Grant Michael
Ciemność
Gone. Zniknęli. Faza piąta.
Fear
Przekład: Natalia Mętrak
Panie, mój Boże, za dnia wołam,
nocą się żalę przed Tobą (...)
Umieściłeś mię w dole głębokim, w ciemnościach, w
przepaści. Ciąży nade mną Twoje oburzenie. Sprawiłeś,
że wszystkie Twe fale mnie dosięgły. Oddaliłeś ode mnie
moich znajomych, uczyniłeś mnie dla nich ohydnym,
jestem zamknięty, bez wyjścia. Moje oko słabnie od
nieszczęścia (... ).
Ja jestem biedny i od dzieciństwa na progu śmierci,
dźwigałem grozę Twoją i mdlałem. Nade mną przeszły
Twe gniewy i zgubiły mnie Twoje groźby. Otaczają mnie
nieustannie jak woda; okrążają mnie wszystkie naraz.
Odsunąłeś ode mnie przyjaciół i towarzyszy,
domownikami moimi stały się ciemności.
Psalm 88, 2, 7-10, 16-19 (Biblia Tysiąclecia)
NA ZEWNĄTRZ
W jednej chwili pielęgniarka Connie Temple zajęta
była uzupełnianiem swojego dziennika na małym
laptopie. A w następnej – już jej nie było.
Po prostu.
Zniknęła.
Bez żadnego „puff’. Bez rozbłysku. Bez wybuchu.
A potem Connie Temple znalazła się na plaży. Leżała
na plecach na piasku. Kiedy t o się stało, siedziała, więc
gdy gwałtownie wylądowała na piasku, upadła na plecy,
przyciągając kolana do siebie.
Wokół niej leżeli inni. Większości z nich nie znała.
Stopniowo zaczęła rozpoznawać niektóre twarze.
Jedni stali, inni siedzieli, jakby wciąż trzymali się
kierownicy. Niektórzy ubrani byli w sportowe ciuchy i
wyglądali tak, jakby dotarli na plażę biegiem.
Mężczyzna, w którym Connie rozpoznała
nauczyciela ze szkoły Sama, mrugał nerwowo, trzymając
rękę w górze, jakby pisał coś na tablicy.
Oszołomiona Connie wstała powoli, nie mogąc
uwierzyć w to, co się działo. Zastanawiała się, czy nie
dostała udaru, czy nie ma halucynacji, czy nie nastąpił
koniec świata. Albo przynajmniej koniec jej życia.
A potem ją zobaczyła: szarą, gładką ścianę. Była
niesamowicie wysoka i zdawała się zaginać na
horyzoncie.
Sięgała oceanu. Przecinała autostradę, jak również
elegancki hotel Clifftop. Ciągnęła się gdzieś daleko, poza
polem widzenia, pochłaniając wszystko, co znalazło się
na jej drodze.
Dopiero później dowiedzą się, że to sfera o średnicy
ponad trzydziestu kilometrów. W Internecie pojawią się
liczne zdjęcia z lotu ptaka.
Dopiero później, po wielu dniach niedowierzania i
zaprzeczeń, świat zrozumie, że żadne z dzieci nie zostało
donikąd przeniesione. Po prostu wszystkie osoby poniżej
piętnastego roku życia zniknęły.
W okolicach Perdido Beach w Kalifornii nie zniknął
żaden dorosły, choć kilka osób zostało rannych, gdy
znalazły się nagle na pustyni, w wodzie czy na zboczu
wzgórza. Pewna kobieta wylądowała w cudzym domu.
Pewien mężczyzna ledwie uniknął śmierci, kiedy pojawił
się, cały mokry, ubrany w kostium kąpielowy, na środku
autostrady.
Ostatecznie ustalono, że zginął tylko jeden człowiek:
sprzedawca z San Luis Obispo, który jechał do Perdido
Beach, żeby porozmawiać z pewną parą na temat ich
ubezpieczenia. Nie zauważył bariery na drodze
prowadzącej przez Park Narodowy Stefano Rey i uderzył
w nią swoim hyundaiem, jadąc z prędkością
siedemdziesięciu mil na godzinę.
Connie nie pamiętała teraz jego imienia.
Od tamtej pory w jej życiu pojawiło się wiele
różnych imion.
Z trudem odsunęła od siebie myśl o tamtym dniu.
Pułkownik Matteu mówił coś ważnego.
– Zmienił się podpis energetyczny.
– Czyli co? – Connie Temple spojrzała na Abanę
Baidoo.
Przez te długie, straszne miesiące, stały się
przyjaciółkami. Abana zazwyczaj lepiej od Connie
rozumiała naukowe pojęcia, tym razem jednak wzruszyła
tylko ramionami.
George Zellicoe, trzeci z rzeczników rodzin, dawno
już odizolował się od świata. Wciąż przychodził na
zebrania, ale przestał się odzywać. Connie i Abana
próbowały się z nim porozumieć, on jednak był już
stracony. Depresja sprawiła, że ten mężczyzna – kiedyś
wygadany i pełen energii – był teraz wrakiem.
– Podpis energetyczny – ciągnął pułkownik Matteu –
nazwaliśmy go Falą J.
– A co to dokładnie znaczy? – spytała Connie.
Pułkownik raczej nie wyglądał na pułkownika. Miał
na sobie oczywiście wojskowy mundur, a jego włosy były
krótko przystrzyżone, jednak ubranie zwisało z niego tak,
jakby mundur był o rozmiar za duży albo jakby on sam
skurczył się od czasu, gdy go kupił.
Był trzecim z kolei oficerem, który miał dowodzić
wojskami wokół Kopuły. Kopuła, misa. Pęcherz nad
Perdido Beach. Pułkownik Matteu jako pierwszy potrafił
szczerze odpowiadać na proste pytania.
– Nie wiemy. Wiemy tylko, że od samego początku
wyczuwaliśmy jednokierunkowy podpis energetyczny. A
teraz on się zmienia.
– Ale nie wiecie, co to znaczy – dodała Abana.
Umiała mówić w taki sposób, że każde pytanie, które
zadawała, stawało się pełnym sceptycyzmu wyzwaniem.
– Nie, proszę pani. Nie wiemy.
Connie wydało się, że przesadnie akcentuje słowo
„wiemy”.
– A co podejrzewacie? – spytała Connie.
Pułkownik westchnął.
– Chciałbym zacząć od przypomnienia, że
zastanawialiśmy się już nad tuzinem albo i setką różnych
teorii. Żadna z nich się nie potwierdziła. Pierwsze
pojawiły się wtedy, kiedy wróciły bliźniaczki, całe i
zdrowe. A potem, kiedy Francis...
Nikomu nie trzeba było przypominać o Francisie.
Groza jego powrotu została sfilmowana i pokazana
całemu przerażonemu światu. Siedemdziesiąt milionów
odtworzeń na YouTube.
Nieco później pojawiła się Mary. Jej, na szczęście,
nie sfilmowano. Znaleziono i przeniesiono to, co z niej
zostało, do ośrodka, w którym utrzymywano ją przy
życiu. Jeśli można to nazwać życiem.
Nagle włączyła się klimatyzacja. W przyczepach
zwykle panował zaduch, nawet w tak chłodne, wietrzne
dni jak ten.
– Wiemy już, że nie powinniśmy wierzyć we
wszystko, co nam się mówi – powiedziała zjadliwie
Abana.
Pułkownik pokiwał głową.
– Uważają, że mogło nadejść... nazywają to
zmiękczeniem. – Uniósł ramię do góry, chcąc
powstrzymać natychmiastowe reakcje. – Nie, nadal nie
potrafią przeniknąć przez barierę. Jednak w przeszłości,
kiedy próbowali zaatakować ją promieniami X i gamma,
bariera reagowała jak lustro, odbijając całą energię.
– I to się zmieniło?
– Ostatnie testy wykazały 98, 4 procent refrakcji.
