- Dokumenty205
- Odsłony39 215
- Obserwuję33
- Rozmiar dokumentów238.0 MB
- Ilość pobrań24 482
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Mindhunter. Podroz w ciemnosc - John Douglas Mark Olshaker
Rozmiar : | 2.6 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Mindhunter. Podroz w ciemnosc - John Douglas Mark Olshaker.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik sylwiastar wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Książkę tę z szacunkiem, z pokorą i z miłością dedykujemy Karli Brown, Suzanne Collins, Kristen French, Ronowi Goldmanowi, Amber Hagerman, Cassandrze Hansen, Tammy Homolce, Christine Jessop, Megan Kance, Polly Klaas, Leslie Mahaffy, Shawnowi Moore’owi, Angie, Melissie i Nancy Newman, Alison Parrott, Nicole Brown Simpson, Shari Faye Smith i wszystkim innym niewinnym ofiarom, ich rodzinom, przyjaciołom i bliskim, a także pełnym poświęcenia stróżom prawa, którzy niestrudzenie pracowali, by sprawiedliwości stało się zadość.
Człowiek musi mieć swobodę wyboru Boga lub opowiedzenia się przeciwko Niemu, tak jak musi mieć swobodę opowiedzenia się za drugim człowiekiem lub przeciwko niemu – w przeciwnym razie religia byłaby oszustwem, edukacja zaś mrzonką. Jedno i drugie zakłada bowiem, że jesteśmy wolni; odrzucenie takiego założenia wypaczałoby sens zarówno religii, jak i edukacji. Jednak wolność to nie wszystko. Stanowi zaledwie część historii i połowę prawdy. Wolność to tylko druga strona medalu, którego awersem jest odpowiedzialność. Jeżeli wolność nie będzie przeżywana w kategoriach odpowiedzialności, grozi jej wręcz degeneracja i przerodzenie się w zwykłą arbitralność.. Viktor E. Frankl, Man’s Search for Meaning, tłum. A. Wolnicka Nędznymi uliczkami musi chodzić ktoś, kto sam nie jest nędznikiem, ktoś, kto nie jest ani zdemoralizowany, ani tchórzliwy. Raymond Chandler, Skromna sztuka pisania powieści kryminalnych, tłum. E. Budrewicz
Od autorów Specjalne podziękowania i nasza głęboka wdzięczność należą się wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tej książki. Tak jak wtedy, gdy pracowaliśmy nad naszymi poprzednimi książkami, redaktorka Lisa Drew i agent literacki Jay Acton podzielali naszą wizję, zachęcali nas do jej realizacji i udzielali nam wsparcia na każdym etapie pracy. Carolyn Olshaker była koordynatorką naszego projektu, menedżerką, radcą prawnym, konsultantką wydawniczą i cheerleaderką, a dla Marka kimś znacznie ważniejszym. Ann Hennigan, nasza główna researcherka, stała się podporą tego przedsięwzięcia i ogromnie się przyczyniła do jego powodzenia. Marysue Rucci załatwiająca za nas wszelkie sprawy w wydawnictwie Scribner, łącząca w sobie w zadziwiający sposób skuteczność z pogodnym usposobieniem, dawała gwarancję, że wszystko pójdzie gładko i pozostanie pod kontrolą. Nie wiemy, co byśmy zrobili bez tej piątki… Pragniemy też wyrazić głęboką wdzięczność Trudy, Jackowi i Stephenowi Collinsom, Susan Hand Martin i Jeffowi Freemanowi za przybliżenie nam postaci Suzanne. Mamy nadzieję, że opowiadając jej historię, nie zawiedliśmy ich zaufania. Jesteśmy wdzięczni Jimowi Harringtonowi z Michigan i prokuratorowi okręgowemu z Tennessee Henry’emu „Hankowi” Williamsowi za podzielenie się z nami swoimi wspomnieniami i spostrzeżeniami. Dziękujemy także naszemu stażyście Davidowi Altschulerowi, jak również Peterowi Banksowi i wszystkim osobom z Krajowego Ośrodka ds. Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci za życzliwość oraz za możliwość skorzystania z ich badań, doświadczeń i pożytecznej pracy. Tacy jak oni sprawiają, że wszyscy jesteśmy znacznie lepszymi ludźmi. Na koniec chcemy jak zawsze podziękować wszystkim kolegom Johna z Quantico, szczególnie Royowi Hazelwoodowi, Steve’owi Mardigianowi, Greggowi McCrary’emu, Judowi Rayowi i Jimowi Wrightowi – nieocenionym pionierom, odkrywcom i wspaniałym towarzyszom podróży w ciemność i z powrotem. John Douglas i Mark Olshaker październik 1996
Prolog W umyśle mordercy To nie jest wersja hollywoodzka. Nie została złagodzona, upiększona ani przełożona na język „sztuki”. Tak to się właśnie odbywa. Może jest nawet gorzej, niż to opisuję. Podobnie jak wielokrotnie wcześniej, i tym razem wchodzę w umysł mordercy. Nie wiem, kim ona będzie, ale jestem gotów kogoś zabić. Natychmiast. Żona zostawiła mnie samego na cały wieczór, poszła z przyjaciółkami na imprezę promocyjną Tupperware, zamiast dotrzymać mi towarzystwa. To chyba zresztą bez znaczenia, bo i tak ciągle się kłócimy, więc kłócilibyśmy się przez cały dzień. Mimo wszystko jestem przygnębiony. Mam po dziurki w nosie takiego traktowania. Może tak naprawdę wychodzi po to, żeby widywać się z innymi mężczyznami, jak moja pierwsza żona. Ale tamta dostała za swoje – skończyła twarzą w dół w wannie, krztusząc się własnymi rzygowinami. Należało jej się za to, jak mnie traktowała. Dwójka naszych dzieci wylądowała u moich starych. To też mnie wkurza – jakbym się nie nadawał, żeby nadal się nimi opiekować. Przez jakiś czas siedzę bezczynnie, oglądając w samotności telewizję i pijąc piwo. Obalam dwa sześciopaki, potem butelkę wina. Ale nadal jest mi źle. Pogrążam się coraz bardziej. Przydałoby się więcej piwa albo czegoś innego do picia. Która to? – dziewiąta, może dziewiąta trzydzieści – wstaję, jadę do minimarketu obok kantyny i biorę następny sześciopak Moosehead. Potem dojeżdżam do Armour Road i po prostu siedzę w samochodzie, pijąc piwo i próbując poukładać sobie w głowie różne sprawy. Im dłużej tak siedzę, tym bardziej czuję się przygnębiony. Jestem tu sam, żyję w bazie na utrzymaniu żony. To wszystko jej przyjaciele, ja nie mam żadnych, nie mam przy sobie nawet dzieci. Wiecie, też kiedyś służyłem w marynarce i myślałem, że jakoś się ułoży, ale nie. Jedna dorywcza praca za drugą. Nie wiem, co robić. Może powinienem po prostu pojechać do domu i zaczekać, a potem rozmówić się z nią, kiedy wróci, i ustalić pewne rzeczy. Wszystko kotłuje mi się w głowie. Naprawdę chciałbym móc z kimś teraz porozmawiać, ale w pobliżu nie ma żywej duszy. Do cholery, i tak nie znam nikogo, komu mógłbym powiedzieć o swoich problemach. Dokoła panują ciemności. Zaczyna to wyglądać na… coś w rodzaju zachęty. Czuję, że wtapiam się w noc. Dzięki ciemnościom staję się anonimowy. Dzięki ciemnościom staję się wszechmocny. Jestem po północnej stronie bazy, zaparkowałem na poboczu i nadal piję piwo tuż za zagrodami dla bizonów, kiedy ją dostrzegam. Cholera, te bizony są traktowane lepiej niż ja. Właśnie przebiegła na drugą stronę drogi. Uprawia jogging na poboczu, całkiem sama, chociaż już się ściemniło. Jest wysoka i naprawdę atrakcyjna, powiedziałbym, że koło dwudziestki. Długie ciemnoblond włosy zaplecione w warkocz. Czoło lśniące od potu w świetle księżyca. Faktycznie, bardzo ładna. Ma na sobie czerwony T-shirt ze złotym godłem marines z przodu i króciutkie czerwone szorty, które naprawdę świetnie uwydatniają jej tyłek, a nogi wyglądają, jakby nie miały końca. Ani grama tłuszczu. Te kobiety z piechoty morskiej rzeczywiście utrzymują doskonałą formę. Ciągłe ćwiczenia i musztry. Nie to, co te z marynarki wojennej. Mogłyby skopać dupę zwyczajnemu facetowi, gdyby tylko dać im szansę. Przyglądam jej się przez chwilę, jej cyckom podskakującym i opadającym w rytm biegu. Zastanawiam się, czy nie wysiąść i nie pobiegać razem z nią, może nawiązać rozmowę. Ale wiem, że daleko mi do jej formy. Poza tym jestem, kurwa, zalany w trupa. Wobec tego może podjadę samochodem i zaproponuję, że podrzucę ją z powrotem do koszar, albo coś, i w ten
sposób skłonię ją do rozmowy. Ale zaraz myślę sobie, że czemu miałaby pojechać z kimś takim jak ja, skoro pewnie zadaje się z tymi ważniakami z marines. Dziewczyna taka jak ona za bardzo się ceni, żeby tracić czas na faceta mojego pokroju. Cokolwiek powiem, i tak mnie oleje. A mnie dość już olewano jak na jeden dzień. Dość mnie olewano przez całe życie. Dobra, nie zamierzam dłużej znosić tego pieprzenia – w każdym razie nie dziś wieczór. Po prostu wezmę, co zechcę. To jedyny sposób, żeby coś dostać na tym świecie. Ta dziwka będzie miała ze mną do czynienia, czy jej się to podoba, czy nie. Uruchamiam silnik i podjeżdżam do niej. Pochylam się w stronę okna po stronie pasażera i wołam: – Przepraszam! Czy wie pani, jak daleko stąd na drugą stronę bazy? Wcale nie wygląda na przestraszoną – domyślam się, że to dzięki naklejce z logo bazy na samochodzie, no a poza tym pewnie uważa, że potrafi o siebie zadbać, bo służy w piechocie morskiej i w ogóle. Przystaje i podchodzi do samochodu, naprawdę taka łatwowierna, trochę zadyszana. Pochyla się od strony pasażera, pokazuje za siebie i mówi, że to jakieś pięć kilometrów. Potem posyła mi całkiem miły uśmiech i odwraca się, żeby jeszcze pobiegać. Wiem, że to moja jedyna szansa – jeszcze sekunda i już jej nie zobaczę. Wobec tego otwieram drzwi, wyskakuję z samochodu i biegnę za nią. Walę ją potężnie od tyłu, więc pada jak długa. Łapię ją, a ona coś jakby się zachłystuje, uświadamiając sobie, co się dzieje, i próbuje mi uciec. Ale chociaż jest wysoka i silna jak na dziewczynę, ja jestem od niej prawie o trzydzieści centymetrów wyższy i pewnie o ponad czterdzieści pięć kilo cięższy. Przytrzymuję ją i grzmocę w bok głowy najmocniej jak potrafię, więc musiała zobaczyć gwiazdy. Mimo to nadal walczy zaciekle, próbując spuścić mi wpierdol i zwiać. Zapłaci mi za to jak nic. Żadna dziwka nie będzie mnie