aperitify, czy jak tam się to nazywa. Rozumie pan, Crystal – moja narzeczona – ma bardzo wyraźne wyobrażenia o tym, jak ma wszystko wyglądać na ślubie... Byłem już i tak spóźniony, a wiedziałem, że ona się wścieknie, więc, no cóż... – chłopak zawiesił głos. – Wiedziałeś, że ta sprawa to fałszywka – powiedział Gooch – ale pozwoliłeś sierżant Deakes biegać za jakimś głupim telefonem, bo się bałeś, że twoja dziewczyna na ciebie nakrzyczy? – No... – A dziś rano sierżant Deakes nie pojawiła się w pracy i wtedy wpadłeś na to, że może wczoraj wieczorem dzwonił do niej jakiś zbir, którego kiedyś przymknęła, i który teraz chce wyrównać z nią rachunki. – Właściwie... – A tak naprawdę to w ogóle rozmawiałeś z majorem Hicksem? Chłopak nie odpowiedział. – Synku – powiedział Gooch, z obrzydzeniem potrząsając głową – jesteś najgłupszym sukinsynem, jakiego w życiu widziałem. Chłopak ciężko oparł się o maskę samochodu. Zaraz na dobre wpadnie w żałosne użalanie się nad sobą. – Wsiadaj – powiedział Gooch, po czym sam wskoczył do samochodu i odpalił silnik. – Aha, panie poruczniku, zapomniałem jeszcze o jednym – powiedział młody, z pośpiechem wsiadając do samochodu. – Znalazłem to dzisiaj w biurze w mojej skrzynce pocztowej. Wyciągnął kopertę i podał ją Goochowi. Na kopercie wydrukowany był napis: DORĘCZYĆ DO RĄK WŁASNYCH PORUCZNIKA HANKA GOOCHA. – Byłoby lepiej, gdybyś mi to dał od razu – powiedział Gooch – zamiast marnować
mój czas swoimi wynurzeniami. Gooch wyciągnął z kieszeni składany nóż, otworzył go, przeciął kopertę i wytrząsnął jej zawartość na kolana. Z koperty wypadła złożona na pół pojedyncza kartka papieru. Gooch rozprostował ją ostrzem noża, uważając, aby nie dotknąć kartki palcami. Tekst na kartce wydrukowany był tą samą czcionką, co na kopercie. Na kartce napisano: SIERŻANT DEAKES POZOSTAŁO TRZYNAŚCIE GODZIN ŻYCIA. JEŚLI SKONTAKTUJESZ SIĘ Z KIMŚ INNYM Z POLICJI, SIERŻANT DEAKES UMRZE. PÓŹNIEJ DOWIESZ SIĘ, CO MASZ ROBIĆ. ODMOWA WYKONANIA POLECEŃ, ZAOWOCUJE NATYCHMIASTOWĄ ŚMIERCIĄ SIERŻANT DEAKES. Gooch ponownie zwinął kartkę, podniósł ja ostrzem noża. – Zapakuj to i opisz – powiedział. – Sprawdzimy, czy są na tym jakieś odciski palców. – Czy to coś o sierżant Deakes? – spytał młody policjant, wskazując na złożoną kartkę papieru. Gooch nie odpowiedział. Ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą chmurę kurzu i drobnych kamyków. – Co teraz zrobimy? – zapytał młody, kiedy wreszcie udało mu się umieścić list w plastikowej torebce na dowody rzeczowe. – My? – spytał Gooch i wypluł przez okno resztki tytoniu. – Synku, raczej ja. Zamierzam ją odnaleźć.