Wiem: wydaje się, że to niedużo. I może nic nie znaczyć.
A jednak na początku refrakcja wynosiła 100 procent.
Przez wiele kolejnych dni. A teraz to się zmieniło.
– Słabnie – powiedziała Abana.
– Być może.
Connie, Abana i George (rodzice Sama, Dahry i E. Z.
) wyszli z przyczepy. Obóz Straży Narodowej Kalifornii,
dumnie nazwany Camino Real, rozciągał się na pustej
ziemi obok autostrady, niecałe pół kilometra od
południowej granicy Kopuły. Składał się z dwóch
tuzinów przyczep i hangarów, ustawionych z wojskową
precyzją. W budowie znajdowały się kolejne obiekty –
baraki, parking, magazyn.
Kiedy obóz Camino Real powstawał, stał samotnie
na pięknych, wichrowych wzgórzach ponad plażą. Od
tamtej pory zakończono jednak budowę hotelu Courtyard
by Mariott, knajpa Carl’s Jr sprzedała swoje pierwsze
burrito kilka dni wcześniej, a Holiday Inn Express
otworzył swoje pierwsze skrzydło, kontynuując prace nad
kolejnym.
Na poboczu autostrady stały już tylko dwa
samochody telewizji satelitarnej, której teraz rzadko
udawało się dostać czas antenowy: reszta kraju i świata
zdawała się tracić zainteresowanie Kopułą, choć wciąż
około dwóch tysięcy turystów dziennie parkowało wzdłuż
autostrady, by przyjrzeć się widokowi.
Grupka sprzedawców pamiątek wciąż prowadziła
swoje stoiska pod kolorowymi markizami.
George wsiadł do samochodu i odjechał bez słowa.
Connie i Abana mieszkały teraz na miejscu, we
wspólnym kamperze Winnebago zaparkowanym w
pięknym miejscu z widokiem na Pacyfik. Home Depot
podarował im ładny, gazowy grill, więc co piątek smażyły
razem hamburgery i żeberka dla dziennikarzy,
strażników, żołnierzy i policjantów, którzy akurat
pojawili się w okolicy, nie będąc na służbie.
Dwie kobiety wróciły autostradą z Camino Real i
usiadły na ogrodowych fotelach, zwróconych w stronę
oceanu. Connie zaparzyła kawę i podała filiżankę Abanie.
– Robimy audiokonferencję? – spytała Abana.
– Rodziny na pewno chciałyby o tym wiedzieć –
westchnęła Connie.
„Rodziny”. Termin wymyśliły media. Na początku
mówili o nich jako o „ocalonych”, ale to sugerowało, że
ich dzieci umarły. A z tym matki i ojcowie, bracia i
siostry od samego początku nie chcieli się pogodzić.
Na morzu kuter ratownika powoli krążył po falach,
strzegąc Kopuły. Kilka miesięcy wcześniej oszalały z
rozpaczy krewny jednego z dzieci przypłynął tam łodzią
wypełnioną ładunkami wybuchowymi. Oczywiście,
eksplozja w żaden sposób nie naruszyła Kopuły.
– Właśnie pomyślałam... – zaczęła Connie.
Abana czekała, popijając kawę.
– Właśnie zaczynałam myśleć, że powinnam zająć
się czymś innym. Wiesz, co mam na myśli? Że nadszedł
czas, żeby iść dalej.
Przyjaciółka pokiwała głową.
– A teraz to. To „słabnięcie”. Ta zmiana w skali 1, 6
procenta.
– A teraz, a teraz, a teraz – powiedziała Connie
zmęczonym głosem. – Nadzieja jest okrutna.
– Jakiś facet, fizyk z uniwersytetu Stanforda,
twierdzi, że kiedy bariera zniknie, skutki będą
katastrofalne.
– Nie on pierwszy to mówi.
– Cóż, może i nie. Ale on pierwszy ma Nobla.
Uważa, że bariera to coś w rodzaju warstwy ochronnej
nad sferą antymaterii. Obawia się, że jest w stanie
wywołać eksplozję zdolną zniszczyć całą zachodnią część
Stanów.
Connie prychnęła lekceważąco.
– Teoria numer osiem tysięcy siedemset czterdzieści
dwa.
– Taaa... – zgodziła się Abana. Wyglądała jednak na
zmartwioną.
– To się nie stanie – powiedziała twardo Connie. –
Bariera opadnie, a wtedy mój syn Sam i twoja córka
Dahra przyjdą do nas tą właśnie drogą.
Abana uśmiechnęła się i po raz setny zażartowała:
– Miną nas i pójdą na hamburgera do Carl’s.
Connie chwyciła ją za rękę.
– Tak właśnie będzie. Powiedzą: „Cześć, mamo,
zobaczymy się później. Teraz skoczymy na hamburgera”.
Siedziały przez chwilę w milczeniu. Obie zamknęły
oczy i uniosły twarze ku słońcu.
– Gdyby tylko ktoś mnie ostrzegł... – powiedziała
Abana. Mówiła to już wcześniej: żałowała, że pokłóciła
się z córką tuż przed pojawieniem się Kopuły.
I jak zwykle Connie musiała ugryźć się w język, żeby
nie powiedzieć: mnie ostrzeżono.
Ostrzeżono.
Jednak jak za każdym razem, tak i teraz Connie
Temple nie powiedziała ani słowa.
ROZDZIAŁ 1
65 GODZIN, 11 MINUT
Miała na sobie dżinsy i kraciastą, flanelową koszulę,
zarzuconą na za duży, czarny T-shirt.
Dwa razy owinęła się skórzanym paskiem. Pasek
zapewne należał kiedyś do mężczyzny, i to postawnego.
Był solidny i utrzymywał ciężar rewolweru, maczety i
butelki z wodą.
Jej plecak lepił się od brudu, szwy miał postrzępione,
jednak spoczywał wygodnie na jej chudych ramionach.
Do plecaka spakowała trzy cenne paczki suchego
makaronu, znalezione na odległych obozowiskach.
Wystarczyło dodać do nich wody. W pojemniku miała też
spory kawałek gotowanego gołębia, tuzin dzikich,
zielonych cebulek i buteleczkę z witaminami – pozwalała
sobie na jedną tabletkę raz na trzy dni. Wzięła też ołówek
i papier, trzy książki, małą torebkę trawki i lufkę, igłę i
nić, dwie zapalniczki i dodatkową butelkę wody. No i
jeszcze apteczkę z kilkoma bandażami, na wpół zużytą
tubką maści Neosporin, tuzinem cennych pastylek
przeciwbólowych i jeszcze cenniejszych tamponów.
Astrid Ellison bardzo się zmieniła.
Jej jasne włosy były krótkie – obcięła je ostrym
nożem, bez użycia lusterka, skóra mocno opalona, ręce –
zrogowaciałe i pokryte bliznami po nieskończonej ilości
małych ranek, których nabawiła się, otwierając muszle.
Jeden z paznokci zszedł jej całkiem, kiedy spadała ze
stromego wzgórza i uratowała się, chwytając się
desperacko kamieni i krzewów.
Astrid zdjęła plecak z ramion, rozluźniła sznurek i
wyciągnęła z niego parę ciężkich, przeznaczonych dla
dorosłego mężczyzny rękawic.
Zerknęła na krzew w poszukiwaniu dojrzałych jeżyn.
Nie wszystkie dojrzewały w tym samym momencie, a ona
nie pozwalała sobie na zrywanie tych kwaśnych. To była
jej własna grządka i zamierzała powstrzymać łakomstwo.
Zaburczało jej w brzuchu, kiedy przeczesywała
gałęzie pełne kolców tak ostrych, że przebijały jej
rękawiczki. Zebrała dwa tuziny jeżyn – na deser, na
później.
Dotarła do północnej części ETAP-u, gdzie bariera
przecinała park narodowy Stefano Rey. Rosły tu wysokie
drzewa – sekwoje, czarne dęby, drżące osiki, jesiony.
