CZĘŚĆ PIĄTA KATORGA
„Z Syberii katorżniczej, zakutej w kajdany, uczyńmy kraj sowiecki, socjalistyczny!"
Stalin
I
POTĘPIEŃCY
Rewolucja bywa niecierpliwa i wspaniałomyślna. Wiele jest spraw, od których pragnie
odciąć się czym prędzej. Na przykład od pojęcia k a t o r g i , czyli ciężkich robót. A
jest to słowo dobrze wyważone, nie żaden tam niedopieczony DOPR, czy
nieporęczny, śliski ITŁ. Wyraz „katorga" spada z podium sędziowskiego jak ostrze
nie całkiem dotartej gilotyny i już na sali sądowej łamie grzbiet skazańcowi, zdolne
jest przetrącić wszelką nadzieję. Słowo „katorżnik" takie jest straszne, że inni
aresztanci, nie należący do tej kategorii, myślą sobie: no, to już na pewno jakiś łotr i
oprawca! (Ludzie mają ten dar zbawienny i tchórzowski; zawsze potrafią wmówić
sobie, że nie są jeszcze ostatnimi z ostatnich i że ich sytuacja nie jest jeszcze
najgorszą z możliwych. Katorżnicy mają na odzieży numery rozpoznawcze! — no,
no, to już widać najgorsi zbóje! Nas przecież nikt tak nie ponumeruje!... Poczekajcie,
was też ostemplują!).
Stalin bardzo lubił stare terminy, nigdy nie zapominał, że mogą one przez całe
stulecia być podporą organizmów państwowych. Nie szukając żadnych
proletariackich uzasadnień, znów pozaszczepiał odrąbane kiedyś na łapu-capu
słowa: „oficer", „dyrektor", „naczelny". I 26 lat po zniesieniu katorgi przez
Rewolucję Lutową — Stalin znów katorgę wprowadził. Stało się to w kwietniu 1943
roku, gdy Stalin poczuł, że jego wóz przestał się staczać i znowu jedzie pod górę.
Pierwszymi cywilnymi efektami wik-torii stalingradzkiej były: — Dekret o
militaryzacji kolejnictwa (babom i wyrostkom groziły odtąd sądy wojenne) i — po
upływie dwóch dni zaledwie (17 kwietnia) — Dekret o wprowadzeniu katorgi i kary
śmierci przez powieszenie. (Szubienica — to też bardzo zacny, stary wynalazek, to
nie
7
jakieś tam kropnięcie z pistoletu; szubienica przedłuża umieranie i daje możność
pokazania każdego jego szczegółu całym tłumom). Wszystkie następne wiktorie
powodowały masowy dopływ nowych uzupełnień na katorgę i na szafoty — najprzód
z Kubania i znad Donu, później z Ukrainy lewobrzeżnej — z Zadnieprza, spod
Kurska, Orła, Smoleńska. Trop w trop za armią sunęły trybunały; jednych wieszano
na miejscu publicznie, innych zaś — z miejsca wysyłano do świeżo pozakładanych
katorżniczych pod-obozów.
Pierwszy z tych obozów, jak się zdaje, otwarto w Workucie, przy kopalni Nr 17
(zaraz potem zainaugurowano następne — w Norylsku i w Dżezkaz-ganie). Celu nikt
1
właściwie nie ukrywał: chodziło o jak najszybsze zgładzenie przysłanych tu
skazańców. Były to obozy zagłady bez żadnych osłonek, ale — zgodnie z tradycją
GUŁagu — zagłada miała być powolna tak, aby skazani pomęczyli się należycie i żeby
przed śmiercią jeszcze godziwie się napracowali.
Wsadzono ich do namiotów, 7 metrów na 20, wedle wymiarów przyjętych na
Północy. Oszalowane dranicami, pod które sypało się warstwę opiłek, namioty te
stawały się jakby lekkimi barakami. Na jeden taki namiot przypadało według normy
80 ludzi — jeśli spali na „wagonetkach"; 100 —jeśli na biegnących przez całą
długość baraku narach. Katorżników zaś pakowano tu po 200.
Ale to nie było żadne zagęszczenie! — tylko racjonalne wykorzystanie przestrzeni
mieszkalnej. Katorżnicy pracować mieli na 2 zmiany, po 12 godzin bez przerw i
świąt — dlatego zawsze jedna setka ludzi pracowała, druga zaś — siedziała w
baraku.
Przy robocie otaczał ich kordon konwojentów i psów policyjnych. Bił ich każdy,
kto tylko mógł, automatami zachęcano ich do pracy. W drodze powrotnej do żony
— kto tylko miał ochotę, mógł przejechać się wzdłuż ich szeregu serią z automatu
— i nikt nie musiał się potem wyliczać, ilu zginęło. Kolumnę katorżników łatwo było
już z daleka odróżnić od zwykłej, więźniarskiej — bo z takim trudem, z taką
rezygnacją ludzie ci się wlekli.
Dwanaście godzin roboczych wyliczano im pełną miarką. (Przy ręcznym
wydobywaniu łupków bitumicznych pod ciosami norylskiej, polarnej zawiei — nie
pozwalano im w ciągu tej pół doby na jedne jedyne 10 minut dla pogrzania się przy
ogniu). Dwunastogodzinny wypoczynek organizowano im zaś w sposób możliwie
najbardziej bezmyślny. Urywano im z tych dwunastu godzin czas potrzebny na
przemarsze z jednej żony do drugiej, na ustawianie w szeregu, na rewizje. W żonie
mieszkalnej wprowadzano ich od razu do nigdy nie wietrzonego namiotu — czyli
baraku bez okien —
i od razu brano ich tam pod klucz. Zimą oddychało się tam samym kwaśnym,
wilgotnym smrodem; ktoś do tego nie przyzwyczajony nawet dwóch minut nie
mógłby tu wytrzymać. Żona mieszkalna była dla katorż-ników bardziej jeszcze
niedostępna niż robocza. Ani ustępu, ani stołówki, ani przychodni lekarskiej: musieli
zadowalać się tylko kiblem i klapą we drzwiach, przez którą dawano im żarcie.
Stalinowska katorga lat 1943-1944 była więc połączeniem tego, co najgorsze w
obozie z tym, co najgorsze w więzieniu'.
Kosztem 12 godzin wypoczynku odbywał się także poranny i wieczorny apel
katorżników — jednak nie zwykły apel jak to w obozie, gdzie rachowano tylko
pogłowie zeków, lecz dokładne wywoływanie po nazwisku, przy którym każdy
skazany dwa razy dziennie musiał bez zająknienia wykrzyknąć swój numer,
uprzykrzone swoje nazwisko, imię, imię ojca, rok i miesiąc urodzenia, artykuły, na
podstawie których dostał wyrok, instancję sądową i datę końca kary; pozostałych 99 z
jego setki musiało z udręką wysłuchiwać tego dwa razy na dobę. W ciągu tych 12
godzin wydawano też dwa razy jedzenie: przez klapę w drzwiach każdy dostawał
swoją miskę i tą samą drogą ją zwracał. Nikt z galerników nie miał prawa do
2
pracy w kuchni, nikt też z nich nie roznosił blaszanek z żarciem. Cała obsługa
składała się z knajaków, im bezczelniej i bezlitośniej okradali oni przeklętych
katorżników, tym lepiej im samym się powodziło i tym łatwiej byli widziani przez
gospodarzy obozu. Także tutaj — i jak zawsze, kosztem Pięćdziesiątki Ósemki —
zbiegały się interesy NKWD i knajaków.
Ale — jako że sprawozdawczość nie powinna była zachować dla historii śladu
nawet faktu, iż katorżników morzono głodem — oficjalnie należały się tym
więźniom jakieś tam żałosne (a tu jeszcze po trzykroć rozkradane) „dodatki górnicze"
i „premie żywnościowe". Również te ochłapy — po długiej mitrędze — wydawano
przez klapę w drzwiach — z wywoływaniem po nazwisku i zamianą misek na
talony. A kiedy można było wreszcie zwalić się na dechy i zasnąć, znów opadała
klapa i znów zaczynało się wywoływanie nazwisk — tym razem chodziło o
wydawanie talonów na dzień następny (zwykły zek nie miał z talonami
kłopotów, pobierał je i przekazywał do kuchni brygadzista).
W ten sposób — z 12 godzin wypoczynku w celi — zostawały człowiekowi z górą
4 godziny dla snu.
1 Jak świadczy Czechów — carska katorga była instytucją o wiele mniej
urozmaiconą. Z więzienia Aleksandrowskiego (Sachalin) katorżnicy mogli nie
tylko całą dobę wychodzić na dwór i do ustępu (nie było tam nawet kiblów w
celach), ale za dnia wolno im było chodzić do miasta! Tak, że prawdziwy sens
słowa „katorga" — czyli galery, tzn. statki wiosłowe, na których skazańcy
przykuci byli do wioseł, rozumiał tylko Stalin.
Oczywiście, katorżnicy nie dostawali żadnych pieniędzy, nie mieli prawa do
paczek, do korespondencji (w ich ogłuszonych, otępiałych łbach powinno było
wygasnąć każde wspomnienie dawnej wolności; cały ich świat miał zostać
zredukowany do nieprzeniknionej nocy polarnej, roboty i baraku).
Wszystko to sprawiało, że nasi galernicy nader gładko się załamywali i szybko
wymierali.
Pierw.s/y workucki alfabet (28 liter, z każdą literą związana była numeracja od
jednego do tysiąca) czyli całe 28.000 pierwszych workuckich kator-żników gryzło
piasek już po pierwszym roku pobytu.
Dziwne — że już nie po pierwszym miesiącu2.
W Norylsku wjeżdżały na teren obozu pociągi towarowe z rudą dla 25. huty
kobaltowej; katorżnicy rzucali się pod koła, aby prędzej skończyć te męki. Dwa
tuziny więźniów z desperacji uciekły w głąb tundry. Wyśledzono ich z pomocą
samolotów, wystrzelano do żywej nogi, a trupy wyłożono przy wejściu do żony
mieszkalnej.
Przy workuckiej kopalni Nr 2 istniał kobiecy podobóz katorżniczy. Kobiety miały
numery wybite na grzbietach kurtek i na chustkach, którymi okręcały głowy.
Pracowały przy wszystkich rodzajach robót pod ziemią i nawet, nawet...
przekraczały normę!...3
Ale słyszę już gniewne krzyki moich współobywateli, moich współczesnych: dosyć
3
tego! O kim właściwie tu gadasz, kogo śmiesz bronić? Tak jest! Wpakowano ich tam
po to, by sczeźli prędzej — i bardzo słusznie! Przecież tu chodzi o zdrajców,
policjantów, niemieckich burmistrzów! Dobrze im tak! Może ci ich żal? (W takich
wypadkach, jak wiadomo, krytyka przestaje być sprawą literatury i staje się
przedmiotem troski organów). A te baby to przecież niemieckie dziwkil — słyszę
kobiece głosy. Może mi się tylko zdaje? — nie, to nasze kobiety tak mówią o
swoich rodaczkach, nazywają je dziwkami...).
Najłatwiej by mi teraz było, dzisiejszym obyczajem, dać im odpowiedź, zwalając
po drodze winę na k u l t . Mógłbym powołać się na kilka wyjątkowych przypadków
niesprawiedliwości (na przykład — opowiedzieć o skazaniu na katorgę tych
trzech komsomołek — ochotniczek, pilotują-
2 Za czasów Czechowa na całym Sachalinie było — no, jak myślicie? —
wszystkiego
5.905 katorżników, starczyłoby zaledwie sześciu liter alfabetu. Prawie tylu
więźniów liczył
sam tylko nasz Ekibastuz, a taki Spassk był znacznie większy. Samo słowo
„Sachalin"
brzmiało groźnie, ale w sumie był to jeden lada jaki podobozik. Sam Steplag
składał się
z dwunastu obozów, a innych zespołów tej wielkości byto co najmniej dziesięć.
Policzcie
sobie, ile to Sachalinów.
3 Na Sachalinie kobiet w ogóle nie używano do ciężkich robót (Czechów).
10
cych lekkie bombowce, którym zabrakło odwagi, by zrzucić bomby na wyznaczony
cel, więc zbombardowały nimi jakieś puste pole, wróciły szczęśliwie do bazy i
zameldowały o wykonaniu rozkazu. Ale jedna z nich nie mogła sobie później dać
rady z wyrzutami komsomolskiego sumienia, więc opowiedziała rzecz całą
koleżance, sekretarce komsomołu swojej eskadry; ta poleciała, rzecz jasna, do
specwydziału i cała trójka dziewcząt dostała po 20 lat katorgi). Toż mógłbym
zawołać: widzicie, jacy to uczciwi sowieccy ludzie padali ofiarą stalinowskiej
samowoli! Dalej — mógłbym już spokojnie pomstować nie na samowolę w ogóle,
lecz jedynie na fatalne pomyłki, popełniane niegdyś wobec komsomolców i
komunistów, obecnie zaś już szczęśliwie naprawione.
Sądzę wszelako, że nie godzi się poruszać tej kwestii inaczej, jak sięgając aż do
dna.
Najprzód więc pomówmy o kobietach; jak wiadomo są one u nas nareszcie
wyzwolone. Co prawda, nie od podwójnego ciężaru pracy — domowej i zawodowej
— ale od małżeństwa cerkiewnego, od pogardy, jaką otaczała je społeczność i od
wyzysku ze strony rozmaitych Kabanich*. Ale — czyśmy nie ściągnęli czasem na ich
głowy gorszego przekleństwa, jeśli twierdzimy, iż swobodne dysponowanie własnym
4
ciałem i osobą jest postępkiem antypatriotycznym i przestępstwem? Czy literatura
całego świata (przed erą stalinowską) nie opiewała triumfów miłości,
przezwyciężającej podziały narodowe i zakazy, stawiane przez generałów i
dyplomatów? Ale myśmy nawet tutaj zastosowali stalinowską zasadę: nie ważcie się
iść do łóżka bez zezwolenia Rady Najwyższej ZSSR. Twoje ciało jest przede
wszystkim dobrem państwowym.
I w ogóle — ileż to lat miały te kobiety, gdy zetknęły się po raz pierwszy z wrogiem
— nie na polu bitwy, lecz w łóżku? Zapewne nie więcej niż 30, a najczęściej — nie
więcej niż 25. To znaczy, że od pierwszych chwil dzieciństwa, od najmłodszych lat
wychowywane były w sowieckim duchu, w sowieckich szkołach, bo już po
Październiku! Więc taką to wzgardą darzymy własne dzieło? Część tych dziewcząt
dobrze sobie zapamiętała, jak to przez 15 lat powtarzaliśmy gromko, że nie ma
żadnych ojczyzn, że ojczyzna to pojęcie reakcyjne, zwykły wymysł. Innym znów
uprzykrzyła się purytańska czczość naszych zebrań, wieców, manifestacji, naszych
filmów bez pocałunków i naszych tańców bez objęć. Innym zaś imponowała grze-
czność, szarmanckie maniery, te wszystkie zewnętrzne atrybuty męskiego szyku i
sztuki zalotów, której nikt nie uczył młodych budowniczych na-
* Postać ze sztuki A. Ostrowskiego Burza.
11
szych pięciolatek ani elewów akademii wojskowych. Jeszcze inne były po prostu
głodne, tak jest, najzwyczajniej głodne, nie miały co do gęby włożyć. Inne wreszcie
nie znalazły innego sposobu, aby ocalić życie własne lub swoich bliskich, aby nie
rozstać się z nimi.
W miasteczku Starodub, w pobliżu Briariska, dokąd wkroczyliśmy tuż za
cofającymi się oddziałami przeciwnika, stała — jak mi opowiadano — dłuższy czas
węgierska załoga dla ochrony miasta przed partyzantami. Po jakimś czasie przyszedł
rozkaz dyslokacji garnizonu i dziesiątki miejscowych kobiet, za nic mając sobie
wstyd, przyszły na dworzec, żegnając się z okupantami. Więcej łez wylały (jak dodał
ironicznie pewien szewc) niż wtedy, „kiedy własnych mężów odprowadzały na
wojnę".
Sąd wojskowy zjechał do Starodubu już po kilku dniach. Z pewnością nie
wyrzucił donosów do kosza. I na pewno niejedną ze starodubskich płaczek posłał
do workuckiej kopalni Nr 2.
Ale kto tu winien? Kto? Czy te kobiety? Czy może my wszyscy — ich rodacy, ich
rówieśnicy? Kim byliśmy, że nasze kobiety tak łatwo zapominały o nas i przylgnęły
do okupantów? Czy to nie jedna z tych niezliczonych grzywn, które płacimy, wciąż
płacimy i długo jeszcze płacić będziemy za wybór drogi, którą tak pośpiesznie sobie
wytknęliśmy, którą tak bezładnie biegniemy, nie troszcząc się o straty i nie patrząc
wcale przed siebie?
Nie wykluczam, że wszystkie te kobiety i dziewczęta należało napięt
5
nować moralnie (ale też należało najprzód wysłuchać ich racji), może warto
było je Wyśmiać, wyszydzić — ale posyłać za to na katorgę?!, do polarnych
mordowni?! v.
— Ależ to Stalin je posłał! Beria!
O nie, przepraszam bardzo! Ci, którzy je tam posłali i trzymali pod kluczem i
dobijali — zasiadają teraz w kółkach rencistów i to oni wydają nam świadectwa
moralności. A my sami? Słyszymy, że chodzi o „niemieckie kurwy" — i kiwamy
głowami ze zrozumieniem. To, że dziś jeszcze te kobiety uważane są za zbrodniarki
— jest zjawiskiem bardziej dla nas złowróżbnym, niż sam fakt ich ówczesnej
odsiadki na katordze.
— Zgoda, ale przynajmniej mężczyźni skazani zostali słusznie?! Przecież
to zdrajcy ojczyzny i własnego społeczeństwa!
Tu również mógłbym wykręcić się sianem. Mógłbym napomknąć (i byłaby to
święta prawda), że ważniejsi przestępcy nie siedzieli, rzecz jasna, na tyłku, czekając
spokojnie, aż przyjadą nasze trybunały z szubienicami. Wyrywali na Zachód, jak kto
potrafił — i wielu zdołało uciec. Nasze zaś organy ścigania wykonywały ułożony z
góry plan kosztem drobnicy (tu sąsiedzkie donosy okazały się nader pomocne): u tego
tam Niemcy stali na
12
kwaterze — za co go tak polubili?, a ten znów siano woził Niemcom swoimi
saniami — toć to oczywista kolaboracja z wrogiem4.
Można byłoby więc w ten sposób zbagatelizować jakąś całą sprawę — znów zwalić
wszystko na kult: zdarzały się wypaczenia, teraz już je naprawiono. Normalka.
Ale skorośmy już zaczęli, to idźmy dalej.
A nauczyciele? Ci nauczyciele, których nasza armia w czasie panicznego odwrotu
zostawiła na pastwę losu, razem z ich szkołami i uczniami, jednych na rok, innych
na dwa, trzy lata. Zgoda, intendenci byli głupi, generałowie poniżej poziomu, ale co
miał robić taki nauczyciel — uczyć swoje dzieci czy nie? A co robić miały dzieci —
nie piętnastolatki, ci co mogli już iść do pracy albo do partyzantów — tylko małe
dzieciaki? Miały uczyć się, czy żyć po baraniemu przez parę lat dła odkupienia
grzechów i omyłek wodza naczelnego? Nie dał tatko czapki, to niech ci uszy
zmarzną, co?...
Nie wiedzieć czemu — nikt nie miał takich problemów ani w Danii, ani w
Norwegii, ani w Belgii, ani we Francji. Nikt tam nie uważał, że naród — z taką
łatwością oddany na łaskę i niełaskę Niemców przez własną bezmyślną władzę
(albo z winy okoliczności, którym nie sposób było stawić czoła) — powinien był w
ogóle wyrzec się swoich życiowych funkcji. Działały tam i szkoły, i koleje, i organy
samorządu lokalnego.
Ale był kraj (oczywiście, mogło to się zdarzyć tylko u nas!), gdzie pojęcia w
głowach ludzkich odwrócone zostały o 180 stopni. Dlatego to u nas nauczyciele
dostawali od partyzantów karteluszki takiej treści: „Ani się ważcie uczyć dzieci!
Zapłacicie za to drogo!". W kolejnictwie pracować też było niesporo: toć to
6
kolaboracja. A już praca w organach administracji lokalnej była uważana za zdradę
niesłychaną, monstrualną.
Wszyscy wiedzą, że dziecko raz odzwyczajone od nauki może już nigdy do niej
nie wrócić. Skoro więc Największy Strateg Wszystkich Czasów i Ludów dał się
wystrychnąć na dudka, to czy trawa ma dalej rosnąć, czy raczej niech sobie schnie? A
dzieci niech się dalej uczą czy może nie?
Nie ma kwestii, trzeba za to jakąś cenę zapłacić. Trzeba wynieść ze szkoły
portrety pana z wąsami i — być może — powiesić wizerunki faceta z wąsikiem.
Choinkę trzeba będzie ubierać nie na Nowy Rok, tylko na Boże Narodzenie i pan
dyrektor będzie musiał tego dnia (i jeszcze z okazji jakiejś niemieckiej rocznicy, a nie
— jak dotąd — październikowej) palnąć mówkę ku chwale nowego, wspaniałego
życia, które w istocie bardzo jest nędzne. Ale przecież dawniej też wygłaszało się
mowy ku większej chwale wspaniałego nowego życia, które też było nędzne.
