shadow2104

  • Dokumenty94
  • Odsłony21 649
  • Obserwuję13
  • Rozmiar dokumentów41.4 MB
  • Ilość pobrań14 484

Cast PC - Dom Nocy 12 - Wyzwolona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Cast PC - Dom Nocy 12 - Wyzwolona.pdf

shadow2104 EBooki Cast PC - Dom Nocy
Użytkownik shadow2104 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 268 stron)

ZREHABILITOWANA ROZDZIAŁ 1 Zoey Nigdy nie czułam takiego mroku. Nawet gdy byłam rozdarta i uwięziona w Otherworld i moja dusza rozpadła się na kawałki. Byłam załamana i zgruchotana i znajdowałam się na najlepszej drodze ku zatraceniu. Czułam ciemność wewnątrz siebie, ale ludzie, których kochałam i którzy mnie kochali nad życie byli jasnymi, pięknymi latarniami nadziei i umiałam odnaleźć siłę w tym świetle. Wywalczyłam sobie drogę poza mrok. Tym razem nie miałam żadnej nadziei. Nie umiałam odnaleźć światła. Zasługiwałam na to by być zagubioną, by się rozlecieć. Tym razem nie zasługiwałam na ratunek. Detektyw Marks zabrał mnie do biura szeryfa w Tulsie, zamiast wsadzić mnie do więzienia razem z innymi kryminalistami, którzy właśnie zostali zatrzymani. W czasie trwającej w nieskończoność drogi z Domu Nocy do brązowego budynku, w którym mieściło się biuro szeryfa na Pierwszej Ulicy, mówił do mnie, tłumaczył, iż wykonał jakiś telefon – pociągnął za sznurki – i że zostanę umieszczona w specjalnej celi, dopóki mój adwokat nie wykona kroków prawnych w sprawie mojego aresztowania i zostanę wypuszczona za kaucją. Przyglądał mi się we wstecznym lusterku. Napotkałam jego wzrok i przez ułamek sekundy widziałam wyraz jego oczu. Wiedział, że nie mam szansy wyjść za kaucją. - Nie potrzebuję adwokata – powiedziałam. – I nie chcę wyjść za kaucją. - Zoey, nie myślisz jasno. Daj mi trochę czasu. Wierz mi, potrzebujesz adwokata. I najlepszą sprawą dla ciebie jest wyjście za kaucją. - To nie byłaby najlepsza rzecz dla Tulsy. Nikt nie powinien uwalniać potwora. – Mój głos brzmiał płasko i bez emocji, ale wewnątrz bez ustanku krzyczałam. - Nie jesteś potworem – powiedział Mark. - Wiedziałeś tych dwóch mężczyzn, których zabiłam? Znów zerkną na mnie w lusterku i przytaknął. Widziałam jego zaciśnięte usta, jak gdyby próbował się powstrzymać od powiedzenie czegoś. Z jakiegoś powodu jego oczy nadal były życzliwe. Nie mogłam w nie patrzeć. Spoglądając w okno powiedziałam:

– Więc wiesz czym jestem. Jakiejkolwiek nazwy użyjesz: monstrum czy morderca, czy raczkujący rozbestwiony wampir – pozostaję tym samym. Zasługuję by mnie zamknięto. Zasługuję na wszystko co się ze mną stanie. Przestał się do mnie odzywać i to mi odpowiadało. Czarny żelazny płot otaczał parking departamentu szeryfa. Mark podjechał do tylnej bramy. Poczekał na identyfikację zanim przejechał przez otwartą mu masywną bramę. Potem zatrzymał się i poprowadził zakutą poprzez tylne drzwi i wielkie, zatłoczone pomieszczenie podzielone na sekcje. Gdy weszliśmy, policjanci rozmawiali, telefony dzwoniły. Gdy tylko nas spostrzegli, jak gdyby przekręcono jakiś wyłącznik. Rozmowy ucichły, tylko się gapiono. Patrzyłam prosto przed siebie na jakąś plamę na ścianie i koncentrowałam się wyłącznie na nie pozwoleniu sobie na krzyk, który próbował się ze mnie wydobyć. Musieliśmy przejść przez całe pomieszczenie. W końcu przeszliśmy przez drzwi, które prowadziło do jednego z tych mniejszych pomieszczeń i które wyglądało jak z Law & Order: SVU, gdzie niezwykła Mariska Hargiaty przesłuchiwała złoczyńców (nie mam pojęcia co to za serial – przyp. Tłum). Dało mi to kopniaka, żeby zrozumieć, iż to co zrobiłam zrobiło ze mnie złoczyńcę. Na końcu tego pokoju znajdowały się drzwi do maleńkiego korytarza. Marx skręcił w lewo. Przystanął by przesunąć swoją kartę i masywne stalowe drzwi się otworzyły. Po drugiej stronie hol był bardzo krótki i kończył się kolejnymi stalowymi drzwiami po prawej stronie, które były otwarte. Ich dolny kraniec był porządny, a na wysokości ramion zaczynały się kraty. Cienkie, czarne kraty. Marx przystanął obok nich. Zerknęłam do środka. Ten pokój był grobowcem. A ja nagle nie mogłam oddychać. Moje oczy uciekły od tego strasznego miejsca by napotkać znajomą twarz Marxa. - Sądzę, że mogłabyś stąd uciec używając mocy, którą posiadasz – powiedział cicho, jak gdyby podejrzewał, że ktoś nas słucha. - Kamień Proroka zostawiłam w Domu Nocy. To on dał mi siłę by zabić tych dwóch ludzi. - A zatem nie zrobiłaś tego sama? - Wściekłam się i na nich zrzuciłam ten gniew. Kamień Proroka tylko mnie wzmocnił. Detektywie Marx to moja wina. Koniec, kropka – starałam się brzmieć twardo i pewnie, ale mój głos był miękki i roztrzęsiony. - Zoey, możesz stąd uciec?

- Szczerze nie wiem, ale obiecuję, że nie będę próbować. – wzięłam głęboki wdech i szybko go wypuściłam mówiąc z całą szczerością – Jestem tu gdzie powinnam przez to co zrobiłam, cokolwiek się ze mną dalej stanie. Zasłużyłam sobie na to. - Obiecuję , że nikt nie będzie cię tu niepokoił. Będziesz bezpieczna – powiedział. – Upewniłem się co do tego. Jeśli cokolwiek ci się stanie, nie będzie to z powodu motłochu, który cię zlinczuje. - Dziękuję – głos mi się załamał, ale udało mi się wydusić słowa. Zdjął mi kajdanki. - Musisz teraz wejść do celi. Zmusiłam stopy do wykonania ruchu. Gdy weszłam do środka, odwróciłam się i stanęłam przed samymi drzwiami i zanim się zamknęły powiedziałam – Nie chcę nikogo widzieć. A zwłaszcza nikogo z Domu Nocy. - Jesteś pewna? - Tak. - Rozumiesz co powiedziałaś, prawda? – zapytał. Potaknęłam – Wiem co się dzieje z młodzikiem, który nie przebywa w pobliżu wampira. - Więc właściwie wydajesz na siebie wyrok. Nie sformułował tego jako pytanie, ale odpowiedziałam – To co robię jest wzięciem odpowiedzialności za własne czyny. Zawahał się i wyglądał jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale w końcu tylko wzruszył ramionami, westchnął i powiedział – Ok. W takim razie powodzenia Zoey. Przykro mi z powodu tego co się dzieje. Drzwi zamknęły się niczym sarkofag. Nie było okna i żadne światło zewnętrzne nie docierało do środka. Tylko poświata przedzierająca się poprzez kraty na drzwiach. Na końcu celi stało łóżko. Cienki materac położony na twardej płycie przymocowanej czymś do ściany. Aluminiowa toaleta bez deski, wystająca z naprzeciwległej ściany niedaleko od łóżka. Podłoga z czarnego betonu. Szare ściany. Szary koc na łóżku. Czując się jak w koszmarze na jawie podeszłam do łózka. Sześć kroków. Tyle właśnie miała ta cela długości. Sześć kroków. Podeszłam do bocznej ściany i przeszłam w poprzek celi. Pięć kroków. Pięć kroków w poprzek. Miałam rację.