Niektóre pnie wnikały w barierę i Astrid zastanawiała się,
czy wyrastają po drugiej stronie.
Nie znajdowała się daleko od brzegu – ledwie jakieś
półtorej mili od miejsca, gdzie zazwyczaj szukała ostryg,
małży i krabów niewiele większych od dużych
karaluchów.
Astrid była zazwyczaj trochę głodna. Ale nie
wygłodniała.
Bardziej martwiła się o wodę. Znalazła zbiornik
wody w domku leśniczego i mały, czysty strumyk,
wydobywający się z jakiegoś podziemnego źródła, żadne
z tych miejsc nie znajdowało się jednak blisko jej
obozowiska. A jako że woda była bardzo ciężka, musiała
uważać na każdą kroplę i...
Dźwięk.
Astrid kucnęła, zdjęła z ramienia dubeltówkę, uniosła
ją i wycelowała jednym, płynnym, wielokrotnie
powtarzanym ruchem.
Słuchała. Słuchała uważnie. Słyszała bicie swojego
serca. Chciała, żeby zwolniło, żeby ucichło i przestało jej
przeszkadzać.
Jej oddech był nierówny, starała się go jednak
uspokoić.
Rozejrzała się powoli, w lewo, w prawo i do tyłu,
dokładnie przyglądając się drzewom, zza których – jak jej
się wydało – dobiegał dźwięk. Wsłuchiwała się we
wszystko dokoła.
Nic.
Dźwięk! Znowu!
Suche liście i wilgotna ziemia. Nic ciężkiego. To nie
był zbyt głośny dźwięk. Nie Drake. Nawet nie kojot.
Astrid uspokoiła się nieco. Ramiona miała
zesztywniałe. Poruszyła nimi, chcąc uniknąć skurczu.
Jakieś małe stworzonko uciekło. Pewnie opos albo
skunks.
Nie Drake.
Nie ten potwór z biczem zamiast ramienia. Nie ten
sadysta. Nie ten psychopata. Morderca, Biczoręki.
Astrid wyprostowała się i z powrotem zawiesiła sobie
strzelbę na ramieniu.
Ileż razy każdego dnia czuła ten sam strach? Ile
tysięcy razy spoglądała pomiędzy drzewa, krzewy i
kamienie w obawie, że zobaczy tę wąską twarz o
martwym spojrzeniu? W dzień i w nocy. Kiedy się
ubierała. Kiedy gotowała. Kiedy kryła się w rowach.
Kiedy spała. Ile razy? I ile razy wyobrażała sobie, że
strzela z dubeltówki prosto w jego głowę, masakrując mu
twarz, rozbryzgując wokół fontannę krwi... i wiedząc, że i
tak po nią wróci.
Mogłaby wpakować w niego nieskończoną ilość
pocisków, a i tak to ona musiałaby uciekać, próbując
złapać oddech, potykając się, płacząc i wiedząc, że nie
może zrobić nic, co byłoby w stanie go powstrzymać.
Zło, którego nie da się unicestwić.
Zło, które wcześniej czy później ją dopadnie.
Astrid spakowała owoce do plecaka i ruszyła w
stronę swojego obozu.
Składał się on z dwóch namiotów – spała w
płowożółtym, a w zielonym składała przedmioty
ukradzione z różnych obozowisk, leśniczówek i śmietnisk
w Stefano Rey.
Dotarłszy do domu, Astrid rozpakowała owoce i
resztę jedzenia, które przyniosła ze sobą, i schowała je do
czerwono-białej chłodziarki. Tuż obok bariery wykopała
dół, w którym chłodziarka mieściła się idealnie.
Przez ostatnie cztery miesiące, odkąd porzuciwszy
wszystko i wszystkich, skryła się w lesie, wiele się
nauczyła. Po pierwsze zauważyła, że zwierzęta trzymają
się z daleka od bariery. Nawet owady nie zbliżały się do
niej bardziej niż na kilka stóp. Dlatego trzymanie jedzenia
tuż przy jej perlistej, szarej powierzchni zapewniało mu
bezpieczeństwo.
Także i ona była dzięki temu bezpieczniejsza.
Drapieżnikom trudniej było dostać się do obozu
położonego tak blisko bariery i na samej krawędzi klifu.
Wokół obozu Astrid rozciągnęła sznur, do którego
przywiązała butelki pełne kamyków i zardzewiałe puszki.
Gdyby cokolwiek uderzyło w linę, powstałoby mnóstwo
hałasu.
Nie dawało jej to pełnego poczucia bezpieczeństwa.
Świat, w którym wciąż żył Drake, nie mógł być
bezpieczny. Czuła się jednak na tyle pewnie, na ile
pozwalał jej ETAP.
Astrid usiadła na plastikowym krześle, położyła
zmęczone nogi na drugim i otworzyła książkę. Jej życie
polegało teraz na ciągłym poszukiwaniu jedzenia, a jako
że nie miała żadnej lampy, mogła czytać ledwie przez
godzinę dziennie, zanim zaszło słońce.
Znajdowała się w przepięknej okolicy, na szczycie
stromego urwiska nad oceanem. Ona jednak zwróciła się
ku ostatnim promieniom słońca, które padały na kartki jej
książki.
Było to Jądro ciemności.
Usiłowałem rozproszyć czar – ciężki, niemy czar
dziczy – który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej
piersi, budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty,
pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych
namiętności. Byłem przekonany, że to go jedynie gnało ku
skrajowi lasu, ku puszczy, w stronę blasku ognisk,
dudnienia bębnów, niesamowitych zaklęć; tylko to znęciło
jego pozbawioną hamulców duszę poza granice
dozwolonych dążeń. [Przeł. Aniela Zagórska.]
Astrid uniosła głowę ku drzewom. Jej obóz
znajdował się na małej polanie, otoczonej jednak przez
mur gęstych drzew. Te przy brzegu nie były aż tak
wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu. Zdawały się
przyjaźniejsze.
„Ciężki, niemy czar dziczy” – przeczytała Astrid na
głos. Dla niej ten czar oznaczał zapomnienie. Ciężkie
życie, które prowadziła teraz, było lepsze niż to, które
zostawiła za sobą w Perdido Beach. To tam była
prawdziwa dzicz. Tam obudziły się jej głęboko ukryte,
brutalne instynkty.
Tu tylko natura próbowała ją zagłodzić, połamać jej
kości, otruć ją i poranić. Nie ustawała w wysiłkach, była
jednak pozbawiona złośliwości. Natura jej nie
nienawidziła.
To nie natura zmusiła ją, by poświęciła życie
swojego brata.
Astrid zamknęła oczy i książkę próbując uspokoić
napływające emocje. Poczucie winy było czymś
fascynującym: zdawało się nie słabnąć mimo upływu
czasu. Stawało się raczej coraz bardziej dojmujące, bo
zapominała o okolicznościach, a strach i poczucie
obowiązku stawały się abstrakcyjne. Tylko jej własne
działania wciąż pozostawały w jej pamięci krystalicznie
wyraźne.
Rzuciła swojego chorego, dziwnego braciszka na
pożarcie wielkim, obrzydliwym kreaturom, które
zagrażały jej i wszystkim ludziom w ETAP-ie.
Jej brat zniknął.
Potwory też zniknęły.
Poświęcenie opłaciło się.
A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na
próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy on
odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „ Weź twego
syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju
Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki
ci wskażę”. [Księga Rodzaju, 22,1-2 Biblia Tysiąclecia.]
Tylko że żaden miłosierny Bóg nie dostrzegł jej
wiary i nie powstrzymał przed morderstwem.
A to dlatego, że żaden miłosierny Bóg nie istniał.
Wstydziła się, że tak dużo czasu zajęło jej pojęcie tej
prostej prawdy. Przecież była Genialną Astrid! Przez tyle
lat nosiła to przezwisko. A jednak to Sam, który wzruszał
ramionami na samo wspomnienie o religii, był bliżej
prawdy.