traktować w ten sposób. – Nie dotykaj mnie! Spadaj! – wrzeszczy. Muszę praktycznie przydusić dziwkę, żeby zawlec ją do samochodu. Grzmocę ją jeszcze raz, od czego chwieje się na nogach, a potem chwytam i wpycham do wozu po stronie pasażera. Właśnie wtedy widzę dwóch mężczyzn, którzy uprawiali jogging, a teraz biegną w naszą stronę i coś krzyczą. Wobec tego dodaję gazu i wypieprzam stamtąd czym prędzej. Wiem, że muszę się wydostać z bazy. To teraz najważniejsze. Dlatego jadę w stronę bramy znajdującej się w pobliżu tutejszego kina. To jedyna, która jest otwarta o tak później porze. Wiem, bo właśnie tamtędy wjechałem. Podpieram dziewczynę na siedzeniu obok siebie, żeby wyglądało, że jedzie ze mną na randkę. Jej głowa spoczywa na moim ramieniu, naprawdę romantycznie. Jest ciemno, więc to najwyraźniej zdaje egzamin, bo wartownik w ogóle nie reaguje, po prostu nas przepuszcza. Jesteśmy na Navy Road, gdy ona zaczyna odzyskiwać przytomność i znowu wrzeszczy. Grozi, że wezwie gliny, jeśli jej nie wypuszczę. Nikt nie będzie mówił do mnie w ten sposób. To już nieważne, czego ona chce. Ważne, czego ja chcę. Ja tu, kurwa, rządzę, nie ona. Dlatego zdejmuję rękę z kierownicy i na odlew walę ją mocno w twarz. To ją ucisza. Wiem, że nie mogę jej zabrać do domu. Do tej pory moja stara mogła już wrócić. Co mam zrobić – wyjaśnić, że tak naprawdę to nią powinienem się zająć w ten sposób? Potrzebuję jakiegoś miejsca, gdzie ja i ta nowa dziwka będziemy mogli być sami. Gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Muszę pojechać gdzieś, gdzie będę się czuł swobodnie. W miejsce, które znam i wiem, że mogę tam zrobić, co muszę, i nikt nam nie przerwie. Wpadam na pewien pomysł. Jadę tą drogą do końca i skręcam w prawo do parku – nazywa się park Edmunda Orgilla.
Przychodzi mi do głowy, że baba znów mogłaby oprzytomnieć, więc grzmocę ją solidnie w bok głowy. Przejeżdżam obok boisk bejsbolowych, obok toalet i takich tam, kierując się na drugi koniec parku, bliżej jeziora. Zatrzymuję się nad brzegiem i wyłączam silnik. Teraz jesteśmy całkiem sami. Chwytam ją za koszulkę i wywlekam z samochodu. Jest jakby na wpół przytomna, jęczy. Ma rozcięcie wokół oka i krew jej płynie z nosa i z ust. Odciągam ją od samochodu i rzucam na ziemię, ale zaczyna wstawać. Ta dziwka wciąż próbuje mi się opierać. No więc skaczę na nią – właściwie siadam na niej okrakiem – i znów okładam ją pięściami. W pobliżu rośnie wysokie drzewo z rozłożystymi gałęziami. Jest tu dość przytulnie i romantycznie. Teraz ta dziwka należy do mnie. Nad wszystkim panuję. Mogę z nią zrobić, co zechcę. Zrywam z niej ubranie – buty do biegania Nike, potem tę jej fantazyjną koszulkę z godłem piechoty morskiej, króciutkie szorty i niebieski pas wyszczuplający, który nosi wokół talii. Niemal nie stawia oporu. Już nie jest taka harda. Zdzieram z niej wszystko – nawet skarpetki. Próbuje uciec albo się wyrwać, ale niewiele może zrobić. Panuję nad sytuacją. Mogę zdecydować, czy dziwka będzie żyła czy umrze i w jaki sposób umrze. To zależy tylko ode mnie. Po raz pierwszy tej nocy czuję, że jestem kimś. Przygniatam jej szyję przedramieniem, żeby była cicho, a drugą rękę wyciągam w stronę jej piersi – lewej. Ale to dopiero początek. Dogodzę tej dziwce jak nikt nigdy wcześniej. Rozglądam się dokoła. Wstaję na chwilę, sięgam do góry, łapię jakąś gałąź i odłamuję kawałek – długi może na siedemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt centymetrów. Przychodzi mi to z trudem, bo ten odrost ma prawie pięć centymetrów grubości. Jego koniec, w miejscu złamania, jest ostry jak grot strzały albo włóczni. Chwilę wcześniej sprawiała wrażenie nieprzytomnej, ale znów głośno krzyczy. Ma oczy oszalałe z bólu. Boże, tyle krwi, założę się, że jest dziewicą. Dziwka już tylko wrzeszczy w męczarniach. To za te wszystkie kobiety, które kiedykolwiek miały mnie w dupie, mówię sobie. To za tych wszystkich ludzi, którzy dawali mi w kość. Za pieskie życie – niech dla odmiany ktoś inny ma przesrane! Teraz już się nie szamocze. Gdy szał minął i gdy już wyładowałem wściekłość, staję się spokojniejszy. Odchylam się do tyłu i patrzę na nią z góry. Leży całkiem spokojna, nieruchoma. Jej blade ciało wygląda jakby było puste, jakby coś z niego uszło. Wiem, że w końcu jest martwa, i po raz pierwszy od cholernie długiego czasu czuję się w pełni żywy. To właśnie oznacza wejść w cudzą skórę, poznać zarówno ofiarę, jak i sprawcę – dowiedzieć się, jak na siebie oddziałują. Taką oto wiedzę wynosisz z wielu godzin spędzonych w więzieniach i zakładach poprawczych, gdy siedzisz po drugiej stronie stołu i wysłuchujesz prawdziwych historii. Kiedy je od nich usłyszysz, zaczynasz dopasowywać do siebie elementy układanki. A wtedy zaczyna do ciebie przemawiać sama zbrodnia. Chociaż brzmi to potwornie, tak właśnie musisz postąpić, jeśli chcesz być skuteczny. Opisałem tę metodę pewnej reporterce, która niedawno przeprowadzała ze mną wywiad. – Nie mogę nawet myśleć o czymś takim! – powiedziała. – Hm, lepiej, żebyśmy wszyscy o tym myśleli, jeśli chcemy mieć kiedyś mniej takich spraw, o których trzeba myśleć – odparłem. Jeśli się to zrozumie – ale nie w sposób akademicki, intelektualny, lecz intuicyjny, empiryczny – być może zaczniemy osiągać wymierne efekty. To, co właśnie opisałem, było moim wyobrażeniem wydarzeń, które rozegrały się późną nocą 11 lipca i wczesnym rankiem 12 lipca 1985 roku, to znaczy w dniu, w którym młodsza
kapral piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych Suzanne Marie Collins – świetnie wyszkolona, powszechnie lubiana, tryskająca energią, piękna, młoda, dziewiętnastoletnia kobieta – straciła życie w publicznym parku w pobliżu Bazy Lotniczej Marynarki Wojennej Memphis leżącej na północny wschód od Millington w stanie Tennessee. Mierząca sto siedemdziesiąt centymetrów i ważąca pięćdziesiąt cztery kilogramy Collins wyszła tuż po dwudziestej drugiej z koszar, żeby pobiegać, i już nie wróciła. Jej nagie, zmasakrowane ciało znaleziono w parku, gdy wszczęto poszukiwania po tym, jak nie stawiła się na porannym apelu. Za przyczynę śmierci uznano długotrwałe duszenie rękami, tępy uraz głowy oraz rozległy krwotok wewnętrzny spowodowany ostrą, skośnie ułamaną gałęzią, tak głęboko wepchniętą w jej ciało, że przebiła narządy w jamie brzusznej, wątrobę, przeponę i prawe płuco. Dwunastego lipca Suzanne Collins miała ukończyć czteromiesięczny kurs awioniki, bo marzyła, żeby zostać jedną z pierwszych pilotek w piechocie morskiej. Wchodzenie w umysł sprawcy zawsze było bolesnym, obrzydliwym doświadczeniem, ale musiałem to robić, jeśli miałem zobaczyć zbrodnię oczyma przestępcy. Już wcześniej postawiłem się w sytuacji ofiary i okazało się to niemal nie do zniesienia. Ale to także wchodziło w zakres moich obowiązków na stanowisku – które sam dla siebie utworzyłem – pierwszego pełnoetatowego profilera kryminalnego w Jednostce Nauk Behawioralnych* (Behavioral Science Unit) w Akademii FBI w Quantico w Wirginii. Zazwyczaj kiedy wzywano mój zespół – Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (Investigative Support Unit) – mieliśmy za zadanie opracować profil behawioralny niezidentyfikowanego sprawcy i zaproponować strategię dochodzeniową, żeby pomóc policji w jego wytropieniu. Od mojego przyjścia do Quantico do tamtej pory pracowałem już przy ponad tysiąc stu takich sprawach. Tym razem, gdy zadzwoniła policja, podejrzany już przebywał w areszcie. Nazywał się Sedley Alley i był brodatym białym dwudziestodziewięciolatkiem z Ashland w stanie Kentucky. Miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ważył sto kilogramów i pracował w firmie instalującej klimatyzatory. Mieszkał w bazie, bo jego żona Lynne służyła w marynarce wojennej. Policja uzyskała już zeznanie Alleya i to następnego dnia rano. Jego wersja wydarzeń nieco się jednak różniła od mojej. Agenci Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej (Naval Investigative Service, NIS) aresztowali go dzięki opisowi samochodu podanemu przez dwóch mężczyzn uprawiających jogging oraz przez wartownika pełniącego służbę przy bramie bazy. Alley powiedział im, że czuł się przygnębiony, kiedy jego żona Lynne poszła na przyjęcie promocyjne Tupperware, oraz że wypił w domu trzy sześciopaki piwa i butelkę wina, a potem pojechał swoim starym, dogorywającym zielonym kombi marki Mercury do minimarketu znajdującego się w pobliżu kantyny, żeby dokupić piwa. Powiedział, że był coraz bardziej pijany, gdy tak jeździł samochodem bez celu, aż w pewnym momencie zobaczył, jak uprawiająca jogging atrakcyjna biała kobieta w koszulce z godłem piechoty morskiej i sportowych szortach przebiega na drugą stronę ulicy. Zeznał, że wysiadł z samochodu i zaczął biec razem z nią. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale on po kilku minutach dostał zadyszki, bo zbyt dużo wypił i wypalił. Miał ochotę opowiedzieć jej o swoich problemach, ale nie sądził, żeby mogły ją zainteresować, ponieważ go nie znała, wobec tego pożegnał się i odjechał. Jak wyjaśnił, jeździł bez celu po pijanemu tam i z powrotem po tej samej drodze. Wiedział, że nie powinien prowadzić samochodu. Nagle usłyszał jakiś głuchy odgłos i poczuł szarpnięcie. Uświadomił sobie, że ją potrącił. Wsadził kobietę do samochodu i powiedział, że zawiezie ją do szpitala, lecz ona, jak zeznał, wciąż stawiała opór, grożąc, że postara się, aby go aresztowano za jazdę po pijanemu.