Jakbym nie liczyła odległości między ścianami, zamknięta byłam w grobowcu wielkości krypty. Usiadłam na łóżku. Podciągnęłam kolana pod brodę i je objęłam. Moje ciało, drżało, drżało i drżało. Miałam umrzeć. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy stan Oklahoma wykonuje wyrok śmierci. Jakbym uważała na lekcjach historii, na których trener Fitz puszczał film za filmem? Ale to i tak nie miało znaczenia. Opuściłam Dom Nocy. Byłam sama, bez bliskości wampirów. Nawet Detektyw Marx rozumiał co to oznacza. To była tylko kwestia czasu gdy mój organizm zacznie odrzucać przemianę. Jakbym nacisnęła przycisk przewijania w głowie. Obrazy umierających kandydatów przelatywały przed moimi oczami: Elliot, Stevie Rae, Stark, Erin… Jeszcze mocniej zacisnęłam powieki. To dzieje się szybko. Naprawdę szybko – obiecywałam sobie. I nagle inna scena przemknęła mi przez myśl. Dwóch bezdomnych mężczyzn, nieznośnych, ale żywych dopóki nie straciłam nad sobą kontroli. Przypomniałam sobie jak rzuciłam w nich swoim gniewem… jak uderzyli w mur obok małej groty w Parku Woodward… jak leżeli tam zmięci i połamani… Ale ruszali się! Ja ich nie zabiłam! Nie chciałam ich zabić! To był tylko straszny wypadek! Krzyczała moja głowa. - Nie – powiedziałam sobie ostro do samolubnej części siebie, która wyszukiwała wymówek aby uciec przed konsekwencjami. – Ludzie mają konwulsje gdy umierają. Nie żyją przeze mnie. Nie naprawię tego i zasługuję na śmierć. Wturlałam się pod drapiący koc i obróciłam do ściany. Zignorowałam kolację wsuniętą pod drzwiami. I tak nie byłam głodna. I cokolwiek na niej było i tak mnie nie kusiło. I z jakiegoś powodu niemiły zapach jedzenia przypomniał mi ostatni najwspanialszy zapach jaki czułam otoczona przyjaciółmi – psagetti w Domu Nocy. Ale byłam zbyt zestresowana swoim problemem Aurox/Heath – Stark. Nie doceniłam psagetti ani trochę. Dokładnie tak samo jak nie doceniałam moich przyjaciół. Albo Starka. Ani przez chwilę nie zatrzymałam się nad tym, jak wielką jestem szczęściarą mając dwóch wspaniałych facetów, którzy mnie kochają. Zamiast tego byłam wkurzona i sfrustrowana.

Pomyślałam o Afrodycie. Przypomniałam sobie jej rozmowę z Shaylin o pilnowaniu mnie. Przypomniałam sobie jak na nią napadłam i uderzyłam skoncentrowaną przez Kamień Proroka mocą. Na to wspomnienie skuliłam się ze wstydu. Afrodyta miała całkowitą rację. Mnie trzeba było pilnować. Nie mogła mi tego racjonalnie wytłumaczyć. Do diabła, gdy próbowała daleko mi było do zrozumienia. Ponownie skuliłam się gdy przypomniałam sobie jak niewiele brakowało, żebym zrzuciła mój gniew na Afrodytę. - Och moja Bogini. Gdybym to zrobiła, zabiłabym przyjaciółkę – powiedziałam do własnych dłoni zakrywając swoją twarz ze wstydu. Nie miało to znaczenia, że Kamień Proroka, bez mojej świadomości wzmocnił moje moce. Dostałam wcześniej wystarczającą ilość ostrzeżeń. Wszystkie te chwile gdy byłam rozgniewana i kamień robił się coraz bardziej gorący. Dlaczego się nie wstrzymałam i nie zaczęłam myśleć o tym co się dzieje? Dlaczego nikogo nie poprosiłam o pomoc? Poprosiłam Lenobię o radę w sprawie chłopaków. W sprawie chłopaków! Powinnam była poprosić o interwencę w sprawie ciągłego gniewu! Ale nikogo nie poprosiłam o właściwą pomoc, a tylko w sprawie, do której sprowadzało mnie moje ograniczone widzenie: do mnie samej. Byłam całkowicie samolubną suką. Zasługuję na to gdzie się znalazłam. Zasłużyłam na ponoszone konsekwencje. Światła na korytarzu zgasły. Nie miałam pojęcia, która była godzina. Wydawało mi się jakby to było lata, a nie miesiące temu, gdy byłam człowiekiem – normalnym nastolatkiem, który podlegał regułom spania właściwym dla ucznia. Chciałam całą sobą móc wezwać supermena, który cofnął by czas do wczoraj. Byłabym w domu, w Domu Nocy. Z moimi przyjaciółmi. Wbiegłabym prosto w ramiona Starka i powiedziałabym mu jak bardzo go kocham. Jak bardzo go cenię. Powiedziałabym mu jak jest mi przykro z powodu tego całego bałaganu z Auroxem/Heathem. I że coś wymyślimy w dwójkę/piątkę. I że choćby nie wiem co, będę cenić każdą miłość , która mnie otacza. Zerwę ten przeklęty kamień z szyi i dam go Afrodycie na przechowanie, jakby była moim Frodo. Tylko, że było za późno na życzenia. Cofanie czasu jest jedynie fantazją, a Superman nie istnieje. Nie spałam. Była noc, która była moim dniem. W tej chwili powinnam być w szkole z przyjaciółmi. Żyć swoim „normalnym dniem”. Zamiast tego leżałam tutaj, obejmując swoje

ramiona. Powinnam być mądrzejsza, silniejsza. Powinnam być wszystkim, tylko nie samolubnym bachorem. Kilka godzin później usłyszałam jak znów otwiera się otwór w drzwiach i gdy się odwróciłam, zobaczyłam jak ktoś zabiera nietkniętą przeze mnie tacę. Dobrze. Może zniknie również ten smród. Musiałam siku, ale nie chciałam wstawać. Nie chciałam używać nagiej toalety wystającej ze ściany. Gapiłam się w róg schodzących się ścian przy suficie. Kamery. Czy podglądanie sikających więźniów było legalne? A czy normalne przepisy mnie dotyczyły? Nigdy w końcu nie słyszałam o wampirzym kandydacie, który został postawiony przed ludzkim sądem. Nie muszę się tym martwić. Utonę we własnej krwi zanim do tego dojdzie. Zadziwiająco, ale ta myśl przyniosła mi ukojenie. I gdy światło na korytarzu znów się włączyło, zapadłam w niespokojny sen bez snów. Miałam wrażenie, że minęły sekundy gdy znów uderzyły drzwiczki otworu na drzwiach i kolejna taca z jedzeniem została wsunięta do mojej celi. Ten hałas mnie wybudził, ale nadal byłam otumaniona i chciałam ponownie zasnąć. Dopóki nie dotarł do mnie zapach jajek i bekonu. Ile minęło od chwili gdy ostatnio jadłam? Uh, czułam się okropnie. Podniosłam się niemrawo, zrobiłam te sześć kroków ku drzwiom, podniosłam tacę i ostrożnie zabrałam ją na wymięte łóżko. Jajecznica, rozdrobniony bekon, kawa, karton mleka i suchy tost. Oddałabym prawie wszystko za miskę Count Chocula i puszkę brown pop. Wzięłam kęsa jajecznicy, która była tak słona, że o mało bym się zakrztusiła. Ale zamiast tego zaczęłam kaszleć. W trakcie okropnego napadu kaszlu poczułam coś śliskiego, o metalicznym smaku i zaskakująco cudownego. To była moja własna krew. Wybuchł we mnie paniczny strach. Stałam się słaba. Kręciło mi się w głowie. Zrobiło mi się niedobrze. To już się dzieje? Tak szybko? Jeszcze nie jestem na to gotowa! Jeszcze nie! Starałam się oczyścić gardło, zacząć normalnie oddychać. Wyplułam jajka, ignorując ich różowe zabarwienie. Odstawiłam tacę na podłodze i wturlałam się na łóżko. Objęłam się ramionami w oczekiwaniu na kolejny kaszel i kolejną krew – dużo więcej krwi. Trzęsły mi się ręce gdy wycierałam świeżą wilgoć z ust. Tak bardzo się bałam! Nie bój się mówiłam sobie, gdy próbowałam stłumić naprawdę okropny kaszel. Spotkasz niedługoNyx. I Jacka. A może nawet Smoka i Anastazję. I Mamę! Mama… Nagle zapragnęłam mojej mamy z przeszywającym serce, strasznym bólem.