4. Pozostało trzynaście godzin? Ale do czego? MeChelle zastanawiała się, czy głos powie coś więcej. Głos jednak milczał, zewsząd dobiegał ją jedynie odgłos pracującego zegara. Kto tam jest? Czemu ją tutaj zamknęli? Czego od niej chcą? Ktokolwiek ją tu zamknął, prawdopodobnie to właśnie jego głos dobiega z głośnika. Pan Głos. W myśli nadała mu takie imię. Dobrze jest jakoś ponazywać swoich wrogów, nieprawdaż? Wtedy się wie, przeciwko komu się walczy. MeChelle natężyła ucho ciekawie, próbując usłyszeć jakikolwiek inny dźwięk niż bicie zegara. Nadal jednak nie słyszała nic innego. Żadnych samolotów, pociągów, samochodów, wiatru – nic. Tik. Tak. Tik. Tak. Zdawało jej się, że zegar bije bardzo głośno. Potem zorientowała się, że to tylko złudzenie. Dźwięk zdawał się bardzo głośny, bo nie mieszał się z żadnymi innymi dźwiękami. – Halo! Bez odpowiedzi. Zdecydowała się krzyknąć ile sił w płucach: – Na pomoc! Hej! Ratunku! Pomocy! – krzyknęła nie tyle z paniki, ale dlatego, że warto było tego spróbować. Być może Głos pilnuje drzwi wejściowych, ale być może nie. Może ściany są wystarczająco grube, aby żadne dochodzące z pokoju wołanie o pomoc nie przedostało się do przyjaznych uszu, a może nie. Trzeba spróbować. Krzyknęła. Wysoki, piskliwy krzyk – taki, jak w filmach grozy. Krzyknęła nie tylko ze strachu, ale także dlatego, że wiedziała, iż nic tak nie przykuwa ludzkiej uwagi jak krzyk przerażonej kobiety. Lecz dźwięk zamarł, jak tylko opuścił jej usta. Pokój był idealnie dźwiękoszczelny. Nic nie docierało z zewnątrz, nic ze środka się na zewnątrz nie wydostanie. Jak w studiu nagrań. Mogłaby sobie wypruć płuca od krzyku, a i tak nic by to nie dało. Być może ktoś jest kilka metrów od niej, tuż za ścianą, a i tak nie usłyszy jej krzyku.
Pokrzyczała jeszcze trochę, ale ostatecznie dała sobie spokój. Zdawała sobie sprawę z porażającą jasnością, że i tak nic to nie da. Ktokolwiek ją tutaj umieścił – pan Głos – jest bystry, ostrożny i dobrze przygotowany. Wszystko dokładnie przemyśleli. Nikt jej nie usłyszy. Czas przestać marnować siły. A poza tym krzyk sprawiał, że czuła się jeszcze bardziej przerażona i roztrzęsiona, wpadała w panikę. Panika jest tym, co może zabić. Spokojnie. Trzeba ustalić priorytety. Punkt pierwszy, poszukać jakiejś broni. Punkt drugi, poszukać drogi ucieczki. Punkt trzeci, poszukać środków komunikacji. Jej oddech przyspieszał, powoli wymykając się spod kontroli, panika narastała i narastała. Spokojnie. Oddychaj głęboko. Opanuj się. MeChelle zaczęła badać rękoma najbliższe otoczenie. Zdała sobie sprawę, że jak dotąd zbadała tylko trzy z czterech ścian pokoju. Poszła więc wzdłuż czwartej ściany. Wymacała kolejną okrągłą klamkę i przekręciła ją. Serce skoczyło jej do gardła. Tym razem klamka się przekręciła. – Halo! Jest tu kto? Żadnej odpowiedzi. Wymacując drogę przed sobą, weszła do drugiego pokoju. Wchodząc, usłyszała delikatny, buczący odgłos. Nie licząc bicia zegara, był to pierwszy dźwięk, jaki usłyszała, odkąd ją tutaj zamknięto. Dźwięk wydawał się charakterystyczny. To lodówka. Poszła w stronę źródła dźwięku. Namacała przed sobą twardą, gładką, metalową powierzchnię. Otworzyła