Wywiózł ją z bazy i skierował się do parku Edmunda Orgilla, gdzie się zatrzymał w nadziei, że uda mu się ją uspokoić i odwieść od zadenuncjowania go. Ale w parku, jak twierdził, ona nadal mu wymyślała i powtarzała, że wpakował się w poważne kłopoty. Wrzasnął na nią, żeby się zamknęła, a kiedy próbowała otworzyć drzwi, chwycił ją za koszulkę, otworzył drzwi po swojej stronie, wysiadł i wyciągnął ją na zewnątrz. Kobieta nadal krzyczała, że postara się, by go aresztowano, i próbowała się wyrwać. Wobec tego skoczył na nią i siadając na niej okrakiem, przygniótł ją do ziemi, wyłącznie po to, żeby nie pozwolić jej uciec. Chciał tylko z nią porozmawiać. Kobieta nadal próbował się wyrwać, „kręcąc biodrami”, jak to określił. Wtedy „na sekundę stracił panowanie nad sobą” i uderzył ją w twarz – najpierw raz, potem jeszcze raz albo dwa – otwartą dłonią. Był wystraszony, bo wiedział, że będzie miał kłopoty, jeśli go wyda policji. Oświadczył, że zszedł z niej i próbując znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, poszedł do samochodu po śrubokręt z żółtą rękojeścią, którego używał do odpalania samochodu bez kluczyka. Kiedy wrócił, usłyszał, że ktoś biegnie w ciemności. Przestraszony, odwrócił się na pięcie i gwałtownie wyciągnął przed siebie rękę, przypadkiem tę, w której trzymał śrubokręt. Okazało się, że uderzył nim dziewczynę, widocznie wbijając go w bok jej głowy, bo upadła na ziemię. Kiedy to się stało, nie wiedział, co ma robić. Czy powinien po prostu uciec, może z powrotem do Kentucky? Nie miał pojęcia. Uznał, że musi się postarać, by jej śmierć wyglądała na coś innego, jakby kobieta została napadnięta i zgwałcona. Ale oczywiście nie uprawiał z nią seksu – jej obrażenia i śmierć to był straszny wypadek – więc co miał zrobić, żeby upozorować napaść na tle seksualnym? Zdjął z niej ubranie – to był dopiero początek – a następnie odciągnął ciało za kostki daleko od samochodu, nad brzeg jeziora, i położył je pod drzewem. Roztrząsał wszelkie możliwości, rozpaczliwie usiłując coś wymyślić. W pewnej chwili wyciągnął rękę do góry i natrafił na gałąź. Machinalnie ją odłamał. Potem odwrócił ciało na brzuch i wcisnął w nie patyk, tylko raz, jak utrzymywał, tylko tyle, żeby wyglądało, że została napadnięta przez jakiegoś maniaka seksualnego. Potem pobiegł z powrotem do samochodu i w pośpiechu opuścił to miejsce, wyjeżdżając z parku po przeciwnej stronie, niż do niego wjechał. Henry „Hank” Williams, zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Shelby w stanie Tennessee, próbował wszystko to sobie jakoś poukładać. Ten imponująco zbudowany były agent FBI należał do najlepszych w swoim zawodzie. Miał niewiele ponad czterdzieści lat, bardzo wyraziste rysy twarzy, życzliwe, uważne oczy i przedwcześnie posiwiałe włosy. Nigdy wcześniej nie spotkał się z tak makabryczną sprawą. – Gdy tylko zajrzałem do akt, pomyślałem, że to zdecydowanie sprawa na karę śmierci – zauważył Williams. – Tym razem nie zamierzałem zawierać ugody z obroną. Jego zdaniem problem tkwił w tym, żeby przedstawić motyw tak bestialskiego morderstwa w sposób zrozumiały dla ławy przysięgłych. Bo przecież kto przy zdrowych zmysłach mógłby dopuścić się czegoś tak potwornego? To właśnie próbowała wykorzystać obrona. Oprócz zeznania Alleya o „przypadkowej” śmierci przywoływała widmo szaleństwa. Psychiatrzy, którzy badali oskarżonego na zlecenie obrony, uznali podobno, że cierpi on na liczne zaburzenia osobowości. Alley nie poinformował agentów Służby Dochodzeniowej Marynarki Wojennej, którzy przesłuchiwali go pierwszego dnia, że tamtej nocy, gdy umarła Suzanne Collins, jego osobowość najwyraźniej podzieliła się na trzy różne: był sobą, ale także Billie, osobowością kobiecą, oraz Śmiercią, która jechała konno obok samochodu, którym poruszali się Sedley i Billie. Williams skontaktował się z agentem specjalnym Haroldem Hayesem, koordynatorem
profilowania w biurze FBI w Memphis. Ten wyjaśnił prokuratorowi pojęcie morderstwa motywowanego pożądaniem i wspomniał o artykule na ten temat, zatytułowanym The Lust Murderer, który pięć lat wcześniej napisałem wraz ze swoim kolegą Royem Hazelwoodem do czasopisma „FBI Law Enforcement Bulletin”. Chociaż termin „pożądanie” jest w tego rodzaju sprawach nieco mylący, artykuł przedstawiał to, czego dowiedzieliśmy się ze swoich badań nad seryjnymi mordercami, jeśli chodzi o te wstrętne zbrodnie o podłożu seksualnym wiążące się z manipulacją, dominacją i kontrolą. Zabójstwo Suzanne Collins wydawało się klasycznym przypadkiem morderstwa motywowanego pożądaniem – zamierzonym, umyślnym czynem popełnionym przez zdrowego psychicznie osobnika cierpiącego na charakteropatię, która przejawiała się tym, że chociaż znał różnicę między dobrem a złem, nie pozwalał, by to moralne rozróżnienie wchodziło mu w drogę. Williams zaprosił mnie do udziału w tej sprawie. Miałem mu doradzać w kwestii strategii oskarżenia i wymyślić, jak przekonać ławę przysięgłych złożoną z dwunastu uczciwych mężczyzn i kobiet – którzy w prywatnym życiu prawdopodobnie mieli niewielki bezpośredni kontakt z czystym złem – że moja wersja wydarzeń jest sensowniejsza niż wersja podsądnego. Na początek musiałem wyjaśnić członkom zespołu prokuratorskiego parę rzeczy, których ja i moi ludzie nauczyliśmy się w ciągu długich lat zwalczania zbrodni, z perspektywy behawioralnej… i powiedzieć, jaką szczególną cenę zapłaciliśmy, żeby się tego nauczyć. Musiałem ich zabrać w moją własną podróż w ciemność. * Jednostka Nauk Behawioralnych przekształciła się później w Jednostkę Wsparcia Dochodzeń (przyp. tłum.).