- Chciałabym nie być sama – wyszeptałam grobowym głosem do twardego, płaskiego materaca. Usłyszałam otwierające się drzwi, ale się nie odwróciłam. Nie chciałam ujrzeć przerażającego obrazu kogoś obcego. Zamknęłam oczy i próbowałam udawać, że jestem na lawendowej farmie mojej babci i śpię we własnej sypialni. Próbowałam udawać, że zapachy jajecznicy i bekonu to jej dzieło. A mój kaszel zatrzymuje mnie w domu przed pójściem do szkoły. I udawało mi się! Oh, dziękuję Nyx! Przysięgam, że poczułam zapach lawendy i trawy, które zawsze towarzyszyły babci. Dodały mi odwagi by szybko powiedzieć, nim mój głos zatonie we krwi - Wszystko w porządku. To przydarza się niektórym kandydatom. Proszę wyjdź i zostaw mnie samą. - Oh, Zoye, ptaszyno, moja najukochańsza u-we-tsi-a-ge-ya. Nadal nie wiesz, że nigdy nie zostawię cię samej? ROZDZIAŁ 2 Zoey Myślałam, że babcia stojąca w drzwiach celi, jest częścią halucynacji, towarzyszącej umieraniu. Ubrana na liliowo w lnianą bluzkę i znoszone dżinsy, ze zwisającym z ręki jednym z wielu piknikowych koszyków. Gdy tylko obróciłam ku niej twarz ruszyła w moją stronę, usiadła na brzegu łóżka i otoczyła ramionami i zapachem z mojego dzieciństwa. - Babciu, tak mi przykro! Tak mi przykro! – szlochałam w jej ramię. - Cicho, u-we-tsi-a-ge-ya, jestem. – łagodnymi kółkami masowała moje plecy. Mój kaszel chwilowo złagodniał, więc powiedziałam w pośpiechu: - To bardzo z mojej strony samolubne, ale tak bardzo się cieszę, że tu jesteś. Nie chcę umierać w samotności. Babcia odsunęła się na tyle, że złapała mnie za ramiona i srogo mną potrząsnęła. - Zoey Redbird, ty nie umierasz. Łzy spłynęły mi po policzkach. Zignorowałam je i wytarłam kąciki moich ust, trzymając trzęsące się palce tak, by mogła zobaczyć krew. Ledwie zerknęła na dowód. Który próbowałam jej pokazać. Zamiast tego otworzyła swój koszyk i wyjęła z niego serwetkę, którą delikatnie wycierała moje łzy i nos, dokładnie jak w czasach gdy byłam dziewczynką.

- Babciu, wiem, że kochasz mnie najbardziej na świecie – powiedziałam, próbując (bezskutecznie) nie płakać. – Ale ja nie mogę powstrzymać mojej krwi przed odrzucaniem przemiany. - Masz rację u-we-tsi-a-ge-ya, ja nie mogę. Ale oni tak. – Skinęła na drzwi za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam Thanatos i Lenobię, Stevie Rae, Dariusa i Starka – mojego Starka – wszystkich ich stłoczonych przy drzwiach. Stevie Rae szlochała tak głośno, że zastanowiłam się dlaczego jej nie usłyszałam. Stark płakał cichymi łzami. - Przecież powiedziałam, żebyście nie przychodzili! Powiedziałam, że zasługuję na konsekwencje swojego postępku – płakałam teraz równie mocno jak Stevie Rae. - Więc żyj, żeby się z nimi zmierzyć! A ja będę tutaj tak blisko jak tylko można przez to cholerstwo! – wykrzyczał do mnie Stark. - Nie mogę. Już zaczęłam odrzucać zmianę – zaszlochałam. - Dziecko. Twoja Babcia powiedziała prawdę. Jeśli odrzucenie nie jest jeszcze na nieodwracalnym poziomie, to nasza obecność je zatrzyma – powiedziała Thanatos. - Nie umierasz! Nie pozwolę ci! – Stark wykrzyczał poprzez łzy i zaczął wchodzić do mojej celi. - Chwilkę chłopcze! Powiedziałem tylko jedna osoba w celi na raz – jakiś facet w mundurze pracownika biura szeryfa wyszedł zza grupy moich przyjaciół i stanął pomiędzy nimi a moja celą. – Detektyw Marx powiedział mi, żebym zezwolił wam, wampirom na wejście do budynku, gdy się pojawicie, ale nie nagnę zasad na tyle, by zezwolić na większą ilość gości w jej celi. Babcia należy do jej rodziny. Reszta może zaczekać w pokoju przesłuchań. – Rzucił Babci marsowe spojrzenie. – Masz piętnaście minut. – Potem zatrzasnął drzwi. - Piętnaście minut – powiedziała babcia z niesmakiem. – To nie jest właściwa wizyta. To jest spotkanko. Więc nie ma co przeciągać. Zoey ptaszyno, wydmuchaj nos i rusz się. Potrzebujesz dobrego okadzenia. Oh, ten dżentelmen, który przeszukiwał koszyk, narobił w nim takiego bałaganu. Była już bardzo zajęta obszukiwaniem dna swojego koszyka, więc by skupiła się na mnie musiałam ująć jej ręce. - Babciu, kocham cię. Wiesz o tym, prawda? - Oczywiście u-we-tsi-a-ge-ya. I ja ciebie kocham z całego serca. I dlatego muszę cię okadzić. Wolałabym, żeby tu był jakiś prysznic, albo chociaż zlew, by pomóc w procesie oczyszczania. – Nasypała suchych ziół z czarnej, aksamitnej torebeczki do muszli ostrygi. – Przyniosłam także pióro orła i mój ulubiony kawałek nieoszlifowanego turkusa. Wiem, że mogą ci je

odebrać, ale spróbujmy ukryć go pod twoim materacem. Powinien na jakiś czas posłużyć ci jako ochrona. - Babciu proszę, zaczekaj – przerwałam jej. Patrzyłam na nią bez mrugnięcia okiem - Zabiłam dwóch mężczyzn. Nie zasługuję na ochronę czy oczyszczenie. Zasługiwałam na to co zaczęło się ze mną dziać zanim się pojawiliście. - Nie chciałam zabrzmieć tak zimno, a moje słowa nią wstrząsnęły, więc złagodziłam ton, ale nie sens wypowiedzi. – Wampiry mogą sprawić, że nie utonę we własnej krwi, ale to nie zmienia faktu, że dopuściłam się strasznego czynu – czegoś za co muszę być ukarana. Przerwała przygotowania i jej ostry wzrok napotkał moje spojrzenie – Powiedz mi u-we-tsi- a-ge-ya dlaczego ich zabiłaś? Potrząsnęłam głową i odsunęłam opadające na twarz włosy. - Nie wiedziała, że ich zabiłam dopóki detektyw Marx nie przyszedł do Domu Nocy. Wiedziałam tylko, że doprowadzili mnie do szaleństwa – pałętali się po Parku Woodward szukając ludzi, głównie dziewcząt, strasząc je dla zdobycia pieniędzy. – Przerwałam i znów potrząsnęłam głową. – Ale to nie usprawiedliwia tego co zrobiłam. Gdy tylko zdali sobie sprawę kim jestem, zaczęli się ode mnie oddalać. - I poszli szukać kolejnej ofiary. - Prawdopodobnie, ale nie by ją zabić. To byli żebracy, a nie seryjni mordercy. - Więc powiedz mi co się stało. Jak ich zabiłaś? - Wyrzuciłam na nich cały swój gniew. W podobny sposób jaki pokazałam wcześniej Shaylin, kopiąc jej tyłek. Tylko, że w parku byłam dużo bardziej wściekła. W jakiś sposób Kamień Proroka zwielokrotnił moje uczucia i dał mi siłę by zaatakować obu naraz. - Ale Shaylin nie zabiłaś. – Powiedziała babcia logicznie. – Wiedziałam tą dziecinę w Domu Nocy tuż zanim tu przybyliśmy. Wyglądała mi na dość żywą. - Nie, nie zabiłam jej. Nie wtedy. Kto wie co by się stało, gdybym się nie urwała i nie znalazła w parku. I gdybym nie zwaliła tego gniewu na któregoś z tych facetów? Babciu, ja straciłam całkowicie kontrolę. Stałam się potworem. - Zoey. Zrobiłaś potworną rzecz. Ale to nie czyni z ciebie potwora. Oddałaś się w ręce sprawiedliwości. Oddałaś Kamień Proroka. Zgodziłaś się na zatrzymanie. To nie są czyny potwora. - Ale babciu! Ja zbiłam dwóch ludzi! – Znowu poczułam w oczach łzy .