Jakim trzeba było być idiotą, żeby spojrzeć na świat
– zwłaszcza na okrutny świat ETAP-u – i wciąż wierzyć
w istnienie Boga? Boga, którego cokolwiek obchodzi,
który przejmuje się tym, co sam stworzył?
Zamordowała Małego Pete’a.
Zamordowała go. Nie miała zamiaru ukrywać się za
jakimś gładkim słówkiem. Chciała, żeby było jej trudno.
Chciała, żeby świat był jak papier ścierny, raniący jej
obnażone sumienie. Chciała wykorzystać to okropne
słowo, żeby zniszczyć wszystko, co zostało po Genialnej
Astrid.
Słusznie zrobiła, przyjmując, że Bóg nie istnieje, bo
w przeciwnym razie zostałaby skazana na wieczne piekło.
Trzęsły się jej ręce. Położyła książkę na kolanach. Z
plecaka wyciągnęła paczuszkę z trawką. Przekonywała
sama siebie, że narkotyk jest jej jedyną szansą, by zasnąć,
że w normalnym świecie lekarz zapisałby jej środki
nasenne. A w tym nie byłoby przecież nic złego, prawda?
Cóż, musiała przecież spać. Tylko wcześnie rano
można było polować i łowić ryby. Musiała zasnąć.
Wyciągnęła zapalniczkę i zbliżyła ją do lufki. Dwa
płomyki. Tylko dwa, taka była zasada.
Potem zawahała się. Poczuła dziwny niepokój, jakby
przegapiła coś bardzo ważnego.
Zmarszczyła brwi, próbując odtworzyć swoje kolejne
ruchy. Odłożyła lufkę i książkę, wróciła do swojej
zakopanej spiżarni. Wyciągnęła chłodziarkę. Było
kompletnie ciemno, więc postanowiła wykorzystać
odrobinę cennej energii i zapaliła małą latarkę.
Gdy uklękła, stwierdziła, że ma rację. Trzy ściany
otworu stanowiła ziemia, czwartą bariera. Nic nigdy się
do niej nie przyklejało. Nic a nic. A teraz zwisało z niej
kilka grudek piachu.
Astrid wyciągnęła nóż i dotknęła nim ziemi, która od
razu odczepiła się od bariery.
Czy to wyobraźnia płatała jej figle? Bariera, którą
widziała w dole, zdawała jej się odmieniona. Nie
błyszczała już delikatnie, była ciemniejsza. Iluzja
przezroczystości zniknęła. Teraz wydawała się matowa.
Czarna.
Ostrzem noża przejechała wzdłuż bariery, od góry do
dołu.
Było to subtelne, niemal niedostrzegalne wrażenie.
Jednak czubek noża bez trudu poruszał się po ciemnej
powierzchni, a potem napotkał lekki opór. Bardzo lekki.
Tak jakby najpierw dotykał wypolerowanego szkła, a
potem gładkiej stali. Wyprostowała się. Zgasiła światło i
odetchnęła głęboko.
Bariera zmieniała się.
Astrid zamknęła oczy i stała przez chwilę niemal
nieruchomo, kołysząc się lekko.
Włożyła chłodziarkę z powrotem do jamy. Musiała
poczekać na wschód słońca, by zobaczyć coś więcej.
Wiedziała już jednak, co zobaczyła. To był początek
ostatecznej rozgrywki. Wciąż nie wiedziała tylko, co to za
gra.
Astrid zapaliła lufkę, odetchnęła głęboko, a potem,
po kilku chwilach, po raz drugi wciągnęła dym do płuc.
Czuła, jak jej emocje stają się nieostre. Poczucie winy
zelżało. Pół godziny później senność zaprowadziła ją do
namiotu, gdzie wcisnęła się w śpiwór i zasnęła z dłońmi
na strzelbie.
Przez sen Astrid zachichotała. A zatem nie pójdzie do
piekła. To piekło przyjdzie do niej.
Kiedy nadejdzie ostatnia noc, demon Drake ją
odnajdzie.
A ona będzie uciekać. Lecz nigdy wystarczająco
szybko.
ROZDZIAŁ 2
64 GODZINY, 57 MINUT
– Patrick, twój geniusz daje o sobie znać! – zawołał
Terry falsetem.
– Móóówisz? – spytał Patrick niskim, głuchym
głosem. Zakrył twarz dłońmi, a zebrana publiczność
wybuchła śmiechem.
Trwała właśnie Piątkowa Zabawa nad jeziorem
Tramonto. Co piątek dzieciaki organizowały sobie jakąś
rozrywkę. Tym razem Terry i Philip odtwarzali odcinek
serialu SpongeBob. Terry miał na sobie żółtą koszulkę
wymalowaną tak, by przypominała gąbkę, zaś Phil ubrany
był w różowawą koszulkę – kostium Patricka Stara.
„Scena” znajdowała się na górnym pokładzie dużej
łodzi, którą zacumowano tak, że kołysała się na wodzie
kilka stóp od brzegu. Becca, która grała Sandy Cheeks, i
Darryl, który był doskonałym Squidwardem, siedzieli w
dolnej kabinie, czekając, by wygłosić swoje kwestie.
Sam Temple przyglądał się im z biura na przystani –
dwupiętrowej, szarej wieży, z której dobrze widział
głowy zebranego tłumu. Na co dzień barka należała do
niego, nie wtedy jednak, kiedy odbywały się
przedstawienia.
Tłum składał się ze stu trzech dzieciaków.
Najmłodsze miało roczek, najstarsze – piętnaście lat. Sam
pomyślał ze smutkiem, że nigdy wcześniej żadna
dziecięca publiczność nie wyglądała w ten sposób.
Każdy, kto skończył pięć lat, miał przy sobie broń.
Widział noże, maczety, kije bejsbolowe, pałki najeżone
kolcami, łańcuchy i pistolety.
Nikt nie był modnie ubrany – przynajmniej nie
według normalnych standardów. Dzieci nosiły rozłażące
się w szwach koszulki i o kilka numerów za duże dżinsy.
Niektóre zarzuciły na siebie poncza zrobione z koców.
Wiele z nich było na bosaka. Próbowały ozdobić swoje
stroje piórami wetkniętymi we włosy, dużymi
pierścionkami z diamentami, które przymocowywały
taśmą, plastikowymi kwiatami, bandanami, krawatami i
szelkami, niektóre miały pomalowane twarze.
Ale przynajmniej były czyste. Znacznie czystsze niż
w Perdido Beach, niemal rok wcześniej. Przeprowadzka
nad Jezioro Tramonto zapewniła im właściwie
nieskończone ilości świeżej wody. Mydło i detergenty
dawno się pokończyły, ale woda sama w sobie działała
cuda. Można było wejść w tłum dzieci i nie zwymiotować
od smrodu.
Gdy słońce zachodziło, a cienie stawały się coraz
dłuższe, Sam zauważał rozrzucone pety. Mimo ich starań
małe grupki dzieciaków podawały sobie też butelki
alkoholu – firmowego lub pędzonego w domach. Pewnie
gdyby mu się chciało, wyczułby też zapach marihuany.
Generalnie rzeczy miały się jednak lepiej. Dzięki
roślinom, które uprawiali, rybom łowionym w jeziorze i
jedzeniu, które przynieśli z Perdido Beach, nikt nie
głodował. Było to niezwykłe osiągnięcie.
No i był jeszcze projekt Sinder, kryjący w sobie
niesamowity potencjał.
Dlaczego więc wciąż wydawało mu się, że coś jest
nie tak? To było coś więcej niż przeczucie. Jakby prawie
coś zobaczył. Albo jeszcze mniej. Jak wrażenie, że
powinien był coś zobaczyć, że zobaczyłby coś, gdyby
tylko wystarczająco szybko się obrócił.
Właśnie tak. Jakby coś stało tuż poza jego polem
widzenia. Kiedy się odwrócił, wciąż widział to kątem
oka.