Rozdział 1 Podróż w ciemność Na początku grudnia 1983 roku, gdy miałem trzydzieści osiem lat i pracowałem nad sprawą morderstw nad Green River, zasłabłem w pokoju hotelowym w Seattle. Dwaj agenci, których zabrałem ze sobą z Quantico, musieli wyważyć drzwi, żeby się do mnie dostać. Przez pięć dni w stanie śpiączki, na granicy życia i śmierci, leżałem na oddziale intensywnej terapii w Swedish Hospital. Cierpiałem na wirusowe zapalenie mózgu wywołane ostrym stresem spowodowanym jednoczesnym zajmowaniem się stu pięćdziesięcioma sprawami. Rozwiązanie ich wszystkich, jak wiedziałem, zależało od moich odpowiedzi. Nie spodziewano się, że z tego wyjdę, a jednak w cudowny sposób przeżyłem dzięki pierwszorzędnej opiece medycznej, miłości rodziny i wsparciu kolegów. Szpital opuściłem na wózku inwalidzkim prawie miesiąc później, ale do pracy udało mi się wrócić dopiero w maju. Przez cały ten czas bałem się, że uraz neurologiczny spowodowany chorobą nie pozwoli mi sprostać standardom FBI i zmusi mnie do przedwczesnego zakończenia kariery agenta. Do dziś mam nieco upośledzoną lewą stronę ciała. Niestety, moja sytuacja nie należy w tym fachu do wyjątków. Większość innych agentów, którzy pracowali ze mną jako profilerzy i analitycy przy dochodzeniach kryminalnych w Jednostce Wsparcia Dochodzeń, padła kiedyś ofiarą ostrego stresu i schorzeń związanych z pracą, co przez pewien czas nie pozwalało im wykonywać swoich obowiązków. Te problemy zdrowotne obejmują całą gamę chorób – od neurologicznych, takich jak moja, poprzez bóle w piersiach i problemy kardiologiczne, wrzody czy zaburzenia żołądkowo-jelitowe po stany lękowe i depresję. Mają one źródło przede wszystkim w tym, że organa ścigania są nieustannie środowiskiem silnie stresogennym. Gdy wracałem w domu do zdrowia, sporo rozmyślałem o tym, co takiego w naszej pracy wywołuje ten szczególny rodzaj stresu, odmienny, a czasami nawet większy od tego, który przeżywają inni agenci FBI, detektywi i policjanci pracujący w terenie – ludzie znacznie częściej od nas narażeni na bezpośrednie niebezpieczeństwo fizyczne. Sądzę, że wynika to po części z rodzaju usług, jakie oferujemy. W agencji słynącej od dawna z dewizy wyrażającej się słowami „fakty, wyłącznie suche fakty, mój drogi” jesteśmy prawdopodobnie jedyną grupą rutynowo proszoną o opinię. Ale i tak w gruncie rzeczy musieliśmy czekać, aż umrze John Edgar Hoover, żeby profilowanie kryminalne w ogóle zostało uznane za pełnoprawne narzędzie zwalczania przestępczości. Jeszcze przez lata po uruchomieniu w Quantico programu profilowania osobowości przestępców większość ludzi zarówno w FBI, jak i z zewnątrz uważała je za czary albo czarną magię praktykowane przez niewielką grupę szamanów osiemnaście metrów pod ziemią, dokąd nigdy nie dociera światło dzienne. Prawda wygląda jednak tak, że chociaż na podstawie naszych rad bywają podejmowane kluczowe decyzje, nie możemy sobie pozwolić na luksus przedstawiania twardych faktów na ich poparcie. Nie mamy komfortu jednoznaczności. Jeśli myli się policjant, oznacza to, że sprawa być może nie zostanie rozwiązana, ale sytuacja nie będzie gorsza niż przedtem. Gdy wzywa się nas, często jest to ostatnia deska ratunku i jeśli się pomylimy, możemy skierować śledztwo na błędne tory. Dlatego staramy się być bardzo pewni tego, co mówimy. Zajmujemy się jednak ludzkim zachowaniem, a badanie ludzkiego zachowania, co tak bardzo lubią nam powtarzać psychiatrzy, nie jest nauką ścisłą. Jednym z powodów, dla których policja i inne organy ścigania z całych Stanów Zjednoczonych i z wielu części świata zwracają się do nas, jest to, że mamy doświadczenie, którego im brakuje. Podobnie jak lekarz specjalista, który widział znacznie więcej przypadków
rzadkiej choroby niż lekarz pierwszego kontaktu, mamy przewagę nad służbami krajowymi i zagranicznymi, wobec tego potrafimy wychwycić warianty i niuanse, które mogłyby umknąć lokalnemu śledczemu działającemu tylko na własnym podwórku. Pracujemy, kierując się zasadą, że zachowanie odzwierciedla osobowość, i na ogół dzielimy proces profilowania na siedem etapów, którymi są: Ocena samego czynu przestępczego. Wszechstronna ocena szczegółów dotyczących miejsca, lub miejsc, zbrodni. Wszechstronna analiza ofiary lub ofiar. Ocena wstępnych raportów policji. Ocena protokołu sekcji zwłok sporządzonego przez lekarza sądowego. Stworzenie profilu psychologicznego obejmującego najistotniejsze cechy sprawcy. Sformułowanie sugestii dochodzeniowych na podstawie stworzonego profilu. Jak widać, przedstawienie profilu sprawcy często stanowi dopiero początkowy element usług, które oferujemy. Następnym krokiem jest skonsultowanie się z miejscowymi śledczymi i zaproponowanie im proaktywnych strategii, które mogliby wykorzystać, żeby wywrzeć presję na niezidentyfikowanego sprawcę – skłonić go do wykonania jakiegoś ruchu. W tego rodzaju sprawach próbujemy trzymać się na dystans od śledztwa, ale i tak zdarza się, że zostajemy rzuceni w sam jego środek. Może to polegać na spotkaniu się z rodziną zamordowanego dziecka, przeszkoleniu członków rodziny, jak powinni reagować na drwiące telefony od mordercy opisującego, w jaki sposób dziecko umarło, a nawet na wykorzystaniu brata lub siostry ofiary w charakterze przynęty, żeby spróbować zwabić zabójcę w jakieś konkretne miejsce. To właśnie zaproponowałem po zamordowaniu siedemnastoletniej Shari Faye Smith w Columbii w Karolinie Południowej, ponieważ zabójca dawał do zrozumienia, że ma obsesję na punkcie Dawn, pięknej siostry Shari. Zanim morderca znalazł się w areszcie, przez cały czas nerwowo wyczekiwałem, jaki skutek przyniesie rada, której udzieliłem biuru szeryfa i rodzinie. Wiedziałem, że jeśli moja ocena okaże się błędna, Smithowie mogą stanąć w obliczu jeszcze jednej ogromnej tragedii. Niecałe sześć tygodni po telefonie od zabójcy, który przekazał Dawn zawiłe instrukcje, jak znaleźć ciało Shari Faye Smith na polu w sąsiednim hrabstwie Saluda, w publicznym parku w stanie Tennessee zamordowana została młodsza kapral Suzanne Collins. Po prostu jest ich tam dla nas zbyt wielu. A ci, z którymi rzeczywiście mamy do czynienia, jak powiedział o nich mój kolega Jim Wright, są najgorsi z najgorszych. Przeżywamy każdy dzień ze świadomością, że ludzie są zdolni do czynienia zła. – Niemal nie da się opisać, co jeden człowiek potrafi zrobić drugiemu – zauważa Jim. – Tego, co ktoś potrafi zrobić niemowlęciu, dziecku, które nie ukończyło roku, przypadków wypatroszenia kobiet, procesu dehumanizacji, przez który przechodzą. W żaden sposób nie można się zajmować tego typu pracą, jaka jest wykonywana przez nas albo przez innych przedstawicieli organów ścigania prowadzących śledztwo w sprawie brutalnej zbrodni, i nie być tym osobiście dotkniętym. Bardzo często dostajemy telefony od ofiar, które przeżyły, lub od bliskich ofiar. Zdarza się nawet, że dzwonią do nas seryjni mordercy lub seryjni gwałciciele. Mamy więc do czynienia z osobistym wymiarem tych zbrodni i naprawdę angażujemy się w nie w sposób osobisty i bierzemy je sobie do serca. Myślę, że każdy w naszej jednostce ma swoje wybrane sprawy, o których nie potrafi zapomnieć. Znam niektóre z takich spraw Jima. Jedną z moich jest sprawa Mordercy znad Green River, która nigdy nie została rozwiązana*. Inną morderstwo Suzanne Collins, prześladujące mnie do dziś.
Gdy byłem w domu i wracałem do zdrowia, odwiedziłem również cmentarz wojskowy w Quantico, żeby przyjrzeć się miejscu, w którym zostałbym pochowany, gdybym zmarł w tamtym pierwszym tygodniu. Dużo też myślałem o tym, co powinienem robić, jeśli dożyję wieku emerytalnego. Uważałem, że w tym, co robię, jestem równie dobry jak ktokolwiek inny, ale uświadomiłem sobie, że stałem się osobą jednowymiarową. Wszystko – moja żona, moje dzieci, rodzice, przyjaciele, dom, sąsiedztwo – było na drugim miejscu za pracą, i to bardzo za nią daleko. Doszło do tego, że za każdym razem, kiedy żona albo jedno z dzieci skaleczyły się lub miały jakiś problem, porównywałem ich sytuację do losu ofiar w swoich przerażających sprawach i uznawałem, że nie ma się czym przejmować. Albo patrzyłem na ich skaleczenia i zadrapania z perspektywy krwawych śladów oglądanych na miejscu zbrodni. Próbowałem pozbyć się ciągłego napięcia, łącząc picie z gorączkowym reżimem ćwiczeń fizycznych. Potrafiłem się odprężyć dopiero wtedy, gdy byłem kompletnie wyczerpany. Spacerując po cmentarzu wojskowym, postanowiłem, że muszę znaleźć sposób, by poczuć grunt pod nogami, zacząć przywiązywać większą wagę do miłości i wsparcia Pam i naszych córek Eriki i Lauren (Jed miał przyjść na świat kilka lat później), szukać oparcia w wierze, spróbować robić sobie czasem wolne, zgłębiać inne aspekty życia. Wiedziałem, że tylko w ten sposób przetrwam. Dlatego gdy w 1990 roku przestałem kierować programem profilowania i zostałem szefem jednostki, starałem się, żeby każdy, kto u mnie pracował, mógł zachować zdrowie psychiczne i równowagę emocjonalną. Przekonałem się na własnej skórze, co się może stać i jak wyczerpująca bywa nasza praca. W naszej pracy jest bardzo ważne, by wejść w umysł nie tylko mordercy, czyli niezidentyfikowanego sprawcy, lecz także w umysł ofiary w chwili, gdy popełniano zbrodnię. Tylko