- A teraz będziesz musiała zmierzyć się z konsekwencjami. Ale to nie może oznaczać twojego poddania się i przysparzania ludziom, których kochasz jeszcze większego bólu. Przygryzłam wargę. – Mi właśnie chodzi o to, by samodzielnie wziąć odpowiedzialność i nie ranić nikogo więcej. Szczególnie ludzi, których kocham. - Zoey, ptaszyno. Nie rozumiem dlaczego to się stało. Nie wierzę, że jesteś mordercą. – Powstrzymała mnie gestem, gdy chciałam jej przerwać. – Tak, mam świadomość, że dwóch ludzi nie żyje i że wszystko wskazuje, że to ty jesteś za to odpowiedzialna. Ale widzisz, sama przyznajesz, że Kamień Proroka odegrał ważną rolę w tym wypadku, a to oznacza, że zadziałała stara magia. - Tak, używałam jej – odpowiedziałam surowo. - Albo ona wykorzystała ciebie – zripostowała. - W każdym przypadku rezultat jest ten sam. - Dla tych dwóch mężczyzn. Ale niekoniecznie dla ciebie u-we-tsi-a-ge-ya. Dalej, stań przede mną. Musisz oczyścić umysł i ducha aby przeanalizować co dokładnie doprowadziło cię do tej celi. Zrozum, że nie jestem tutaj by pomóc ci ukryć się przed tym co zrobiłaś. Jestem tu byś mogła prawdziwie stawić temu czoła. Jak zawsze babcia była głosem rozsądku i bezwarunkowej miłości. Stałam i pozwalam sobie na oddech, na niewielką radość w obserwowaniu kołysania muszli w jej jednej dłoni, gdy w tym samym czasie umieszczała niewielki kawałek węgla drzewnego na wierzchu ziołowej mieszanki i podpaliła go. Gdy się zajarzył, powiedziała: - Trzy głębokie wdechy u-we-tsi-a-ge-ya. I z każdym z nich wypuść toksyczną energię, która przesłania twój umysł i czyni mrocznym twojego ducha. Zobacz to, Zoey ptaszynko. Jaki ma kolor? - Zgniły zielony – powiedziałam, myśląc o odrażających rzeczach, które wydostały się moim nosem, gdy ostatni raz miałam katar. - Doskonale. Zrób wydech i wyobraź sobie to w tym wydechu. Węgiel przestał migotać i stał się brązowy na zewnątrz. Babcia sięgnęła do czarnego, aksamitnego mieszka i zaczęła rozsiewać zioła nad węglem, mówiąc: - Dziękuję ci duchu białej szałwii, za twoją siłę, czystość i moc. – Słodki dym zaczął unosić się nad muszlą ostrygi. – Dziękuję ci duchu cedru, za twoją boską naturę, za twoją umiejętność stwarzania pomostu pomiędzy ziemią i Otherworldem. – Jeszcze więcej dymu uniosło się, a ja go głęboko wdychałam i wydychałam. – I jak zawsze, dziękuję ci duchu lawendy, za przynoszącą prawdę naturę, za twoją umiejętność pozwalania nam na uwolnienie gniewu i

poszanowania spokoju.- Wtedy Babcia zaczęła poruszać się wokół mnie zgodnie ze wskazówkami zegara, wystukując z przejęciem nogami starożytny, zgodny z biciem serca rytm, który zdawał się elektryzować pachnący dym i pulsował w moim ciele, gdy kierowała go w moją stronę za pomocą pióra. Nie tracąc ani uderzenia w rytmie, głos babci współgrał z jej ruchami, odbijając się echem poprzez naszą krew we mnie. – Wydech z tym co toksyczne – zgniłe i pełne żółci. Wdech ze słodkim dymem – tym co czyste i srebrne. Skoncentrowałam się gdy poruszała się wokół mnie. Zapadłam się w rytuale tak łatwo jak robiłam to od dziecięcych lat. - Wchłaniaj lecznicze moce. Wchłaniaj oczyszczenie. Wdychaj spokój. Zgnilizna i żółć niech przepadną. Zastąp je srebrem i jasnością – śpiewała mi Babcia. Uniosłam ręce, prowadząc dym wokół mojej głowy, koncentrując się na srebrze i oczyszczeniu. - O-s-da – powiedziała Babcia, a potem powtórzyła po angielsku – Dobrze. Osiągasz swoje wnętrze. Zostałam ukołysana w senny, przypominającym trans stan, dymem i śpiewem babci. Mrugnęłam. Wydostałam się na powierzchnię jakby z głębokiego nurkowania, a moje rozszerzyły się ze zdumienia. Poprzez dym wyraźnie widziałam otaczającą Babcię i mnie bańkę srebrnego światła. - Teraz to przedstawiasz Zoey. To zajęło teraz w tobie miejsce zamiast ciemności. Wzięłam kolejny głęboki wdech, czując niesamowitą ulgę w piersi. Zniknął straszliwy ucisk, który towarzyszył kaszlowi. Zniknęło tragiczne poczucie winy, które było we mnie od chwili – Jak długo? Zastanowiłam się. Teraz ich nie było i dotarło do mnie jak duszące były. Babcia zatrzymała się naprzeciwko mnie. Umieściła nadal dymiącą muszlę u naszych stóp, a następnie wzięła moje dłonie w swoje. - Nie wiem wszystkiego. Nie posiadam odpowiedzi, których poszukujesz. Nie mogę zrobić więcej ponad oczyszczenie i uleczenie twojego umysłu i duszy. Nie mogę zabrać cię z tego miejsca czy zmienić przeszłości, która przywiodła cię tutaj. Mogę tylko cię kochać i przypominać ci o tej jednej, małej zasadzie, według której próbuję żyć we własnym życiu: nie mogę kontrolować innych. Mogę tylko kontrolować siebie i moje reakcje na innych. A gdy wszystko inne zawiedzie, wybieram dobroć. Okazuję współczucie. Zatem gdy dokonam złych wyborów, przynajmniej nie zniszczę swojego ducha. - W tym zawiodłam babciu.

- Zawiodłaś – czas przeszły. Powinnaś zostawić tą porażkę w przeszłości gdzie jej miejsce. Ucz się na błędach i ruszaj dalej. Nie zawiedź ponownie u-we-tsi-a-ge-ya. To znaczy, że jeżeli musisz stanąć przed sądem i pójdziesz do więzienia za tą straszną rzecz, której się dopuściłaś, to zrób to mówiąc prawdę, działając ze współczuciem – tak jak zrobiła by to Najwyższa Kapłanka twojej Bogini. - Nie powinnam była odpychać ludzi, którzy mnie kochają. – Nie sformułowałam tego jako pytanie, ale Babcia i tak mi odpowiedziała. - Odpychanie tych, którzy cię kochają i chcą dla ciebie jak najlepiej, jest zachowaniem dziecka a nie Najwyższej Kapłanki. - Babciu sądzisz, że Nyx nadal chce abym była jej Najwyższą Kapłanką? Babcia się uśmiechnęła. - Ja tak. Ale nie sądzę, że to jest ważne. Co ty sądzisz o swojej Bogini Zoey? Czy jest ona tak niestała by najpierw kochać, a potem odrzucić cię tak łatwo? - To nie dotyczy Nyx. To o siebie pytam – przyznałam. - Więc musisz wejrzeć w siebie. Trzymaj się mocno własnego wnętrza. – Wyjęła turkus z kosza i położyła mi go w dłoni. – Musiałaś używać Kamienia Proroka by skoncentrować swoją moc, zgodnie z własną wolą czy bez niej. Teraz uważam, że musisz odnaleźć tą koncentrację wewnątrz siebie. Tak jak turkus ma własną moc ochronną, tak ty musisz odnaleźć własną moc wewnątrz siebie. Tym razem nie zaglądaj w złość ptaszynko. Spójrz we współczucie i miłość. - Zawsze miłość – zakończyłam za nią, biorąc kamień w rękę i czując jego delikatność. - Trzymaj się tak blisko swego prawdziwego wnętrza, jak trzymasz ten kamień. I pamiętaj, że ja zawsze będę wierzyła, że jesteś silniejsza, mądrzejsza i lepsza niż tobie samej się wydaje. Objęłam ją i mocno przytuliłam. - Kocham cię Babciu. Zawsze będę. - Tak jak ja zawsze będę kochała ciebie. - Czas się skończył. – Głos strażnika zmusiła nie bym niechętnie wypuściła Babcię z moich objęć. – Hej, co tu się dzieje? Co tu palicie? Babcia odwróciła się do niego z uśmiechem i najsłodszym głosem odparła: - Nic o co musisz się martwić. Po prostu maleńkie oczyszczenie. Lubisz czekoladowe ciasteczka? Mam sekretny składnik, który robi je niemożliwymi do oparcia się pokusie. I tak