Trzeba tu dodać gwoli sprawiedliwości, że poczynając od 1946 roku takim
więźniom czasami zamieniano ze skrzypem karę 20 lat ciężkich robót na 10 lat
zwykłego obozu.
13
Właściwie to przedtem trzeba było gwałcić własne sumienie i łgać przed dziećmi
znacznie chyba częściej — ponieważ łgarstwo dość miało czasu, aby uleżeć się i
przesycić wszystkie programy szkolne, dzięki mrówczej pracy speców od metodyki
oraz inspektorów szkolnych. W trakcie każdej lekcji, bez względu na sens i potrzebę,
niezależnie od tego, czy mowa była
0 budowie bezkręgowców, czy o zdaniach złożonych, należało koniecznie
kopnąć Pana Boga (nawet, jeśli było się samemu człowiekiem wierzącym);
nie wolno było pominąć żadnej okazji do wygłoszenia peanu na cześć
naszej nieograniczonej wolności (nawet, jeśli człowiek nie spał poprzedniej
nocy w oczekiwaniu na wiadome pukanie do drzwi); czytając na głos Tur
gieniewa albo pokazując linijką bieg Dniepru, trzeba było koniecznie skląć
od ostatnich dawną naszą nędzę i wynieść pod niebiosa teraźniejszy nasz
dostatek (nawet jeśli i ty, człowieku, i twoi uczniowie pamiętaliście, jak to
przed drugą wojną światową wymierały u nas z głodu całe wsie, a na kartki
wydawano miejskim dzieciom po 300 gramów chleba dziennie).
I wszystko to nie było uważane za zbrodnię i grzech ani przeciw prawdzie, ani
przeciw duszy dziecka, ani przeciw Duchowi Świętemu.
Teraz zaś, pod tymczasową i nieokrzepłą jeszcze władzą okupantów, łgać trzeba
było stosunkowo mniej — tyle, że w odwrotnym kierunku, w odwrotnym kierunku!
— w tym sęk! I właśnie dlatego zew ojczyzny — oraz ołówek podziemnego rajkomu
partii zabraniały nauczania języka ojczystego, geografii, arytmetyki i przyrody. Za to
należało się przecież 20 lat katorgi!
Kiwajcie, kiwajcie głowami, rodacy! Oto prowadzą ich pod strażą psów gończych
do baraku z kiblem. Rzuć no w nich który kamieniem! Toć uczyli nasze dzieci.
Ale nie, nasi rodacy (zwłaszcza owi renciści z uprzywilejowanych resortów; czoła
7
tycie, a emeryturka leci od 45. roczku życia) wymachują mi już przed nosem
zaciśniętymi pięściami: kogóż to właściwie biorę tu w obronę?, niemieckich
burmistrzów?, wójtów?, policjantów?, tłumaczy?, tych łajdaków, te szumowiny?
No cóż, sięgnijmy więc głębiej. Wyrąbaliśmy całe lasy, traktując ludzi jak drzazgi,
co lecą. Tak czy owak, sam bieg czasu zmusi nas kiedyś, abyśmy pomyśleli o
przyczynach tego procesu.
Zagrzmiały trąby, rozległa się pieśń „Niech gniew szaleje święty nasz..."*
1 cóż dziwnego, niejednemu od tych słów włos się zjeżył? Nasz wrodzony,
a tak długo zakazywany, wyśmiewany, rozstrzeliwany i wyklinany patrio
tyzm nagle okazał się dozwolony, popierany, a nawet uznany za święty.
* Pieśń skomponowana podczas wojny i stale nadawana przez sowieckie radio.
14
Jakże mogliśmy my, Rosjanie, nie podnieść się na duchu w takiej chwili, nie
zjednoczyć w porywie wdzięczności naszych tętniących serc i z całą naszą rozrzutną
wspaniałomyślnością (dobra, niech tam!) — nie wybaczyć wszystkiego naszym
domorosłym oprawcom w godzinie najazdu oprawców obcego chowu? Aby
później — tłumiąc mętne wątpliwości, tlące się w głębi naszych dusz, tak skłonnych
do niewczesnej szczodrobliwości
—z tym większą zaciekłością i jednomyślnością wyklinać zdrajców — tych
nędznych gadów, o tyle gorszych od nas, bo nie umiejących zapomnieć
wyrządzonego niegdyś nam wszystkim zła?
Jedenaście stuleci liczy sobie Ruś, wielu miała wrogów i wiele wojen prowadziła, a
iluż to zdrajców znają jej dzieje? Czy były tych zdrajców całe tłumy! Pono niewielu
ich było. Jak się zdaje, nawet nieprzyjaciele nie twierdzili nigdy, że charakter rosyjski
cechuje skłonność do zdrady, do zaprzaństwa, do niewierności. A wszystko to
kształtowało się w ustroju wrogim ludziom pracy.
Ale oto nadeszła najsprawiedliwsza ze wszystkich wojen — i to w chwili, gdy kraj
korzystał z dobrodziejstw najsprawiedliwszego w świecie ustroju
—i nagle okazało się, że wśród naszego ludu są dziesiątki i setki tysięcy
zdrajców.
Skąd się wzięli? I dlaczego?
Może to znów zapłonęły niewygasłe zgliszcza minionej wojny domowej?
Niedorżnięci biaW. Nie! Wspominaliśmy wyżej, że wielu białych emigrantów (wśród
nich — nawet po trzykroć przeklęty Denikin) stanęło po stronie Rosji Sowieckiej,
opowiadając się przeciw Hitlerowi. Mogli wybierać wedle uznania — i właśnie taki
uczynili wybór5.
Te- zaś dziesiątki i setki tysięcy policjantów i uczestników ekspedycji karnych,
wójtów i tłumaczy — wszystko to byli sowieccy eks-obywatele. I młodzieży,
wychowanej już po Październiku, też było wśród nich niemało.
Co ich do tego skłoniło?... Kim byli ci ludzie?
A byli to przede wszystkim ci, po których skórze (albo po kościach ich bliskich)
8
przejechały się gąsienice lat Dwudziestych i Trzydziestych. Ci, którzy potracili
swoich rodziców, krewniaków, ukochanych, w mętnych nurtach -naszej kanalizacji.
Ci, co sami tonęli w nich, aby wynurzyć się w obozach czy na zesłaniu, tylko po to,
by znów pójść na dno i znów się wynurzyć. Ci, których nogi dość się nastały i
namarzły w ogonkach przed okienkami, gdzie przyjmowano paczki dla więźniów. I
ci, którym w trakcie
! Nie zaznali wśród nas goryczy lat Trzydziestych — i w oddali, w głębi Europy,
łatwo im było wpaść w zachwyt nad „wielkim, bohaterskim wysiłkiem ludu
rosyjskiego", zapominając o trwającym od lat wewnętrznym ludobójstwie.
15
J
9
tych dziesięcioleci przecięto, uniemożliwiono dostęp do tego, co uważali za
najcenniejsze na tej ziemi — do samej ziemi mianowicie, do tej ziemi, którą im
obiecywał wielki Dekret, do ziemi, za którą sporo krwi musieli zresztą przelać
podczas wojny domowej. (Letniskowe majoraty dowódców Armii Sowieckiej i
oparkanione, podmoskiewskie dwory dygnitarzy, to całkiem co innego: to — dla
naszych, to wolno, a jakże). A jeszcze ci, których brano pod klucz za „łuskanie
kłosów". Albo tacy, których pozbawiono prawa mieszkania tam, gdzie mieli chęć.
Bądź prawa do uprawiania swojego starego i ulubionego rzemiosła (myśmy wszystkie
rękodzieła zwalczali bardzo fanatycznie, ale o tym już się zapomniało).
0 wszystkich takich ludziach mówi się u nas (lubią tak mówić zwłaszcza
agitatorzy, a już szczególnie ci, co to zawsze na posterunku) z pogardliwym
grymasem: „obrażeni na władzę sowiecką", „byłe ofiary represji", „byli
synalkowie kułaccy", „ci, co zioną skrytą nienawiścią do naszej władzy".
Jedni tak mówią głośno, a inni kiwają głową. Jakby im ktoś nareszcie rzecz
wyjaśnił. Jakby ludowa władza miała prawo krzywdzić własnych obywateli. Jakby to
właśnie był grzech pierworodny, główna plaga: obrażeni... skryta nienawiść...
1 jakoś nikt nie zawoła: ależ zastanówcie się, do diabła! czy — waszym
zdaniem — byt określa świadomość czy nie? Czy tylko wtedy ją określa,
kiedy to warn jest na rękę?, a kiedy nie na rękę, to jej nie określa?
A jeszcze potrafią u nas niektórzy mówić z l e k k ą chmurką na czole: „owszem,
popełniono u nas pewne błędy". I zawsze ta niewinna, wszetecz-na, bezosobowa
forma — p o p e ł n i o n o . Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że to partia je
popełniła! A któż jeszcze — oprócz tych, co mają władzę — mógł je „popełnić"?
Zwalać wszystko tylko na Stalina? — toć trzeba mieć odrobinę poczucia humoru!
Powiedzmy, błędy popełnił Stalin — a gdzieście wy wtedy byli, wy miliony
naczelników?
Zresztą, owe błędy i wypaczenia też jakoś na naszych oczach bardzo prędko
rozpełzły się, rozlały w mętną bezkształtną plamę i nie są już uważane za owoc
tępoty, fanatyzmu, podłości; sprowadzają się do tego jedynie, że komuniści pakowali
za kraty innych komunistów. A to, że 15 do 17 milionów chłopów zrujnowano,
posłano na pewną śmierć, rozpędzono na wszystkie strony, odbierając dzieciom
prawo do wspomnień o własnych rodzicach, do wymieniania ich nazwisk — to
przecież tylko omyłka, nic więcej. A wszystkie fale naszej kanalizacji, rozpatrzone
na początku tej księgi — to też tylko nieduży błąd. A to, że byliśmy do wojny z
Hitlerem zupełnie nie przygotowani, żeśmy się tylko puszyli kłamliwie, że cofaliśmy
się w sromotny sposób, z dnia na dzień wywracając na nice propagandowe hasła, i że
tylko wierny Iwan i Święta Ruś zatrzymały niemiecki pochód na
16
linii Wołgi — to już dziś nawet za błąd nie uchodzi, ale staje się omalże główną
zasługą Stalina.
W ciągu dwóch pierwszych miesięcy oddaliśmy wrogowi nieomal trzecią część
ludności kraju, w tej liczbie wszystkie, niedorżnięte jeszcze rodziny pokrzywdzonych
10
i wielotysięczne obozy, rozbiegające się, gdy tylko eskorta dała nogę, i wszystkie
więzienia Ukrainy i krajów nadbałtyckich, gdzie jeszcze nie rozwiał się dym salw,
którymi wystrzelano przed ucieczką tych z 58 artykułem na karku.
Dopóty, dopóki czuliśmy się mocni — wszystkich łych nieszczęśników gnębiliśmy,
szczuliśmy, nie dawaliśmy pracy, wyganialiśmy z mieszkań, każąc im po prostu
zdychać. Gdy tylko wyszła na jaw nasza słabość, zaraz zażądaliśmy od nich, aby
puścili w niepamięć całe wyrządzone im zło, aby zapomnieli o rodzinach i dzieciach,
zmarłych z głodu w tundrze, aby zapomnieli o rozstrzelanych, o ruinie i
niewdzięczności, której doświadczyli, o donosach i torturach w NKWD, o
głodowych racjach w obozach — i żeby natychmiast wzięli się do partyzantki, do
konspiracji, broniąc Ojczyzny własną piersią. (Ale to nie od siebie samych żądaliśmy
duchowej przemiany! I nikt im nie gwarantował, że po powrocie będziemy inni, że
nie będziemy już ich szczuć, popędzać batem, sadzać za kraty i rozstrzeliwać!).
W tej sytuacji — co większe powinno budzić zdziwienie: czy to, że tak wielu ludzi
uradował niemiecki najazd, czy też, że było ich nie tak już wielu? (A nawet
Niemcy musieli czasem wymierzać sprawiedliwość, na przykład sądzić byłych
donosicieli — za to właśnie został rozstrzelany diakon Nabiereżno-Nikolskiej cerkwi
w Kijowie, zresztą podobnych wypadków było więcej).
No, a ludzie wierzący? Dwadzieścia lat z rzędu tępiono wiarę i zamykano cerkwie.
Przyszli Niemcy i pozwolili na ich otwarcie. (Niesporo było naszym znów je
zamykać zaraz po odejściu Niemców). W takim Rostowie nad Donem uroczyste
otwarcie cerkwi wzbudziło powszechną radość, ludzi zbiegło się co niemiara. A
powinni byli przeklinać za to Niemców, prawda?
W tym samym Rostowie, w pierwszych dniach wojny aresztowano inżyniera
Aleksandra Piotrowicza M. W. Zmarł w celi podczas śledztwa. Jego żona przez parę
miesięcy dygotała, obawiając się, że ją też aresztują — i po raz pierwszy zasnęła
spokojnie dopiero po przyjściu Niemców: „Teraz przynajmniej trochę pośpię!". Otóż
nie, powinna była właściwie modlić się o rychły powrót swoich katów.
W maju 1943 roku, gdy Niemcy stali w Winnicy, w ogrodzie przy ulicy Podleśnej
(który w pierwszych miesiącach roku 1939 został z rozkazu rady miejskiej ogrodzony
wysokim parkanem jako „obiekt specjalny Ludowego Komisariatu Obrony")
przypadkiem natknięto się przy wykopkach na zu-
2 Archipelag Gutag 17
pełnie już zaklęśnięte, zarosłe bujną trawą groby zbiorowe — i wykryto ich 39, każdy
głębokości 3,5 metra, o powierzchni 3 na 4 metry. Na wierzchu każdej z tych mogił
leżała warstwa okryć pochowanych, dopiero pod nią — trupy leżące byle jak.
Wszyscy mieli ręce związane z tyłu powrozem, wszyscy zabici zostali strzałem w
potylicę z pistoletów małego kalibru. Zabijano zapewne w więzieniu, a zwożono tu
nocami dla pochówku. Jako że przy niektórych znaleziono papiery, okazało się, że
byli to ci, co w 1938 roku skazani zostali na „20 lat bez prawa korespondencji".
Mam tu fotografię jednej ze scen, jakie się przy tych mogiłach rozgrywały, gdy
mieszkańcy Winnicy przyszli, aby rozpoznać swoich zaginionych bliskich. To nie
11
wszystko. W czerwcu zaczęto kopać opodal starego cmentarza prawosławnego, obok
szpitala imienia Pirogowa, i znaleziono jeszcze 42 groby zbiorowe. Następnie
przekopano Park Kultury i Wypoczynku im. Gorkiego i pod pawilonami
rozrywkowymi pod „beczką śmiechu", pod estradami do występów i tańców —
znaleziono jeszcze 14 wspólnych dołów, pełnych zwłok. Ogółem — w 95 grobach
znaleziono 9.439 zastrzelonych. A w innych miastach? Ile jeszcze takich dołów
znaleźć można? I cóż, ludność tych miast, napatrzywszy się na te trupy, miała rwać
się do partyzantki?
Może uznamy nareszcie za sprawiedliwe i słuszne, że jeśli my czujemy ból, gdy
ktoś tłamsi i nas, i to co kochamy, to taki sam ból czują ci, kogo my tłamsimy?
Może uznamy wreszcie za słuszne, że ci, których tępimy i niszczymy, mają prawo
nas nienawidzić? A może nie mają tego prawa? Może powinni ginąć z wyrazami
wdzięczności na ustach?
Zakładamy, że wszyscy ci policjanci i burmistrze ziali jakąś odwieczną, może nawet
— wrodzoną nienawiścią do nas, a przecież tę złość i nienawiść wszczepiliśmy w nich
my sami, to przecież są nasze „odpadki przemysłowe". Jak to mawiał Krylenko? ,,Z
naszego punktu widzenia każde przestępstwo jest owocem danego ustroju społecznego"6.
A więc — waszego ustroju, towarzysze! Toć trzeba być wiernym stworzonym przez
siebie zasadom!
Nie zapominajmy też, że wśród tych naszych rodaków, którzy zbrojnie nas
zwalczali i gardłowali przeciw nam, byli również ludzie zupełnie bezinteresowni,
którym nikt nie konfiskował mienia (najczęściej nie mieli go wcale), którzy ani sami
nie siedzieli w obozach, ani nie stracili w nich nikogo z bliskich, którzy jednak
dusili się w stworzonej przez nas atmosferze, których dławiło panujące u nas
lekceważenie dla losów jednostki, dławił system prześladowania za poglądy, dławiła
urągliwa piosenka:
.... gdzie powietrzem wolności oddychasz'*.,
6 Krylenko, Tych pięć lat, str. 337.
* „Sziroka strana maja rodnaja..." słowa W. Lebiediewa-Kumacza.
18
kością w gardle stały te czołobitne modły do Wodza, to ciągłe podsuwanie ołówka
żeby podpisać się czym prędzej na pożyczkę! i te burzliwe oklaski, dochodzące do
owacji! Czy możemy więc założyć, że tym ludziom, całkiem normalnym ludziom,
nasze cuchnące powietrze zapierało dech? (Ojciec Fiodor Floria doczekał się
podczas śledztwa takiego zarzutu — że niby jak mógł sobie pozwolić na relacje o
potwornościach ery stalinowskiej podczas rumuńskiej okupacji? Floria odparł: „A
cóż innego miałem o was do powiedzenia? Com widział — tom opowiedział. Tylko o
tym mówiłem, co się naprawdę zdarzyło"). A wedle naszych praw — trzeba było
łgać, szargać własne sumienie, zginąć nawet — a wszystko dla naszej wygody. (A to
już chyba niewiele ma wspólnego z materializmem, prawda?).
Tak się zdarzyło, że we wrześniu 1941 roku, tuż przed moim pójściem do wojska,
12
mieszkaliśmy z żoną — a oboje byliśmy początkującymi nauczycielami — w osadzie
Morozowsk, która za rok miała znaleźć się w niemieckim ręku. Sąsiadowaliśmy z
pewnym bezdzietnym małżeństwem, zwali się Broniewiccy. Inżynier Mikołaj
Gerasimowicz Broniewicki miał lat 60 i był inteligentem o rysach Czechowa,
człowiekiem nader miłym, spokojnym i rozumnym. Gdy przywołuję teraz w
wyobraźni jego pociągłą twarz, wciąż mi się zdaje, że zdobią je czechowowskie
binokle, chociaż może wcale binokli nie nosił. Jego żona była jeszcze cichsza i
łagodniejsza — wyblakła, o lnianych, gładko przyczesanych włosach, młodsza od
męża o 25 lat, ale bez młodzieńczej świeżości w ruchach. Miła nam była ta para,
my też chyba zyskaliśmy ich sympatię, zwłaszcza w porównaniu z gospodarzami
naszego domu, ludźmi pełnymi chciwości.
Wieczorami siadywaliśmy we czwórkę na stopniach ganku. Wieczory były ciepłe,
ciche, jasne od księżycowego blasku, jeszcze nie szarpane rykiem samolotów i
detonacjami bomb, ale już groza niemieckiego natarcia napierała na nas, jak
niewidoczne, lecz ciężkie chmury, sunące po mlecznym nieboskłonie ku
bezbronnemu, maleńkiemu miesiączkowi. Co dzień na przystanku zatrzymywały się
nowe pociągi, jadące do Stalingradu. Uciekinierzy wytrząsali na rynek osady całe
wory pogłosek, przeraźliwych wieści, szastali jakimiś niebywałymi setkami rubli i
wyjeżdżali jeszcze dalej. Wymieniali nazwy miast, już oddanych nieprzyjacielowi, o
których długo jeszcze głucho było w komunikatach Informbiura, nie ośmielającego
się mówić ludziom prawdy. (O takich miastach Broniewicki mówił nie „oddane",
tylko „zdobyte").
Siedzieliśmy więc na ganku i toczyliśmy rozmowy. My, dwoje młodych, pełni
byliśmy życia i troski o nie, ale o samym owym życiu właściwie nie mieliśmy nic
więcej do powiedzenia niż to, co czytaliśmy w gazetach. Dlatego też rozmawiało nam
się z Broniewickimi bez wysiłku: mówiliśmy to,
19
co przychodziło nam na myśl i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z różnicy
naszych pojęć.
Oni zaś patrzyli na nas zapewne ze zdumieniem, jak na dwa okazowe przykłady
cielęcej naiwności. Dopiero co minęły dla nas Lata Trzydzieste, a wyglądało na to,
że nie było nas wcale w tym okresie w kraju. Nasi rozmówcy pytali nas, co
zapadło nam w pamięć z wydarzeń 37.?, 38.? A cóż by, jeśli nie biblioteka
uniwersytecka, egzaminy, wesołe parady sportowe, potańcówki, występy amatorskie,
no i oczywiście miłość, bo też była to dla nas pora miłości. A czy nikt z waszych
profesorów nie p o s z e d ł s i e d z i e ć w tych latach? A owszem, dwóch, zdaje się,
z a b r a n o . Zastąpili ich docenci. No, a ze studentów, nikogo nie zabrano?
Przypomnieliśmy sobie, że ostatnio kilku starszych kolegów p o s z ł o s i ed z i eć.
No, a co wy na to?... — A nic, dalej chodziliśmy na tańce. — A z waszych bliskich
nikogo nie ruszono? — Jakoś nie...