w ten sposób da się zrozumieć dynamikę wydarzeń – pojąć, co zaszło między ofiarą a przestępcą. Można na przykład dowiedzieć się, że ofiara była osobą bardzo bierną, a jeśli tak, to dlaczego otrzymała tak wiele ciosów w twarz? Dlaczego torturowano ją tak strasznie, chociaż wiemy z analizy jej charakteru, że uległaby napastnikowi i zrobiłaby wszystko, co jej kazał? Wiedza o tym, jak prawdopodobnie reagowała ofiara, mówi nam coś ważnego o przestępcy. W tym wypadku oznacza, że najwyraźniej lubi krzywdzić swoje ofiary. Gwałt mu nie wystarcza, dla niego ważne jest wymierzanie kary. Ten aspekt przestępstwa nazywamy „sygnaturą”. Na podstawie tego jednego spostrzeżenia możemy zacząć uzupełniać pozostałe elementy osobowości sprawcy i przewidzieć rozpoznawalny sposób jego zachowania się po popełnieniu przestępstwa. Zależy nam, żeby dowiedzieć się tego o każdej sprawie i o każdej ofierze, chociaż to również zalicza się do najbardziej przytłaczających zadań emocjonalnych, jakie można sobie wyobrazić. Policjanci i detektywi mają do czynienia ze skutkami przemocy, co samo w sobie jest przykre, ale jeśli pracuje się w tym zawodzie wystarczająco długo, można się poniekąd do tego przyzwyczaić. W istocie wielu przedstawicieli organów ścigania martwi się, iż wokół nas jest tak wiele przemocy, że nawet społeczeństwo uważa to za coś oczywistego. Tego rodzaju przestępcy, z jakimi my mamy do czynienia, nie zabijają, żeby osiągnąć określony cel, jak to jest w wypadku uzbrojonego bandyty. Zabijają, gwałcą albo torturują, ponieważ sprawia im to przyjemność, daje satysfakcję oraz poczucie dominacji i władzy, których brakuje w każdym aspekcie ich nędznego, niezadowalającego i tchórzliwego życia. Wielu z nich znajduje taką przyjemność w tym, co robią, że przy każdej okazji chcą tylko ponownie tego doświadczyć. W Kalifornii Lawrence Bittaker i Roy Norris nagrywali swoje zbrodnie na taśmę magnetofonową, żeby wciąż na nowo przeżywać seksualne torturowanie i mordowanie nastolatek w swojej odpowiednio do tego celu wyposażonej furgonetce, którą przezwali Zabójczy Mac. Również w Kalifornii Leonard Lake i jego wspólnik Charles Ng filmowali na taśmie wideo
porwane przez siebie młode kobiety, gdy były rozbierane do naga i dręczone psychicznie w niewoli. Przez cały czas rejestrowali także swoje komentarze. Chciałbym wam powiedzieć, że są to odosobnione praktyki albo przynajmniej ograniczone do egzotycznych kalifornijskich perwersji, ale nie mogę, bo za dużo się tego naoglądałem i moi ludzie za dużo tego widzieli. A słuchanie odgłosów przemocy lub oglądanie jej, gdy dzieje się „w czasie rzeczywistym”, jest podobnie trudne do zniesienia jak inne rzeczy, którymi się zajmujemy. Z biegiem lat, gdy do moich obowiązków doszło ocenianie i zatrudnianie nowych ludzi w naszej jednostce, opracowałem profil kogoś, kogo chciałem mieć w charakterze profilera. Początkowo zwracałem uwagę na wysokie kwalifikacje akademickie, wyobrażając sobie, że najważniejsza jest znajomość psychologii i zasad kryminologii. Z czasem jednak uświadomiłem sobie, że wiedza i stopnie akademickie wcale nie są tak ważne jak doświadczenie i pewne subiektywne cechy. Mamy bowiem możliwość wypełniania luk w wykształceniu dzięki doskonałym programom realizowanym na Uniwersytecie Wirginii oraz w Wojskowym Instytucie Patologii (Armed Forces Institute of Pathology). Zacząłem zatem poszukiwać ludzi o „odpowiednim mózgu”, kreatywnych myślicieli. W FBI i w ogóle w organach ścigania jest wiele stanowisk, na których najlepiej sprawdzają się umysły techniczne czy matematyczne, ale w profilowaniu i analizie dochodzeniowej osoba myśląca w taki sposób miałaby prawdopodobnie trudności. Chociaż z historii w rodzaju Milczenia owiec można wynieść odwrotne wrażenie, kandydatów do Jednostki Wsparcia Dochodzeń nie bierzemy wprost z Akademii FBI. Odkąd ukazała się nasza pierwsza książka, Mindhunter, dostaję mnóstwo listów od młodych mężczyzn i kobiet, którzy piszą, że chcą zajmować się naukami behawioralnymi w FBI i dołączyć do zespołu profilerów w Quantico. Niezupełnie tak to się odbywa. Najpierw trzeba zostać zaakceptowanym przez Biuro, potem sprawdzić się podczas pracy w terenie jako pierwszorzędny, kreatywny śledczy. Później przyjmujemy taką osobę do Quantico. Dopiero wtedy jest gotowa do przejścia dwuletniego intensywnego specjalistycznego szkolenia, zanim zostanie pełnoprawnym członkiem jednostki. Dobry profiler musi przede wszystkim wykazywać się wyobraźnią i kreatywnością podczas dochodzenia. Musi być skłonny do podejmowania ryzyka, a jednocześnie zawsze żywić szacunek i zaufanie do innych agentów i funkcjonariuszy policji. Preferowani przez nas kandydaci będą mieli cechy przywódcze, nie będą czekali na osiągnięcie konsensusu, zanim wyrażą własną opinię, będą przekonujący podczas pracy w grupie, ale taktowni, gdy trzeba będzie pomóc w skierowaniu źle prowadzonego dochodzenia z powrotem na właściwe tory. Dlatego muszą umieć pracować zarówno indywidualnie, jak i w zespole. Gdy już wybierzemy odpowiednią osobę, będzie ona pracowała z doświadczonymi członkami jednostki prawie tak, jak młody pracownik kancelarii adwokackiej pracuje ze starszym partnerem. Jeśli kandydatom całkiem brakuje doświadczenia terenowego, wysyłamy ich do nowojorskiej policji, żeby jeździli z najlepszymi detektywami z tamtejszego wydziału zabójstw. Jeśli potrzebują poszerzyć wiedzę w zakresie medycyny sądowej, mamy cenionych w całym kraju konsultantów takich jak na przykład doktor James Luke, powszechnie szanowany były lekarz sądowy z Waszyngtonu. Wielu, a może nawet większość naszych nowych ludzi, zanim trafi do Quantico, będzie koordynatorami profilowania w biurach terenowych FBI, gdzie nawiążą ścisłą współpracę ze stanowymi i lokalnymi wydziałami policji i biurami szeryfa. Kluczową cechą, niezbędną, żeby być dobrym profilerem, jest umiejętność oceny sytuacji – oceny opartej nie tyle na analizie faktów i liczb, ile na instynkcie. Trudno ją zdefiniować, ale przychodzi tu na myśl to, co sędzia Sądu Najwyższego Potter Stewart powiedział o pornografii –
rozpoznajemy ją, gdy ją widzimy. W 1993 roku w San Diego Larry Ankrom i ja zeznawaliśmy na procesie Cleophusa Prince’a oskarżonego o zamordowanie w ciągu dziewięciu miesięcy sześciu młodych kobiet. Więcej szczegółów tej sprawy podamy w następnym rozdziale. Podczas wstępnej rozprawy mającej na celu podjęcie decyzji, czy dopuścić nasze zeznanie, w którym powiązaliśmy ze sobą poszczególne zbrodnie na podstawie „unikatowych” aspektów każdej z nich, jeden z obrońców zapytał mnie, czy istnieje jakaś obiektywna skala numeryczna, której użyłem do zmierzenia unikatowości. Innymi słowy, czy możemy przypisać pewną wartość liczbową wszystkiemu, co robimy. Odpowiedź naturalnie brzmi „nie”. W naszych ocenach bierzemy pod uwagę bardzo, bardzo wiele czynników, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do opinii pojedynczego analityka, a nie do jakiejś obiektywnej skali czy testu. Gdy wydarzyła się tragedia na farmie sekty Gałąź Dawidowa w Waco w Teksasie, w federalnych organach ścigania nadszedł czas na rachunek sumienia, bicie się w piersi i próbę samokrytyki w związku z tym, co można było i co należało zrobić inaczej. Po jednym z takich spotkań w Departamencie Sprawiedliwości w Waszyngtonie prokurator generalna Janet Reno poprosiła mnie, żebym polecił swojej jednostce opracować listę scenariuszy sytuacji patowych i przypisać każdemu z nich procentową ocenę szans powodzenia. Pani Reno jest niezwykle inteligentną, wrażliwą osobą i pochwalałem jej pragnienie przygotowania się z góry do następnego nieznanego kryzysu, żeby nie trzeba było działać w sposób czysto reaktywny. Ale chociaż mogło to zostać uznane za niesubordynację, powiedziałem jej, z jak wielką niechęcią podchodzę do zrobienia czegoś takiego. – Gdybym powiedział pani, że pewna taktyka sprawdziła się w osiemdziesięciu pięciu procentach przypadków związanych z jakąś konkretną sytuacją z zakładnikami, a każda inna reakcja była skuteczna tylko w dwudziestu pięciu czy trzydziestu procentach przypadków – wyjaśniłem – znalazłaby się pani pod ogromną presją, żeby kierować się najwyższym wskaźnikiem. Ale ja albo jakiś inny analityk możemy dostrzec w tej sytuacji coś, co nam wskaże, że należy wybrać opcję o niższej wartości procentowej. Nie potrafimy tego uzasadnić w kategoriach statystycznych, ale rozsądek podpowiada nam, że ma ona największe szanse powodzenia. Jeśli miałaby się pani kierować liczbami, równie dobrze można byłoby pozwolić decydować maszynom. To rzeczywiście jest kwestia, która w naszym fachu pojawia się z pewną regularnością – czy jakaś maszyna nie mogłaby robić tego, co my? Wydawałoby się, że jeśli się miało do czynienia z wystarczająco dużą liczbą spraw i dysponuje się wystarczająco dużym doświadczeniem, biegły programista powinien stworzyć na tej podstawie model komputerowy, który potrafiłby, powiedzmy, powielić mój proces myślowy jako profilera. Nie znaczy to, że nie próbowano, ale przynajmniej jak dotąd maszyny nie potrafią robić tego, co my, podobnie jak komputer nie zdołałby napisać tej książki, nawet gdybyśmy mu wgrali wszystkie słowa ze słownika, ich zastosowanie w mowie, wszystkie reguły gramatyki oraz parametry stylu i wzory wszystkich najlepszych historii. Po prostu istnieje zbyt wiele niezależnych opinii, które można wydać, za dużo instynktownych reakcji biorących się z wyszkolenia i doświadczenia, za dużo subtelności ludzkiego charakteru. Oczywiście możemy wykorzystywać i wykorzystujemy bazy komputerowe do ilościowej oceny materiału i do jego skutecznego wyszukiwania, ale podobnie jak lekarzowi, obiektywne testy przydają się nam tylko do postawienia diagnozy. Ponieważ maszyny niczego więcej nie potrafią, musimy znajdować istoty ludzkie, które umieją i próbują zrównoważyć obiektywizm i intuicję. Poza tym chociaż możemy podsunąć metody i wyszlifować umiejętności, nie zdołamy nikomu zapewnić talentu. Podobnie jak uzdolniony zawodowy sportowiec – albo ma talent, albo