To coś patrzyło na niego.
W tej chwili.
– Paranoja – wymamrotał Sam. – Powoli ci odbija,
stary. Albo może wcale nie tak powoli, skoro już gadasz
do siebie.
Westchnął, pokręcił głową i zmusił się do uśmiechu,
w nadziei, że wypełni on też jego wnętrze. Odzwyczaił
się od takiego... spokoju. Cztery miesiące spokoju. Do
licha!
Sam usłyszał kroki na skrzypiących schodach. Drzwi
otworzyły się.
– Diana – powiedział. Wstał i wskazał jej krzesło.
– Naprawdę nie trzeba – powiedziała Diana. – Ciąża
to nie kalectwo.
Ale i tak usiadła.
– Jak się czujesz?
Grant Michael Ciemność Gone. Zniknęli. Faza piąta. Fear Przekład: Natalia Mętrak
Panie, mój Boże, za dnia wołam, nocą się żalę przed Tobą (...) Umieściłeś mię w dole głębokim, w ciemnościach, w przepaści. Ciąży nade mną Twoje oburzenie. Sprawiłeś, że wszystkie Twe fale mnie dosięgły. Oddaliłeś ode mnie moich znajomych, uczyniłeś mnie dla nich ohydnym, jestem zamknięty, bez wyjścia. Moje oko słabnie od nieszczęścia (... ). Ja jestem biedny i od dzieciństwa na progu śmierci, dźwigałem grozę Twoją i mdlałem. Nade mną przeszły Twe gniewy i zgubiły mnie Twoje groźby. Otaczają mnie nieustannie jak woda; okrążają mnie wszystkie naraz. Odsunąłeś ode mnie przyjaciół i towarzyszy, domownikami moimi stały się ciemności. Psalm 88, 2, 7-10, 16-19 (Biblia Tysiąclecia)
NA ZEWNĄTRZ W jednej chwili pielęgniarka Connie Temple zajęta była uzupełnianiem swojego dziennika na małym laptopie. A w następnej – już jej nie było. Po prostu. Zniknęła. Bez żadnego „puff’. Bez rozbłysku. Bez wybuchu. A potem Connie Temple znalazła się na plaży. Leżała na plecach na piasku. Kiedy t o się stało, siedziała, więc gdy gwałtownie wylądowała na piasku, upadła na plecy, przyciągając kolana do siebie. Wokół niej leżeli inni. Większości z nich nie znała. Stopniowo zaczęła rozpoznawać niektóre twarze. Jedni stali, inni siedzieli, jakby wciąż trzymali się kierownicy. Niektórzy ubrani byli w sportowe ciuchy i wyglądali tak, jakby dotarli na plażę biegiem. Mężczyzna, w którym Connie rozpoznała nauczyciela ze szkoły Sama, mrugał nerwowo, trzymając rękę w górze, jakby pisał coś na tablicy. Oszołomiona Connie wstała powoli, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Zastanawiała się, czy nie dostała udaru, czy nie ma halucynacji, czy nie nastąpił koniec świata. Albo przynajmniej koniec jej życia. A potem ją zobaczyła: szarą, gładką ścianę. Była niesamowicie wysoka i zdawała się zaginać na horyzoncie.
Sięgała oceanu. Przecinała autostradę, jak również elegancki hotel Clifftop. Ciągnęła się gdzieś daleko, poza polem widzenia, pochłaniając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Dopiero później dowiedzą się, że to sfera o średnicy ponad trzydziestu kilometrów. W Internecie pojawią się liczne zdjęcia z lotu ptaka. Dopiero później, po wielu dniach niedowierzania i zaprzeczeń, świat zrozumie, że żadne z dzieci nie zostało donikąd przeniesione. Po prostu wszystkie osoby poniżej piętnastego roku życia zniknęły. W okolicach Perdido Beach w Kalifornii nie zniknął żaden dorosły, choć kilka osób zostało rannych, gdy znalazły się nagle na pustyni, w wodzie czy na zboczu wzgórza. Pewna kobieta wylądowała w cudzym domu. Pewien mężczyzna ledwie uniknął śmierci, kiedy pojawił się, cały mokry, ubrany w kostium kąpielowy, na środku autostrady. Ostatecznie ustalono, że zginął tylko jeden człowiek: sprzedawca z San Luis Obispo, który jechał do Perdido Beach, żeby porozmawiać z pewną parą na temat ich ubezpieczenia. Nie zauważył bariery na drodze prowadzącej przez Park Narodowy Stefano Rey i uderzył w nią swoim hyundaiem, jadąc z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. Connie nie pamiętała teraz jego imienia. Od tamtej pory w jej życiu pojawiło się wiele różnych imion.
Z trudem odsunęła od siebie myśl o tamtym dniu. Pułkownik Matteu mówił coś ważnego. – Zmienił się podpis energetyczny. – Czyli co? – Connie Temple spojrzała na Abanę Baidoo. Przez te długie, straszne miesiące, stały się przyjaciółkami. Abana zazwyczaj lepiej od Connie rozumiała naukowe pojęcia, tym razem jednak wzruszyła tylko ramionami. George Zellicoe, trzeci z rzeczników rodzin, dawno już odizolował się od świata. Wciąż przychodził na zebrania, ale przestał się odzywać. Connie i Abana próbowały się z nim porozumieć, on jednak był już stracony. Depresja sprawiła, że ten mężczyzna – kiedyś wygadany i pełen energii – był teraz wrakiem. – Podpis energetyczny – ciągnął pułkownik Matteu – nazwaliśmy go Falą J. – A co to dokładnie znaczy? – spytała Connie. Pułkownik raczej nie wyglądał na pułkownika. Miał na sobie oczywiście wojskowy mundur, a jego włosy były krótko przystrzyżone, jednak ubranie zwisało z niego tak, jakby mundur był o rozmiar za duży albo jakby on sam skurczył się od czasu, gdy go kupił. Był trzecim z kolei oficerem, który miał dowodzić wojskami wokół Kopuły. Kopuła, misa. Pęcherz nad Perdido Beach. Pułkownik Matteu jako pierwszy potrafił szczerze odpowiadać na proste pytania. – Nie wiemy. Wiemy tylko, że od samego początku
wyczuwaliśmy jednokierunkowy podpis energetyczny. A teraz on się zmienia. – Ale nie wiecie, co to znaczy – dodała Abana. Umiała mówić w taki sposób, że każde pytanie, które zadawała, stawało się pełnym sceptycyzmu wyzwaniem. – Nie, proszę pani. Nie wiemy. Connie wydało się, że przesadnie akcentuje słowo „wiemy”. – A co podejrzewacie? – spytała Connie. Pułkownik westchnął. – Chciałbym zacząć od przypomnienia, że zastanawialiśmy się już nad tuzinem albo i setką różnych teorii. Żadna z nich się nie potwierdziła. Pierwsze pojawiły się wtedy, kiedy wróciły bliźniaczki, całe i zdrowe. A potem, kiedy Francis... Nikomu nie trzeba było przypominać o Francisie. Groza jego powrotu została sfilmowana i pokazana całemu przerażonemu światu. Siedemdziesiąt milionów odtworzeń na YouTube. Nieco później pojawiła się Mary. Jej, na szczęście, nie sfilmowano. Znaleziono i przeniesiono to, co z niej zostało, do ośrodka, w którym utrzymywano ją przy życiu. Jeśli można to nazwać życiem. Nagle włączyła się klimatyzacja. W przyczepach zwykle panował zaduch, nawet w tak chłodne, wietrzne dni jak ten. – Wiemy już, że nie powinniśmy wierzyć we wszystko, co nam się mówi – powiedziała zjadliwie
Abana. Pułkownik pokiwał głową. – Uważają, że mogło nadejść... nazywają to zmiękczeniem. – Uniósł ramię do góry, chcąc powstrzymać natychmiastowe reakcje. – Nie, nadal nie potrafią przeniknąć przez barierę. Jednak w przeszłości, kiedy próbowali zaatakować ją promieniami X i gamma, bariera reagowała jak lustro, odbijając całą energię. – I to się zmieniło? – Ostatnie testy wykazały 98, 4 procent refrakcji. Wiem: wydaje się, że to niedużo. I może nic nie znaczyć. A jednak na początku refrakcja wynosiła 100 procent. Przez wiele kolejnych dni. A teraz to się zmieniło. – Słabnie – powiedziała Abana. – Być może. Connie, Abana i George (rodzice Sama, Dahry i E. Z. ) wyszli z przyczepy. Obóz Straży Narodowej Kalifornii, dumnie nazwany Camino Real, rozciągał się na pustej ziemi obok autostrady, niecałe pół kilometra od południowej granicy Kopuły. Składał się z dwóch tuzinów przyczep i hangarów, ustawionych z wojskową precyzją. W budowie znajdowały się kolejne obiekty – baraki, parking, magazyn. Kiedy obóz Camino Real powstawał, stał samotnie na pięknych, wichrowych wzgórzach ponad plażą. Od tamtej pory zakończono jednak budowę hotelu Courtyard by Mariott, knajpa Carl’s Jr sprzedała swoje pierwsze burrito kilka dni wcześniej, a Holiday Inn Express