To straszne, ale chcę teraz koniecznie jak najdokładniej zdać sprawę z
ówczesnego mego stanu ducha. Tak to właśnie było, nie inaczej. I tym to
13
straszniejsze, że nie należałem wcale do młodzieńców zajętych wyłącznie sportem i
potańcówkami, ani do maniaków, nie widzących świata poza studiami i formułkami
naukowymi. Interesowałem się polityką bardzo intensywnie od dziesiątego chyba
roku życia; już w szczenięcych latach nie wierzyłem w to, o czym mówił Wyszyriski,
i potrafiłem należycie docenić reżyserowany charakter sławetnych procesów
sądowych, ale nic jakoś nie kazało mi drążyć głębiej i s z u k a ć w i ę z i między tymi
drobniutkimi moskiewskimi procesami (zdawało się wtedy, że to wydarzenia
ogromne) a przetaczaniem się po całym kraju olbrzymiego walca drogowego (masa
pomiażdżonych jego ofiar jakoś nie wpadała w oko). Całe dzieciństwo spędziłem w
ogonkach — po chleb, po mleko, po kaszę (mięsa wtedyśmy w ogóle nie widywali),
ale jakoś niezdolny byłem do skojarzeń, nie rozumiałem, że brak chleba jest
dowodem ruiny wsi, nie pojmowałem p r z y c z y n tego zjawiska. Dla nas istniała
przecież inna formuła: „chwilowe trudności". W naszym dużym mieście każdej nocy
porywano ludzi i wożono do więzień, ale myśmy przecież nocami po ulicach nie
chodzili. We dnie zaś krewni aresztowanych nie wywieszali czarnych chorągwi,
woleli nic nie mówić o aresztowanych ojcach.
A sądząc z gazet, wszystko wyglądało tak pogodnie i rześko.
O, młodzi ludzie tak bardzo chcą wierzyć, że wszystko zmierza ku lepszemu!
Rozumiem teraz, jak niebezpieczne były dla Broniewickich szczere z nami
rozmowy. Niemniej, ten stary inżynier, który znalazł się w polu ob-
20
strzału podczas jednej z najsroższych kampanii GPU, coś niecoś nam przecież
powiedział. Stracił zdrowie za kratami, przeżył kilka aresztowań i przeszedł przez
niejeden obóz, ale z prawdziwą pasją mówił tylko o Dżezkaz-eanie, o początkach
tego obozu, o wodzie zatrutej związkami miedzi, o trującym powietrzu, o
mordowaniu ludzi, o bezowocnych skargach posyłanych do Moskwy! Już sam ten
wyraz Dżez-kaz-gan był jak tarka drąca skórę; takie też były jego okrutne opowieści.
(No i co? Czy cały ten Dżez-kaz-gan zmienił choć trochę nasz światopogląd? Ani
trochę, rzecz jasna. Przecież to było daleko. To nie nas dotyczyło. I komu to
opowiedzieć? Lepiej o tym nie myśleć. Najlepiej — zapomnieć o tym).
Właśnie tam, do Dżezkazganu, gdy tylko Broniewickiemu pozwolono chodzić bez
konwoju, przyjechała jego obecna żona; była jeszcze wtedy dziewczyną. Tam też
wzięli ślub, w cieniu drutów kolczastych. A w chwili wybuchu wojny — cudem
znaleźli się na wolności, w Morozowsku; rzecz jasna, z paszportami opatrzonymi w
znaki szczególne i paragrafy. Bronie-wicki pracował w jakimś mizernym
przedsiębiorstwie budowlanym, Bro-niewicka była księgową.
Wkrótce znalazłem się w szeregach. Żona moja wyjechała z Morozows-ka. Osada
znalazła się pod okupacją. W końcu została odbita. I oto któregoś dnia dostałem na
froncie list od żony: „Wyobraź sobie, podobno Broniewicki był w okupowanym
Morozowsku burmistrzem! Co za ohyda!". Ja również zdumiałem się i
pomyślałem: „Co za podłość!".
14
Ale minęło jeszcze parę lat. Na ciemnej więziennej pryczy, grzebiąc w zakamarkach
pamięci, przypomniałem sobie Broniewickiego. I już nie znalazłem w sobie tej
szczenięcej łatwości, z jaką niegdyś potrafiłem go potępić. Pozbawiono go
bezprawnie pracy, później zaprzęgnięto do robót poniżających i bezmyślnych,
wsadzano za kraty, torturowano, bito, morzono głodem, pluto w twarz — więc co
miał robić? Miał wierzyć, że to wszystko jest ceną postępu i że ani jego własne życie
— cielesne i duchowe — ani życie jego bliskich, ani życie całego, trzymanego za
gardło narodu, nie ma żadnego znaczenia?
Puszczono nam w oczy dymną zasłonę „kultu jednostki"; nakładały się jedna na
drugą warstwice czasu, który nas przemienił przenikając przez te warstwy, i wszystko
to sprawiło, że widzimy dziś i samych siebie, i całe lata 30., nie tak i nie takimi, jakimi
naprawdę były. Kult Stalina i ślepa ufność — bez granic, bez wątpliwości — wcale
nie były charakterystyczne dla całego społeczeństwa, a co najwyżej - dla partii,
komsomołu, dla uczniów szkół miejskich, dla neointeligencji (zajmującej miejsca
zlikwidowanych i rozstrzelanych), a częściowo również dla nowego mieszczaństwa
(czyli
21
klasy robotniczej)7. To byli ci, u których nie milkły w domach głośniki radiowe — od
porannych kurantów z Wieży Spaskiej Kremla aż do „Międzynarodówki" o północy
— ci, dla których głos speakera Lewitana stał się głosem sumienia. („Częściowo",
bo przecież rządowe dekrety, dotyczące kar dyscyplinarnych w przemyśle, sławetne
„dwadzieścia minut spóźnienia", a nadto przypisywanie siły roboczej do fabryk na
stałe — wszystko to też nie przysparzało reżymowi zwolenników). Jednakże istniała
mniejszość także wśród ludności miast — i to wcale nie tak mała, w każdym razie
było kilka milionów ludzi, którzy ze wstrętem wyszarpywali z gniazdka wtyczkę
głośnika publicznego, gdy tylko mogli; którzy na każdej kolumnie każdej z gazet
widzieli tylko rozpanoszone łgarstwo; i dzień wyborów był dla tych milionów
dniem cierpień i poniżenia. Dla mniejszości tej istniejąca dyktatura nie była
dyktaturą proletariatu ani dyktaturą ludu, ani też (jeśli ktoś pamiętał, jaki sens
miał niegdyś ten termin) dyktaturą rad robotniczych i chłopskich, lecz jedynie
dyktaturą, sprawowaną przez inną mniejszość, wcale nie będącą elitą duchową na-
rodu.
Ludzie nie są prawie zdolni do poznania beznamiętnego, wypranego z
elementów emocji. Jeśli jakąś rzecz człowiek uznał za złą, to nader trudno mu już
zmusić się do zobaczenia w niej także jakichś dobrych stron. Nie wszystko przecież
było w naszym życiu godne pogardy i nie każde słowo w gazecie było kłamstwem
— ale dla tej zaszczutej, zgiętej w barani róg i osaczonej przez szpiclów
mniejszości całe życie naszego kraju było wstrętne i wszystkie stronice wszystkich
gazet — pełne kłamstw. Uprzytomnijmy sobie, że Zachód nie nadawał jeszcze wtedy
transmisji radiowych po rosyjsku (zresztą bardzo niewiele było w kraju
odbiorników), a więc j e d y n y m źródłem informacji były dla ludności nasze
15
gazety i nasze radio, a właśnie to źródło Broniewiccy i im podobni znali z
doświadczenia jako pełne po brzegi natrętnych, lepkich łgarstw albo tchórzliwych
przemilczeń. I wszystko, co pisano u nas o zagranicy — o beznadziejnej klęsce
zachodniej gospodarki w 1930 roku i o zdradzieckiej postawie zachodnich socjalis-
tów, i o jednomyślnym porywie całej Hiszpanii przeciw generałowi Franco (zaś w
1942 roku — o zdradzieckich machinacjach Jawaharlala Nehru, mających na celu
uzyskanie przez Indie niepodległości, co wszak osłabiało sojusznika, imperium
brytyjskie) — też okazało się kłamstwem. Ziejąca nienawiścią, zapamiętała agitacja
na zasadzie „kto nie z nami, ten przeciw
7 Właśnie w latach 30. klasa robotnicza zaczęła stawać się kośćcem naszego
mieszczaństwa, cała w końcu wtapiając się w nie.
22
nam" nie czyniła żadnych rozróżnień między Marią Spiridonową* a Mikołajem II,
Leonem Blumem a Hitlerem, angielską Izbą Gmin a niemieckim Reichstagiem.
Czemuż więc fantastyczne z pozoru opowieści o paleniu książek na niemieckich
placach i o wskrzeszeniu legendarnego teutoriskiego okrucieństwa (a nie
zapominajmy, że na temat owego teutoriskiego okrucieństwa nieźle sobie nałgała
również carska propaganda podczas pierwszej wojny światowej) Broniewicki miał
brać za świętą prawdę, a hitleryzm (wyklinany przy użyciu niemal tych samych — to
znaczy krańcowo ostrych — terminów, które przedtem stosowano wobec
Piłsudskiego, Poincare i angielskich konserwatystów) uznać za bestialstwo, równe
temu, które już od ćwierćwiecza namacalnie i całkiem konkretnie dławiło, zatruwało i
szarpało na strzępy zarówno jego samego i cały Archipelag, jak wszystkie rosyjskie
miasta i sioła? A nadto — cały ten gazeciarski miszmasz na temat hitlerowców! Raz
— relacje o przyjacielskich spotkaniach naszych poczciwych żołnierzyków, którzy
strzegą wspólnej granicy, przecinającej tę wstrętną Polskę, i fala przelewającej się
przez łamy gazet sympatii do tych dzielnych niemieckich wojaków walczących z
anglo-francuskimi bankierami, i dosłowne przedruki przemówień Hitlera na bitą
kolumnę „Prawdy"; to znowu (i to z dnia na dzień — mianowicie poczynając od
drugiego dnia wojny) eksplozja nagłówków głoszących, że cała Europa jęczy boleśnie
pod niemieckim butem. Otóż to wszystko było tylko dowodem przewrotnej
obrotności naszej kłamliwej prasy i w żaden sposób nie mogło przekonać Bronie wiek
iego — że są na świecie oprawcy równi naszym, tych zaś znał aż nadto dobrze. I
gdyby teraz podsuwano mu codziennie pod nos biuletyn informacyjny BBC, to co
najwyżej dałby się może przekonać, że Hitler jest dla Rosji wrogiem numer dwa, ale
póki Stalin żyje — na pewno nie numer jeden. BBC nie przysyłało mu wszelako
swoich biuletynów, zaś sowieckie Informbiuro cieszyło się od dnia swoich narodzin
nie większym kredytem niż stary TASS; a pogłoski, zwożone przez ewakuowanych,
też nie były wiadomościami z pierwszej ręki (bo nie pochodziły z Niemiec czy z
terenów okupowanych; ani jeden żywy świadek jeszcze stamtąd nie przybył); z pier-
16
wszej ręki był tylko obóz Dżezkazgariski i rok 37., i głodowy rok 32., i
likwidacja kułaków i rujnowanie cerkwi. I oto w miarę jak zbliżali się Niemcy,
Broniewicki (a także dziesiątki tysięcy podobnych mu ludzi) czuł, że zbliża się jego
godzina, ta jedyna, niepowtarzalna chwila, na którą już od lat 20 czekano bez żadnej
nadziei, chwila co raz tylko zdarza się w życiu
* Przywódczyni lewicowych eserowców, aresztowana po zamachu Blumkina na
posła niemieckiego Mirbacha w 1918 roku, zmarła w więzieniu w końcu lat 30. W
1938 roku spotkała ją tam jeszcze Jadwiga Siekierska, druga żona St. Bobińskiego,
polska komunis-tka.
23
człowieka — tak krótkim w porównaniu z powolnym tokiem przemian dziejowych;
chwila, w której człowiek może dać wyraz swojemu sprzeciwowi wobec tego, co sam
przeżył, co tu ponawyrabiano, co roztrwoniono, co zadeptano w naszym kraju —
moment tedy, w którym — jeszcze całkiem nieznanym, niejasnym sposobem —
będzie mógł przysłużyć się temu ginącemu krajowi, dopomóc w dziele odrodzenia
jakiejś rosyjskiej społeczności. Tak jest, Broniewicki należał do tych, co wszystko
zapamiętali i niczego nie wybaczyli. I żadną miarą nie mógł darzyć ciepłym
uczuciem tej władzy, która połamała Rosji kości, doprowadziła ją do kołchozowej
nędzy, do moralnego zwyrodnienia, a teraz — także do przerażającej klęski militar-
nej. I patrzył z osłupieniem na takich cielaków jak ja, jak my dwoje, nie będąc w
stanie nas przekonać. Czekał też na k o g o k o l w i e k . Czekał, aby ktokolwiek
przybył — byleby ów ktoś zrobił koniec ze stalinowską władzą! Znany to
psychologom proces przeskoku z jednego bieguna na drugi: niech tam będzie co
chce, byle nie to, co tak się już uprzykrzyło! Bo czyż mógł wyobrazić sobie, że jest na
świecie ktoś gorszy od n a s z yc h ? Nawiasem mówiąc, działo się to w okręgu
dońskim, a połowa tamecznej ludności właśnie w takim nastroju czekała na przyjście
Niemców. Tak więc, przez całe życie stroniąc od polityki, Broniewicki u progu
siedemdziesiątki zdecydował się na krok polityczny.
Zgodził się stanąć na czele lokalnej administracji w mieścinie Moro-zowsk...
Jak sądzę, rychło zrozumiał, że dał się nabrać; że dla nowych władców Rosja jest
czymś jeszcze podlejszym i pośledniejszym niż dla starych, że nowe wilkołaki tylko
krwi ruskiej łakną, a ciało, a cała reszta — niech tam ginie. Nowy burmistrz musiał
stanąć nie na czele rosyjskiej społeczności, lecz — zgrai pomagierów niemieckiej
policji. Jednakże —już osadzono go na osi i — chcąc nie chcąc — musiał się
potoczyć. Wyrwał się spod władzy jednych oprawców po to tylko, by zostać
pomocnikiem drugich. I raptem przekonał się, że ta idea patriotyczna, którą uważał za
przeciwieństwo idei sowieckiej, nagle zlała się z tą ostatnią w jedną całość:
niepojętym sposobem, od mniejszości, co jej strzegła, przeszła do serc większości jak
przez rzeszoto. Ludzie zapomnieli, jak to za tę ideę rozstrzeliwano, jak się nad nią
naigrawano, i oto stała się nagle rdzeniem cudzego pnia.
Chyba go (ich?) ogarnęła wtedy zgroza i beznadzieja. Przesmyk zawaliło i tylko
17
dwa wyjścia zostały: śmierć albo katorga. ,
Rzecz jasna, nie sami Broniewiccy byli wśród tych ludzi. Jasne, że na tę krótką
ucztę podczas dżumy zleciały się całe chmary kruków i wron, łaknących władzy i
krwi. Ale gdzie i kiedy ich brakło?! Tacy właśnie doskonale odpowiadali standardom
NKWD. Należał do nich i Mamułow, i An-
24
tonów z Dudina, i jakiś tam Poj-suj-szapka; czy można wyobrazić sobie podlejszych
katów? A cieszyli się władzą przez cale dziesięciolecia i mrowie ofiar mają na
sumieniu. Niezadługo już ja sam miałem zetknąć się z nadzorcą Tkaczem*, który
zdążył przysłużyć się w ten sam sposób i jednym, i i drugim.
Skoro była mowa o miastach, nie wolno nam teraz pominąć wsi. Współcześni nasi
liberałowie często zarzucają wiejskim ludziom tępotę i konserwatyzm. Ale
przedwojenna wieś — cała, prawie bez wyjątku — odznaczała się trzeźwością
myślenia w stopniu nierównie większym niż miasto. Wcale nie pałała chęcią udziału
w aktach strzelistych ku czci ojczulka Stalina ani na cześć rewolucji światowej.
Miała po prostu zwykły rozum w głowie i dobrze pamiętała, jak to obiecano jej
ziemię i jak ją potem odebrano; jak żyła, jak jadała i jak się odziewała przed
kołchozami, a jak po ich wprowadzeniu; jak jej zabierano z obejścia cielę, jagnię, a
nawet kuraka; jak bezczeszczono i rujnowano jej cerkwie. W tych latach radio nie
dudniło jeszcze w każdej chacie i nie w każdej wsi znalazł się taki mądrala, co by
czytał ludziom na głos gazety, więc w końcu te wszystkie Czang-tso-liny,
MacDonaldy i Hitlery były dla rosyjskiej wsi jedynie kukłami, nikomu
niepotrzebnymi, obcymi i zupełnie jednakowymi.
W pewnej wsi opodal Riazania 3 lipca 1941 roku chłopi zebrali się przy kuźni,
gdzie nadawano przez głośnik przemówienie Stalina. I gdy twardy dotąd jak żelazo,
i nieczuły na chłopskie łzy, ojczulek beknął łamiącym się głosem swoje słynne
,,Bracia i siostry!", jeden z chłopów krzyknął w stronę czarnej, tekturowej gardzieli:
— Aha, tak teraz śpiewasz, kurwa mać? A t e g o nie wolisz? — i ulubionym na
Rusi, grubiańskim gestem ciachnął grzbietem dłoni drugą rękę w łokciu i
pomachał zgiętym ramieniem w stronę głośnika.
Ogólny rechot był mu odpowiedzią.
Gdyby wypytać wszystkich świadków po wszystkich wsiach, mielibyśmy z
dziesięć tysięcy takich relacji, często jeszcze wymowniejszych.
Oto jakie nastroje panowały na rosyjskiej wsi w pierwszych miesiącach wojny, a
więc także wśród tych rezerwistów, którzy wypijali ostatnie pół litra na przystanku
i ostatni raz puszczali się w tany z bliskimi. A ponadto zwaliła się ludziom na łeb
niesłychana w rosyjskich dziejach klęska i ogromne połacie wiejskiego kraju — aż
po obie stolice, aż po Wołgę — z milionami chłopów i chłopek w okamgnieniu
znalazły się poza zasięgiem kołchozowej władzy i — przestańmy wreszcie kłamać,
dosyć retuszowania historii! — okazało się, że republiki związkowe marzą
wyłącznie o nieza-
18
* Patrz cz. III, rozdział 20.
25
wisłości! wieś — wyłącznie o wyzwoleniu z jarzma kołchozów! — robotnicy — o
wyzwoleniu spod władzy pańszczyźnianych Dekretów! I gdyby najeźdźcy nie byli
tak beznadziejnie tępi i zadufani, gdyby — dla dobra Wielkiej Rzeszy — nie
utrzymali przy życiu poręcznej, urzędowej administracji kołchozów, gdyby nie
układali planów tak podłych, jak plan przekształcenia Rosji w kolonię, to idea
narodowa nie wykwitłaby tam właśnie, gdzie od lat ją dławiono. I chyba nie
mielibyśmy okazji świętowania dwu-dziestopięciolecia komunistycznej władzy w
Rosji.
(O partyzantce też ktoś kiedyś będzie musiał napisać, jak to nie całkiem
dobrowolnie szli do niej chłopi pod okupacją. Jak to z początku szykowali broń
przeciw partyzantom, nie chcąc oddawać im chleba i bydła).
A kto pamięta dziś wielki exodus mieszkańców Północnego Kaukazu w styczniu
1943 roku i kto znajdzie analogiczny przykład w historii? Żeby ludność — zwłaszcza
chłopi — uciekała masami, wycofując się wraz z rozbitym nieprzyjacielem, u boku
obcych najeźdźców, byleby tylko nie powrócić w objęcia zwycięskich s w o j a k ó w ;
tabory, tabory, a tu luty ziąb styczniowy i zadymka!
Na takim właśnie gruncie społecznym wyrosły te setki tysięcy ochotników, którzy
— nie bacząc na potworności hitleryzmu — z całą desperacją przywdziali mundur
wroga. Tu też trzeba nam wrócić do tematu wł as o wcó w.
Czytelnik pierwszej części tej książki nie był chyba w stanie strawić całej
0 nich prawdy (zresztą ja sam całej nie znam, zapewne pojawią się kiedyś
specjalne opracowania, dla mnie to temat uboczny). Tam, na wstępie, gdy
czytelnik nie przeszedł jeszcze wraz z nami całej drogi krzyżowej przez
obozy, można było dać mu tylko sygnał ostrzegawczy, skłonić go do na
mysłu. Teraz zaś, po zwiedzeniu wszystkich etapów, zborniaków, leśnych
robót i śmietników obozowych — może nasz czytelnik stanie się wyrozu-
mialszy. W części pierwszej mówiłem o tych własowcach, którzy wzięli
broń do ręki z rozpaczy, z głodu panującego w obozach jenieckich, z po
czucia, że nie ma innego wyjścia. (Zresztą, tu też warto byłoby zastanowić
się chwilę: przecież Niemcy brali z początku jeńców sowieckich tylko do
służby pozafrontowej, na tyłach własnych oddziałów, i było to chyba naj
lepsze wyjście dla tych, co chcieli jedynie r a t o w a ć się, czemu więc
brali broń do ręki i szli łeb w łeb przeciw Armii Czerwonej?).