drzwiczki. Poczuła powiew chłodnego powietrza. Wyciągnęła dłonie, próbując wymacać zawartość lodówki. Na najwyższej półce wyczuła stos przedmiotów opakowanych w papier śniadaniowy. Trzy, podłużne, miękkie w dotyku. Kanapki. Powąchała je. Słodkawy zapach szynki. Rybi aromat tuńczyka. Lekka cuchnący swąd bekonu. W tym momencie nie czuła się szczególnie głodna. Odłożyła kanapki na półkę. Na drzwiczkach wyczuła różne dzbanki, butelki, kartoniki i słoiki. Otworzyła plastikową butelkę. Wyczuła mleko. Pachniało świeżo. Obmacała dokładnie kolekcję słoików i buteleczek. Znalazła jedną szklaną, ośmiokątną, z nakrętką. Keczup Heinza – prawie na pewno. Wzięła butelkę, zamknęła drzwiczki, wymacała przed sobą blat kuchenny. Przeturlała butelkę po blacie. Brzdęk. Dźwięk butelki uderzającej w coś twardego. Zlew. Rąbnęła butelką w dno zlewu. Butelka pękła, zalewając kuchnie ostrym zapachem keczupu. Wymacała kran, odkręciła go i
dokładnie obmyła szyjkę pękniętej butelki, po czym wytarła ją we własne ubranie. Wetknęła wyszczerbioną butelkę do kieszeni spodni. Uśmiechnęła się. Dobrze. Punkt pierwszy wykonany. Jestem uzbrojona. Teraz trzeba było znaleźć drogę wyjścia, a jeśli to się nie uda, to chociaż jakiś sposób komunikacji. W jaki sposób mogłaby się z kimś porozumieć? Wystukując w rury sygnał SOS? Poprzez znaki dymne? Poczuła przypływ rezygnacji. Bez wątpienia gdziekolwiek była, została umieszczona z dala od ludzi. Stukanie w rury nic nie da. Myśleć! Myśleć! W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon. No proszę, pomyślała MeChelle, rozwiązanie przychodzi samo. Byle tylko znaleźć ten cholerny telefon! Jej serce biło jak oszalałe. Macając drogę przed sobą, szła najszybciej, jak to możliwe. Dzwoniący telefon! Byle tylko zdążyła odebrać, zanim ten, kto dzwoni, rozłączy się. Będzie mogła z kimś porozmawiać, będzie mogła wezwać pomoc! Telefon zadzwonił po raz drugi. Po raz trzeci. Jak Głos mógł być tak głupi, żeby zostawić w pokoju telefon? Nie miało to teraz żadnego znaczenia. Przeszła przez drzwi. Znalazła się z powrotem w pierwszym pokoju. Telefon zadzwonił po raz czwarty. Została jej do przejścia jeszcze bardzo długa droga. Szła poprzez pokój, najszybciej jak można było, szurając nagimi stopami po podłodze, aby na nic nie wpaść. Ta ostrożność nic nie dała. Potknęła się o coś ciężkiego, straciła równowagę i runęła na podłogę, uderzając przy tym głową o ścianę. Zaklęła szpetnie, stanęła na nogi, przykucnęła i w tej niewygodnej pozycji szła dalej. Telefon ponownie zadzwonił. Gdzież on jest, do cholery? Przykucnięta powoli sunęła do przodu, tym razem ostrożniej, wysuwając ręce przed siebie. Cholera jasna! Nagle ręką namacała przed sobą ten mały plastikowy przedmiot. Spadł na podłogę. Usiadła i podniosła słuchawkę. – Halo! – powiedziała. Po dłuższej chwili usłyszała jedynie jakiś pusty dźwięk, który zdawał się dobiegać do niej poprzez długi tunel. – Halo?
W odpowiedzi usłyszała ciszę. – Proszę posłuchać. Potrzebuję pomocy. Nie wiem gdzie jestem, nic nie widzę. Proszę wezwać policję. Halo? Lecz żadnej odpowiedzi nie było. Opanowała ją niepohamowana złość. Podniosła telefon i z całej siły cisnęła nim o ścianę.