go nie ma. Tak samo jest z aktorstwem, pisaniem, graniem na instrumencie muzycznym czy uderzaniem piłki bejsbolowej – można nauczyć kogoś zasad, udzielić mu wskazówek, pomóc rozwinąć zdolności, ale jeśli ten ktoś nie urodził się z tym czymś, co mój przyjaciel powieściopisarz Charles McCarry nazywa „smykałką pierwszoligową”, nie będzie odbijać piłki podczas ważnych meczów ligowych. Nie będzie materiałem na zawodowca. Jeśli jednak jesteś materiałem na zawodowca w naszej dziedzinie, a przy tym uczciwą, normalną osobą – jak, mam nadzieję, my wszyscy – nie zobaczysz tego, co my, nie będziesz mógł tak jak my obcować z rodzinami ofiar i ofiarami, które przeżyły, nie będziesz mógł stykać się z wielokrotnymi, seryjnymi gwałcicielami i zabójcami, którzy krzywdzą innych ludzi dla zabawy, o ile nie wyrobisz w sobie poczucia misji i trwałej więzi z ofiarami brutalnych przestępstw i ich bliskimi. Dlatego dobrze, żebyś wiedział, zgłaszając się do nas, że właśnie to uważam za najważniejsze i z tego punktu widzenia jest napisana ta książka. Chciałbym wierzyć w zadośćuczynienie i mam nadzieję, że w niektórych przypadkach resocjalizacja jest możliwa. Jednak moje dwudziestopięcioletnie doświadczenie agenta specjalnego FBI i prawie równie długi staż na stanowisku profilera behawioralnego i analityka kryminalnego oraz znajomość dowodów, statystyk i danych nie pozwalają mi bardziej wierzyć w to, co chciałbym, żeby było prawdą, niż w to, co wiem, że jest rzeczywistością. Chcę przez to powiedzieć, że wolę uniknąć dawania drugiej szansy skazanemu zabójcy kierującemu się pobudkami seksualnymi i dać szansę niewinnej potencjalnej ofierze. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Nie potrzebujemy faszystowskiego, totalitarnego państwa policyjnego, żeby to osiągnąć. Nie musimy naruszać konstytucji ani swobód obywatelskich. Podobnie jak każdy znam z doświadczenia rzeczywiste i potencjalne nadużycia władzy policji. Uważam jednak, że powinniśmy egzekwować przepisy prawa, które już mamy, i wnieść trochę zdrowego rozsądku w podejście do skazywania, karania i zwolnień warunkowych. Myślę, że w naszym dzisiejszym społeczeństwie bardziej niż czegokolwiek innego potrzebujemy poczucia osobistej odpowiedzialności za to, co robimy. Z tego, co widzę, słyszę i czytam, nikt nie jest już za nic odpowiedzialny. Zawsze coś się znajdzie: jakiś czynnik w życiu czy w środowisku człowieka, żeby go usprawiedliwić. Tymczasem podróż przez życie ma określoną cenę i bez względu na to, co się przydarzyło każdemu z nas w przeszłości, częścią tej ceny jest odpowiedzialność za nasze czyny w teraźniejszości. Teraz, gdy już pokrótce przedstawiłem swoje poglądy, pozwólcie, że powtórzę to, co powie wam niemal każdy przedstawiciel organów ścigania: jeśli spodziewacie się, że rozwiążemy wasze problemy społeczne, bardzo się rozczarujecie. Zanim problem trafi na nasze biurko, będzie już za późno. Najgorsze już się stanie. Podczas prelekcji często mówiłem, że znacznie więcej seryjnych morderców się produkuje, niż się ich rodzi. Gdyby ludzie mieli odpowiednią świadomość i we właściwy sposób interweniowali, wielu z tych facetów można byłoby pomóc albo przynajmniej ich zneutralizować, zanim będzie za późno. Przez większą część swojej kariery miałem do czynienia ze skutkami tego, że tak się nie stało. Skąd to wiemy? Co skłania nas do myślenia, że rozumiemy, dlaczego zabójca działa w taki, a nie inny sposób, i że wobec tego możemy przewidzieć jego zachowanie, chociaż nie wiemy, kto to jest? Otóż uważamy, że wiemy, co dzieje się w umyśle zabójcy, gwałciciela albo podpalacza czy terrorysty podkładającego bomby, ponieważ jako pierwsi dowiedzieliśmy się tego wprost od prawdziwych ekspertów – od samych przestępców. Prace prowadzone przez moich kolegów i przeze mnie – oraz to, co nadal robi się w Quantico po moim odejściu – opierały się pierwotnie na podjętych pod koniec lat siedemdziesiątych przeze mnie i przez agenta specjalnego Roberta Resslera badaniach, w ramach których odwiedzaliśmy więzienia i przeprowadzaliśmy obszerne
i szczegółowe wywiady z reprezentatywną grupą seryjnych morderców, gwałcicieli i innych brutalnych przestępców. Te intensywne badania trwały przez kilka lat i w pewnym sensie są kontynuowane. Przy współpracy profesor Ann Burgess z Uniwersytetu Pensylwanii wyniki zostały opracowane i ostatecznie opublikowane pod tytułem Sexual Homicide. Patterns and Motives (Morderstwo o podłożu seksualnym. Wzory i motywy). Żeby skutecznie radzić sobie z tymi ludźmi, uzyskać od nich to, czego się potrzebuje, trzeba się najpierw dokładnie przygotować – przestudiować wszystkie akta i dowiedzieć się o sprawie wszystkiego, co tylko możliwe – a następnie rozmawiać z nimi, zniżając się do ich poziomu. Jeśli nie będziecie dokładnie wiedzieć, co zrobili i jak to zrobili, jak znaleźli swoje ofiary oraz jakich metod użyli, żeby je skrzywdzić i zabić, to będą mogli z wyrachowaniem wciskać wam kit, mając na względzie własne cele. Pamiętajcie, większość seryjnych morderców to eksperci od manipulowania innymi ludźmi. Jeśli zatem nie zechcecie zniżyć się do ich poziomu i spojrzeć na świat ich oczami, nie otworzą się i nie zwierzą się wam. Oba te czynniki zwiększają stres. Nie udawało mi się niczego wydobyć od Richarda Specka, mordercy ośmiu studentek szkoły pielęgniarskiej w kamienicy w południowym Chicago, kiedy przeprowadzałem z nim wywiad w więzieniu w Joliet w stanie Illinois, zanim nie porzuciłem bezstronności stróża prawa i nie zwymyślałem go, że pozbawił „resztę z nas ośmiu niezłych dup”. Słysząc to, pokręcił głową, uśmiechnął się, a potem odwrócił się do nas i powiedział: – Ale z was popierdoleńcy. Chyba jednak niewiele nas różni. W związku z uczuciami, jakie żywię do ofiar i ich rodzin, zawsze z przykrością i niezwykłym trudem przybieram taką osobowość. Jest to jednak konieczne, i gdy już zrobiłem to w rozmowie ze Speckiem, mogłem zacząć się przebijać przez fasadę macho i próbować zrozumieć, jak działa jego umysł oraz co skłoniło go, żeby tamtej nocy w 1966 roku nie poprzestać na zwykłym włamaniu, lecz dopuścić się gwałtu i masowego morderstwa. Kiedy w Attice przeprowadzałem wywiad z Davidem Berkowitzem, „Synem Sama”, który w ciągu dwunastu przerażających miesięcy, począwszy od lipca 1976 roku, zabił sześcioro młodych mężczyzn i kobiet w samochodach w Nowym Jorku, trzymał się on szeroko nagłośnionej historyjki, jakoby do popełnienia zbrodni zmusił go żyjący od trzech tysięcy lat pies sąsiada. Wiedziałem wystarczająco dużo o konkretnych szczegółach tej sprawy i o stosowanych przez Berkowitza metodach, aby mieć pewność, że zabójstwa nie były wynikiem tak skomplikowanego zespołu urojeń. Uważałem tak nie dlatego, że sobie coś wymyśliłem, lecz na podstawie wiedzy zaczerpniętej z wywiadów, które wcześniej przeprowadziliśmy i przeanalizowaliśmy. Wobec tego, gdy tylko Berkowitz zaczął mi wciskać swoją bajkę o psie, mogłem powiedzieć: – Słuchaj, David, przestań opowiadać głodne kawałki. Pies nie miał z tym nic wspólnego. Roześmiał się i szybko przyznał mi rację. To utorowało drogę do poznania jego metod, czyli tego aspektu sprawy, o którym najbardziej chciałem usłyszeć i czegoś się z niego dowiedzieć. I rzeczywiście udało się. Berkowitz, który rozpoczął swoją antyspołeczną karierę jako podpalacz, powiedział nam, że co noc poszukiwał przypadkowych ofiar, które spełniałyby jego kryteria. Kiedy nie mógł ich znaleźć, a tak było przez większość nocy, ciągnęło go zwykle na miejsce poprzednich zbrodni, gdzie onanizował się i przeżywał od nowa radość i satysfakcję płynące z władzy nad życiem i śmiercią innego człowieka, tak samo jak Bittaker i Norris, gdy słuchali swoich taśm magnetofonowych, albo Lake i Ng, gdy oglądali nakręcone przez siebie filmy. Ed Kemper jest ogromnym mężczyzną mającym dwa metry i pięć centymetrów wzrostu