Ale teraz nie ma co dalej zwlekać, trzeba wreszcie powiedzieć coś o tych, którzy
jeszcze przed 41. myśleli tylko o jednym: jak by tu zdobyć broń
1 zacząć b i ć tych czerwonych komisarzy, czekistów i działaczy od kolek
tywizacji. Pamiętacie może te słowa Lenina: „Uciemiężona klasa, która nie
dąży do tego, by nauczyć się walki z bronią w ręku, nie szuka sposobu, aby
19
26
mieć tę broń — zasługuje jedynie na to, by potraktować ją jako zgraję niewolników"
(wyd. rosyjskie IV, tom 23, str. 85). Tak więc — ku naszej chwale — wojna
sowiecko-niemiecka wykazała, że nie takie z nas znowu raby, jakby to wynikało ze
wszystkich, pełnych liberalnej pogardy, historycznych badań i opracowań. Nie rabska
pokora kazała tym ludziom jąć się szabli, aby uciąć łeb Stalinowi-batiuszce.
Również i z t e j strony — nie po rabsku prostowały się grzbiety czerwonych
żołnierzy w podszytych wiatrem szynelach; żaden socjolog nie mógł przewidzieć, że
pęd do wolności znajdzie sobie na krótką chwilę tak zawiłe ujście.
Ci ludzie, którzy z własnego doświadczenia znali od 24 lat komunistyczny raj, już
w 1941 roku wiedzieli to, czego nie wiedział jeszcze nikt na świecie — że na całym
globie i w ciągu całych jego dziejów nie było jeszcze reżymu tak bezwzględnego,
krwawego, a zarazem przewrotnie obłudnego jak bolszewicki, bezprawnie
nazywający sam siebie „radzieckim". Że jeśli wziąć pod uwagę liczbę jego ofiar, jego
zdolność do zakorzenionej, długoletniej stabilności, jego długodystansowe
perspektywy, jego monolityczny, wszechobecny totalizm, to żaden inny reżym nie
wytrzymuje z nim porównania. Żaden, nie wyłączając epigońskiego hitleryzmu, który
podówczas zaćmił swoimi wyczynami wszystko w oczach Zachodu. I oto nadeszła
odpowiednia chwila. Broń zaczęto tym ludziom wpychać do ręki. Czy mieli właśnie
wtedy postąpić na przekór własnym pragnieniom, pozwolić, aby bolszewizm
przetrwał, aby znów się umocnił, znów zabrał się do ciemiężenia ludzi — i dopiero
wtedy decydować się na walkę z nim (walkę, której po dziś dzień nikt w świecie nie
podjął)? Nie; wydawało im się oczywiste, że trzeba zastosować właśnie starą
bolszewicką taktykę: podobnie jak bolszewizm wgryzł się w ciało Rosji, osłabionej
pierwszą wojną światową, tak samo należało dobrać się do niego podczas drugiej
wojny.
Zresztą, już podczas wojny sowiecko-fińskiej, w 1939 roku, doszedł do głosu
swoisty defetyzm. Te podskórne nastroje próbował wykorzystać W.G. Bażanow,
były sekretarz Politbiura i Biura Organizacyjnego WKP(b), pomocnik i bliski
współpracownik Stalina. Pragnął on zgromadzić rosyjskich jeńców, oddać
dowództwo nad nimi rosyjskim emigrantom-oficerom i posłać na front — nie dla
walki z armią sowiecką, tylko dla celów propagandowych. Niespodziewana
kapitulacja Finlandii udaremniła te plany.
Kiedy zaczęła się wojna z Niemcami — 10 lat po katowskiej kolektywizacji
rolnictwa, 8 lat po wielkim głodzie na Ukrainie (sześć m i l i o n ó w ofiar
śmiertelnych, a u sąsiadów, w Europie, nikt nawet okiem nie mrugnął), 4 lata po
rozpasanym, szatańskim balu, urządzonym przez NKWD, rok po wydaniu
kajdaniarskich dekretów o dyscyplinie pracy (a
27
jednocześnie 15 milionów siedziało w obozach i całe starsze pokolenie dobrze
pamiętało życie przed rewolucją) ludzie w sposób naturalny chcieli odetchnąć i
20
wyzwolić się od zmory. W sposób tak samo naturalny żywili wstręt do władz. I nie
żadne „zaskoczenie" ani „przewaga ilościowa w dziedzinie lotnictwa i broni
pancernej" (nawiasem mówiąc właśnie Armia Czerwona miała przewagę ilościową
we wszystkich dziedzinach) sprawiły, że tak łatwo zamykały się fatalne kotły, gdzie
kapitulować musiało po 300.000 (Białystok, Smoleńsk) i po 650.000 tysięcy
uzbrojonych, dorosłych mężczyzn (Briańsk, Kijów), że rozpadały się całe fronty i że
armia cofała się tak szybko i daleko, jak nigdy jeszcze w całej tysiącletniej historii
Rosji, jak nigdy chyba w dziejach wszystkich krajów i wojen. Wszystko to sprawił
błyskawiczny paraliż naszej żałosnej władzy, od której poddani odstrych-nęli się jak
od trupa. (Rajkomy i miejskie komitety partii rozlatywały się w ciągu paru minut; i
to dlatego Stalin załkał).
To trzęsienie ziemi mogło osiągnąć swój zenit już w 1941 roku (w grudniu
sześćdziesiąt milionów ludności ZSSR — ze 150 — znalazło się już poza
zasięgiem władzy Stalina). Nie bez powodu spitraszony został taki oto jego rozkaz
(0019, 16 lipca 1941 roku): „Na wszystkich (!) frontach trafiają się w naszej armii
liczne (!) elementy biegnące wręcz w objęcia wroga (!) i rzucające broń przy
pierwszym z nim zetknięciu". (W białostockim saku, w początkach lipca 1941 roku,
na 340 tysięcy jeńców było 20 tysięcy dezerterów, którzy dobrowolnie przeszli na
stronę nieprzyjaciela). Stalin był przekonany, że sytuacja jest tak rozpaczliwa, iż w
październiku 1941 roku depeszował do Churchilla z prośbą o przysłanie 25-30
angielskich dywizji na teren ZSSR. Jakiż komunista dał się kiedykolwiek tak
opanować panice?!
Oto próbka ówczesnych nastrojów: 22 sierpnia 1941 roku dowódca 436 pułku
strzelców, major Kononow, oznajmił przed frontem swoich oddziałów, że przechodzi
na stronę Niemców, aby wstąpić do szeregów armii wyzwoleńczej i przyczynić się do
obalenia Stalina. Zapytał też, kto poszedłby z nim na ochotnika. Nie dość, że nikt
mu się nie przeciwstawił, ale c a ł y p u ł k poszedł w jego ślady. Po trzech zaledwie
tygodniach Kononow sformował po t a m t e j stronie ochotniczy pułk kozacki (był
sam dońskim Kozakiem). Gdy przybył do obozu jeńców pod Mohylewem i rozpoczął
werbunek — z 5 tysięcy zgromadzonych tam jeńców 4 tysiące od razu zgłosiły się
na jego apel, ale nie był w stanie wziąć aż tylu. W obozie pod Tylżą tegoż roku
p o ł o w a jeńców — 12 tysięcy ludzi — podpisała odezwę głoszącą, że czas już
p r z e k s z t a ł c i ć tę w o j n ę w w o j nę domową.
Nie zapominajmy o spontanicznym ruchu w okolicach Łoktia pod Bria-
28
ńskiem. Powstał tam autonomiczny, rosyjski samorząd jeszcze przed przyjściem
Niemców i niezależnie od nich. Był to samoistny, kwitnący okręg, złożony z 8
powiatów, liczący ponad milion ludności. Żądania tej ludności były zupełnie
wyraźne: rosyjski rząd narodowy, rosyjski samorząd we wszystkich okupowanych
okręgach, uznanie niepodległości Rosji w granicach z 1938 roku, utworzenie armii
wyzwoleńczej pod rosyjskim dowództwem.
Chlebem i solą witały Niemców również dońskie stanice. Na pewno jeszcze nie
21
zapomniano tam komunistycznej rzezi: jej ofiarą padli wszyscy mężczyźni od 16 do
65 roku życia.
W sierpniu 1941 roku leningradzki student medycyny, Martynowski, utworzył pod
Ługą oddział partyzancki, w skład którego wchodzili głównie sowieccy studenci;
chcieli uwolnić się od komunizmu. We wrześniu 1941 uformował pod Porchowem
taki sam antykomunistyczny oddział z lenin-gradzkich (przeważnie wywodzących się
z Wyspy Wasiliewskiej) studentów i żołnierzy (z jednostek otoczonych przez
Niemców) lejtnant Rutczenko, były aspirant wyższej uczelni. Ale Niemcy zrobili z
tych ochotników jakichś posługaczy w swoich oddziałach. Ludności ZSSR w roku
1941 wydawało się rzeczą naturalną, że najazd cudzoziemski oznacza obalenie re-
żymu komunistycznego, i nikt u nas nie życzył sobie takiego najazdu z innych
przyczyn. Oczekiwano na polityczną alternatywę. Na wyzwolenie od bolszewizmu.
Czy łatwo nam było uwierzyć — poprzez głuche mury sowieckiej propagandy,
poprzez całą grubość hitlerowskiego frontu — że alianci zachodni walczą w tej
wojnie nie o wolność d l a w s z y s t k i c h , lecz jedynie w imię wł as n ej ,
zachodnioeuropejskiej wolności, jedynie przeciw hitleryzmowi, że chcą jak
najwszechstronniej wykorzystać siły armii sowieckiej i poprzestać na tym? Czy nie
łatwiej nam było uwierzyć, że nasi sojusznicy wierni są samej z a s a d z i e wolności i
nie zostawią nas na żer najgorszej tyranii? Co prawda, byli to właśnie ci sami
sojusznicy, za których ginęliśmy już podczas Pierwszej Światowej, którzy już wtedy
zostawili na łasce losu naszą pobitą armię, aby czym prędzej zatroszczyć się o własną
pomyślność. Ale doświadczenie jest to rzecz często zbyt sroga, aby serce zgodziło się
mu zaufać.
Mając słuszne powody, aby nie wierzyć sowieckiej propagandzie w ż a -d n y m
w y p a d k u , uważaliśmy naturalnie za bajki to, co mówiono o hitlerowskich
planach obrócenia Rosji w kolonię, a nas samych w niemieckich niewolników. Nie
chcieliśmy wierzyć, że takie idiotyzmy mogą wykluć się w ludzkich łbach w
dwudziestym wieku. Nie sposób było uwierzyć, zanim się tego nie doświadczyło na
własnej skórze. Ale jeszcze w 1942
29
roku do rosyjskiego oddziału kadrowego w Osintorfie zgłaszało się więcej
ochotników, niż mogło ich było wcielić dowództwo. Na Smolenszczyznie i na
Białorusi uformowała się ochotnicza s t u t y s i ę c z n a „milicja ludowa" — dla
obrony przed partyzantami podporządkowanymi Moskwie. Ale Niemcy nastraszyli
się i milicję rozwiązali. Jeszcze wiosną 1943 roku, podczas dwóch propagandowych
podróży Własowa po Smolenszczyznie i Pskowszczyźnie, witano go wszędzie z
entuzjazmem. Jeszcze wówczas ludzie spodziewali się, że powstanie wreszcie
rosyjski niezależny rząd i rosyjska niezależna armia. Mam w ręku dokument z
powiatu pożerewickiego okręgu pskowskiego, świadczący z jaką serdecznością
ludność tamecznych wsi odnosiła się do stacjonującego w okolicy oddziału
własowskiego: ci żołnierze nie zajmowali się grabieżą i hulankami, nosili dawne
rosyjskie mundury, pomagali przy żniwach; uznawani byli powszechnie za rosyjską,
22
niekołchozową władzę. Ochotnicy zgłaszali się gęsto do tego oddziału sami, ludzie z
cywila (podobnie jak w Łoktiu zgłaszali się do Woskobojnikowa) — i nad tym
warto się zastanowić, boć nie z konieczności to robili, nie z obozu jeńców chcieli
się wyrwać! Ale Niemcy z a b r o n i l i własowcom takiej rekrutacji (niech się tam
lepiej zapisują do policji!). Jeszcze w marcu 1943 roku w obozie jeńców pod
Charkowem, gdzie dotarła ulotka o ruchu własowskim (rzekomym!) — 730 oficerów
podpisało deklarację z prośbą
0 wcielenie do rosyjskiej armii wyzwoleńczej (ROA) — i to po dwóch
pełnych latach wojny i chlubnej służby, bo wielu z nich to byli bohaterowie
bitwy stalingradzkiej; wśród nich — nawet dowódcy dywizji, komisarze
pułków! A przy tym obóz był bardzo syty, nie głód więc pchnął tych ludzi
do deklaracji. (Ale oto typowa niemiecka tępota: z tych 730, co się zgłosili,
722 aż do samego końca wojny nie doczekało się zwolnienia z obozu i prze
niesienia do szeregów). Nawet w 1943 roku, w ślad za cofającą się niemiec
ką armią, ciągnęły dziesiątki tysięcy uciekinierów z okupowanych obsza
rów, byleby tylko nie znaleźć się znów pod władzą bolszewików.
Pozwolę sobie na takie stwierdzenie: funta kłaków niewart byłby nasz naród,
stanowiłby zgraję beznadziejnych rabów, gdyby podczas tej wojny nie zdobył się na
to, aby — choćby z daleka — pogrozić karabinem stalinowskiej władzy, gdyby nie
skorzystał z okazji, aby pokazać pięść i zwymyślać od ostatnich naszego O j c z u l k a
r o d z o n e g o . Niemcy mieli swój spisek generałów. A my? Nasi generałowie byli (i
zostali po dziś dzień) gromadą miernot, zdeprawowanych przez partyjną ideologię i
chciwość. Nie zachował się w nich duch narodowy, jak to bywa w innych krajach.
1 tylko żołniersko-chłopsko-kozacki p-1-e-b-s podniósł pięść i wymierzył
cios. Był to właśnie plebs. Niezmiernie nikły udział w tym ruchu mieli
przedstawiciele dawnej szlachty, przebywający na emigracji, czy ludzie nie-
30
gdyś zamożni albo inteligenci. I gdyby ruchowi temu pozwolono na rozmach, jaki
rokowały mu pierwsze tygodnie wojny, to mógłby stać się nowym buntem
Pugaczowa. Przemawiał za tym wysoki współczynnik aktywnego udziału wielu
warstw społecznych, sympatia ludności, na którą mógł liczyć, poparcie kozactwa,
powszechna chęć porachowania się z wielmożnymi złoczyńcami, żywiołowy nacisk
mas — przy równoczesnej słabości grupy kierowniczej. W każdym razie ruch ten był
o wiele bardziej ludowym i plebejskim, niż cały inteligencki ,,ruch wyzwoleńczy" od
zarania XX wieku aż do lutego 1917 roku — z jego pseudoludowymi celami i z jego
lutowo-październikowymi płodami. Ale nie był pisany temu ruchowi prawdziwy
rozwój, sądzone mu było sczeznąć z piętnem hańby: wszystko to było z d r a d ą
świętej naszej Ojczyzny!
Zniknęło u nas zamiłowanie do socjologicznej analizy wypadków, przy-
zwyczailiśmy się, że to zwykłe wywracanie kota do góry ogonem, jak komu i kiedy
wygodnie. A pakt przyjaźni z Ribbentropem i Hitlerem? A buńczuczne mówki
Mołotowa i Woroszyłowa o naszym bezpieczeństwie, tuż przed wojną? A potem —
23
osłupiająca nieudolność, brak przygotowania, ignorancja i tchórzowska ucieczka
rządu z Moskwy, i po pół miliona żołnierzy zostawionych na pastwę wroga w
osaczeniu — czy to nie jest z d r a d ą O j c z y z n y ? Czy nie groźniejsze to miało
skutki? Czemu więc t y c h zdrajców tak troskliwie hołubimy w apartamentach przy
ulicy Granowskiego?
Ooo, długa, długa, długachna jest ława oskarżonych, na której siedzieć by powinni
w s z y s c y zdrajcy naszego narodu, gdyby posadzić ich tam jak należy, od A do Z...
Ale na nieprzyjemne pytania nikt u nas nie odpowiada. Milczenie milsze. Za to
takie oto krzyki słyszymy często:
— Ale sama z a s a d a ! Sama zasada! Czy jakikolwiek Rosjanin ma prawo — dla
osiągnięcia swoich celów politycznych, choćby najsłuszniejszych w jego pojęciu —
korzystać z poparcia niemieckich imperialistów?! 1 to jeszcze podczas tak okrutnej
z nim wojny?!
Istotnie, jest to problem kluczowy: czy wolno — dla celów nawet naj-
szlachetniejszych w twoim pojęciu — korzystać z pomocy niemieckiego imperializmu,
walczącego z Rosją?
Wszyscy zakrzykną dziś jednomyślnie: nie! nie! nie!
Ale skoro tak — to skąd się wziął niemiecki zaplombowany wagon, wiozący
Lenina ze Szwajcarii do Szwecji, z postojem (jak to już dziś wiemy) w Berlinie? Cała
prasa — od mienszewików do konstytucyjnych demokratów także wtedy krzyczała:
nie! nie! — ale bolszewicy wyjaśnili, że owszem, że wolno było, że to śmieszna
rzecz wysuwać podobne zarzuty.
31
Zresztą, nie tylko o ten jeden wagon chodziło. A latem 1918 roku — ileż to
wagonów z żywnością i złotem wyekspediowali bolszewicy z Rosji, a
wszystkie prosto do Wilhelma! P r z e k s z t a ł c i ć tę w o j n ę w w o j n ę
domową — sam Lenin powiedział to grubo wcześniej niż własowcy.
— Ale cele! O jakież cele wtedy chodziło!
A cóż to za cele? I gdzież są teraz te cele?
— Ale wtedy był Wilhelm! Kajzer! Ot, kajzer i tyle! To nie Hitler, ładna
różnica! I czy w Rosji w ogóle był rząd? Jakiś tam tymczasowy....
Zaciekłość wojenna sprawiła, iż o kajzerze Wilhelmie też pisaliśmy wówczas nie
inaczej jak „okrutny" i „krwiożerczy", a o kajzerowskich żołnierzach krzyczeliśmy
pochopnie, że pasjami lubią rozbijać niemowlętom główki o kamienie. Ale mniejsza
już o kajzera. A jak tam było z tym rządem tymczasowym? Nie miał Czeki, nie
strzelał ludziom w kark, nikogo do obozów nie posyłał, do kołchozów chłopów nie
zapędzał, nie dławiło w gardle na samą myśl o nim. Tymczasowy, ale też nie
stalinowski.
Proporcja więc zachowana.
Nie żeby tam komuś drgnęło serce, że giną katorżnicze alfabety, tylko po prostu
24
wojna się kończyła, już nie był potrzebny tak groźny straszak, nowych policajów
Niemcy już nie werbowali, siła robocza była zaś potrzebna, a na katordze
kontyngenty wymierały bez żadnego pożytku. Już latem w 1945 roku katorżnicze
baraki przestały być więziennymi celami, drzwi we dnie stały 'otworem, kible
wyniesiono do latryny, skazańcy otrzymali prawo uczęszczania o własnych siłach do
izby chorych, a do stołówki już ich goniono dziarskim kłusem. Pozabierano
knajaków, którzy katorżników obżerali, i obsługę powierzono samym katorżnikom.
Później pozwolono im nawet na pisanie listów, dwa razy do roku.
W latach 1946-47 różnice między katorgą a zwykłym obozem zaczęły się zacierać.
Politycznie niezorientowane kierownictwo inżynierskie, mając na względzie tylko
wykonanie planów produkcji, zaczęło (przynajmniej w Wor-kucie) przenosić dobrych
specjalistów — katorżników do zwykłych pod-obozów, gdzie z całej katorgi zostawał
człowiekowi tylko numer. Jednocześnie szare bydełko robocze ze zwykłych obozów
zaczęto przenosić do katorżniczych, żeby rachunek się zgadzał.
Tym sposobem bezmyślni inżynierkowie zupełnie by zawalili wielki stalinowski
plan wskrzeszenia katorgi, gdyby w 1948 roku nie dojrzał do realizacji nowy
pomysł Stalina: chodziło o to, aby przeprowadzić radykal-
32
ny podział wśród tubylców GUŁagu, oddzielić bliskich socjalnie knajaków i
pospolitaków od socjalnie beznadziejnych facetów z Pięćdziesiątki Ósemki.
Wszystko to było jedynie częścią jeszcze wspanialszego, wielkiego planu
Umocnienia Zaplecza (sama nazwa już wskazuje, że Stalin czynił przygotowania do
bliskiej wojny). Utworzone zostały Obozy Specjalne8. Miały szczególny regulamin —
nieco mniej surowy niż na katordze w okresie początkowym, lecz ostrzejszy niż w
obozach zwykłych.
Aby lepiej zaznaczyć różnicę, dano tym obozom nazwy nie związane z
miejscowościami, gdzie zostały roztasowane, lecz fantastyczne i poetyckie.
Utworzono więc: Gorłag (obóz górniczy) w Norylsku, Bierłag na Ko-łymie, Minłag
(obóz mineralny) nad Intą, Rieczłag nad rzeką Pieczorą, Dubrowlag w Pot'mie,
Ozierłag w Tajszecie, Stepłag, Pieszczanłag i Ługłag w Kazachstanie, Kamyszłag w
okręgu Kiemerowskim.