5. Po przejście na emeryturę Gooch zachował swój telefon komórkowy, chociaż, prawdę mówiąc, do niczego nie był mu potrzebny. Na tym jego zadupiu nawet nie było zasięgu. A jednak trzymał telefon, co miesiąc pokornie płacąc rachunki. Dlaczego? Może w głębi serca miał po prostu nadzieję, że któregoś dnia, kiedy pojedzie do miasta, usłyszy charakterystyczny dzwonek, a na ekraniku zobaczy napis: MASZ WIADOMOŚĆ. A może któregoś dnia zadzwoni MeChelle, potrzebująca jego pomocy w czymś bardzo ważnym – jakieś stare śledztwo, które on prowadził, rodzina w potrzebie, dzieciak do uratowania, morderca do schwytania, stara sprawa, trafiająca właśnie na wokandę... Nic takiego się nie wydarzyło. Wciąż jednak miał swój telefon. Kiedy pędzili z dzieciakiem w stronę Atlanty, wykręcił numer MeChelle, jak tylko telefon złapał zasięg. Odczekał jeden dzwonek, drugi. Potem jeszcze trzeci, czwarty i piąty. Później usłyszał znajomy sygnał i połączył się z pocztą głosową. „Dodzwoniłeś się do sierżant MeChelle Deakes...” Nacisnął jedynkę, ucinając powitalny komunikat. Po usłyszeniu sygnału nagrał swoją wiadomość. „Cześć MeChelle. Tu Gooch. Oddzwoń do mnie.” Następnie przerwał połączenie i ponownie wybrał ten sam numer. Tym razem od razu włączyła się poczta głosowa. Dziwne. Dlaczego za pierwszym razem telefon najpierw zadzwonił kilka razy, a za drugim już nie? Nacisnął przycisk „redial”. Poczta głosowa. Gooch oddał telefon Cody’emu. – Dzwoń pod ten numer – powiedział. – Ile razy? – Posłuchaj, synku – powiedział Gooch – zrób sobie samemu przysługę i nie odzywaj się, jeśli cię o nic nie pytam.
Chłopak dzwonił dalej, ale nic z tego nie wychodziło. Za każdym razem po wykręceniu numeru, kręcił przecząco głową. Gooch wjechał na drogę i docisnął gaz do podłogi. Samochód nie dawał już rady jechać szybciej. Ledwo trzymał się drogi, trzęsąc się i podskakując na każdej nierówności. No i trudno. Po pięciu minutach wykręcania numeru Cody nadal przecząco kiwał głową. – Dobra. Zmiana planu – powiedział Gooch. – Obdzwoń operatorów komórkowych. Spróbuj się dowiedzieć, w jakiej sieci MeChelle ma telefon. – W Cingular, panie poruczniku. Widzi pan, ja sam płacę moje rachunki przez internet i chciałem pokazać MeChelle, jakie to jest proste, więc któregoś dnia dała mi swój rachunek i... – Dobra. Nieważne. Zadzwoń do Cingular, powiedz im, aby spróbowali namierzyć jej telefon. Nie dowiemy się, gdzie dokładnie jest, ale chociaż uzyskamy jakieś przybliżenie... – Hmm. Nie zrobią tego bez nakazu. Gooch zmrużył oczy. Chłopak miał rację. – Kto w wydziale zajmuje się teraz nakazami? – No... Dopiero co przeszedłem z wydziału antynarkotykowego, tam na ogół... – Dobra, dobra... Wykręć numer wydziału i daj mi telefon. Chłopak majstrował chwilę przy telefonie, w końcu wybrał numer i podał aparat Goochowi, który poprosił o połączenie z Nellie Bowers, dziewczyną zajmującą się kiedyś wystawianiem nakazów. – Cześć Nellie. Mówi Gooch z wydziału zabójstw. Potrzebny mi nakaz. – O... – dziewczyna na chwilę zamilkła. – Myślałam, że przeszedłeś na emeryturę. – Wróciłem. – Ach tak... – Słuchaj, chętnie bym z tobą pogawędził o starych dobrych czasach, ale mamy tutaj zagrożenie życia policjanta. Potrzebuję, abyś wystawiła mi nakaz i wysłała go faksem do Cingular. – Słuchaj Hank, to trochę za mało... – Po prostu zdobądź mi ten nakaz. Powiedz, że dostałaś informację o porwaniu. – Jakim porwaniu? Kogo porwano? – Posłuchaj mnie uważnie, Nellie – powiedział Gooch. – Jesteś mi winna przysługę. Pamiętasz? Nie każ mi o tym głośno mówić. Nellie zamilkła. Dawno temu Gooch bardzo jej pomógł. W bardzo poważnej sprawie.