oraz chyba najwyższy iloraz inteligencji ze wszystkich zabójców, z którymi kiedykolwiek się zetknąłem. Na szczęście dla mnie i dla wszystkich nas spotkałem się z nim w bezpiecznym pokoju dla odwiedzających w zakładzie karnym California State Medical Facility w Vacaville, gdzie odsiadywał wyrok wielokrotnego dożywocia. Jako nastolatek spędził trochę czasu w szpitalu psychiatrycznym po zamordowaniu swoich dziadków na ich farmie w północnej Kalifornii. Później, już w wieku dorosłym, na początku lat siedemdziesiątych, terroryzował okolice Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, gdzie pozbawił głów i okaleczył co najmniej sześć studentek, zanim skupił się na prawdziwym obiekcie swej nienawiści i zamordował własną matkę, Clarnell. Przekonałem się, że Kemper jest bystry, wrażliwy i obdarzony intuicją. W przeciwieństwie do większości zabójców wystarczająco dobrze rozumie, kim jest, aby wiedzieć, że nie powinien wyjść na wolność. Przekazał nam sporo ważnych spostrzeżeń pozwalających zrozumieć, jak funkcjonuje umysł inteligentnego mordercy. Wyjaśnił mi na przykład, z przenikliwością rzadką u brutalnego przestępcy, że ćwiartował ciała zamordowanych kobiet nie dla jakiejś seksualnej uciechy, ale po prostu po to, żeby opóźnić ich identyfikację i jak najdłużej utrudniać śledczym wpadnięcie na jego trop. Od innych „ekspertów” uzyskaliśmy kolejne cenne informacje i spostrzeżenia, które miały się okazać ogromnie wartościowe podczas opracowywania strategii służących łapaniu niezidentyfikowanych sprawców. Na przykład stary komunał o mordercach wracających na miejsce zbrodni okazuje się w wielu wypadkach prawdą, chociaż niekoniecznie z powodów, o jakich myśleliśmy. Otóż zabójca o specyficznej osobowości faktycznie w pewnych okolicznościach czuje wyrzuty sumienia i wraca na miejsce zbrodni lub przychodzi na grób ofiary, żeby błagać o przebaczenie. Jeśli wydaje nam się, że mamy do czynienia z tego rodzaju sprawcą, może to nam pomóc w planowaniu działań. Niektórzy zabójcy wracają z innych powodów – nie dlatego, że czują się źle w związku z popełnioną zbrodnią, lecz dlatego, że czują się z tym dobrze. Wiedzą również, że to może nam pomóc w ich złapaniu. Niektórzy, aby trzymać rękę na pulsie, bezpośrednio wtrącają się do śledztwa, gawędząc z glinami albo zgłaszając się w charakterze świadków. Kiedy w 1981 roku pracowałem nad sprawą morderstw dzieci w Atlancie, na podstawie tego, co widziałem, byłem przekonany, że sprawca faktycznie zgłosi się na policję z propozycją pomocy. Gdy Wayne Williams został zatrzymany po tym, jak wrzucił ciało swojej ostatniej ofiary do rzeki Chattahoochee (co przewidzieliśmy), dowiedzieliśmy się, że ten miłośnik policji oferował wcześniej śledczym swoje usługi jako fotograf na miejscu zbrodni. Inni, z którymi przeprowadzaliśmy wywiady, powiedzieli nam, że zabierali kogoś, na ogół kobietę, na wycieczkę w okolicę miejsca zbrodni. Potem pod jakimś pretekstem zostawiali swoją towarzyszkę samą na pewien czas, na tyle długi, żeby ponownie odwiedzić dokładnie to miejsce. Jeden z morderców powiedział nam, że zabierał dziewczynę, z którą się niekiedy spotykał, na biwak, a potem zostawiał ją na krótko, pod pretekstem, że musi się załatwić w lesie. Właśnie wtedy wracał tam, gdzie porzucił ciało. Wywiady przeprowadzane w więzieniach pomogły nam dostrzec i zrozumieć najrozmaitsze motywy i zachowania seryjnych morderców czy gwałcicieli, ale również zauważyć uderzające analogie. Okazało się, że większość z tych przestępców pochodzi z rozbitych lub dysfunkcyjnych rodzin. Są oni na ogół wytworem swoistego maltretowania – czy to dręczenia fizycznego lub psychicznego, czy wykorzystywania seksualnego, czy też ich połączenia. Zwykle już na bardzo wczesnym etapie dorastania widzimy coś, co nazywamy „morderczym trójkątem” albo „morderczą trójką”. Obejmuje ona enurezję (moczenie nocne) w nietypowym wieku, podkładanie ognia i okrucieństwo wobec małych zwierząt lub innych dzieci. Bardzo często
przekonujemy się, że u tych osób występowały co najmniej dwa z tych trzech elementów, jeśli nie wszystkie. Gdy popełniają pierwsze poważne przestępstwo, mają zwykle od dwudziestu do dwudziestu pięciu lat. Cechuje je niska samoocena, a za swoją sytuację winią resztę świata. Mają już coś na koncie, niezależnie od tego, czy zostały złapane czy nie. Może to być kradzież z włamaniem, ale też gwałt lub próby gwałtu. Widuje się dyscyplinarne wydalenie z wojska, ponieważ tacy osobnicy mają zwykle prawdziwy problem z wszelkiego typu władzą. Przez całe życie uważają się za ofiary: byli manipulowani, byli zdominowani, byli kontrolowani przez innych. Tu jednak, w tej jednej sytuacji, ów zakompleksiony nieudolny nikt, kierując się fantazją, może manipulować swoją ofiarą, zdominować ją, przejąć nad nią kontrolę. Może zrobić z nią, co tylko chce. Może zdecydować, czy będzie żyła czy umrze i w jaki sposób umrze. To zależy tylko od niego. Wreszcie to on dyktuje warunki. Zrozumienie wspólnego kontekstu poszczególnych przestępstw jest bardzo ważne dla zrozumienia motywów, jakimi kieruje się seryjny morderca. Spędziwszy wiele godzin z Charlesem Mansonem w więzieniu San Quentin, doszliśmy do wniosku, że tym, co zmotywowało go do zainspirowania swoich zwolenników, żeby dopuścili się rzezi, której ofiarą padli Sharon Tate i jej przyjaciele pewnej nocy w Los Angeles w 1969 roku oraz Leno LaBianca i jego żona Rosemary następnej nocy, nie była apokaliptyczna żądza krwi związana z „Helter Skelter”, jak powszechnie sądzono. Manson był nieślubnym dzieckiem szesnastoletniej prostytutki. Wychowywał się u ciotki, fanatyczki religijnej, i wuja, sadysty, zanim w wieku dziesięciu lat zamieszkał na ulicy. Później na przemian siedział w więzieniu i wychodził na wolność. Marzył o sławie, majątku i uznaniu, podobnie jak my wszyscy, ale tak naprawdę chciał zostać gwiazdą rocka. Gdy mu się to nie udało, zdołał wykreować się na guru i zadowolił się darmową przejażdżką przez życie, bo jego ulegli zwolennicy zapewniali mu jedzenie, dach nad głową i narkotyki. Jego „rodzina” złożona ze społecznie nieprzystosowanych wyrzutków z klasy średniej dawała mu wystarczająco dużo okazji do manipulacji, dominacji i sprawowania władzy. Żeby trzymać ich w ryzach i podtrzymywać zainteresowanie sobą, głosił apokalipsę, symbolizowaną przez piosenkę Beatlesów Helter Skelter ostateczną wojnę społeczną i rasową, z której on jeden miał wyjść zwycięsko. Z Charliem wszystko było w porządku aż do 9 sierpnia 1969 roku, kiedy to jeden z jego zwolenników i potencjalny uzurpator pragnący zająć miejsce przywódcy, Charles „Tex” Watson, wtargnął do domu w Beverly Hills należącego do reżysera Romana Polańskiego i jego żony, aktorki filmowej Sharon Tate, będącej w ósmym miesiącu ciąży. Po brutalnej masakrze, w której śmierć poniosło pięć osób (Polańskiego nie było wtedy w domu), Manson uświadomił sobie, że musi utrzymać władzę, dać do zrozumienia, że w istocie zaplanował te morderstwa jako początek „Helter Skelter”, i nakazać swojej Rodzinie dokonanie kolejnej zbrodni, bo w przeciwnym razie straci wiarygodność i odda przywództwo Watsonowi. A wtedy jego darmowa przejażdżka dobiegnie końca. W wypadku Mansona do przemocy doszło nie wtedy, gdy zaczął manipulować innymi, dążyć do ich zdominowania i zdobycia nad nimi władzy, lecz wtedy, gdy zaczął tracić władzę. To, czego dowiedzieliśmy się od Mansona, nie oznacza, że nie jest on takim potworem, jak sądziliśmy. Oznacza jedynie, że okazał się potworem trochę innego rodzaju. Zrozumienie tych różnic pomaga nam zgłębić ten typ zbrodni i, co równie ważne, ten typ charyzmy. Wiedzę uzyskaną od Mansona mogliśmy później zastosować, próbując zrozumieć inne sekty, takie jak ta prowadzona przez wielebnego Jima Jonesa, Gałąź Dawidowa Davida Koresha z Waco, rodzina Weavera z Ruby Ridge, ruch Freemen (Wolni Ludzie) z Montany i cały ruch milicji**. Dzięki wywiadom i wysiłkom badawczym poczyniliśmy szereg obserwacji, które miały istotny wpływ na naszą umiejętność analizowania przestępstw i przewidywania zachowań
przestępców. Tradycyjnie śledczy przywiązywali wielką wagę do modus operandi (MO) sprawcy. MO oznacza sposób, w jaki sprawca zabiera się do popełnienia przestępstwa – czy posługuje się nożem lub pistoletem, albo jakiej używa metody, porywając ofiarę. Theodore „Ted” Bundy, stracony w 1989 roku na krześle elektrycznym w zakładzie karnym Florida State Penitentiary w Starke w obecności mojego kolegi Billa Hagmaiera, był przystojny, przedsiębiorczy, czarujący i powszechnie lubiany w swoim środowisku, a poza tym stanowił wzór „dobrej partii”. Był też idealnym dowodem na to, że seryjny morderca często nie wygląda na potwora. Nie odbiega od reszty z nas. Bundy należał do seryjnych morderców mających najgorszą sławę w historii Ameryki. Porywał, gwałcił i mordował młode kobiety od Seattle do Tallahassee. Wymyślił w tym celu pewien podstęp, który polegał na noszeniu ręki na temblaku w łatwym do zdjęcia opatrunku gipsowym. Sprawiał zatem wrażenie niepełnosprawnego. Upatrzoną ofiarę prosił o przeniesienie jakiegoś ciężkiego przedmiotu. Gdy kobieta traciła czujność, obezwładniał ją. Powieściopisarz Thomas Harris wykorzystał ten konkretny MO, tworząc postać Buffalo Billa w Milczeniu owiec. Dodatkowe aspekty działania tej postaci zostały zapożyczone od innych seryjnych morderców, z którymi Harris zapoznał się podczas wizyty w Quantico, dokąd przyjechał przed napisaniem poprzedniej powieści Czerwony smok. Buffalo Bill przetrzymywał ofiary w jamie, którą wykopał w swojej piwnicy. W rzeczywistości tak postępował z porwanymi w Filadelfii kobietami Gary Heidnick. Skłonność Buffalo Billa do obdzierania kobiet ze skóry, żeby uszyć dla siebie kobiecy „kostium”, pochodziła z kolei od Eda Geina, mordercy działającego w latach pięćdziesiątych XX wieku