W obozach ITŁ krążyć poczęły ponure pogłoski, że Pięćdziesiątkę Ósemkę
przeniosą do Specobozów tylko po to, by ją tam zlikwidować. (Ani zwierzchności,
ani ofiarom nie przychodziło, rzecz jasna, do głowy, że ten sam efekt może mieć po
prostu wrzepienie ludziom po byle jakim nowym wyroku).
Zakipiała robota w URCz9 i w oddziałach operacyjnych. Układano tajne spisy i
wożono je gdzieś dla uzgodnienia. Następnie przyjeżdżały długie zestawy
czerwonych wagonów, otaczały je dziarskie kompanie konwojentów z czerwonymi
epoletami, automatami, psami i młotkami na długich styliskach — i oto już wrogowie
ludu, wywoływani według listy, bez dyskusji i apelacji porzucać musieli swojskie
baraki, aby jechać na daleki etap.
Ale wywoływano nie wszystkich z artykułu 58. Później dopiero, porównując znane
25
CZĘŚĆ PIĄTA KATORGA „Z Syberii katorżniczej, zakutej w kajdany, uczyńmy kraj sowiecki, socjalistyczny!" Stalin I POTĘPIEŃCY Rewolucja bywa niecierpliwa i wspaniałomyślna. Wiele jest spraw, od których pragnie odciąć się czym prędzej. Na przykład od pojęcia k a t o r g i , czyli ciężkich robót. A jest to słowo dobrze wyważone, nie żaden tam niedopieczony DOPR, czy nieporęczny, śliski ITŁ. Wyraz „katorga" spada z podium sędziowskiego jak ostrze nie całkiem dotartej gilotyny i już na sali sądowej łamie grzbiet skazańcowi, zdolne jest przetrącić wszelką nadzieję. Słowo „katorżnik" takie jest straszne, że inni aresztanci, nie należący do tej kategorii, myślą sobie: no, to już na pewno jakiś łotr i oprawca! (Ludzie mają ten dar zbawienny i tchórzowski; zawsze potrafią wmówić sobie, że nie są jeszcze ostatnimi z ostatnich i że ich sytuacja nie jest jeszcze najgorszą z możliwych. Katorżnicy mają na odzieży numery rozpoznawcze! — no, no, to już widać najgorsi zbóje! Nas przecież nikt tak nie ponumeruje!... Poczekajcie, was też ostemplują!). Stalin bardzo lubił stare terminy, nigdy nie zapominał, że mogą one przez całe stulecia być podporą organizmów państwowych. Nie szukając żadnych proletariackich uzasadnień, znów pozaszczepiał odrąbane kiedyś na łapu-capu słowa: „oficer", „dyrektor", „naczelny". I 26 lat po zniesieniu katorgi przez Rewolucję Lutową — Stalin znów katorgę wprowadził. Stało się to w kwietniu 1943 roku, gdy Stalin poczuł, że jego wóz przestał się staczać i znowu jedzie pod górę. Pierwszymi cywilnymi efektami wik-torii stalingradzkiej były: — Dekret o militaryzacji kolejnictwa (babom i wyrostkom groziły odtąd sądy wojenne) i — po upływie dwóch dni zaledwie (17 kwietnia) — Dekret o wprowadzeniu katorgi i kary śmierci przez powieszenie. (Szubienica — to też bardzo zacny, stary wynalazek, to nie 7 jakieś tam kropnięcie z pistoletu; szubienica przedłuża umieranie i daje możność pokazania każdego jego szczegółu całym tłumom). Wszystkie następne wiktorie powodowały masowy dopływ nowych uzupełnień na katorgę i na szafoty — najprzód z Kubania i znad Donu, później z Ukrainy lewobrzeżnej — z Zadnieprza, spod Kurska, Orła, Smoleńska. Trop w trop za armią sunęły trybunały; jednych wieszano na miejscu publicznie, innych zaś — z miejsca wysyłano do świeżo pozakładanych katorżniczych pod-obozów. Pierwszy z tych obozów, jak się zdaje, otwarto w Workucie, przy kopalni Nr 17 (zaraz potem zainaugurowano następne — w Norylsku i w Dżezkaz-ganie). Celu nikt 1
właściwie nie ukrywał: chodziło o jak najszybsze zgładzenie przysłanych tu skazańców. Były to obozy zagłady bez żadnych osłonek, ale — zgodnie z tradycją GUŁagu — zagłada miała być powolna tak, aby skazani pomęczyli się należycie i żeby przed śmiercią jeszcze godziwie się napracowali. Wsadzono ich do namiotów, 7 metrów na 20, wedle wymiarów przyjętych na Północy. Oszalowane dranicami, pod które sypało się warstwę opiłek, namioty te stawały się jakby lekkimi barakami. Na jeden taki namiot przypadało według normy 80 ludzi — jeśli spali na „wagonetkach"; 100 —jeśli na biegnących przez całą długość baraku narach. Katorżników zaś pakowano tu po 200. Ale to nie było żadne zagęszczenie! — tylko racjonalne wykorzystanie przestrzeni mieszkalnej. Katorżnicy pracować mieli na 2 zmiany, po 12 godzin bez przerw i świąt — dlatego zawsze jedna setka ludzi pracowała, druga zaś — siedziała w baraku. Przy robocie otaczał ich kordon konwojentów i psów policyjnych. Bił ich każdy, kto tylko mógł, automatami zachęcano ich do pracy. W drodze powrotnej do żony — kto tylko miał ochotę, mógł przejechać się wzdłuż ich szeregu serią z automatu — i nikt nie musiał się potem wyliczać, ilu zginęło. Kolumnę katorżników łatwo było już z daleka odróżnić od zwykłej, więźniarskiej — bo z takim trudem, z taką rezygnacją ludzie ci się wlekli. Dwanaście godzin roboczych wyliczano im pełną miarką. (Przy ręcznym wydobywaniu łupków bitumicznych pod ciosami norylskiej, polarnej zawiei — nie pozwalano im w ciągu tej pół doby na jedne jedyne 10 minut dla pogrzania się przy ogniu). Dwunastogodzinny wypoczynek organizowano im zaś w sposób możliwie najbardziej bezmyślny. Urywano im z tych dwunastu godzin czas potrzebny na przemarsze z jednej żony do drugiej, na ustawianie w szeregu, na rewizje. W żonie mieszkalnej wprowadzano ich od razu do nigdy nie wietrzonego namiotu — czyli baraku bez okien — i od razu brano ich tam pod klucz. Zimą oddychało się tam samym kwaśnym, wilgotnym smrodem; ktoś do tego nie przyzwyczajony nawet dwóch minut nie mógłby tu wytrzymać. Żona mieszkalna była dla katorż-ników bardziej jeszcze niedostępna niż robocza. Ani ustępu, ani stołówki, ani przychodni lekarskiej: musieli zadowalać się tylko kiblem i klapą we drzwiach, przez którą dawano im żarcie. Stalinowska katorga lat 1943-1944 była więc połączeniem tego, co najgorsze w obozie z tym, co najgorsze w więzieniu'. Kosztem 12 godzin wypoczynku odbywał się także poranny i wieczorny apel katorżników — jednak nie zwykły apel jak to w obozie, gdzie rachowano tylko pogłowie zeków, lecz dokładne wywoływanie po nazwisku, przy którym każdy skazany dwa razy dziennie musiał bez zająknienia wykrzyknąć swój numer, uprzykrzone swoje nazwisko, imię, imię ojca, rok i miesiąc urodzenia, artykuły, na podstawie których dostał wyrok, instancję sądową i datę końca kary; pozostałych 99 z jego setki musiało z udręką wysłuchiwać tego dwa razy na dobę. W ciągu tych 12 godzin wydawano też dwa razy jedzenie: przez klapę w drzwiach każdy dostawał swoją miskę i tą samą drogą ją zwracał. Nikt z galerników nie miał prawa do 2
pracy w kuchni, nikt też z nich nie roznosił blaszanek z żarciem. Cała obsługa składała się z knajaków, im bezczelniej i bezlitośniej okradali oni przeklętych katorżników, tym lepiej im samym się powodziło i tym łatwiej byli widziani przez gospodarzy obozu. Także tutaj — i jak zawsze, kosztem Pięćdziesiątki Ósemki — zbiegały się interesy NKWD i knajaków. Ale — jako że sprawozdawczość nie powinna była zachować dla historii śladu nawet faktu, iż katorżników morzono głodem — oficjalnie należały się tym więźniom jakieś tam żałosne (a tu jeszcze po trzykroć rozkradane) „dodatki górnicze" i „premie żywnościowe". Również te ochłapy — po długiej mitrędze — wydawano przez klapę w drzwiach — z wywoływaniem po nazwisku i zamianą misek na talony. A kiedy można było wreszcie zwalić się na dechy i zasnąć, znów opadała klapa i znów zaczynało się wywoływanie nazwisk — tym razem chodziło o wydawanie talonów na dzień następny (zwykły zek nie miał z talonami kłopotów, pobierał je i przekazywał do kuchni brygadzista). W ten sposób — z 12 godzin wypoczynku w celi — zostawały człowiekowi z górą 4 godziny dla snu. 1 Jak świadczy Czechów — carska katorga była instytucją o wiele mniej urozmaiconą. Z więzienia Aleksandrowskiego (Sachalin) katorżnicy mogli nie tylko całą dobę wychodzić na dwór i do ustępu (nie było tam nawet kiblów w celach), ale za dnia wolno im było chodzić do miasta! Tak, że prawdziwy sens słowa „katorga" — czyli galery, tzn. statki wiosłowe, na których skazańcy przykuci byli do wioseł, rozumiał tylko Stalin. Oczywiście, katorżnicy nie dostawali żadnych pieniędzy, nie mieli prawa do paczek, do korespondencji (w ich ogłuszonych, otępiałych łbach powinno było wygasnąć każde wspomnienie dawnej wolności; cały ich świat miał zostać zredukowany do nieprzeniknionej nocy polarnej, roboty i baraku). Wszystko to sprawiało, że nasi galernicy nader gładko się załamywali i szybko wymierali. Pierw.s/y workucki alfabet (28 liter, z każdą literą związana była numeracja od jednego do tysiąca) czyli całe 28.000 pierwszych workuckich kator-żników gryzło piasek już po pierwszym roku pobytu. Dziwne — że już nie po pierwszym miesiącu2. W Norylsku wjeżdżały na teren obozu pociągi towarowe z rudą dla 25. huty kobaltowej; katorżnicy rzucali się pod koła, aby prędzej skończyć te męki. Dwa tuziny więźniów z desperacji uciekły w głąb tundry. Wyśledzono ich z pomocą samolotów, wystrzelano do żywej nogi, a trupy wyłożono przy wejściu do żony mieszkalnej. Przy workuckiej kopalni Nr 2 istniał kobiecy podobóz katorżniczy. Kobiety miały numery wybite na grzbietach kurtek i na chustkach, którymi okręcały głowy. Pracowały przy wszystkich rodzajach robót pod ziemią i nawet, nawet... przekraczały normę!...3 Ale słyszę już gniewne krzyki moich współobywateli, moich współczesnych: dosyć 3
tego! O kim właściwie tu gadasz, kogo śmiesz bronić? Tak jest! Wpakowano ich tam po to, by sczeźli prędzej — i bardzo słusznie! Przecież tu chodzi o zdrajców, policjantów, niemieckich burmistrzów! Dobrze im tak! Może ci ich żal? (W takich wypadkach, jak wiadomo, krytyka przestaje być sprawą literatury i staje się przedmiotem troski organów). A te baby to przecież niemieckie dziwkil — słyszę kobiece głosy. Może mi się tylko zdaje? — nie, to nasze kobiety tak mówią o swoich rodaczkach, nazywają je dziwkami...). Najłatwiej by mi teraz było, dzisiejszym obyczajem, dać im odpowiedź, zwalając po drodze winę na k u l t . Mógłbym powołać się na kilka wyjątkowych przypadków niesprawiedliwości (na przykład — opowiedzieć o skazaniu na katorgę tych trzech komsomołek — ochotniczek, pilotują- 2 Za czasów Czechowa na całym Sachalinie było — no, jak myślicie? — wszystkiego 5.905 katorżników, starczyłoby zaledwie sześciu liter alfabetu. Prawie tylu więźniów liczył sam tylko nasz Ekibastuz, a taki Spassk był znacznie większy. Samo słowo „Sachalin" brzmiało groźnie, ale w sumie był to jeden lada jaki podobozik. Sam Steplag składał się z dwunastu obozów, a innych zespołów tej wielkości byto co najmniej dziesięć. Policzcie sobie, ile to Sachalinów. 3 Na Sachalinie kobiet w ogóle nie używano do ciężkich robót (Czechów). 10 cych lekkie bombowce, którym zabrakło odwagi, by zrzucić bomby na wyznaczony cel, więc zbombardowały nimi jakieś puste pole, wróciły szczęśliwie do bazy i zameldowały o wykonaniu rozkazu. Ale jedna z nich nie mogła sobie później dać rady z wyrzutami komsomolskiego sumienia, więc opowiedziała rzecz całą koleżance, sekretarce komsomołu swojej eskadry; ta poleciała, rzecz jasna, do specwydziału i cała trójka dziewcząt dostała po 20 lat katorgi). Toż mógłbym zawołać: widzicie, jacy to uczciwi sowieccy ludzie padali ofiarą stalinowskiej samowoli! Dalej — mógłbym już spokojnie pomstować nie na samowolę w ogóle, lecz jedynie na fatalne pomyłki, popełniane niegdyś wobec komsomolców i komunistów, obecnie zaś już szczęśliwie naprawione. Sądzę wszelako, że nie godzi się poruszać tej kwestii inaczej, jak sięgając aż do dna. Najprzód więc pomówmy o kobietach; jak wiadomo są one u nas nareszcie wyzwolone. Co prawda, nie od podwójnego ciężaru pracy — domowej i zawodowej — ale od małżeństwa cerkiewnego, od pogardy, jaką otaczała je społeczność i od wyzysku ze strony rozmaitych Kabanich*. Ale — czyśmy nie ściągnęli czasem na ich głowy gorszego przekleństwa, jeśli twierdzimy, iż swobodne dysponowanie własnym 4
ciałem i osobą jest postępkiem antypatriotycznym i przestępstwem? Czy literatura całego świata (przed erą stalinowską) nie opiewała triumfów miłości, przezwyciężającej podziały narodowe i zakazy, stawiane przez generałów i dyplomatów? Ale myśmy nawet tutaj zastosowali stalinowską zasadę: nie ważcie się iść do łóżka bez zezwolenia Rady Najwyższej ZSSR. Twoje ciało jest przede wszystkim dobrem państwowym. I w ogóle — ileż to lat miały te kobiety, gdy zetknęły się po raz pierwszy z wrogiem — nie na polu bitwy, lecz w łóżku? Zapewne nie więcej niż 30, a najczęściej — nie więcej niż 25. To znaczy, że od pierwszych chwil dzieciństwa, od najmłodszych lat wychowywane były w sowieckim duchu, w sowieckich szkołach, bo już po Październiku! Więc taką to wzgardą darzymy własne dzieło? Część tych dziewcząt dobrze sobie zapamiętała, jak to przez 15 lat powtarzaliśmy gromko, że nie ma żadnych ojczyzn, że ojczyzna to pojęcie reakcyjne, zwykły wymysł. Innym znów uprzykrzyła się purytańska czczość naszych zebrań, wieców, manifestacji, naszych filmów bez pocałunków i naszych tańców bez objęć. Innym zaś imponowała grze- czność, szarmanckie maniery, te wszystkie zewnętrzne atrybuty męskiego szyku i sztuki zalotów, której nikt nie uczył młodych budowniczych na- * Postać ze sztuki A. Ostrowskiego Burza. 11 szych pięciolatek ani elewów akademii wojskowych. Jeszcze inne były po prostu głodne, tak jest, najzwyczajniej głodne, nie miały co do gęby włożyć. Inne wreszcie nie znalazły innego sposobu, aby ocalić życie własne lub swoich bliskich, aby nie rozstać się z nimi. W miasteczku Starodub, w pobliżu Briariska, dokąd wkroczyliśmy tuż za cofającymi się oddziałami przeciwnika, stała — jak mi opowiadano — dłuższy czas węgierska załoga dla ochrony miasta przed partyzantami. Po jakimś czasie przyszedł rozkaz dyslokacji garnizonu i dziesiątki miejscowych kobiet, za nic mając sobie wstyd, przyszły na dworzec, żegnając się z okupantami. Więcej łez wylały (jak dodał ironicznie pewien szewc) niż wtedy, „kiedy własnych mężów odprowadzały na wojnę". Sąd wojskowy zjechał do Starodubu już po kilku dniach. Z pewnością nie wyrzucił donosów do kosza. I na pewno niejedną ze starodubskich płaczek posłał do workuckiej kopalni Nr 2. Ale kto tu winien? Kto? Czy te kobiety? Czy może my wszyscy — ich rodacy, ich rówieśnicy? Kim byliśmy, że nasze kobiety tak łatwo zapominały o nas i przylgnęły do okupantów? Czy to nie jedna z tych niezliczonych grzywn, które płacimy, wciąż płacimy i długo jeszcze płacić będziemy za wybór drogi, którą tak pośpiesznie sobie wytknęliśmy, którą tak bezładnie biegniemy, nie troszcząc się o straty i nie patrząc wcale przed siebie? Nie wykluczam, że wszystkie te kobiety i dziewczęta należało napięt 5
nować moralnie (ale też należało najprzód wysłuchać ich racji), może warto było je Wyśmiać, wyszydzić — ale posyłać za to na katorgę?!, do polarnych mordowni?! v. — Ależ to Stalin je posłał! Beria! O nie, przepraszam bardzo! Ci, którzy je tam posłali i trzymali pod kluczem i dobijali — zasiadają teraz w kółkach rencistów i to oni wydają nam świadectwa moralności. A my sami? Słyszymy, że chodzi o „niemieckie kurwy" — i kiwamy głowami ze zrozumieniem. To, że dziś jeszcze te kobiety uważane są za zbrodniarki — jest zjawiskiem bardziej dla nas złowróżbnym, niż sam fakt ich ówczesnej odsiadki na katordze. — Zgoda, ale przynajmniej mężczyźni skazani zostali słusznie?! Przecież to zdrajcy ojczyzny i własnego społeczeństwa! Tu również mógłbym wykręcić się sianem. Mógłbym napomknąć (i byłaby to święta prawda), że ważniejsi przestępcy nie siedzieli, rzecz jasna, na tyłku, czekając spokojnie, aż przyjadą nasze trybunały z szubienicami. Wyrywali na Zachód, jak kto potrafił — i wielu zdołało uciec. Nasze zaś organy ścigania wykonywały ułożony z góry plan kosztem drobnicy (tu sąsiedzkie donosy okazały się nader pomocne): u tego tam Niemcy stali na 12 kwaterze — za co go tak polubili?, a ten znów siano woził Niemcom swoimi saniami — toć to oczywista kolaboracja z wrogiem4. Można byłoby więc w ten sposób zbagatelizować jakąś całą sprawę — znów zwalić wszystko na kult: zdarzały się wypaczenia, teraz już je naprawiono. Normalka. Ale skorośmy już zaczęli, to idźmy dalej. A nauczyciele? Ci nauczyciele, których nasza armia w czasie panicznego odwrotu zostawiła na pastwę losu, razem z ich szkołami i uczniami, jednych na rok, innych na dwa, trzy lata. Zgoda, intendenci byli głupi, generałowie poniżej poziomu, ale co miał robić taki nauczyciel — uczyć swoje dzieci czy nie? A co robić miały dzieci — nie piętnastolatki, ci co mogli już iść do pracy albo do partyzantów — tylko małe dzieciaki? Miały uczyć się, czy żyć po baraniemu przez parę lat dła odkupienia grzechów i omyłek wodza naczelnego? Nie dał tatko czapki, to niech ci uszy zmarzną, co?... Nie wiedzieć czemu — nikt nie miał takich problemów ani w Danii, ani w Norwegii, ani w Belgii, ani we Francji. Nikt tam nie uważał, że naród — z taką łatwością oddany na łaskę i niełaskę Niemców przez własną bezmyślną władzę (albo z winy okoliczności, którym nie sposób było stawić czoła) — powinien był w ogóle wyrzec się swoich życiowych funkcji. Działały tam i szkoły, i koleje, i organy samorządu lokalnego. Ale był kraj (oczywiście, mogło to się zdarzyć tylko u nas!), gdzie pojęcia w głowach ludzkich odwrócone zostały o 180 stopni. Dlatego to u nas nauczyciele dostawali od partyzantów karteluszki takiej treści: „Ani się ważcie uczyć dzieci! Zapłacicie za to drogo!". W kolejnictwie pracować też było niesporo: toć to 6