– Słuchaj, Nellie. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nie dostanę tego nakazu, narobię ci kłopotów. Chcę, żeby namierzyli mi numer: siedem, siedem, zero, trzy, dziewięć, jeden... Skończył dyktować numer i odłożył słuchawkę. Następnie zadzwonił do operatora. Miał numer do jednego gościa, Robba Newtona, który kiedyś pracował w wydziale antynarkotykowym, a teraz zajmował się ochroną w Cingular. – Cześć, Robb, mówi Hank Gooch. Mamy zagrożenie życia policjanta i potrzebuję, abyś namierzył mi jeden telefon. W tej chwili ktoś z biura wysyła ci nakaz. Każda sekunda twojego opieprzania się, to sekunda, w której policjant może zginąć. Jasne? – Słuchaj, Hank, wiesz, że potrzebuję papierów... – powiedział Robb. – Wiem. I przysięgam ci, że już są wysyłane. Nakaz dojdzie w ciągu dziesięciu minut. – Nie robisz ze mnie idioty? – Robbie, czy ja cię kiedykolwiek oszukałem? – Racja – powiedział Robb po chwili. – Dawaj ten numer. – Świetnie – powiedział Gooch i podyktował numer.
6. Głupią, głupia, głupia! Dlaczego rzuciła telefonem o ścianę? Prawdopodobnie zniszczyła jedyną drogę porozumienia z zewnętrznym światem... MeChelle podpełzła w stronę telefonu, rękoma macając podłogę. Jest! Podniosła telefon. Nie było sygnału. Słyszała jednak jakiś delikatny szum. Czy ten telefon ciągle działa? Palcami wyczuła przyciski. Trzy kolumny, cztery rzędy. Prosty aparat starego typu. Bez opcji oddzwaniania, powtarzania tego samego numeru, identyfikacji dzwoniącego. Same numery. Mogła sobie z łatwością wyobrazić ich układ. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Dziewięć. Gwiazdka. Zero. Krzyżyk. Spróbowała wybrać jakiś numer. Najpierw wystukała numer telefonu do jej ojca do pracy. Nic. Usłyszała ten sam elektroniczny szum. Nacisnęła widełki, przytrzymała je wciśnięte przez kilka sekund. Nadal nic. Brak sygnału, tylko ten sam szum. Wystukała numer komórki ojca. Nic. Nacisnęła widełki. Wybrała numer domowy ojca. Następnie spróbowała 911. Wystukała ten numer kilka razy. Bezskutecznie. Przez chwilę siedziała bez ruchu, trzymając słuchawkę przy uchu, nie mogąc zebrać myśli. Palce jakby same zaczęły wystukiwać numer. Wystukała już prawie cały numer i dopiero wtedy zorientowała się, do kogo dzwoni. Hank Gooch. Po jaką cholerę miałaby do niego dzwonić? Był na emeryturze. A poza tym chyba nigdy jej specjalnie nie lubił. Był jednak najlepszym gliniarzem, jakiego kiedykolwiek poznała. Pod tym względem nikt się do niego nawet nie zbliżał.
Raz jeszcze wybrała jego numer. I znów. I znów. I znów. Z pewnością wybierała w kółko ten sam numer przez dobre pięć, dziesięć minut, zanim zorientowała się, że łzy płyną jej po twarzy. Odbierz Hank!, pomyślała przerażona. Odbierz skurczybyku.