się składa, że mam ich kilka w swoim koszu. – Poklepując go po ramieniu prowadziła go do wyjścia, unosząc papierowy talerzyk pełen ciasteczek i machając do mnie ponad jego ramieniem. – A teraz kochany, może pójdziemy z tym na jakąś kawę i pozwolimy pewnemu miłemu, młodemu wampirowi o imieniu Stark na odwiedzenie mojej wnuczki? Stark! Usiadłam na łóżku, obciągając nerwowo swoje rzeczy i próbując przeczesać palcami całkowicie rozwichrzone włosy. A potem on już był przy drzwiach, a ja całkowicie zapomniałam o tym jak wyglądam. Zapomniałam o wszystkim z wyjątkiem tego, jak szczęśliwa jestem, że go widzę. - Mogę wejść? – zapytał z wahaniem. Przytaknęłam. Nie zajęło mu nawet chwili by przejść te sześć kroków w moim kierunku. Nie mogłam czekać ani sekundy dłużej. Gdy tylko znalazł się w moim zasięgu, zarzuciłam na niego ramiona i ukryłam twarz w jego ramionach. - Tak bardzo przepraszam! Nie znienawidź mnie, proszę nie znienawidź mnie! - Jakbym mógł cię nienawidzić? – trzymał mnie tak mocno, że prawie nie mogłam oddychać, ale to nie miało znaczenia. – Jesteś moją Królową, moją Najwyższą Kapłanką, moją miłością – moją jedyną miłością. Puścił mnie na tyle, by móc spojrzeć mi w oczy. - Nie możesz popełnić samobójstwa. Nie przeżyję tego Zoey. Przysięgam, że nie dam rady tego przeżyć. Miał podkrążone oczy i tym bardziej jego czerwone wampirze tatuaże odznaczały się na nienaturalnie bladej skórze. Wyglądał jakby postarzał się o dekadę w jeden dzień. Nienawidziłam tego jak źle i na jak zmęczonego wyglądał. I nienawidziłam tego, że stałam się tego przyczyną. Napotkałam jego spojrzenie i przemówiłam z całą dobrocią i współczuciem jakie miałam w sobie: - To był błąd. Nie zrobię tego więcej. Przepraszam, że przez to przechodzisz. I przepraszam, że będziesz dalej przez to przechodził.- wskazałam głową na celę. Delikatnie dotknął mojego policzka, prawie z szacunkiem. - Gdzie ty pójdziesz, ja pójdę. Jesteśmy związani przysięgą na to i ponad to życie, Zoey Redbird. I to wszystko jest do zniesienia, jeżeli będziemy mieli siebie nawzajem. Nadal mamy siebie?

- mamy. – Pocałowałam go mocno. Miałam nadzieję, że go uspokajam, ale zdałam sobie sprawę, że jego dotyk, smak i miłość naprawdę uspokajają mnie samą. To buła chwila, w której zrozumiałam jak bardzo kocham Starka. - Widzisz – powiedział, zasypując moją twarz drobnymi pocałunkami, i ścierając łzy, które spływały po moich policzkach. - Już jest dobrze. I wszystko będzie dobrze. Nie chciałam mu powiedzieć, że nie sądzę aby cokolwiek, kiedykolwiek było już dobrze. W tym nie byłoby współczucia. Zamiast tego zaprowadziłam go do mojego twardego, wąskiego łóżka. Usiedliśmy i zwinęłam się przy nim w kłębek, odpoczywając w zagłębieniu jego ramienia. - Wstawiają składane łóżko na korytarz. - Naprawdę? Pozwalają ci pozostawać w moim pobliżu? - Taa. Detektyw Marks przekonał ich, żeby mi pozwolili. To naprawdę świetny facet. Powiedział szefowi policji, że nie wyrażenie zgody na przebywanie wampira w twoim otoczeniu, byłoby niczym podanie ludzkiemu więźniowy brzytwy i udawanie, że nic takiego nie miało miejsca, nawet po tym co by się później wydarzyło. Powiedział, że to byłoby niehumanitarne. I to, że masz takie same prawa jak wszyscy inni. - To było miłe z jego strony. Nagle zdałam sobie sprawę, która to musi być godzina. Południe najpóźniej. - Chwila. Nie powinieneś tu być. Na zewnątrz jest dzień. Usiadłam i zaczęłam oglądać jego ciało szukając oparzeń. Uśmiechnął się. - Wszystko ze mną w porządku. I ze Stevie Rae. Przyjechaliśmy tu na tyle szkolnego vana – wiesz, tego bez okien. Przytaknęłam z uśmiechem. - Van Chester – Molester (nie umiem znaleźć właściwego rymu do Chester, dlatego zostawiam angielską grę słów. Molester – molestowacz. Przyp tłum) - Taa, i tak się tu wtoczyłem. – Uśmiechnął się buńczucznie. – Marx pozwolił się nam zatrzymać na zakrytym parkingu, przy samym biurze szeryfa. Żadne promień słońca na nas nie spadł. - Dobrze, ale bądź ostrożny, ok? Uniósł brwi.

- Naprawdę? Ty mówisz mi, żebym uważał? - Prawdę mówiąc proszę – powiedziałam sobie pamiętając o delikatności. Zaśmiał się i mnie uścisnął. - Zoey Redbird, jesteś gorącym chaosem, ale i tak cię kocham. - I ja cię kocham. Zbyt szybko mnie puścił a jego oblicze spoważniało. - Dobra. Chcę żebyś wszystko mi opowiedziała. Już wiem, że wkurzyłaś się na dwóch ludzi i rzuciłaś w nich jakąś mocą. Ale potrzebne mi szczegóły. - Stark, nie możemy po prostu – zaczęłam, by nie marnować ani chwili, na rozmowę z nim o tym strasznym błędzie jaki popełniłam. Przerwał mi. - Nie. Nie możemy tego po prostu zignorować. Zoey. Jest w tobie tak wiele i na pewno nie jest to morderca. - Trzasnęłam dwoma facetami o mur i oni teraz nie żyją. To czyni ze mnie mordercę Stark. - Widzisz i z tym mam problem. Myślę, że to Kamień Proroka uczynił z ciebie zabójcę. Dlatego oddałaś go Afrodycie, nieprawdaż? Ponieważ on ukierunkował twoją złość na tych dwóch mężczyzn. Otworzyłam usta, żeby wyjaśnić mu to, czego sama nie zrozumiałam, ale przerwał mi dźwięk stóp biegnących korytarzem. Przy drzwiach pojawił się czerwony na twarzy, z rozszerzonymi oczami strażnik. - Idziemy! Idziemy! Musisz stąd wyjść. Teraz! – powiedział Starkowi, wściekle na niego machając. – Jeden wampir może pozostać, ale musi przebywać na korytarzu. Reszta was musi stąd odejść – wrócić tam, skąd przybyliście. - Poczekaj. Nie byłem nawet pięciu minut z tych piętnastu możliwych – powiedział Stark. - Nic na to nie poradzę. Wszystko musi być szczelnie zamknięte. W centrum miasta mamy ogłoszony stan wyjątkowy. - Gdzie w centrum? Co się dzieje? – zapytałam. - Piekło się wydarzyło w budynku Mayo i potrzebują tam każdego możliwego policjanta. Drzwi do mojej celi się zatrzasnęły, pozostawiając Starka i mnie gapiących się na siebie poprzez kraty.

- Neferet – powiedział Stark. - Oh do diabła – odrzekłam w całkowitej z nim zgodzie. ROZDZIAŁ 3 NEFERT Był środek sennego, niedzielnego południa, gdy Neferet rozkazała swoim niciom ciemności, by wypuściły ją z objęć i pozwoliły podryfować z ich grubej chmury krwi i śmierci do chodnika przed Mayo. Obciągnęła swój biały garnitur od Armaniego i przeczesała długie, kasztanowe włosy. Neferet była gotowa na powrót w chwale do penthousa na dachu budynku, gdzie oczekiwały na nią marmur, kamień i aksamit. Otworzyła szklano – mosiężne drzwi w stylu vintage i zatrzymała się wewnątrz, wzdychając ze szczęścia, z wdzięcznym, usatysfakcjonowanym uśmiechem bogini, na widok wielkiej, olśniewającej marmurem, posągowymi kolumnami, oprawami z lat 20-tych i podwójnymi schodami skręcającymi do głównego przejścia. Uniosła ciemne brwi. Jej bursztynowy wzrok wyostrzył się. Neferet studiowała powtórnie otoczenie. - To rzeczywiście jest budynek wystarczająco wyjątkowy dla bogini – uśmiechnęła się – Moja świątynia, mój dom. - Pani Neferet! To na pewno Ty? Tak bardzo się martwiliśmy, że coś ci się strasznego stało, w czasie gdy twój penthouse został zniszczony. Neferet spojrzała z wielkiej Sali balowej na młodą kobietę, która promieniała do niej uśmiechem zza lady recepcji. - Moja świątynia. Mój dom. Moi podwładni – wiedziała co musi zrobić. Dlaczego tak długo zajęło jej wymyślenie tego? Być może dlatego, że nigdy nie przyjęła tak wiele śmierci, jak w chwili gdy przybyła do Mayo. Neferet aż pulsowała od mocy. I chyba właśnie ta moc skoncentrowała i skrystalizowała jej myślenie. – Tak. To jest dokładnie to, co musi być zrobione. Każdy człowiek w tym budynku musi mnie czcić. - Przepraszam panią. Nie rozumiem co pani ma na myśli. - Och, zrozumiesz. Już wkrótce – promienny uśmiech recepcjonistki przygasł. Neferet przesunęła się w jej kierunku nieludzkim ruchem. Zerknęła na pozłacaną plakietkę z imieniem dziewczyny. – Tak moja droga Kylee. W bardzo krótkim czasie całkowicie mnie zrozumiesz. Ale najpierw powiesz mi ilu gości w chwili obecnej rezyduje w hotelu.