kolaboracja. A już praca w organach administracji lokalnej była uważana za zdradę niesłychaną, monstrualną. Wszyscy wiedzą, że dziecko raz odzwyczajone od nauki może już nigdy do niej nie wrócić. Skoro więc Największy Strateg Wszystkich Czasów i Ludów dał się wystrychnąć na dudka, to czy trawa ma dalej rosnąć, czy raczej niech sobie schnie? A dzieci niech się dalej uczą czy może nie? Nie ma kwestii, trzeba za to jakąś cenę zapłacić. Trzeba wynieść ze szkoły portrety pana z wąsami i — być może — powiesić wizerunki faceta z wąsikiem. Choinkę trzeba będzie ubierać nie na Nowy Rok, tylko na Boże Narodzenie i pan dyrektor będzie musiał tego dnia (i jeszcze z okazji jakiejś niemieckiej rocznicy, a nie — jak dotąd — październikowej) palnąć mówkę ku chwale nowego, wspaniałego życia, które w istocie bardzo jest nędzne. Ale przecież dawniej też wygłaszało się mowy ku większej chwale wspaniałego nowego życia, które też było nędzne. Trzeba tu dodać gwoli sprawiedliwości, że poczynając od 1946 roku takim więźniom czasami zamieniano ze skrzypem karę 20 lat ciężkich robót na 10 lat zwykłego obozu. 13 Właściwie to przedtem trzeba było gwałcić własne sumienie i łgać przed dziećmi znacznie chyba częściej — ponieważ łgarstwo dość miało czasu, aby uleżeć się i przesycić wszystkie programy szkolne, dzięki mrówczej pracy speców od metodyki oraz inspektorów szkolnych. W trakcie każdej lekcji, bez względu na sens i potrzebę, niezależnie od tego, czy mowa była 0 budowie bezkręgowców, czy o zdaniach złożonych, należało koniecznie kopnąć Pana Boga (nawet, jeśli było się samemu człowiekiem wierzącym); nie wolno było pominąć żadnej okazji do wygłoszenia peanu na cześć naszej nieograniczonej wolności (nawet, jeśli człowiek nie spał poprzedniej nocy w oczekiwaniu na wiadome pukanie do drzwi); czytając na głos Tur gieniewa albo pokazując linijką bieg Dniepru, trzeba było koniecznie skląć od ostatnich dawną naszą nędzę i wynieść pod niebiosa teraźniejszy nasz dostatek (nawet jeśli i ty, człowieku, i twoi uczniowie pamiętaliście, jak to przed drugą wojną światową wymierały u nas z głodu całe wsie, a na kartki wydawano miejskim dzieciom po 300 gramów chleba dziennie). I wszystko to nie było uważane za zbrodnię i grzech ani przeciw prawdzie, ani przeciw duszy dziecka, ani przeciw Duchowi Świętemu. Teraz zaś, pod tymczasową i nieokrzepłą jeszcze władzą okupantów, łgać trzeba było stosunkowo mniej — tyle, że w odwrotnym kierunku, w odwrotnym kierunku! — w tym sęk! I właśnie dlatego zew ojczyzny — oraz ołówek podziemnego rajkomu partii zabraniały nauczania języka ojczystego, geografii, arytmetyki i przyrody. Za to należało się przecież 20 lat katorgi! Kiwajcie, kiwajcie głowami, rodacy! Oto prowadzą ich pod strażą psów gończych do baraku z kiblem. Rzuć no w nich który kamieniem! Toć uczyli nasze dzieci. Ale nie, nasi rodacy (zwłaszcza owi renciści z uprzywilejowanych resortów; czoła 7
tycie, a emeryturka leci od 45. roczku życia) wymachują mi już przed nosem zaciśniętymi pięściami: kogóż to właściwie biorę tu w obronę?, niemieckich burmistrzów?, wójtów?, policjantów?, tłumaczy?, tych łajdaków, te szumowiny? No cóż, sięgnijmy więc głębiej. Wyrąbaliśmy całe lasy, traktując ludzi jak drzazgi, co lecą. Tak czy owak, sam bieg czasu zmusi nas kiedyś, abyśmy pomyśleli o przyczynach tego procesu. Zagrzmiały trąby, rozległa się pieśń „Niech gniew szaleje święty nasz..."* 1 cóż dziwnego, niejednemu od tych słów włos się zjeżył? Nasz wrodzony, a tak długo zakazywany, wyśmiewany, rozstrzeliwany i wyklinany patrio tyzm nagle okazał się dozwolony, popierany, a nawet uznany za święty. * Pieśń skomponowana podczas wojny i stale nadawana przez sowieckie radio. 14 Jakże mogliśmy my, Rosjanie, nie podnieść się na duchu w takiej chwili, nie zjednoczyć w porywie wdzięczności naszych tętniących serc i z całą naszą rozrzutną wspaniałomyślnością (dobra, niech tam!) — nie wybaczyć wszystkiego naszym domorosłym oprawcom w godzinie najazdu oprawców obcego chowu? Aby później — tłumiąc mętne wątpliwości, tlące się w głębi naszych dusz, tak skłonnych do niewczesnej szczodrobliwości —z tym większą zaciekłością i jednomyślnością wyklinać zdrajców — tych nędznych gadów, o tyle gorszych od nas, bo nie umiejących zapomnieć wyrządzonego niegdyś nam wszystkim zła? Jedenaście stuleci liczy sobie Ruś, wielu miała wrogów i wiele wojen prowadziła, a iluż to zdrajców znają jej dzieje? Czy były tych zdrajców całe tłumy! Pono niewielu ich było. Jak się zdaje, nawet nieprzyjaciele nie twierdzili nigdy, że charakter rosyjski cechuje skłonność do zdrady, do zaprzaństwa, do niewierności. A wszystko to kształtowało się w ustroju wrogim ludziom pracy. Ale oto nadeszła najsprawiedliwsza ze wszystkich wojen — i to w chwili, gdy kraj korzystał z dobrodziejstw najsprawiedliwszego w świecie ustroju —i nagle okazało się, że wśród naszego ludu są dziesiątki i setki tysięcy zdrajców. Skąd się wzięli? I dlaczego? Może to znów zapłonęły niewygasłe zgliszcza minionej wojny domowej? Niedorżnięci biaW. Nie! Wspominaliśmy wyżej, że wielu białych emigrantów (wśród nich — nawet po trzykroć przeklęty Denikin) stanęło po stronie Rosji Sowieckiej, opowiadając się przeciw Hitlerowi. Mogli wybierać wedle uznania — i właśnie taki uczynili wybór5. Te- zaś dziesiątki i setki tysięcy policjantów i uczestników ekspedycji karnych, wójtów i tłumaczy — wszystko to byli sowieccy eks-obywatele. I młodzieży, wychowanej już po Październiku, też było wśród nich niemało. Co ich do tego skłoniło?... Kim byli ci ludzie? A byli to przede wszystkim ci, po których skórze (albo po kościach ich bliskich) 8
przejechały się gąsienice lat Dwudziestych i Trzydziestych. Ci, którzy potracili swoich rodziców, krewniaków, ukochanych, w mętnych nurtach -naszej kanalizacji. Ci, co sami tonęli w nich, aby wynurzyć się w obozach czy na zesłaniu, tylko po to, by znów pójść na dno i znów się wynurzyć. Ci, których nogi dość się nastały i namarzły w ogonkach przed okienkami, gdzie przyjmowano paczki dla więźniów. I ci, którym w trakcie ! Nie zaznali wśród nas goryczy lat Trzydziestych — i w oddali, w głębi Europy, łatwo im było wpaść w zachwyt nad „wielkim, bohaterskim wysiłkiem ludu rosyjskiego", zapominając o trwającym od lat wewnętrznym ludobójstwie. 15 J 9
tych dziesięcioleci przecięto, uniemożliwiono dostęp do tego, co uważali za najcenniejsze na tej ziemi — do samej ziemi mianowicie, do tej ziemi, którą im obiecywał wielki Dekret, do ziemi, za którą sporo krwi musieli zresztą przelać podczas wojny domowej. (Letniskowe majoraty dowódców Armii Sowieckiej i oparkanione, podmoskiewskie dwory dygnitarzy, to całkiem co innego: to — dla naszych, to wolno, a jakże). A jeszcze ci, których brano pod klucz za „łuskanie kłosów". Albo tacy, których pozbawiono prawa mieszkania tam, gdzie mieli chęć. Bądź prawa do uprawiania swojego starego i ulubionego rzemiosła (myśmy wszystkie rękodzieła zwalczali bardzo fanatycznie, ale o tym już się zapomniało). 0 wszystkich takich ludziach mówi się u nas (lubią tak mówić zwłaszcza agitatorzy, a już szczególnie ci, co to zawsze na posterunku) z pogardliwym grymasem: „obrażeni na władzę sowiecką", „byłe ofiary represji", „byli synalkowie kułaccy", „ci, co zioną skrytą nienawiścią do naszej władzy". Jedni tak mówią głośno, a inni kiwają głową. Jakby im ktoś nareszcie rzecz wyjaśnił. Jakby ludowa władza miała prawo krzywdzić własnych obywateli. Jakby to właśnie był grzech pierworodny, główna plaga: obrażeni... skryta nienawiść... 1 jakoś nikt nie zawoła: ależ zastanówcie się, do diabła! czy — waszym zdaniem — byt określa świadomość czy nie? Czy tylko wtedy ją określa, kiedy to warn jest na rękę?, a kiedy nie na rękę, to jej nie określa? A jeszcze potrafią u nas niektórzy mówić z l e k k ą chmurką na czole: „owszem, popełniono u nas pewne błędy". I zawsze ta niewinna, wszetecz-na, bezosobowa forma — p o p e ł n i o n o . Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że to partia je popełniła! A któż jeszcze — oprócz tych, co mają władzę — mógł je „popełnić"? Zwalać wszystko tylko na Stalina? — toć trzeba mieć odrobinę poczucia humoru! Powiedzmy, błędy popełnił Stalin — a gdzieście wy wtedy byli, wy miliony naczelników? Zresztą, owe błędy i wypaczenia też jakoś na naszych oczach bardzo prędko rozpełzły się, rozlały w mętną bezkształtną plamę i nie są już uważane za owoc tępoty, fanatyzmu, podłości; sprowadzają się do tego jedynie, że komuniści pakowali za kraty innych komunistów. A to, że 15 do 17 milionów chłopów zrujnowano, posłano na pewną śmierć, rozpędzono na wszystkie strony, odbierając dzieciom prawo do wspomnień o własnych rodzicach, do wymieniania ich nazwisk — to przecież tylko omyłka, nic więcej. A wszystkie fale naszej kanalizacji, rozpatrzone na początku tej księgi — to też tylko nieduży błąd. A to, że byliśmy do wojny z Hitlerem zupełnie nie przygotowani, żeśmy się tylko puszyli kłamliwie, że cofaliśmy się w sromotny sposób, z dnia na dzień wywracając na nice propagandowe hasła, i że tylko wierny Iwan i Święta Ruś zatrzymały niemiecki pochód na 16 linii Wołgi — to już dziś nawet za błąd nie uchodzi, ale staje się omalże główną zasługą Stalina. W ciągu dwóch pierwszych miesięcy oddaliśmy wrogowi nieomal trzecią część ludności kraju, w tej liczbie wszystkie, niedorżnięte jeszcze rodziny pokrzywdzonych 10
i wielotysięczne obozy, rozbiegające się, gdy tylko eskorta dała nogę, i wszystkie więzienia Ukrainy i krajów nadbałtyckich, gdzie jeszcze nie rozwiał się dym salw, którymi wystrzelano przed ucieczką tych z 58 artykułem na karku. Dopóty, dopóki czuliśmy się mocni — wszystkich łych nieszczęśników gnębiliśmy, szczuliśmy, nie dawaliśmy pracy, wyganialiśmy z mieszkań, każąc im po prostu zdychać. Gdy tylko wyszła na jaw nasza słabość, zaraz zażądaliśmy od nich, aby puścili w niepamięć całe wyrządzone im zło, aby zapomnieli o rodzinach i dzieciach, zmarłych z głodu w tundrze, aby zapomnieli o rozstrzelanych, o ruinie i niewdzięczności, której doświadczyli, o donosach i torturach w NKWD, o głodowych racjach w obozach — i żeby natychmiast wzięli się do partyzantki, do konspiracji, broniąc Ojczyzny własną piersią. (Ale to nie od siebie samych żądaliśmy duchowej przemiany! I nikt im nie gwarantował, że po powrocie będziemy inni, że nie będziemy już ich szczuć, popędzać batem, sadzać za kraty i rozstrzeliwać!). W tej sytuacji — co większe powinno budzić zdziwienie: czy to, że tak wielu ludzi uradował niemiecki najazd, czy też, że było ich nie tak już wielu? (A nawet Niemcy musieli czasem wymierzać sprawiedliwość, na przykład sądzić byłych donosicieli — za to właśnie został rozstrzelany diakon Nabiereżno-Nikolskiej cerkwi w Kijowie, zresztą podobnych wypadków było więcej). No, a ludzie wierzący? Dwadzieścia lat z rzędu tępiono wiarę i zamykano cerkwie. Przyszli Niemcy i pozwolili na ich otwarcie. (Niesporo było naszym znów je zamykać zaraz po odejściu Niemców). W takim Rostowie nad Donem uroczyste otwarcie cerkwi wzbudziło powszechną radość, ludzi zbiegło się co niemiara. A powinni byli przeklinać za to Niemców, prawda? W tym samym Rostowie, w pierwszych dniach wojny aresztowano inżyniera Aleksandra Piotrowicza M. W. Zmarł w celi podczas śledztwa. Jego żona przez parę miesięcy dygotała, obawiając się, że ją też aresztują — i po raz pierwszy zasnęła spokojnie dopiero po przyjściu Niemców: „Teraz przynajmniej trochę pośpię!". Otóż nie, powinna była właściwie modlić się o rychły powrót swoich katów. W maju 1943 roku, gdy Niemcy stali w Winnicy, w ogrodzie przy ulicy Podleśnej (który w pierwszych miesiącach roku 1939 został z rozkazu rady miejskiej ogrodzony wysokim parkanem jako „obiekt specjalny Ludowego Komisariatu Obrony") przypadkiem natknięto się przy wykopkach na zu- 2 Archipelag Gutag 17 pełnie już zaklęśnięte, zarosłe bujną trawą groby zbiorowe — i wykryto ich 39, każdy głębokości 3,5 metra, o powierzchni 3 na 4 metry. Na wierzchu każdej z tych mogił leżała warstwa okryć pochowanych, dopiero pod nią — trupy leżące byle jak. Wszyscy mieli ręce związane z tyłu powrozem, wszyscy zabici zostali strzałem w potylicę z pistoletów małego kalibru. Zabijano zapewne w więzieniu, a zwożono tu nocami dla pochówku. Jako że przy niektórych znaleziono papiery, okazało się, że byli to ci, co w 1938 roku skazani zostali na „20 lat bez prawa korespondencji". Mam tu fotografię jednej ze scen, jakie się przy tych mogiłach rozgrywały, gdy mieszkańcy Winnicy przyszli, aby rozpoznać swoich zaginionych bliskich. To nie 11
wszystko. W czerwcu zaczęto kopać opodal starego cmentarza prawosławnego, obok szpitala imienia Pirogowa, i znaleziono jeszcze 42 groby zbiorowe. Następnie przekopano Park Kultury i Wypoczynku im. Gorkiego i pod pawilonami rozrywkowymi pod „beczką śmiechu", pod estradami do występów i tańców — znaleziono jeszcze 14 wspólnych dołów, pełnych zwłok. Ogółem — w 95 grobach znaleziono 9.439 zastrzelonych. A w innych miastach? Ile jeszcze takich dołów znaleźć można? I cóż, ludność tych miast, napatrzywszy się na te trupy, miała rwać się do partyzantki? Może uznamy nareszcie za sprawiedliwe i słuszne, że jeśli my czujemy ból, gdy ktoś tłamsi i nas, i to co kochamy, to taki sam ból czują ci, kogo my tłamsimy? Może uznamy wreszcie za słuszne, że ci, których tępimy i niszczymy, mają prawo nas nienawidzić? A może nie mają tego prawa? Może powinni ginąć z wyrazami wdzięczności na ustach? Zakładamy, że wszyscy ci policjanci i burmistrze ziali jakąś odwieczną, może nawet — wrodzoną nienawiścią do nas, a przecież tę złość i nienawiść wszczepiliśmy w nich my sami, to przecież są nasze „odpadki przemysłowe". Jak to mawiał Krylenko? ,,Z naszego punktu widzenia każde przestępstwo jest owocem danego ustroju społecznego"6. A więc — waszego ustroju, towarzysze! Toć trzeba być wiernym stworzonym przez siebie zasadom! Nie zapominajmy też, że wśród tych naszych rodaków, którzy zbrojnie nas zwalczali i gardłowali przeciw nam, byli również ludzie zupełnie bezinteresowni, którym nikt nie konfiskował mienia (najczęściej nie mieli go wcale), którzy ani sami nie siedzieli w obozach, ani nie stracili w nich nikogo z bliskich, którzy jednak dusili się w stworzonej przez nas atmosferze, których dławiło panujące u nas lekceważenie dla losów jednostki, dławił system prześladowania za poglądy, dławiła urągliwa piosenka: .... gdzie powietrzem wolności oddychasz'*., 6 Krylenko, Tych pięć lat, str. 337. * „Sziroka strana maja rodnaja..." słowa W. Lebiediewa-Kumacza. 18 kością w gardle stały te czołobitne modły do Wodza, to ciągłe podsuwanie ołówka żeby podpisać się czym prędzej na pożyczkę! i te burzliwe oklaski, dochodzące do owacji! Czy możemy więc założyć, że tym ludziom, całkiem normalnym ludziom, nasze cuchnące powietrze zapierało dech? (Ojciec Fiodor Floria doczekał się podczas śledztwa takiego zarzutu — że niby jak mógł sobie pozwolić na relacje o potwornościach ery stalinowskiej podczas rumuńskiej okupacji? Floria odparł: „A cóż innego miałem o was do powiedzenia? Com widział — tom opowiedział. Tylko o tym mówiłem, co się naprawdę zdarzyło"). A wedle naszych praw — trzeba było łgać, szargać własne sumienie, zginąć nawet — a wszystko dla naszej wygody. (A to już chyba niewiele ma wspólnego z materializmem, prawda?). Tak się zdarzyło, że we wrześniu 1941 roku, tuż przed moim pójściem do wojska, 12
mieszkaliśmy z żoną — a oboje byliśmy początkującymi nauczycielami — w osadzie Morozowsk, która za rok miała znaleźć się w niemieckim ręku. Sąsiadowaliśmy z pewnym bezdzietnym małżeństwem, zwali się Broniewiccy. Inżynier Mikołaj Gerasimowicz Broniewicki miał lat 60 i był inteligentem o rysach Czechowa, człowiekiem nader miłym, spokojnym i rozumnym. Gdy przywołuję teraz w wyobraźni jego pociągłą twarz, wciąż mi się zdaje, że zdobią je czechowowskie binokle, chociaż może wcale binokli nie nosił. Jego żona była jeszcze cichsza i łagodniejsza — wyblakła, o lnianych, gładko przyczesanych włosach, młodsza od męża o 25 lat, ale bez młodzieńczej świeżości w ruchach. Miła nam była ta para, my też chyba zyskaliśmy ich sympatię, zwłaszcza w porównaniu z gospodarzami naszego domu, ludźmi pełnymi chciwości. Wieczorami siadywaliśmy we czwórkę na stopniach ganku. Wieczory były ciepłe, ciche, jasne od księżycowego blasku, jeszcze nie szarpane rykiem samolotów i detonacjami bomb, ale już groza niemieckiego natarcia napierała na nas, jak niewidoczne, lecz ciężkie chmury, sunące po mlecznym nieboskłonie ku bezbronnemu, maleńkiemu miesiączkowi. Co dzień na przystanku zatrzymywały się nowe pociągi, jadące do Stalingradu. Uciekinierzy wytrząsali na rynek osady całe wory pogłosek, przeraźliwych wieści, szastali jakimiś niebywałymi setkami rubli i wyjeżdżali jeszcze dalej. Wymieniali nazwy miast, już oddanych nieprzyjacielowi, o których długo jeszcze głucho było w komunikatach Informbiura, nie ośmielającego się mówić ludziom prawdy. (O takich miastach Broniewicki mówił nie „oddane", tylko „zdobyte"). Siedzieliśmy więc na ganku i toczyliśmy rozmowy. My, dwoje młodych, pełni byliśmy życia i troski o nie, ale o samym owym życiu właściwie nie mieliśmy nic więcej do powiedzenia niż to, co czytaliśmy w gazetach. Dlatego też rozmawiało nam się z Broniewickimi bez wysiłku: mówiliśmy to, 19 co przychodziło nam na myśl i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z różnicy naszych pojęć. Oni zaś patrzyli na nas zapewne ze zdumieniem, jak na dwa okazowe przykłady cielęcej naiwności. Dopiero co minęły dla nas Lata Trzydzieste, a wyglądało na to, że nie było nas wcale w tym okresie w kraju. Nasi rozmówcy pytali nas, co zapadło nam w pamięć z wydarzeń 37.?, 38.? A cóż by, jeśli nie biblioteka uniwersytecka, egzaminy, wesołe parady sportowe, potańcówki, występy amatorskie, no i oczywiście miłość, bo też była to dla nas pora miłości. A czy nikt z waszych profesorów nie p o s z e d ł s i e d z i e ć w tych latach? A owszem, dwóch, zdaje się, z a b r a n o . Zastąpili ich docenci. No, a ze studentów, nikogo nie zabrano? Przypomnieliśmy sobie, że ostatnio kilku starszych kolegów p o s z ł o s i ed z i eć. No, a co wy na to?... — A nic, dalej chodziliśmy na tańce. — A z waszych bliskich nikogo nie ruszono? — Jakoś nie... To straszne, ale chcę teraz koniecznie jak najdokładniej zdać sprawę z ówczesnego mego stanu ducha. Tak to właśnie było, nie inaczej. I tym to 13