otworzył swoje pierwsze skrzydło, kontynuując prace nad kolejnym. Na poboczu autostrady stały już tylko dwa samochody telewizji satelitarnej, której teraz rzadko udawało się dostać czas antenowy: reszta kraju i świata zdawała się tracić zainteresowanie Kopułą, choć wciąż około dwóch tysięcy turystów dziennie parkowało wzdłuż autostrady, by przyjrzeć się widokowi. Grupka sprzedawców pamiątek wciąż prowadziła swoje stoiska pod kolorowymi markizami. George wsiadł do samochodu i odjechał bez słowa. Connie i Abana mieszkały teraz na miejscu, we wspólnym kamperze Winnebago zaparkowanym w pięknym miejscu z widokiem na Pacyfik. Home Depot podarował im ładny, gazowy grill, więc co piątek smażyły razem hamburgery i żeberka dla dziennikarzy, strażników, żołnierzy i policjantów, którzy akurat pojawili się w okolicy, nie będąc na służbie. Dwie kobiety wróciły autostradą z Camino Real i usiadły na ogrodowych fotelach, zwróconych w stronę oceanu. Connie zaparzyła kawę i podała filiżankę Abanie. – Robimy audiokonferencję? – spytała Abana. – Rodziny na pewno chciałyby o tym wiedzieć – westchnęła Connie. „Rodziny”. Termin wymyśliły media. Na początku mówili o nich jako o „ocalonych”, ale to sugerowało, że ich dzieci umarły. A z tym matki i ojcowie, bracia i siostry od samego początku nie chcieli się pogodzić.
Na morzu kuter ratownika powoli krążył po falach, strzegąc Kopuły. Kilka miesięcy wcześniej oszalały z rozpaczy krewny jednego z dzieci przypłynął tam łodzią wypełnioną ładunkami wybuchowymi. Oczywiście, eksplozja w żaden sposób nie naruszyła Kopuły. – Właśnie pomyślałam... – zaczęła Connie. Abana czekała, popijając kawę. – Właśnie zaczynałam myśleć, że powinnam zająć się czymś innym. Wiesz, co mam na myśli? Że nadszedł czas, żeby iść dalej. Przyjaciółka pokiwała głową. – A teraz to. To „słabnięcie”. Ta zmiana w skali 1, 6 procenta. – A teraz, a teraz, a teraz – powiedziała Connie zmęczonym głosem. – Nadzieja jest okrutna. – Jakiś facet, fizyk z uniwersytetu Stanforda, twierdzi, że kiedy bariera zniknie, skutki będą katastrofalne. – Nie on pierwszy to mówi. – Cóż, może i nie. Ale on pierwszy ma Nobla. Uważa, że bariera to coś w rodzaju warstwy ochronnej nad sferą antymaterii. Obawia się, że jest w stanie wywołać eksplozję zdolną zniszczyć całą zachodnią część Stanów. Connie prychnęła lekceważąco. – Teoria numer osiem tysięcy siedemset czterdzieści dwa. – Taaa... – zgodziła się Abana. Wyglądała jednak na
zmartwioną. – To się nie stanie – powiedziała twardo Connie. – Bariera opadnie, a wtedy mój syn Sam i twoja córka Dahra przyjdą do nas tą właśnie drogą. Abana uśmiechnęła się i po raz setny zażartowała: – Miną nas i pójdą na hamburgera do Carl’s. Connie chwyciła ją za rękę. – Tak właśnie będzie. Powiedzą: „Cześć, mamo, zobaczymy się później. Teraz skoczymy na hamburgera”. Siedziały przez chwilę w milczeniu. Obie zamknęły oczy i uniosły twarze ku słońcu. – Gdyby tylko ktoś mnie ostrzegł... – powiedziała Abana. Mówiła to już wcześniej: żałowała, że pokłóciła się z córką tuż przed pojawieniem się Kopuły. I jak zwykle Connie musiała ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć: mnie ostrzeżono. Ostrzeżono. Jednak jak za każdym razem, tak i teraz Connie Temple nie powiedziała ani słowa.
ROZDZIAŁ 1 65 GODZIN, 11 MINUT Miała na sobie dżinsy i kraciastą, flanelową koszulę, zarzuconą na za duży, czarny T-shirt. Dwa razy owinęła się skórzanym paskiem. Pasek zapewne należał kiedyś do mężczyzny, i to postawnego. Był solidny i utrzymywał ciężar rewolweru, maczety i butelki z wodą. Jej plecak lepił się od brudu, szwy miał postrzępione, jednak spoczywał wygodnie na jej chudych ramionach. Do plecaka spakowała trzy cenne paczki suchego makaronu, znalezione na odległych obozowiskach. Wystarczyło dodać do nich wody. W pojemniku miała też spory kawałek gotowanego gołębia, tuzin dzikich, zielonych cebulek i buteleczkę z witaminami – pozwalała sobie na jedną tabletkę raz na trzy dni. Wzięła też ołówek i papier, trzy książki, małą torebkę trawki i lufkę, igłę i nić, dwie zapalniczki i dodatkową butelkę wody. No i jeszcze apteczkę z kilkoma bandażami, na wpół zużytą tubką maści Neosporin, tuzinem cennych pastylek przeciwbólowych i jeszcze cenniejszych tamponów. Astrid Ellison bardzo się zmieniła. Jej jasne włosy były krótkie – obcięła je ostrym nożem, bez użycia lusterka, skóra mocno opalona, ręce – zrogowaciałe i pokryte bliznami po nieskończonej ilości
małych ranek, których nabawiła się, otwierając muszle. Jeden z paznokci zszedł jej całkiem, kiedy spadała ze stromego wzgórza i uratowała się, chwytając się desperacko kamieni i krzewów. Astrid zdjęła plecak z ramion, rozluźniła sznurek i wyciągnęła z niego parę ciężkich, przeznaczonych dla dorosłego mężczyzny rękawic. Zerknęła na krzew w poszukiwaniu dojrzałych jeżyn. Nie wszystkie dojrzewały w tym samym momencie, a ona nie pozwalała sobie na zrywanie tych kwaśnych. To była jej własna grządka i zamierzała powstrzymać łakomstwo. Zaburczało jej w brzuchu, kiedy przeczesywała gałęzie pełne kolców tak ostrych, że przebijały jej rękawiczki. Zebrała dwa tuziny jeżyn – na deser, na później. Dotarła do północnej części ETAP-u, gdzie bariera przecinała park narodowy Stefano Rey. Rosły tu wysokie drzewa – sekwoje, czarne dęby, drżące osiki, jesiony. Niektóre pnie wnikały w barierę i Astrid zastanawiała się, czy wyrastają po drugiej stronie. Nie znajdowała się daleko od brzegu – ledwie jakieś półtorej mili od miejsca, gdzie zazwyczaj szukała ostryg, małży i krabów niewiele większych od dużych karaluchów. Astrid była zazwyczaj trochę głodna. Ale nie wygłodniała. Bardziej martwiła się o wodę. Znalazła zbiornik wody w domku leśniczego i mały, czysty strumyk,
wydobywający się z jakiegoś podziemnego źródła, żadne z tych miejsc nie znajdowało się jednak blisko jej obozowiska. A jako że woda była bardzo ciężka, musiała uważać na każdą kroplę i... Dźwięk. Astrid kucnęła, zdjęła z ramienia dubeltówkę, uniosła ją i wycelowała jednym, płynnym, wielokrotnie powtarzanym ruchem. Słuchała. Słuchała uważnie. Słyszała bicie swojego serca. Chciała, żeby zwolniło, żeby ucichło i przestało jej przeszkadzać. Jej oddech był nierówny, starała się go jednak uspokoić. Rozejrzała się powoli, w lewo, w prawo i do tyłu, dokładnie przyglądając się drzewom, zza których – jak jej się wydało – dobiegał dźwięk. Wsłuchiwała się we wszystko dokoła. Nic. Dźwięk! Znowu! Suche liście i wilgotna ziemia. Nic ciężkiego. To nie był zbyt głośny dźwięk. Nie Drake. Nawet nie kojot. Astrid uspokoiła się nieco. Ramiona miała zesztywniałe. Poruszyła nimi, chcąc uniknąć skurczu. Jakieś małe stworzonko uciekło. Pewnie opos albo skunks. Nie Drake. Nie ten potwór z biczem zamiast ramienia. Nie ten sadysta. Nie ten psychopata. Morderca, Biczoręki.