- Przepraszam panią – powiedziała Kylee patrząc z zakłopotaniem – Nie mogę podać takiej informacji. Może gdyby powiedziała mi pani czego potrzebuje, to ja… Neferet poruszyła się wprzód, uderzając dłonią w marmurowy blat recepcji, przerywając dziewczynie i skupiając na sobie jej spojrzenie. – Nie będziesz mnie kwestionować. Nigdy nie będziesz mnie kwestionować. Będziesz robić co ci rozkażę. - Przepraszam panią. Nie chciałam pani obrazić. Ale informacje dotyczące gości hotelowych są poufne. Nasza… nasza polityka prywatności jest jedną z tych spraw, których pilnie przestrzegamy – wyjaśniła jąkając się. Jej dłonie nerwowo drżały, gdy chwytała zawieszony na jej szyi złoty łańcuszek z krucyfiksem. Nawe gdyby Neferet nie była medium, doskonale zdawałaby sobie sprawę ze strachu dziewczyny – mała Kylee aż nim śmierdziała. - Doskonale. Ponieważ od tej chwili będziesz wykonywała moje polecenia oczekuję, że będziesz nawet bardziej czujna odnośnie prywatności – mojej prywatności. - Przepraszam Panią. Czy to znaczy, że pani kupiła hotel Mayo? – Zagubienie Kylee rosło wraz z jej strachem. - Och, to znaczy dużo więcej i na dłuższy czas. Zdecydowałam, że ten cudowny budynek stanie się moją pierwszą świątynią. Ale czyż właśnie nie zabroniłam ci podważać moich decyzji? – Neferet westchnęła i mlasnęła językiem (tskingsound – przyp. Tłum) – Kylee musisz się bardziej postarać w przyszłości. Ale nie frasuj sobie małej blond główki. Jestem łaskawą boginią. Upewnię się, żebyś otrzymała pomoc w stawaniu się moim idealnym podwładnym. W czasie gdy Kylee dyszała jak ryba wyjęta z wody, Neferet zwróciła się do niej tyłem i stanęła twarzą w kierunku morza nici, które niewidzialne dla ogłupionej Kylee osiadły na marmurowej posadzce, a teraz zaczęły płynąć w kierunku jej nóg. - Dzieci. Dobrze się pożywiłyście. Teraz nadszedł czas aby spłacić zaciągnięty dług. – Macki wiły się w podnieceniu, a Neferet uśmiechała się do nich czule. – Tak, złożyłam wam ślubowanie. To był zaledwie początek naszego ucztowania. Musicie jednak zapracować na jedzenie. Nie wyrażam zgody na posiadanie dzieci, które są niegodziwe.- Zaśmiała się wesoło. – Teraz potrzebuję jednego z was, by posiadło tego człowieka. Ale nie wolno wam go zabić! – Wyjaśniła natychmiast widząc, z jak oczywistym zamiarem około tuzin podekscytowanych nici sunie w kierunku Kylee. – Podążajcie za moim umysłem w głąb jej umysłu. Użyjcie mojej ścieżki, by dotrzeć do jej najgłębszych myśli, pragnień czy czegokolwiek, co przychodzi jej do głowy. Nie będę miała świątyni pełnej mamroczących idiotów. Będę miała świątynię pełną posłusznych sług. Posiądźcie ją tak, bym mogła być pewna jej posłuszeństwa.

Neferet obróciła się by widzieć dziewczynę, której twarz zbladła tak bardzo, że jej ciemne oczy wyglądały jak sińce na twarzy. - Pani Neferet proszę nie rób mi krzywdy! – powiedziała z płaczem. - Moja droga Kylee. Mój pierwszy ludzki wyznawco.Tak będzie najlepiej. Wolna wola to straszny ciężar. Miałam ją gdy byłam dzieckiem niewiele młodszym od ciebie. I byłam uwięziona w życiu bez wyborów. Byłam wykorzystywana. To przydarza się ludziom zbyt często. Spójrz na siebie. Nie chcesz czegoś więcej od życia? - T-tak – odpowiedziała Kylee. - Więc załatwione. Jeśli odbiorę ci wolną wolę. Zabiorę też nieoczekiwaną grozę, którą może przynieść. Od tej chwili Kylee, ochronię cię przed nieoczekiwanym przerażeniem. – Neferet wychwyciła strach i znużenie we wzroku dziewczyny. Była zbyt skupiona na Kylee by spoglądać w dół, ale wiedziała, że silna i wierna nić usłuchała jej i wspina się po ciele dziewczyny. Kylee zdecydowanie mogła je wyczuć, chociaż nie mogła zobaczyć co pełznie po jej nodze. Otworzyła usta i zaczęła krzyczeć. – Zakończ ten terror i wejdź w nią! – rozkazała Neferet. Nić wpadła w otwarte usta dziewczyny. Kylee zakasłała gwałtownie i tylko dzięki mentalnemu uchwytowi Neferet nie zemdlała. – Tak bardzo ludzka. Taka słaba – zamruczała bogini, podczas gdy badała umysł dziewczyny, czując podążającą za nią obecność ciemności. Gdy odnalazła centrum woli Kylee – jej duszę i świadomość, rozkazała – Uwięź ją! Dzięki dodatkowemu zmysłowi otrzymanemu od innej bogini ponad wiek temu, Neferet była świadkiem uwięzienia woli Kylee przez ciemność. Ciało dziewczyny osunęło się na podłogę drgając spazmatycznie. - Zapamiętajcie dobrze ścieżkę, którą właśnie wam pokazałam dzieci. Kylee jest tylko pierwszą z wielu – Neferet klasnęła dłońmi – Dalej Kylee. Zbierz się w garść moja droga. Twoje życie stało się właśnie czymś więcej i ja mam dla ciebie polecenia do wypełnienia. Kylee szarpnęła się wprzód jak marionetka. - Tak jest dużo lepiej. No to powiedz mi teraz ilu gości przebywa w hotelu. I pamiętaj, nie życzę sobie więcej irytujących wrzasków. - Tak proszę pani – odpowiedziała natychmiast i mechanicznie Kylee. Uśmiech powrócił na twarz Neferet. Poczuła się wypełniona nadmiarem mocy! Ludzie muszą ją czcić – z tymi swoimi marnymi wolnymi wolami, umysłami tak łatwymi do manipulacji. Oni naprawdę nie mają wyboru. - I przestań nazywać mnie „Panią”. Nazywaj mnie „Boginią”.

- Tak, o bogini – Kylee powtórzyła automatycznie głosem wypranym z emocji. Zaczęła uderzać w klawiaturę z kamienną twarzą zwróconą ku monitorowi. – W chwili obecnej mamy 72 gości, bogini. - Doskonale Kylee. A ilu mamy stałych rezydentów. Neferet jednym ze swoich długich palców, ujęła brodę i obróciła głowę Kylee tak, by ta napotkała ponownie jej spojrzenie. - Pięćdziesięciu. - Pięćdziesięciu i co dalej? Kylee wzdrygnęła się jak koń ukąszony przez owada. I chociaż jej wzrok pozostał pusty, natychmiast poprawiła się mówiąc – pięćdziesięciu bogini. - Bardzo dobrze Kylee, udam się do penthousa. Pamiętaj, że ten budynek jest teraz moją świątynią i nalegam, żeby zachowano moją prywatność tak bardzo, jak święte jest moje ciało. Mam być chroniona. Rozumiesz? - Tak bogini. - Rozumiesz, że jeśli ktokolwiek przyjdzie i będzie mnie szukał, powiesz, że jesteś całkowicie pewna, iż nie ma mnie tutaj. A potem go odeślesz. - Rozumiem bogini. - Kylee byłaś niezwykle pomocna. Zamierzam pozwolić ci żyć wystarczająco długo, żebyś uczciła mnie właściwie. - Dziękuję bogini. - Bardzo proszę moja droga. Neferet zaczęła sunąć w kierunku windy. Uniosła dłoń, którą skinęła. - Chodźcie dzieci. Mam wrażenie, że będziemy musieli dokonać nowego wystroju. Napęczniałe i pulsujące krwią, którą niedawno zostały nakarmione, nici ciemności popłynęły za swoją panią. *** - Tak myślałam! Sama ruina! To jest całkowicie nie do przyjęcia.