straszniejsze, że nie należałem wcale do młodzieńców zajętych wyłącznie sportem i potańcówkami, ani do maniaków, nie widzących świata poza studiami i formułkami naukowymi. Interesowałem się polityką bardzo intensywnie od dziesiątego chyba roku życia; już w szczenięcych latach nie wierzyłem w to, o czym mówił Wyszyriski, i potrafiłem należycie docenić reżyserowany charakter sławetnych procesów sądowych, ale nic jakoś nie kazało mi drążyć głębiej i s z u k a ć w i ę z i między tymi drobniutkimi moskiewskimi procesami (zdawało się wtedy, że to wydarzenia ogromne) a przetaczaniem się po całym kraju olbrzymiego walca drogowego (masa pomiażdżonych jego ofiar jakoś nie wpadała w oko). Całe dzieciństwo spędziłem w ogonkach — po chleb, po mleko, po kaszę (mięsa wtedyśmy w ogóle nie widywali), ale jakoś niezdolny byłem do skojarzeń, nie rozumiałem, że brak chleba jest dowodem ruiny wsi, nie pojmowałem p r z y c z y n tego zjawiska. Dla nas istniała przecież inna formuła: „chwilowe trudności". W naszym dużym mieście każdej nocy porywano ludzi i wożono do więzień, ale myśmy przecież nocami po ulicach nie chodzili. We dnie zaś krewni aresztowanych nie wywieszali czarnych chorągwi, woleli nic nie mówić o aresztowanych ojcach. A sądząc z gazet, wszystko wyglądało tak pogodnie i rześko. O, młodzi ludzie tak bardzo chcą wierzyć, że wszystko zmierza ku lepszemu! Rozumiem teraz, jak niebezpieczne były dla Broniewickich szczere z nami rozmowy. Niemniej, ten stary inżynier, który znalazł się w polu ob- 20 strzału podczas jednej z najsroższych kampanii GPU, coś niecoś nam przecież powiedział. Stracił zdrowie za kratami, przeżył kilka aresztowań i przeszedł przez niejeden obóz, ale z prawdziwą pasją mówił tylko o Dżezkaz-eanie, o początkach tego obozu, o wodzie zatrutej związkami miedzi, o trującym powietrzu, o mordowaniu ludzi, o bezowocnych skargach posyłanych do Moskwy! Już sam ten wyraz Dżez-kaz-gan był jak tarka drąca skórę; takie też były jego okrutne opowieści. (No i co? Czy cały ten Dżez-kaz-gan zmienił choć trochę nasz światopogląd? Ani trochę, rzecz jasna. Przecież to było daleko. To nie nas dotyczyło. I komu to opowiedzieć? Lepiej o tym nie myśleć. Najlepiej — zapomnieć o tym). Właśnie tam, do Dżezkazganu, gdy tylko Broniewickiemu pozwolono chodzić bez konwoju, przyjechała jego obecna żona; była jeszcze wtedy dziewczyną. Tam też wzięli ślub, w cieniu drutów kolczastych. A w chwili wybuchu wojny — cudem znaleźli się na wolności, w Morozowsku; rzecz jasna, z paszportami opatrzonymi w znaki szczególne i paragrafy. Bronie-wicki pracował w jakimś mizernym przedsiębiorstwie budowlanym, Bro-niewicka była księgową. Wkrótce znalazłem się w szeregach. Żona moja wyjechała z Morozows-ka. Osada znalazła się pod okupacją. W końcu została odbita. I oto któregoś dnia dostałem na froncie list od żony: „Wyobraź sobie, podobno Broniewicki był w okupowanym Morozowsku burmistrzem! Co za ohyda!". Ja również zdumiałem się i pomyślałem: „Co za podłość!". 14
Ale minęło jeszcze parę lat. Na ciemnej więziennej pryczy, grzebiąc w zakamarkach pamięci, przypomniałem sobie Broniewickiego. I już nie znalazłem w sobie tej szczenięcej łatwości, z jaką niegdyś potrafiłem go potępić. Pozbawiono go bezprawnie pracy, później zaprzęgnięto do robót poniżających i bezmyślnych, wsadzano za kraty, torturowano, bito, morzono głodem, pluto w twarz — więc co miał robić? Miał wierzyć, że to wszystko jest ceną postępu i że ani jego własne życie — cielesne i duchowe — ani życie jego bliskich, ani życie całego, trzymanego za gardło narodu, nie ma żadnego znaczenia? Puszczono nam w oczy dymną zasłonę „kultu jednostki"; nakładały się jedna na drugą warstwice czasu, który nas przemienił przenikając przez te warstwy, i wszystko to sprawiło, że widzimy dziś i samych siebie, i całe lata 30., nie tak i nie takimi, jakimi naprawdę były. Kult Stalina i ślepa ufność — bez granic, bez wątpliwości — wcale nie były charakterystyczne dla całego społeczeństwa, a co najwyżej - dla partii, komsomołu, dla uczniów szkół miejskich, dla neointeligencji (zajmującej miejsca zlikwidowanych i rozstrzelanych), a częściowo również dla nowego mieszczaństwa (czyli 21 klasy robotniczej)7. To byli ci, u których nie milkły w domach głośniki radiowe — od porannych kurantów z Wieży Spaskiej Kremla aż do „Międzynarodówki" o północy — ci, dla których głos speakera Lewitana stał się głosem sumienia. („Częściowo", bo przecież rządowe dekrety, dotyczące kar dyscyplinarnych w przemyśle, sławetne „dwadzieścia minut spóźnienia", a nadto przypisywanie siły roboczej do fabryk na stałe — wszystko to też nie przysparzało reżymowi zwolenników). Jednakże istniała mniejszość także wśród ludności miast — i to wcale nie tak mała, w każdym razie było kilka milionów ludzi, którzy ze wstrętem wyszarpywali z gniazdka wtyczkę głośnika publicznego, gdy tylko mogli; którzy na każdej kolumnie każdej z gazet widzieli tylko rozpanoszone łgarstwo; i dzień wyborów był dla tych milionów dniem cierpień i poniżenia. Dla mniejszości tej istniejąca dyktatura nie była dyktaturą proletariatu ani dyktaturą ludu, ani też (jeśli ktoś pamiętał, jaki sens miał niegdyś ten termin) dyktaturą rad robotniczych i chłopskich, lecz jedynie dyktaturą, sprawowaną przez inną mniejszość, wcale nie będącą elitą duchową na- rodu. Ludzie nie są prawie zdolni do poznania beznamiętnego, wypranego z elementów emocji. Jeśli jakąś rzecz człowiek uznał za złą, to nader trudno mu już zmusić się do zobaczenia w niej także jakichś dobrych stron. Nie wszystko przecież było w naszym życiu godne pogardy i nie każde słowo w gazecie było kłamstwem — ale dla tej zaszczutej, zgiętej w barani róg i osaczonej przez szpiclów mniejszości całe życie naszego kraju było wstrętne i wszystkie stronice wszystkich gazet — pełne kłamstw. Uprzytomnijmy sobie, że Zachód nie nadawał jeszcze wtedy transmisji radiowych po rosyjsku (zresztą bardzo niewiele było w kraju odbiorników), a więc j e d y n y m źródłem informacji były dla ludności nasze 15
gazety i nasze radio, a właśnie to źródło Broniewiccy i im podobni znali z doświadczenia jako pełne po brzegi natrętnych, lepkich łgarstw albo tchórzliwych przemilczeń. I wszystko, co pisano u nas o zagranicy — o beznadziejnej klęsce zachodniej gospodarki w 1930 roku i o zdradzieckiej postawie zachodnich socjalis- tów, i o jednomyślnym porywie całej Hiszpanii przeciw generałowi Franco (zaś w 1942 roku — o zdradzieckich machinacjach Jawaharlala Nehru, mających na celu uzyskanie przez Indie niepodległości, co wszak osłabiało sojusznika, imperium brytyjskie) — też okazało się kłamstwem. Ziejąca nienawiścią, zapamiętała agitacja na zasadzie „kto nie z nami, ten przeciw 7 Właśnie w latach 30. klasa robotnicza zaczęła stawać się kośćcem naszego mieszczaństwa, cała w końcu wtapiając się w nie. 22 nam" nie czyniła żadnych rozróżnień między Marią Spiridonową* a Mikołajem II, Leonem Blumem a Hitlerem, angielską Izbą Gmin a niemieckim Reichstagiem. Czemuż więc fantastyczne z pozoru opowieści o paleniu książek na niemieckich placach i o wskrzeszeniu legendarnego teutoriskiego okrucieństwa (a nie zapominajmy, że na temat owego teutoriskiego okrucieństwa nieźle sobie nałgała również carska propaganda podczas pierwszej wojny światowej) Broniewicki miał brać za świętą prawdę, a hitleryzm (wyklinany przy użyciu niemal tych samych — to znaczy krańcowo ostrych — terminów, które przedtem stosowano wobec Piłsudskiego, Poincare i angielskich konserwatystów) uznać za bestialstwo, równe temu, które już od ćwierćwiecza namacalnie i całkiem konkretnie dławiło, zatruwało i szarpało na strzępy zarówno jego samego i cały Archipelag, jak wszystkie rosyjskie miasta i sioła? A nadto — cały ten gazeciarski miszmasz na temat hitlerowców! Raz — relacje o przyjacielskich spotkaniach naszych poczciwych żołnierzyków, którzy strzegą wspólnej granicy, przecinającej tę wstrętną Polskę, i fala przelewającej się przez łamy gazet sympatii do tych dzielnych niemieckich wojaków walczących z anglo-francuskimi bankierami, i dosłowne przedruki przemówień Hitlera na bitą kolumnę „Prawdy"; to znowu (i to z dnia na dzień — mianowicie poczynając od drugiego dnia wojny) eksplozja nagłówków głoszących, że cała Europa jęczy boleśnie pod niemieckim butem. Otóż to wszystko było tylko dowodem przewrotnej obrotności naszej kłamliwej prasy i w żaden sposób nie mogło przekonać Bronie wiek iego — że są na świecie oprawcy równi naszym, tych zaś znał aż nadto dobrze. I gdyby teraz podsuwano mu codziennie pod nos biuletyn informacyjny BBC, to co najwyżej dałby się może przekonać, że Hitler jest dla Rosji wrogiem numer dwa, ale póki Stalin żyje — na pewno nie numer jeden. BBC nie przysyłało mu wszelako swoich biuletynów, zaś sowieckie Informbiuro cieszyło się od dnia swoich narodzin nie większym kredytem niż stary TASS; a pogłoski, zwożone przez ewakuowanych, też nie były wiadomościami z pierwszej ręki (bo nie pochodziły z Niemiec czy z terenów okupowanych; ani jeden żywy świadek jeszcze stamtąd nie przybył); z pier- 16
wszej ręki był tylko obóz Dżezkazgariski i rok 37., i głodowy rok 32., i likwidacja kułaków i rujnowanie cerkwi. I oto w miarę jak zbliżali się Niemcy, Broniewicki (a także dziesiątki tysięcy podobnych mu ludzi) czuł, że zbliża się jego godzina, ta jedyna, niepowtarzalna chwila, na którą już od lat 20 czekano bez żadnej nadziei, chwila co raz tylko zdarza się w życiu * Przywódczyni lewicowych eserowców, aresztowana po zamachu Blumkina na posła niemieckiego Mirbacha w 1918 roku, zmarła w więzieniu w końcu lat 30. W 1938 roku spotkała ją tam jeszcze Jadwiga Siekierska, druga żona St. Bobińskiego, polska komunis-tka. 23 człowieka — tak krótkim w porównaniu z powolnym tokiem przemian dziejowych; chwila, w której człowiek może dać wyraz swojemu sprzeciwowi wobec tego, co sam przeżył, co tu ponawyrabiano, co roztrwoniono, co zadeptano w naszym kraju — moment tedy, w którym — jeszcze całkiem nieznanym, niejasnym sposobem — będzie mógł przysłużyć się temu ginącemu krajowi, dopomóc w dziele odrodzenia jakiejś rosyjskiej społeczności. Tak jest, Broniewicki należał do tych, co wszystko zapamiętali i niczego nie wybaczyli. I żadną miarą nie mógł darzyć ciepłym uczuciem tej władzy, która połamała Rosji kości, doprowadziła ją do kołchozowej nędzy, do moralnego zwyrodnienia, a teraz — także do przerażającej klęski militar- nej. I patrzył z osłupieniem na takich cielaków jak ja, jak my dwoje, nie będąc w stanie nas przekonać. Czekał też na k o g o k o l w i e k . Czekał, aby ktokolwiek przybył — byleby ów ktoś zrobił koniec ze stalinowską władzą! Znany to psychologom proces przeskoku z jednego bieguna na drugi: niech tam będzie co chce, byle nie to, co tak się już uprzykrzyło! Bo czyż mógł wyobrazić sobie, że jest na świecie ktoś gorszy od n a s z yc h ? Nawiasem mówiąc, działo się to w okręgu dońskim, a połowa tamecznej ludności właśnie w takim nastroju czekała na przyjście Niemców. Tak więc, przez całe życie stroniąc od polityki, Broniewicki u progu siedemdziesiątki zdecydował się na krok polityczny. Zgodził się stanąć na czele lokalnej administracji w mieścinie Moro-zowsk... Jak sądzę, rychło zrozumiał, że dał się nabrać; że dla nowych władców Rosja jest czymś jeszcze podlejszym i pośledniejszym niż dla starych, że nowe wilkołaki tylko krwi ruskiej łakną, a ciało, a cała reszta — niech tam ginie. Nowy burmistrz musiał stanąć nie na czele rosyjskiej społeczności, lecz — zgrai pomagierów niemieckiej policji. Jednakże —już osadzono go na osi i — chcąc nie chcąc — musiał się potoczyć. Wyrwał się spod władzy jednych oprawców po to tylko, by zostać pomocnikiem drugich. I raptem przekonał się, że ta idea patriotyczna, którą uważał za przeciwieństwo idei sowieckiej, nagle zlała się z tą ostatnią w jedną całość: niepojętym sposobem, od mniejszości, co jej strzegła, przeszła do serc większości jak przez rzeszoto. Ludzie zapomnieli, jak to za tę ideę rozstrzeliwano, jak się nad nią naigrawano, i oto stała się nagle rdzeniem cudzego pnia. Chyba go (ich?) ogarnęła wtedy zgroza i beznadzieja. Przesmyk zawaliło i tylko 17
dwa wyjścia zostały: śmierć albo katorga. , Rzecz jasna, nie sami Broniewiccy byli wśród tych ludzi. Jasne, że na tę krótką ucztę podczas dżumy zleciały się całe chmary kruków i wron, łaknących władzy i krwi. Ale gdzie i kiedy ich brakło?! Tacy właśnie doskonale odpowiadali standardom NKWD. Należał do nich i Mamułow, i An- 24 tonów z Dudina, i jakiś tam Poj-suj-szapka; czy można wyobrazić sobie podlejszych katów? A cieszyli się władzą przez cale dziesięciolecia i mrowie ofiar mają na sumieniu. Niezadługo już ja sam miałem zetknąć się z nadzorcą Tkaczem*, który zdążył przysłużyć się w ten sam sposób i jednym, i i drugim. Skoro była mowa o miastach, nie wolno nam teraz pominąć wsi. Współcześni nasi liberałowie często zarzucają wiejskim ludziom tępotę i konserwatyzm. Ale przedwojenna wieś — cała, prawie bez wyjątku — odznaczała się trzeźwością myślenia w stopniu nierównie większym niż miasto. Wcale nie pałała chęcią udziału w aktach strzelistych ku czci ojczulka Stalina ani na cześć rewolucji światowej. Miała po prostu zwykły rozum w głowie i dobrze pamiętała, jak to obiecano jej ziemię i jak ją potem odebrano; jak żyła, jak jadała i jak się odziewała przed kołchozami, a jak po ich wprowadzeniu; jak jej zabierano z obejścia cielę, jagnię, a nawet kuraka; jak bezczeszczono i rujnowano jej cerkwie. W tych latach radio nie dudniło jeszcze w każdej chacie i nie w każdej wsi znalazł się taki mądrala, co by czytał ludziom na głos gazety, więc w końcu te wszystkie Czang-tso-liny, MacDonaldy i Hitlery były dla rosyjskiej wsi jedynie kukłami, nikomu niepotrzebnymi, obcymi i zupełnie jednakowymi. W pewnej wsi opodal Riazania 3 lipca 1941 roku chłopi zebrali się przy kuźni, gdzie nadawano przez głośnik przemówienie Stalina. I gdy twardy dotąd jak żelazo, i nieczuły na chłopskie łzy, ojczulek beknął łamiącym się głosem swoje słynne ,,Bracia i siostry!", jeden z chłopów krzyknął w stronę czarnej, tekturowej gardzieli: — Aha, tak teraz śpiewasz, kurwa mać? A t e g o nie wolisz? — i ulubionym na Rusi, grubiańskim gestem ciachnął grzbietem dłoni drugą rękę w łokciu i pomachał zgiętym ramieniem w stronę głośnika. Ogólny rechot był mu odpowiedzią. Gdyby wypytać wszystkich świadków po wszystkich wsiach, mielibyśmy z dziesięć tysięcy takich relacji, często jeszcze wymowniejszych. Oto jakie nastroje panowały na rosyjskiej wsi w pierwszych miesiącach wojny, a więc także wśród tych rezerwistów, którzy wypijali ostatnie pół litra na przystanku i ostatni raz puszczali się w tany z bliskimi. A ponadto zwaliła się ludziom na łeb niesłychana w rosyjskich dziejach klęska i ogromne połacie wiejskiego kraju — aż po obie stolice, aż po Wołgę — z milionami chłopów i chłopek w okamgnieniu znalazły się poza zasięgiem kołchozowej władzy i — przestańmy wreszcie kłamać, dosyć retuszowania historii! — okazało się, że republiki związkowe marzą wyłącznie o nieza- 18
* Patrz cz. III, rozdział 20. 25 wisłości! wieś — wyłącznie o wyzwoleniu z jarzma kołchozów! — robotnicy — o wyzwoleniu spod władzy pańszczyźnianych Dekretów! I gdyby najeźdźcy nie byli tak beznadziejnie tępi i zadufani, gdyby — dla dobra Wielkiej Rzeszy — nie utrzymali przy życiu poręcznej, urzędowej administracji kołchozów, gdyby nie układali planów tak podłych, jak plan przekształcenia Rosji w kolonię, to idea narodowa nie wykwitłaby tam właśnie, gdzie od lat ją dławiono. I chyba nie mielibyśmy okazji świętowania dwu-dziestopięciolecia komunistycznej władzy w Rosji. (O partyzantce też ktoś kiedyś będzie musiał napisać, jak to nie całkiem dobrowolnie szli do niej chłopi pod okupacją. Jak to z początku szykowali broń przeciw partyzantom, nie chcąc oddawać im chleba i bydła). A kto pamięta dziś wielki exodus mieszkańców Północnego Kaukazu w styczniu 1943 roku i kto znajdzie analogiczny przykład w historii? Żeby ludność — zwłaszcza chłopi — uciekała masami, wycofując się wraz z rozbitym nieprzyjacielem, u boku obcych najeźdźców, byleby tylko nie powrócić w objęcia zwycięskich s w o j a k ó w ; tabory, tabory, a tu luty ziąb styczniowy i zadymka! Na takim właśnie gruncie społecznym wyrosły te setki tysięcy ochotników, którzy — nie bacząc na potworności hitleryzmu — z całą desperacją przywdziali mundur wroga. Tu też trzeba nam wrócić do tematu wł as o wcó w. Czytelnik pierwszej części tej książki nie był chyba w stanie strawić całej 0 nich prawdy (zresztą ja sam całej nie znam, zapewne pojawią się kiedyś specjalne opracowania, dla mnie to temat uboczny). Tam, na wstępie, gdy czytelnik nie przeszedł jeszcze wraz z nami całej drogi krzyżowej przez obozy, można było dać mu tylko sygnał ostrzegawczy, skłonić go do na mysłu. Teraz zaś, po zwiedzeniu wszystkich etapów, zborniaków, leśnych robót i śmietników obozowych — może nasz czytelnik stanie się wyrozu- mialszy. W części pierwszej mówiłem o tych własowcach, którzy wzięli broń do ręki z rozpaczy, z głodu panującego w obozach jenieckich, z po czucia, że nie ma innego wyjścia. (Zresztą, tu też warto byłoby zastanowić się chwilę: przecież Niemcy brali z początku jeńców sowieckich tylko do służby pozafrontowej, na tyłach własnych oddziałów, i było to chyba naj lepsze wyjście dla tych, co chcieli jedynie r a t o w a ć się, czemu więc brali broń do ręki i szli łeb w łeb przeciw Armii Czerwonej?). Ale teraz nie ma co dalej zwlekać, trzeba wreszcie powiedzieć coś o tych, którzy jeszcze przed 41. myśleli tylko o jednym: jak by tu zdobyć broń 1 zacząć b i ć tych czerwonych komisarzy, czekistów i działaczy od kolek tywizacji. Pamiętacie może te słowa Lenina: „Uciemiężona klasa, która nie dąży do tego, by nauczyć się walki z bronią w ręku, nie szuka sposobu, aby 19