Astrid wyprostowała się i z powrotem zawiesiła sobie strzelbę na ramieniu. Ileż razy każdego dnia czuła ten sam strach? Ile tysięcy razy spoglądała pomiędzy drzewa, krzewy i kamienie w obawie, że zobaczy tę wąską twarz o martwym spojrzeniu? W dzień i w nocy. Kiedy się ubierała. Kiedy gotowała. Kiedy kryła się w rowach. Kiedy spała. Ile razy? I ile razy wyobrażała sobie, że strzela z dubeltówki prosto w jego głowę, masakrując mu twarz, rozbryzgując wokół fontannę krwi... i wiedząc, że i tak po nią wróci. Mogłaby wpakować w niego nieskończoną ilość pocisków, a i tak to ona musiałaby uciekać, próbując złapać oddech, potykając się, płacząc i wiedząc, że nie może zrobić nic, co byłoby w stanie go powstrzymać. Zło, którego nie da się unicestwić. Zło, które wcześniej czy później ją dopadnie. Astrid spakowała owoce do plecaka i ruszyła w stronę swojego obozu. Składał się on z dwóch namiotów – spała w płowożółtym, a w zielonym składała przedmioty ukradzione z różnych obozowisk, leśniczówek i śmietnisk w Stefano Rey. Dotarłszy do domu, Astrid rozpakowała owoce i resztę jedzenia, które przyniosła ze sobą, i schowała je do czerwono-białej chłodziarki. Tuż obok bariery wykopała dół, w którym chłodziarka mieściła się idealnie. Przez ostatnie cztery miesiące, odkąd porzuciwszy
wszystko i wszystkich, skryła się w lesie, wiele się nauczyła. Po pierwsze zauważyła, że zwierzęta trzymają się z daleka od bariery. Nawet owady nie zbliżały się do niej bardziej niż na kilka stóp. Dlatego trzymanie jedzenia tuż przy jej perlistej, szarej powierzchni zapewniało mu bezpieczeństwo. Także i ona była dzięki temu bezpieczniejsza. Drapieżnikom trudniej było dostać się do obozu położonego tak blisko bariery i na samej krawędzi klifu. Wokół obozu Astrid rozciągnęła sznur, do którego przywiązała butelki pełne kamyków i zardzewiałe puszki. Gdyby cokolwiek uderzyło w linę, powstałoby mnóstwo hałasu. Nie dawało jej to pełnego poczucia bezpieczeństwa. Świat, w którym wciąż żył Drake, nie mógł być bezpieczny. Czuła się jednak na tyle pewnie, na ile pozwalał jej ETAP. Astrid usiadła na plastikowym krześle, położyła zmęczone nogi na drugim i otworzyła książkę. Jej życie polegało teraz na ciągłym poszukiwaniu jedzenia, a jako że nie miała żadnej lampy, mogła czytać ledwie przez godzinę dziennie, zanim zaszło słońce. Znajdowała się w przepięknej okolicy, na szczycie stromego urwiska nad oceanem. Ona jednak zwróciła się ku ostatnim promieniom słońca, które padały na kartki jej książki. Było to Jądro ciemności.
Usiłowałem rozproszyć czar – ciężki, niemy czar dziczy – który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej piersi, budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty, pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych namiętności. Byłem przekonany, że to go jedynie gnało ku skrajowi lasu, ku puszczy, w stronę blasku ognisk, dudnienia bębnów, niesamowitych zaklęć; tylko to znęciło jego pozbawioną hamulców duszę poza granice dozwolonych dążeń. [Przeł. Aniela Zagórska.] Astrid uniosła głowę ku drzewom. Jej obóz znajdował się na małej polanie, otoczonej jednak przez mur gęstych drzew. Te przy brzegu nie były aż tak wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu. Zdawały się przyjaźniejsze. „Ciężki, niemy czar dziczy” – przeczytała Astrid na głos. Dla niej ten czar oznaczał zapomnienie. Ciężkie życie, które prowadziła teraz, było lepsze niż to, które zostawiła za sobą w Perdido Beach. To tam była prawdziwa dzicz. Tam obudziły się jej głęboko ukryte, brutalne instynkty. Tu tylko natura próbowała ją zagłodzić, połamać jej kości, otruć ją i poranić. Nie ustawała w wysiłkach, była jednak pozbawiona złośliwości. Natura jej nie nienawidziła. To nie natura zmusiła ją, by poświęciła życie swojego brata. Astrid zamknęła oczy i książkę próbując uspokoić
napływające emocje. Poczucie winy było czymś fascynującym: zdawało się nie słabnąć mimo upływu czasu. Stawało się raczej coraz bardziej dojmujące, bo zapominała o okolicznościach, a strach i poczucie obowiązku stawały się abstrakcyjne. Tylko jej własne działania wciąż pozostawały w jej pamięci krystalicznie wyraźne. Rzuciła swojego chorego, dziwnego braciszka na pożarcie wielkim, obrzydliwym kreaturom, które zagrażały jej i wszystkim ludziom w ETAP-ie. Jej brat zniknął. Potwory też zniknęły. Poświęcenie opłaciło się. A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy on odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „ Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę”. [Księga Rodzaju, 22,1-2 Biblia Tysiąclecia.] Tylko że żaden miłosierny Bóg nie dostrzegł jej wiary i nie powstrzymał przed morderstwem. A to dlatego, że żaden miłosierny Bóg nie istniał. Wstydziła się, że tak dużo czasu zajęło jej pojęcie tej prostej prawdy. Przecież była Genialną Astrid! Przez tyle lat nosiła to przezwisko. A jednak to Sam, który wzruszał ramionami na samo wspomnienie o religii, był bliżej
prawdy. Jakim trzeba było być idiotą, żeby spojrzeć na świat – zwłaszcza na okrutny świat ETAP-u – i wciąż wierzyć w istnienie Boga? Boga, którego cokolwiek obchodzi, który przejmuje się tym, co sam stworzył? Zamordowała Małego Pete’a. Zamordowała go. Nie miała zamiaru ukrywać się za jakimś gładkim słówkiem. Chciała, żeby było jej trudno. Chciała, żeby świat był jak papier ścierny, raniący jej obnażone sumienie. Chciała wykorzystać to okropne słowo, żeby zniszczyć wszystko, co zostało po Genialnej Astrid. Słusznie zrobiła, przyjmując, że Bóg nie istnieje, bo w przeciwnym razie zostałaby skazana na wieczne piekło. Trzęsły się jej ręce. Położyła książkę na kolanach. Z plecaka wyciągnęła paczuszkę z trawką. Przekonywała sama siebie, że narkotyk jest jej jedyną szansą, by zasnąć, że w normalnym świecie lekarz zapisałby jej środki nasenne. A w tym nie byłoby przecież nic złego, prawda? Cóż, musiała przecież spać. Tylko wcześnie rano można było polować i łowić ryby. Musiała zasnąć. Wyciągnęła zapalniczkę i zbliżyła ją do lufki. Dwa płomyki. Tylko dwa, taka była zasada. Potem zawahała się. Poczuła dziwny niepokój, jakby przegapiła coś bardzo ważnego. Zmarszczyła brwi, próbując odtworzyć swoje kolejne ruchy. Odłożyła lufkę i książkę, wróciła do swojej zakopanej spiżarni. Wyciągnęła chłodziarkę. Było