Neferet przechadzała się między powywracanymi krzesłami i poplamionymi dywanami w pokoju gościnnym, które tak doskonale podnosiły luksus w apartamencie. - Zakrzepła krew! Ten pokój nią cuchnie. Wyczyśćcie to! – rozkazała. Nici usłuchały, chociaż wolniej niż w czasie, gdy podawany posiłek był świeży. – Och, nie bądźcie takie wybredne. Część tej krwi należy do Kolony! Mimo tego, że jest stara, to jednak krew nieśmiertelnego i posiada w sobie moc. – Te słowa ożywiły nici, które zaczęły przesuwać się z większą prędkością. Podczas, gdy pracowały, Neferet podeszła do barku i odkryła, że jest pusty. Ani jednej butelki ciemnego, drogiego cabernet, który tak lubiła. - Oto, co dzieje się, gdy nie ma mnie na miejscu, by nadzorować tych leniwych ludzi. Zaniedbują swoje obowiązki. Nie mam wina, a penthouse zdemolowany. Rozzłoszczony wzrok Neferet padł na rozsypany pył turkusowy, który unosił się z klatki ciemności, w której nici więziły nużąco upartą Sylwię Redbird. - I to! Pozbądźcie się tego okropnego, niebieskiego pyłu. Niszczy piękno onyksowej, marmurowej podłogi, nawet bardziej, niż plamy na perskich dywanach. Kilkanaście nici zamierzało usłuchać jej polecenia, ale odsunęły się od pyłu, jak gdyby nadal mógł je odpierać. Najodważniejsza z wijących się nici zagarnęła kamienny pył i zaraz zaczęła się otrząsać i kulić z boku. Jej śliskie, gumowate ciało dymiło i wydzielało ciemny, cuchnący płyn. Neferet nachmurzyła się i skinęła na nić. Jednym z ostrych paznokci nacięła skórę na dłoni. - Chodź, nakarm się mną i ulecz się – wymruczała, witając zimny, bolesny dotyk paszczy macki, głaszcząc ją delikatnie podczas karmienia i drżąc pod jej dotykiem. - To nie zadziała. Sprzątanie bałaganu po ludziach, to zadanie niegodne moich dzieci. Ludzcy poddani posprzątają ludzki bałagan. Oto, kto powinien mnie otaczać, wypełniać moje polecenia, zmniejszać ciężar moich zadań. I na szczęście mamy ich ponad setkę pod tym dachem. I wszyscy, poza tak pomocną Kylee, są tak bardzo nieświadomi tego jak bardzo zajęci wkrótce będą. Hmm… jak najwygodniej pozyskać moich nowych poddanych. Neferet strząsnęła karmioną nić. - Nie bądź taki zachłanny. Jesteś uzdrowiony. Nić odpełzła. Neferet gładziła swoją długą, wysmukłą szyję, myśląc. Musi rozważyć najlepsze posunięcia i musi działać szybko. Nie pozostawiła jednej żywej duszy w kościele Boston Avenue. Pozostawiła jedynie kilkaset ciał osuszonych z krwi.

- Władze pójdą oczywiście najpierw do Domu Nocy. Thanatos będzie się zapierać, iż żadne z jej nieskazitelnie czystej trzódki, nie zrobiłaby czegoś takiego. Starucha obwini mnie. I czy jej uwierzą czy nie, to nieudolna lokalna policja w końcu dotrze tutaj w poszukiwaniu mojej osoby. Neferet zabębniła długimi, zaostrzonymi paznokciami w marmurowy blat rozczarowująco pustego barku. Nie posiadała luksusu w postaci czasu, chyba, że wybrałaby ukrywanie się. - Nie. Nie będę się znów ukrywać. Jestem boginią. Jestem nieśmiertelna. Mam zdolność rozkazywania ciemności. Nyx nigdy mnie nie rozumiała. Kolona nigdy mnie nie rozumiał. Nikt, nigdy mnie nie rozumiał. A teraz zmuszę ich, by mnie zrozumieli. Wszystkich zmuszę by mnie zrozumieli! Musi zadziałać szybko i zdecydowanie. Zanim policja podejmie próbę (nieudaną) jej aresztowania. Lub zanim jej uczta w kościele pojawi się w wiadomościach i odstraszy gości hotelu Mayo – jej przyszłych wyznawców. Neferet znalazła pilota i włączyła płaski telewizor zawieszony na ścianie, jakoś szczęśliwym trafem, nieuszkodzony w trakcie walki. Przełączyła na lokalny kanał, wyciszyła głos i zaczęła przemierzać pokój, głośno myśląc i ciągle patrząc w ekran. - Co za szkoda, że nie mogę zamknąć tych ludzi tak, jak to zrobiłam z tą starą babą. Żeby wypuszczać ich gdy będę potrzebować ich hołdów lub usług. To byłoby dużo łatwiejsze i ostatecznie dużo ważniejsze dla mnie. Założę się, że żadne z nich nie walczyłoby tak, jak Sylwia Redbird. Normalni ludzie nie mogliby wejść ani opuścić klatki ciemności stworzonej przez was, moje maleństwa. A z tego, co do tej pory widziałam, to moi ludzie są nadzwyczajnie normalni. – Neferet zatrzymała się gwałtownie rozważając. – Moi podwładni są normalnymi ludźmi. W Tulsie jest pełno normalnych ludzi. A ja stałam się kimś więcej niż normalni ludzie czy wampiry. Neferet bezmyślnie pogłaskała mackę, która owinęła się wokół jej ramienia. - Przecież nie będę więziła tutaj ludzi. Będę ich chroniła. Będę pozwalała by swoje nudne życia wypełnili czczeniem mnie. Dokładnie to samo zrobiłam dla Kylee. – Pieściła gładką nić, która drżała z przyjemności. – Nie muszę ich więzić. Muszę ich hołubić! Wyrzucając ramiona, uśmiechnęła się promiennie do macek. To był jednocześnie niezwykle piękny i przerażający uśmiech. - Znalazłam odpowiedź na nasze kłopoty dzieci! Klatka, którą stworzyliśmy dla Redbird, była słabą, żałosną próbą. Ale tyle się nauczyłam od tamtej nocy. Dostałam tyle mocy – my zyskaliśmy tyle mocy. Nie będziemy więzić ludzi jak strażnicy więzienni. Jestem Boginią. Moje dzieci – pokryjemy każdą ścianę mojej świątyni waszymi magicznymi, nierozerwalnymi

nićmi. A moi nowi podwładni będą mogli mnie czcić bez ograniczeń. A to… będzie zaledwie początek. Gdy pochłonę więcej mocy, dlaczego by nie pomyśleć o zamknięciu całego miasta? W końcu poznałam swoje przeznaczenie. Rozpocznę swoje rządy jako Bogini Ciemności, od uczynienia z Tulsy swojego Olimpu. Tylko, że to nie będzie kiepściutki, wyświechtany mit, wykładany w szkółkach niedzielnych. To będzie prawda! Ciemny Otherworld pojawi się na ziemi! A w moim ciemnym Otherworldzie nikt słaby nie będzie wykorzystywany przez drapieżniki. Wszyscy będą pod moją opieką. Będę trzymać ich los w swoich rękach. A oni będą tylko musieli zapewniać mi dobrobyt. Ah! Jak oni będą mnie czcić! Macki wokół niej skręcały się z ekscytacji. Uśmiechnęła się i pogłaskała najbliższą nić. - tak, tak, wiem. To będzie chwalebne. Ale najpierw potrzebuję, moje dzieci, obsługi hotelowej. Wezwijmy moich nowych pachołków. Część z nich posprząta i naszykuje moje komnaty. Ktoś z nich uzupełni zapas wina. A wszyscy oni będą mnie słuchać bez sprzeciwu. Szykujcie się. Nadszedł czas Neferet, Bogini Ciemności. *** Poszło bardziej gładko, niż Neferet sobie wyobrażała. Ludzie byli nie tylko śmiesznie łatwi do kontrolowania. Byli też zupełnie bezbronni – jak mała Kylee – w trakcie opanowywania przez pojedyncze macki ciemności. Miała całkowitą rację. Potrzebowali jej, jak dzieci matki, do uporządkowywania jej życia. Jedyny problem w jej planie stanowił brak dostępu do nieograniczonej ilości macek. Tylko najbardziej lojalne – jej prawdziwe dzieci – które pozostały przy niej po tym jak została zwyciężona. Szybko rozważyła wysłanie wezwania po kolejne nici ciemności. Ale równie szybko odrzuciła tą myśl. Nie wynagrodzi zdrady. A te macki, które opuściły ją w potrzebie – zdradziły ją w najgorszy z możliwych sposobów. Neferet sączyła jej ulubionego caberneta z kryształowego kielicha, podczas przemierzania apartamentu. Liczyła ludzi, którzy mocno męczyli się czyszcząc i przywracając do świetności śmietnik, jaki Zoey i jej przyjaciele pozostawili po sobie odchodząc. Sześć. Cztery pokojówki i dwóch mężczyzn z obsługi. Usta Neferet uniosły się w górę. W zasadzie dopiero co wyrośli z wieku chłopięcego. Obaj blondyni. Chętni do wykonywania poleceń. Gdy wyszli z windy, wyraz ich twarzy odzwierciedlał całkowicie ich myśli. Tak dobrze, że nawet nie próbowała badać ich umysłów. Pożądali jej. Bardzo mocno. Było oczywiste, że mieli nadzieję, iż będzie miała