26 mieć tę broń — zasługuje jedynie na to, by potraktować ją jako zgraję niewolników" (wyd. rosyjskie IV, tom 23, str. 85). Tak więc — ku naszej chwale — wojna sowiecko-niemiecka wykazała, że nie takie z nas znowu raby, jakby to wynikało ze wszystkich, pełnych liberalnej pogardy, historycznych badań i opracowań. Nie rabska pokora kazała tym ludziom jąć się szabli, aby uciąć łeb Stalinowi-batiuszce. Również i z t e j strony — nie po rabsku prostowały się grzbiety czerwonych żołnierzy w podszytych wiatrem szynelach; żaden socjolog nie mógł przewidzieć, że pęd do wolności znajdzie sobie na krótką chwilę tak zawiłe ujście. Ci ludzie, którzy z własnego doświadczenia znali od 24 lat komunistyczny raj, już w 1941 roku wiedzieli to, czego nie wiedział jeszcze nikt na świecie — że na całym globie i w ciągu całych jego dziejów nie było jeszcze reżymu tak bezwzględnego, krwawego, a zarazem przewrotnie obłudnego jak bolszewicki, bezprawnie nazywający sam siebie „radzieckim". Że jeśli wziąć pod uwagę liczbę jego ofiar, jego zdolność do zakorzenionej, długoletniej stabilności, jego długodystansowe perspektywy, jego monolityczny, wszechobecny totalizm, to żaden inny reżym nie wytrzymuje z nim porównania. Żaden, nie wyłączając epigońskiego hitleryzmu, który podówczas zaćmił swoimi wyczynami wszystko w oczach Zachodu. I oto nadeszła odpowiednia chwila. Broń zaczęto tym ludziom wpychać do ręki. Czy mieli właśnie wtedy postąpić na przekór własnym pragnieniom, pozwolić, aby bolszewizm przetrwał, aby znów się umocnił, znów zabrał się do ciemiężenia ludzi — i dopiero wtedy decydować się na walkę z nim (walkę, której po dziś dzień nikt w świecie nie podjął)? Nie; wydawało im się oczywiste, że trzeba zastosować właśnie starą bolszewicką taktykę: podobnie jak bolszewizm wgryzł się w ciało Rosji, osłabionej pierwszą wojną światową, tak samo należało dobrać się do niego podczas drugiej wojny. Zresztą, już podczas wojny sowiecko-fińskiej, w 1939 roku, doszedł do głosu swoisty defetyzm. Te podskórne nastroje próbował wykorzystać W.G. Bażanow, były sekretarz Politbiura i Biura Organizacyjnego WKP(b), pomocnik i bliski współpracownik Stalina. Pragnął on zgromadzić rosyjskich jeńców, oddać dowództwo nad nimi rosyjskim emigrantom-oficerom i posłać na front — nie dla walki z armią sowiecką, tylko dla celów propagandowych. Niespodziewana kapitulacja Finlandii udaremniła te plany. Kiedy zaczęła się wojna z Niemcami — 10 lat po katowskiej kolektywizacji rolnictwa, 8 lat po wielkim głodzie na Ukrainie (sześć m i l i o n ó w ofiar śmiertelnych, a u sąsiadów, w Europie, nikt nawet okiem nie mrugnął), 4 lata po rozpasanym, szatańskim balu, urządzonym przez NKWD, rok po wydaniu kajdaniarskich dekretów o dyscyplinie pracy (a 27 jednocześnie 15 milionów siedziało w obozach i całe starsze pokolenie dobrze pamiętało życie przed rewolucją) ludzie w sposób naturalny chcieli odetchnąć i 20
wyzwolić się od zmory. W sposób tak samo naturalny żywili wstręt do władz. I nie żadne „zaskoczenie" ani „przewaga ilościowa w dziedzinie lotnictwa i broni pancernej" (nawiasem mówiąc właśnie Armia Czerwona miała przewagę ilościową we wszystkich dziedzinach) sprawiły, że tak łatwo zamykały się fatalne kotły, gdzie kapitulować musiało po 300.000 (Białystok, Smoleńsk) i po 650.000 tysięcy uzbrojonych, dorosłych mężczyzn (Briańsk, Kijów), że rozpadały się całe fronty i że armia cofała się tak szybko i daleko, jak nigdy jeszcze w całej tysiącletniej historii Rosji, jak nigdy chyba w dziejach wszystkich krajów i wojen. Wszystko to sprawił błyskawiczny paraliż naszej żałosnej władzy, od której poddani odstrych-nęli się jak od trupa. (Rajkomy i miejskie komitety partii rozlatywały się w ciągu paru minut; i to dlatego Stalin załkał). To trzęsienie ziemi mogło osiągnąć swój zenit już w 1941 roku (w grudniu sześćdziesiąt milionów ludności ZSSR — ze 150 — znalazło się już poza zasięgiem władzy Stalina). Nie bez powodu spitraszony został taki oto jego rozkaz (0019, 16 lipca 1941 roku): „Na wszystkich (!) frontach trafiają się w naszej armii liczne (!) elementy biegnące wręcz w objęcia wroga (!) i rzucające broń przy pierwszym z nim zetknięciu". (W białostockim saku, w początkach lipca 1941 roku, na 340 tysięcy jeńców było 20 tysięcy dezerterów, którzy dobrowolnie przeszli na stronę nieprzyjaciela). Stalin był przekonany, że sytuacja jest tak rozpaczliwa, iż w październiku 1941 roku depeszował do Churchilla z prośbą o przysłanie 25-30 angielskich dywizji na teren ZSSR. Jakiż komunista dał się kiedykolwiek tak opanować panice?! Oto próbka ówczesnych nastrojów: 22 sierpnia 1941 roku dowódca 436 pułku strzelców, major Kononow, oznajmił przed frontem swoich oddziałów, że przechodzi na stronę Niemców, aby wstąpić do szeregów armii wyzwoleńczej i przyczynić się do obalenia Stalina. Zapytał też, kto poszedłby z nim na ochotnika. Nie dość, że nikt mu się nie przeciwstawił, ale c a ł y p u ł k poszedł w jego ślady. Po trzech zaledwie tygodniach Kononow sformował po t a m t e j stronie ochotniczy pułk kozacki (był sam dońskim Kozakiem). Gdy przybył do obozu jeńców pod Mohylewem i rozpoczął werbunek — z 5 tysięcy zgromadzonych tam jeńców 4 tysiące od razu zgłosiły się na jego apel, ale nie był w stanie wziąć aż tylu. W obozie pod Tylżą tegoż roku p o ł o w a jeńców — 12 tysięcy ludzi — podpisała odezwę głoszącą, że czas już p r z e k s z t a ł c i ć tę w o j n ę w w o j nę domową. Nie zapominajmy o spontanicznym ruchu w okolicach Łoktia pod Bria- 28 ńskiem. Powstał tam autonomiczny, rosyjski samorząd jeszcze przed przyjściem Niemców i niezależnie od nich. Był to samoistny, kwitnący okręg, złożony z 8 powiatów, liczący ponad milion ludności. Żądania tej ludności były zupełnie wyraźne: rosyjski rząd narodowy, rosyjski samorząd we wszystkich okupowanych okręgach, uznanie niepodległości Rosji w granicach z 1938 roku, utworzenie armii wyzwoleńczej pod rosyjskim dowództwem. Chlebem i solą witały Niemców również dońskie stanice. Na pewno jeszcze nie 21
zapomniano tam komunistycznej rzezi: jej ofiarą padli wszyscy mężczyźni od 16 do 65 roku życia. W sierpniu 1941 roku leningradzki student medycyny, Martynowski, utworzył pod Ługą oddział partyzancki, w skład którego wchodzili głównie sowieccy studenci; chcieli uwolnić się od komunizmu. We wrześniu 1941 uformował pod Porchowem taki sam antykomunistyczny oddział z lenin-gradzkich (przeważnie wywodzących się z Wyspy Wasiliewskiej) studentów i żołnierzy (z jednostek otoczonych przez Niemców) lejtnant Rutczenko, były aspirant wyższej uczelni. Ale Niemcy zrobili z tych ochotników jakichś posługaczy w swoich oddziałach. Ludności ZSSR w roku 1941 wydawało się rzeczą naturalną, że najazd cudzoziemski oznacza obalenie re- żymu komunistycznego, i nikt u nas nie życzył sobie takiego najazdu z innych przyczyn. Oczekiwano na polityczną alternatywę. Na wyzwolenie od bolszewizmu. Czy łatwo nam było uwierzyć — poprzez głuche mury sowieckiej propagandy, poprzez całą grubość hitlerowskiego frontu — że alianci zachodni walczą w tej wojnie nie o wolność d l a w s z y s t k i c h , lecz jedynie w imię wł as n ej , zachodnioeuropejskiej wolności, jedynie przeciw hitleryzmowi, że chcą jak najwszechstronniej wykorzystać siły armii sowieckiej i poprzestać na tym? Czy nie łatwiej nam było uwierzyć, że nasi sojusznicy wierni są samej z a s a d z i e wolności i nie zostawią nas na żer najgorszej tyranii? Co prawda, byli to właśnie ci sami sojusznicy, za których ginęliśmy już podczas Pierwszej Światowej, którzy już wtedy zostawili na łasce losu naszą pobitą armię, aby czym prędzej zatroszczyć się o własną pomyślność. Ale doświadczenie jest to rzecz często zbyt sroga, aby serce zgodziło się mu zaufać. Mając słuszne powody, aby nie wierzyć sowieckiej propagandzie w ż a -d n y m w y p a d k u , uważaliśmy naturalnie za bajki to, co mówiono o hitlerowskich planach obrócenia Rosji w kolonię, a nas samych w niemieckich niewolników. Nie chcieliśmy wierzyć, że takie idiotyzmy mogą wykluć się w ludzkich łbach w dwudziestym wieku. Nie sposób było uwierzyć, zanim się tego nie doświadczyło na własnej skórze. Ale jeszcze w 1942 29 roku do rosyjskiego oddziału kadrowego w Osintorfie zgłaszało się więcej ochotników, niż mogło ich było wcielić dowództwo. Na Smolenszczyznie i na Białorusi uformowała się ochotnicza s t u t y s i ę c z n a „milicja ludowa" — dla obrony przed partyzantami podporządkowanymi Moskwie. Ale Niemcy nastraszyli się i milicję rozwiązali. Jeszcze wiosną 1943 roku, podczas dwóch propagandowych podróży Własowa po Smolenszczyznie i Pskowszczyźnie, witano go wszędzie z entuzjazmem. Jeszcze wówczas ludzie spodziewali się, że powstanie wreszcie rosyjski niezależny rząd i rosyjska niezależna armia. Mam w ręku dokument z powiatu pożerewickiego okręgu pskowskiego, świadczący z jaką serdecznością ludność tamecznych wsi odnosiła się do stacjonującego w okolicy oddziału własowskiego: ci żołnierze nie zajmowali się grabieżą i hulankami, nosili dawne rosyjskie mundury, pomagali przy żniwach; uznawani byli powszechnie za rosyjską, 22
niekołchozową władzę. Ochotnicy zgłaszali się gęsto do tego oddziału sami, ludzie z cywila (podobnie jak w Łoktiu zgłaszali się do Woskobojnikowa) — i nad tym warto się zastanowić, boć nie z konieczności to robili, nie z obozu jeńców chcieli się wyrwać! Ale Niemcy z a b r o n i l i własowcom takiej rekrutacji (niech się tam lepiej zapisują do policji!). Jeszcze w marcu 1943 roku w obozie jeńców pod Charkowem, gdzie dotarła ulotka o ruchu własowskim (rzekomym!) — 730 oficerów podpisało deklarację z prośbą 0 wcielenie do rosyjskiej armii wyzwoleńczej (ROA) — i to po dwóch pełnych latach wojny i chlubnej służby, bo wielu z nich to byli bohaterowie bitwy stalingradzkiej; wśród nich — nawet dowódcy dywizji, komisarze pułków! A przy tym obóz był bardzo syty, nie głód więc pchnął tych ludzi do deklaracji. (Ale oto typowa niemiecka tępota: z tych 730, co się zgłosili, 722 aż do samego końca wojny nie doczekało się zwolnienia z obozu i prze niesienia do szeregów). Nawet w 1943 roku, w ślad za cofającą się niemiec ką armią, ciągnęły dziesiątki tysięcy uciekinierów z okupowanych obsza rów, byleby tylko nie znaleźć się znów pod władzą bolszewików. Pozwolę sobie na takie stwierdzenie: funta kłaków niewart byłby nasz naród, stanowiłby zgraję beznadziejnych rabów, gdyby podczas tej wojny nie zdobył się na to, aby — choćby z daleka — pogrozić karabinem stalinowskiej władzy, gdyby nie skorzystał z okazji, aby pokazać pięść i zwymyślać od ostatnich naszego O j c z u l k a r o d z o n e g o . Niemcy mieli swój spisek generałów. A my? Nasi generałowie byli (i zostali po dziś dzień) gromadą miernot, zdeprawowanych przez partyjną ideologię i chciwość. Nie zachował się w nich duch narodowy, jak to bywa w innych krajach. 1 tylko żołniersko-chłopsko-kozacki p-1-e-b-s podniósł pięść i wymierzył cios. Był to właśnie plebs. Niezmiernie nikły udział w tym ruchu mieli przedstawiciele dawnej szlachty, przebywający na emigracji, czy ludzie nie- 30 gdyś zamożni albo inteligenci. I gdyby ruchowi temu pozwolono na rozmach, jaki rokowały mu pierwsze tygodnie wojny, to mógłby stać się nowym buntem Pugaczowa. Przemawiał za tym wysoki współczynnik aktywnego udziału wielu warstw społecznych, sympatia ludności, na którą mógł liczyć, poparcie kozactwa, powszechna chęć porachowania się z wielmożnymi złoczyńcami, żywiołowy nacisk mas — przy równoczesnej słabości grupy kierowniczej. W każdym razie ruch ten był o wiele bardziej ludowym i plebejskim, niż cały inteligencki ,,ruch wyzwoleńczy" od zarania XX wieku aż do lutego 1917 roku — z jego pseudoludowymi celami i z jego lutowo-październikowymi płodami. Ale nie był pisany temu ruchowi prawdziwy rozwój, sądzone mu było sczeznąć z piętnem hańby: wszystko to było z d r a d ą świętej naszej Ojczyzny! Zniknęło u nas zamiłowanie do socjologicznej analizy wypadków, przy- zwyczailiśmy się, że to zwykłe wywracanie kota do góry ogonem, jak komu i kiedy wygodnie. A pakt przyjaźni z Ribbentropem i Hitlerem? A buńczuczne mówki Mołotowa i Woroszyłowa o naszym bezpieczeństwie, tuż przed wojną? A potem — 23
osłupiająca nieudolność, brak przygotowania, ignorancja i tchórzowska ucieczka rządu z Moskwy, i po pół miliona żołnierzy zostawionych na pastwę wroga w osaczeniu — czy to nie jest z d r a d ą O j c z y z n y ? Czy nie groźniejsze to miało skutki? Czemu więc t y c h zdrajców tak troskliwie hołubimy w apartamentach przy ulicy Granowskiego? Ooo, długa, długa, długachna jest ława oskarżonych, na której siedzieć by powinni w s z y s c y zdrajcy naszego narodu, gdyby posadzić ich tam jak należy, od A do Z... Ale na nieprzyjemne pytania nikt u nas nie odpowiada. Milczenie milsze. Za to takie oto krzyki słyszymy często: — Ale sama z a s a d a ! Sama zasada! Czy jakikolwiek Rosjanin ma prawo — dla osiągnięcia swoich celów politycznych, choćby najsłuszniejszych w jego pojęciu — korzystać z poparcia niemieckich imperialistów?! 1 to jeszcze podczas tak okrutnej z nim wojny?! Istotnie, jest to problem kluczowy: czy wolno — dla celów nawet naj- szlachetniejszych w twoim pojęciu — korzystać z pomocy niemieckiego imperializmu, walczącego z Rosją? Wszyscy zakrzykną dziś jednomyślnie: nie! nie! nie! Ale skoro tak — to skąd się wziął niemiecki zaplombowany wagon, wiozący Lenina ze Szwajcarii do Szwecji, z postojem (jak to już dziś wiemy) w Berlinie? Cała prasa — od mienszewików do konstytucyjnych demokratów także wtedy krzyczała: nie! nie! — ale bolszewicy wyjaśnili, że owszem, że wolno było, że to śmieszna rzecz wysuwać podobne zarzuty. 31 Zresztą, nie tylko o ten jeden wagon chodziło. A latem 1918 roku — ileż to wagonów z żywnością i złotem wyekspediowali bolszewicy z Rosji, a wszystkie prosto do Wilhelma! P r z e k s z t a ł c i ć tę w o j n ę w w o j n ę domową — sam Lenin powiedział to grubo wcześniej niż własowcy. — Ale cele! O jakież cele wtedy chodziło! A cóż to za cele? I gdzież są teraz te cele? — Ale wtedy był Wilhelm! Kajzer! Ot, kajzer i tyle! To nie Hitler, ładna różnica! I czy w Rosji w ogóle był rząd? Jakiś tam tymczasowy.... Zaciekłość wojenna sprawiła, iż o kajzerze Wilhelmie też pisaliśmy wówczas nie inaczej jak „okrutny" i „krwiożerczy", a o kajzerowskich żołnierzach krzyczeliśmy pochopnie, że pasjami lubią rozbijać niemowlętom główki o kamienie. Ale mniejsza już o kajzera. A jak tam było z tym rządem tymczasowym? Nie miał Czeki, nie strzelał ludziom w kark, nikogo do obozów nie posyłał, do kołchozów chłopów nie zapędzał, nie dławiło w gardle na samą myśl o nim. Tymczasowy, ale też nie stalinowski. Proporcja więc zachowana. Nie żeby tam komuś drgnęło serce, że giną katorżnicze alfabety, tylko po prostu 24
wojna się kończyła, już nie był potrzebny tak groźny straszak, nowych policajów Niemcy już nie werbowali, siła robocza była zaś potrzebna, a na katordze kontyngenty wymierały bez żadnego pożytku. Już latem w 1945 roku katorżnicze baraki przestały być więziennymi celami, drzwi we dnie stały 'otworem, kible wyniesiono do latryny, skazańcy otrzymali prawo uczęszczania o własnych siłach do izby chorych, a do stołówki już ich goniono dziarskim kłusem. Pozabierano knajaków, którzy katorżników obżerali, i obsługę powierzono samym katorżnikom. Później pozwolono im nawet na pisanie listów, dwa razy do roku. W latach 1946-47 różnice między katorgą a zwykłym obozem zaczęły się zacierać. Politycznie niezorientowane kierownictwo inżynierskie, mając na względzie tylko wykonanie planów produkcji, zaczęło (przynajmniej w Wor-kucie) przenosić dobrych specjalistów — katorżników do zwykłych pod-obozów, gdzie z całej katorgi zostawał człowiekowi tylko numer. Jednocześnie szare bydełko robocze ze zwykłych obozów zaczęto przenosić do katorżniczych, żeby rachunek się zgadzał. Tym sposobem bezmyślni inżynierkowie zupełnie by zawalili wielki stalinowski plan wskrzeszenia katorgi, gdyby w 1948 roku nie dojrzał do realizacji nowy pomysł Stalina: chodziło o to, aby przeprowadzić radykal- 32 ny podział wśród tubylców GUŁagu, oddzielić bliskich socjalnie knajaków i pospolitaków od socjalnie beznadziejnych facetów z Pięćdziesiątki Ósemki. Wszystko to było jedynie częścią jeszcze wspanialszego, wielkiego planu Umocnienia Zaplecza (sama nazwa już wskazuje, że Stalin czynił przygotowania do bliskiej wojny). Utworzone zostały Obozy Specjalne8. Miały szczególny regulamin — nieco mniej surowy niż na katordze w okresie początkowym, lecz ostrzejszy niż w obozach zwykłych. Aby lepiej zaznaczyć różnicę, dano tym obozom nazwy nie związane z miejscowościami, gdzie zostały roztasowane, lecz fantastyczne i poetyckie. Utworzono więc: Gorłag (obóz górniczy) w Norylsku, Bierłag na Ko-łymie, Minłag (obóz mineralny) nad Intą, Rieczłag nad rzeką Pieczorą, Dubrowlag w Pot'mie, Ozierłag w Tajszecie, Stepłag, Pieszczanłag i Ługłag w Kazachstanie, Kamyszłag w okręgu Kiemerowskim. W obozach ITŁ krążyć poczęły ponure pogłoski, że Pięćdziesiątkę Ósemkę przeniosą do Specobozów tylko po to, by ją tam zlikwidować. (Ani zwierzchności, ani ofiarom nie przychodziło, rzecz jasna, do głowy, że ten sam efekt może mieć po prostu wrzepienie ludziom po byle jakim nowym wyroku). Zakipiała robota w URCz9 i w oddziałach operacyjnych. Układano tajne spisy i wożono je gdzieś dla uzgodnienia. Następnie przyjeżdżały długie zestawy czerwonych wagonów, otaczały je dziarskie kompanie konwojentów z czerwonymi epoletami, automatami, psami i młotkami na długich styliskach — i oto już wrogowie ludu, wywoływani według listy, bez dyskusji i apelacji porzucać musieli swojskie baraki, aby jechać na daleki etap. Ale wywoływano nie wszystkich z artykułu 58. Później dopiero, porównując znane 25