kompletnie ciemno, więc postanowiła wykorzystać odrobinę cennej energii i zapaliła małą latarkę. Gdy uklękła, stwierdziła, że ma rację. Trzy ściany otworu stanowiła ziemia, czwartą bariera. Nic nigdy się do niej nie przyklejało. Nic a nic. A teraz zwisało z niej kilka grudek piachu. Astrid wyciągnęła nóż i dotknęła nim ziemi, która od razu odczepiła się od bariery. Czy to wyobraźnia płatała jej figle? Bariera, którą widziała w dole, zdawała jej się odmieniona. Nie błyszczała już delikatnie, była ciemniejsza. Iluzja przezroczystości zniknęła. Teraz wydawała się matowa. Czarna. Ostrzem noża przejechała wzdłuż bariery, od góry do dołu. Było to subtelne, niemal niedostrzegalne wrażenie. Jednak czubek noża bez trudu poruszał się po ciemnej powierzchni, a potem napotkał lekki opór. Bardzo lekki. Tak jakby najpierw dotykał wypolerowanego szkła, a potem gładkiej stali. Wyprostowała się. Zgasiła światło i odetchnęła głęboko. Bariera zmieniała się. Astrid zamknęła oczy i stała przez chwilę niemal nieruchomo, kołysząc się lekko. Włożyła chłodziarkę z powrotem do jamy. Musiała poczekać na wschód słońca, by zobaczyć coś więcej. Wiedziała już jednak, co zobaczyła. To był początek ostatecznej rozgrywki. Wciąż nie wiedziała tylko, co to za
gra. Astrid zapaliła lufkę, odetchnęła głęboko, a potem, po kilku chwilach, po raz drugi wciągnęła dym do płuc. Czuła, jak jej emocje stają się nieostre. Poczucie winy zelżało. Pół godziny później senność zaprowadziła ją do namiotu, gdzie wcisnęła się w śpiwór i zasnęła z dłońmi na strzelbie. Przez sen Astrid zachichotała. A zatem nie pójdzie do piekła. To piekło przyjdzie do niej. Kiedy nadejdzie ostatnia noc, demon Drake ją odnajdzie. A ona będzie uciekać. Lecz nigdy wystarczająco szybko.
ROZDZIAŁ 2 64 GODZINY, 57 MINUT – Patrick, twój geniusz daje o sobie znać! – zawołał Terry falsetem. – Móóówisz? – spytał Patrick niskim, głuchym głosem. Zakrył twarz dłońmi, a zebrana publiczność wybuchła śmiechem. Trwała właśnie Piątkowa Zabawa nad jeziorem Tramonto. Co piątek dzieciaki organizowały sobie jakąś rozrywkę. Tym razem Terry i Philip odtwarzali odcinek serialu SpongeBob. Terry miał na sobie żółtą koszulkę wymalowaną tak, by przypominała gąbkę, zaś Phil ubrany był w różowawą koszulkę – kostium Patricka Stara. „Scena” znajdowała się na górnym pokładzie dużej łodzi, którą zacumowano tak, że kołysała się na wodzie kilka stóp od brzegu. Becca, która grała Sandy Cheeks, i Darryl, który był doskonałym Squidwardem, siedzieli w dolnej kabinie, czekając, by wygłosić swoje kwestie. Sam Temple przyglądał się im z biura na przystani – dwupiętrowej, szarej wieży, z której dobrze widział głowy zebranego tłumu. Na co dzień barka należała do niego, nie wtedy jednak, kiedy odbywały się przedstawienia. Tłum składał się ze stu trzech dzieciaków. Najmłodsze miało roczek, najstarsze – piętnaście lat. Sam
pomyślał ze smutkiem, że nigdy wcześniej żadna dziecięca publiczność nie wyglądała w ten sposób. Każdy, kto skończył pięć lat, miał przy sobie broń. Widział noże, maczety, kije bejsbolowe, pałki najeżone kolcami, łańcuchy i pistolety. Nikt nie był modnie ubrany – przynajmniej nie według normalnych standardów. Dzieci nosiły rozłażące się w szwach koszulki i o kilka numerów za duże dżinsy. Niektóre zarzuciły na siebie poncza zrobione z koców. Wiele z nich było na bosaka. Próbowały ozdobić swoje stroje piórami wetkniętymi we włosy, dużymi pierścionkami z diamentami, które przymocowywały taśmą, plastikowymi kwiatami, bandanami, krawatami i szelkami, niektóre miały pomalowane twarze. Ale przynajmniej były czyste. Znacznie czystsze niż w Perdido Beach, niemal rok wcześniej. Przeprowadzka nad Jezioro Tramonto zapewniła im właściwie nieskończone ilości świeżej wody. Mydło i detergenty dawno się pokończyły, ale woda sama w sobie działała cuda. Można było wejść w tłum dzieci i nie zwymiotować od smrodu. Gdy słońce zachodziło, a cienie stawały się coraz dłuższe, Sam zauważał rozrzucone pety. Mimo ich starań małe grupki dzieciaków podawały sobie też butelki alkoholu – firmowego lub pędzonego w domach. Pewnie gdyby mu się chciało, wyczułby też zapach marihuany. Generalnie rzeczy miały się jednak lepiej. Dzięki roślinom, które uprawiali, rybom łowionym w jeziorze i
jedzeniu, które przynieśli z Perdido Beach, nikt nie głodował. Było to niezwykłe osiągnięcie. No i był jeszcze projekt Sinder, kryjący w sobie niesamowity potencjał. Dlaczego więc wciąż wydawało mu się, że coś jest nie tak? To było coś więcej niż przeczucie. Jakby prawie coś zobaczył. Albo jeszcze mniej. Jak wrażenie, że powinien był coś zobaczyć, że zobaczyłby coś, gdyby tylko wystarczająco szybko się obrócił. Właśnie tak. Jakby coś stało tuż poza jego polem widzenia. Kiedy się odwrócił, wciąż widział to kątem oka. To coś patrzyło na niego. W tej chwili. – Paranoja – wymamrotał Sam. – Powoli ci odbija, stary. Albo może wcale nie tak powoli, skoro już gadasz do siebie. Westchnął, pokręcił głową i zmusił się do uśmiechu, w nadziei, że wypełni on też jego wnętrze. Odzwyczaił się od takiego... spokoju. Cztery miesiące spokoju. Do licha! Sam usłyszał kroki na skrzypiących schodach. Drzwi otworzyły się. – Diana – powiedział. Wstał i wskazał jej krzesło. – Naprawdę nie trzeba – powiedziała Diana. – Ciąża to nie kalectwo. Ale i tak usiadła. – Jak się czujesz?