ochotę na dodanie odrobiny ich krwi i seksu do pitego wina. Głupcy! Teraz poruszali się mechanicznie, wykonując polecenia bez jakichkolwiek narzekań, bez obaw i bez irytujących, flirtujących spojrzeń. Byli dokładnie tacy, jakich wolała wśród swoich ludzkich mężczyzn: cisi, na każde wezwanie i młodzi. - Panowie. Życie jest wspaniałe, prawda? Dwie blond głowy uniosły się i obróciły w jej kierunku – Tak Bogini – odpowiedzieli równocześnie. Neferet uśmiechnęła się. - Tak często powtarzam: wolna wola to straszny ciężar. Nie ma za co dziękować po uwolnieniu od tego. – Następnie rozkazała - Wracajcie do pracy. - Dziękujemy Bogini. Tak Bogini – powtórzyli i usłuchali rozkazu. A zatem. Użyła dotąd sześciu nici. Nie. Siedmiu, licząc Kylee z recepcji. Neferet przyglądała się uważnie gniazdu macek, które roiło się obok rozbitych drzwi prowadzących na balkon. Absorbowały resztki krwi Kolony. Ile ich tam było? Próbowała je liczyć, ale nie było to możliwe. Zbyt szybko się poruszały. Łączyły się często ze sobą, by potem ponownie się rozdzielić. Chociaż wyglądało, że jest ich wiele. I wszystkie rosły i ciągle grubiały, wyraźnie coraz silniejsze po uczcie. Muszę mieć pewność, że pozostaną dobrze odżywione. Nie mogą się marnować. To może zaprzepaścić moją absolutną władzę nad ludźmi. Neferet stanowczo podniosła telefon i wybrała recepcję. - Recepcja. W czym mogę pomóc Neferet? – dziarski głos Kylee zabrzmiał po pierwszym dzwonku. - Kylee… gdy do ciebie dzwonię, właściwym zwrotem gdy odbierasz jest: jak mogę służyć bogini? Głos Kylee opadł i bez jakichkolwiek emocji zabrzmiało: - Jak mogę służyć Bogini? - Doskonale Kylee. Jesteś tak dobrym uczniem. Muszę wiedzieć ile osób pracuje dzisiaj w mojej świątynnej obsłudze. - Sześciu pokojowych, dwóch odźwiernych, cztery osoby z obsługi pokojów i ja. Razem ze mną miała pracować Rachel, ale zadzwoniła, że jest chora.

- Biedna, nieszczęsna Rachel. Ale to oznacza szczęśliwą trzynastkę mojej obsługi. Oczywiście ta liczba nie dotyczy restauracji. Czy jest dzisiaj otwarta? - Tak. W sobotę otwieramy na brunch, do drugiej rano. - A ile osób dzisiaj pracuje? Kylee na chwilę zamilkła i zaczęła wyliczać: - Szef kuchni, zastępca szefa kuchni, jeden kucharz, barman, który jest jednocześnie managerem i trzy kelnerki. - A zatem ogólnie dwadzieścia osób. Oto co teraz zrobisz Kylee. Natychmiast zamknij kuchnię. Ale nie pozwól nikomu wyjść. Powiedz pracownikom, że nastąpiła zmiana szefostwa hotelu i nowy właściciel zwołuje zebranie personelu. - Zrobię jak każesz Bogini, ale właścicielem restauracji jest rodzina Snyders. - A kto to jest Snyders? - To rodzina, która kupiła i odnowiła Mayo w 2001 roku. Są właścicielami budynku. - Poprawka moja droga. Byli właścicielami budynku, który znany był pod nazwą Hotel Mayo. To ja kontroluję świątynię, którą się stał. Nieważne. Niedługo wszystko zostanie wyjaśnione. Wszystko co teraz musisz dla mnie zrobić, to zebrać wszystkich członków obsługi, zarówno restauracji, jak i hotelu i skierować ich do mojego apartamentu na zebranie za 30 minut. Zrobię to próbne zebranie i nadam mu prawdziwe miano: okazja do uczczenia Bogini. Czy nie brzmi to znacznie lepiej niż zebranie personelu? - Tak Bogini – powiedziała Kylee. - Doskonale. Zatem do zobaczenia za 30 minut. - Bogini, nie mogę pozostawić recepcji bez nadzoru. Co się stanie, jeżeli ktoś będzie chciał się zameldować lub wymeldować z hotelu? - Odpowiedź jest prosta, Kylee. Zamknij wszystkie drzwi wejściowe łańcuchem lub na klucz, a potem dołącz do mnie razem z kluczami. - Tak Bogini. *** Neferet chciała znaleźć inne miejsce na przyjmowanie swoich podwładnych. Jej penthouse był zbyt intymny do zebrania takiej liczby ludzi. Jednakże tymczasowo musiała go wykorzystać. Ulokowała się w rozbitych, stalowo-szklanych drzwiach, dopiero co wymienionych przez tych dwóch blondwłosych chłopców. Wyłączyła wszystkie jaskrawe, elektryczne światła i poleciła obsłudze przynieść świece. Kolumienki, garnuszki, wotywne

elementy pokryły granitowy bar, kominek, marmurowy stoliczek kawowy art decor i duży drewniany stół jadalny. Rozkazała by przyniesiono latarnie i umieszczono je po obu stronach drzwi wejściowych, w miejsce wyrwanych, jaskrawych świateł. Wprowadziło to ciepłe, mrugające zaciemnienie. Zapisała w pamięci, żeby wysłać jednego ze sług po dużo więcej świec. Wzrok Neferet przesunął się po penthousie. Była zadowolona. Wszystko wyglądało dużo lepiej, a ona delektowała się kolejną butelką caberneta rozmyślając nad tym, jak będzie radowała się później, w spokoju, gdy jeden z podwładnych zaproponuje jej dodanie krwi do wina. Neferet przebrała się uważnie, ciesząc się, że jej garderoba nie ucierpiała w czasie jej nieobecności. Wybrała zdobną suknię, zrobioną ze złotego jedwabiu, która opinała jej ciało jakby pieszcząc. Jak zwykle, Neferet pozwoliła swoim kasztanowym włosom, by opadały wolno, migocząc falami wokół jej bioder. Nie przyozdabiała się żadnym innym symbolem. Żadnych więcej ustanowionych, wyszywanych srebrem znaków. Zerwała z nimi własnoręcznie. Neferet miała swój nowy symbol. Zastanowiła się nad nim dokładnie. I nie mogła się doczekać chwili, gdy jej podwładni zamówią ten niestandardowy element w sklepie z biżuterią u Moodyego i „zaskoczą” ją sześciokaratowym rubinem w kształci idealnej łzy. Będzie wylewna w swoich podziękowaniach. Będzie go zawsze nosić go na masywnym, złotym łańcuchu. Naprawdę dobrze było być Boginią Ciemności – Boginią Tulsy – Boginią Ciemności. Zadzwoniła winda. - Dzieci przybądźcie do mnie! – Macki ciemności zbliżyły się do niej , otaczając i osiadając wokół jej nagich stóp, zadając przyjemny chłód. – Och, moi wyznawcy, możecie się do mnie zbliżyć – zwołała przez ramię w stronę, gdzie odesłała służących, by oczekiwali na jej kolejne rozkazy. Przyczłapali dokładnie w chwili, gdy otworzyły się drzwi windy. Kylee wprowadziła resztę obsługi do środka penthousa. - Witajcie – Neferet uniosła ramiona z kielichem – pobłogosławieni zostaliście moją obecnością. Większość grupy patrzyła zmieszana. Dwie kobiety, ubrane za kelnerki, wymruczały do siebie nawzajem pytania. Ostry wzrok Neferet to wychwycił. Jeden z mężczyzn, ten, który nosił głupkowaty, biały czepek szefa kuchni przemówił.