w małej rolniczej osadzie Plainfield w stanie Wisconsin. Harris nie zapożyczył jednak tego pomysłu jako pierwszy. Wcześniej wykorzystał go częściowo Robert Bloch w swej pamiętnej powieści Psychoza, zmienionej w filmowy klasyk przez Alfreda Hitchcocka. Ważne, by zwrócić tutaj uwagę, że o ile używanie temblaka przy porywaniu kobiet stanowi modus operandi, o tyle zabijanie i obdzieranie ich ze skóry już nie. Na określenie czegoś takiego ukułem termin „sygnatura”, ponieważ tak jak własnoręczny podpis jest ona czymś osobistym, charakterystycznym wyłącznie dla danej jednostki. MO to coś, czym posługuje się sprawca, żeby popełnić przestępstwo, podczas gdy sygnatura w pewnym sensie jest tym, dlaczego to robi: czymś, co zaspokaja go emocjonalnie. Czasami MO i sygnaturę dzieli jedynie cienka linia. Spośród trzech elementów profilu Buffalo Billa gips zdecydowanie stanowi MO, skórowanie jest sygnaturą, a jama może być jednym lub drugim, zależnie od sytuacji. Jeśli sprawca traktuje więzienie porwanych kobiet w jamie jako sposób ich przetrzymywania i kontrolowania, zaklasyfikowałbym to jako MO. Jeśli natomiast czerpie jakąś emocjonalną satysfakcję z trzymania ofiar tam na dole, widząc je poniżone i błagające ze strachu o litość, wówczas podpadałoby to pod sygnaturę. Przekonałem się, że jeśli chodzi o zachowanie seryjnych przestępców, sygnatura jest znacznie bardziej niezawodną wskazówką niż MO. Wynika to stąd, że sygnatura ma charakter statyczny, a MO dynamiczny, co oznacza, że ewoluuje wraz z rozwojem kryminalnej kariery sprawcy, który uczy się na własnych doświadczeniach. Jeśli potrafi wymyślić jakiś lepszy sposób uprowadzenia ofiary albo przetransportowania czy pozbycia się ciała, zastosuje go. Nie zmieni się natomiast emocjonalny powód, dla którego w ogóle popełnia zbrodnie. Oczywiście w wypadku rutynowego przestępstwa takiego jak napad na bank liczy się tylko modus operandi. Policja będzie chciała wiedzieć, w jaki sposób sprawca dokonał owego czynu. Motyw jego postępowania jest oczywisty – pieniądze. Gdy jednak chodzi o seryjną zbrodnię z pobudek seksualnych – a praktycznie wszystkie seryjne morderstwa są w takim czy innym sensie popełniane z pobudek seksualnych – analiza sygnatury może odegrać decydującą
rolę, zwłaszcza że może posłużyć do powiązania ze sobą kilku przestępstw. Steven Pennell, znany jako Morderca I-40 z Delaware, zwabiał prostytutki do swojej specjalnie wyposażonej furgonetki, w której je gwałcił, torturował i mordował. Zmieniał metody sprowadzania kobiet do samochodu – to był jego MO. Stałym elementem pozostawały tortury. Były sygnaturą Pennella, i tak właśnie zeznałem podczas procesu. To one dostarczały mu emocjonalnej satysfakcji. Obrońca mógłby twierdzić, że różne sprawy nie są ze sobą powiązane i zbrodnie nie zostały popełnione przez tego samego sprawcę, ponieważ użyte narzędzia lub metody tortur były różne. Ale to nie ma znaczenia. Istotne jest samo stosowanie tortur, a to zawsze było konsekwentne i niezmienne. I jeszcze ostatnia uwaga w tym miejscu: prawdopodobnie zauważyliście, że ilekroć wspominam o seryjnych mordercach, używam w odniesieniu do nich rodzaju męskiego. Nie jest to jedynie kwestia gramatyki. Z powodów, które tylko częściowo rozumiemy, wszyscy wielokrotni zabójcy są mężczyznami. Prawidłowość ta stała się przedmiotem wielu badań i spekulacji. Prawdopodobnie wynika ona po części z prostego faktu, że ludzie z wyższym poziomem testosteronu (tj. mężczyźni) są na ogół bardziej agresywni niż ci, którzy mają go mniej (tj. kobiety). Na poziomie psychologicznym nasze badania zdają się dowodzić, że o ile mężczyźni wychowani w środowisku pełnym przemocy często sami zachowują się wrogo i agresywnie wobec innych, o tyle kobiety z podobnych środowisk są skłonne kierować złość i agresję do wewnątrz i karać raczej siebie niż innych. Podczas gdy mężczyzna może zabić, skrzywdzić czy zgwałcić kogoś innego, traktując to jako sposób wyładowania złości, kobieta przypuszczalnie wybierze w tym celu środek, który szkodę przyniesie przede wszystkim jej samej, jak na przykład nadużywanie narkotyków czy alkoholu, prostytucję albo próby samobójcze. Nie przypominam sobie ani jednego przypadku, żeby kobieta na własną rękę dopuściła się morderstwa na tle seksualnym. Jedynym wyjątkiem od tej ogólnej zasady, jedynymi miejscami, gdzie od czasu do czasu widujemy kobiety zamieszane w wielokrotne morderstwa, są szpitale albo domy opieki. Jest mało prawdopodobne, żeby kobieta dopuściła się wielokrotnego zabójstwa przy użyciu pistoletu czy noża. Zdarza się natomiast, że robi to za pomocą czegoś „czystego”, jak lekarstwa. Taki czyn zalicza się często albo do kategorii „zabójstw z litości”, kiedy zabójca czy zabójczyni wierzy, że przynosi komuś ulgę w wielkim cierpieniu, albo do „zabójstw bohaterskich”, kiedy śmierć jest niezamierzonym efektem dręczenia ofiary po to, żeby mogła zostać uratowana przez sprawcę, który zostaje później uznany za bohatera. No i oczywiście wszyscy byliśmy przerażeni sprawami matek – takimi jak głośna sprawa Susan Smith z Karoliny Południowej – zabijających własne dzieci. Na ogół istnieje pewien szczególny zespół motywów tej najbardziej nienaturalnej ze wszystkich zbrodni, czym zajmiemy się w dalszej części książki. Najczęściej jednak profil seryjnego zabójcy lub wielokrotnego gwałciciela zaczyna się od słowa „mężczyzna”. Gdyby nie to określenie, ja i moi koledzy szczęśliwie zostalibyśmy bez pracy. Zanim do tego dojdzie – a jak pokazują ostatnie tysiąclecia historii rodzaju ludzkiego, raczej nie nastąpi to w przewidywalnej przyszłości – niektórzy z nas będą musieli kontynuować tę podróż w ciemność: w mroczny umysł zabójcy i mroczny los jego ofiary. Oto historia, którą chcę wam tutaj opowiedzieć. * Mordercą znad Green River okazał się Gary Leon Ridgway. Został aresztowany w 2001 roku i przyznał się do winy (przyp. tłum.). ** Skrajnie prawicowe organizacje paramilitarne (przyp. tłum.).
Rozdział 2 Motyw morderstwa Często mawiałem, że to, co robimy, analizując morderstwo, i co robi każdy dobry detektyw z wydziału zabójstw, bardzo przypomina pracę dobrego aktora przygotowującego się do roli. I my, i on przyglądamy się scenie – u niego jest to scena w sztuce lub w scenariuszu filmowym, u nas scena zbrodni – i patrzymy, co widać na powierzchni – zapisany dialog między postaciami albo dowód brutalnego morderstwa – próbując zrozumieć, co nam ona mówi. Innymi słowy, co się naprawdę wydarzyło między głównymi bohaterami w tej scenie. Aktorzy nazywają to podtekstem i powiedzą wam, że zanim będą mogli zagrać daną scenę, muszą poznać odpowiedzi na następujące pytania: Czego chce bohater? Dlaczego wypowiada te konkretne słowa lub podejmuje akurat te działania? Jaki jest motyw? Kwestia motywu należy do najbardziej drażliwych w analizie kryminalnej. Jest również jedną z najistotniejszych. Jeśli nie zdołacie zrozumieć, dlaczego popełniono konkretną brutalną zbrodnię, będzie wam bardzo trudno dojść do sensownych wniosków na temat zachowania i osobowości niezidentyfikowanego sprawcy. Nawet gdy w końcu go złapiecie, nadal dużym problemem może się okazać skuteczne postawienie go przed sądem. Przed takim właśnie problemem stanął Hank Williams w związku z procesem Sedleya Alleya i dlatego mnie wezwał. W wypadku napadu na bank motyw – tak jak związana z nim sygnatura – jest oczywisty: sprawca chce pieniędzy, ale nie ma ochoty zapracować na nie w sposób legalny. Załóżmy jednak, że prowadzicie śledztwo w sprawie kradzieży z włamaniem, podczas którego lokatorka mieszkania została zgwałcona i zabita. Czy głównym motywem był rabunek, napaść seksualna czy morderstwo? Choć tak czy inaczej ofiara nie żyje, dla nas to wielka różnica, gdy staramy się dociec, jakiego rodzaju osobą jest zabójca. Jesienią 1982 roku dostaliśmy telefon z wydziału policji na Środkowym Zachodzie prowadzącego dochodzenie w sprawie zgwałcenia i zamordowania dwudziestopięcioletniej kobiety. Do zbrodni doszło w salonie mieszkania, w którym od około sześciu miesięcy mieszkała z mężem. Gdy ten wrócił, zastał dom kompletnie splądrowany, dlatego policja zastanawiała się, czy głównym motywem nie był w gruncie rzeczy rabunek, a gwałt i morderstwo to drugorzędne przestępstwa popełnione przy nadarzającej się okazji. Zdjęcia miejsca zbrodni były kompletne i dobrze zrobione. Ofiarę znaleziono leżącą twarzą do góry na podłodze salonu. Miała sukienkę zadartą do pasa i majtki ściągnięte do kolan. Mimo panującego w pokoju bałaganu nic nie wskazywało na to, żeby doszło do szamotaniny, a na ciele nie było ran świadczących o tym, że kobieta się broniła. Narzędziem zbrodni okazał się młotek należący do ofiary i jej męża, znaleziony w kuchennym zlewie, gdzie najwyraźniej umieścił go sprawca, żeby zmyć z niego krew. Mąż zgłosił, że zabrano część biżuterii żony. Co ciekawe, z wyglądem miejsca zbrodni kontrastował raport lekarza medycyny sądowej, który nie stwierdził żadnych wyraźnych dowodów napaści seksualnej. Nie znaleziono śladów spermy ani w ciele ofiary, ani na jej ubraniu. Badania toksykologiczne wykazały jednak, że krótko przez napaścią piła alkohol. Gdy to usłyszałem, powiedziałem: „Bingo!”. Zbrodnia została upozorowana, żeby wyglądała tak, jak niedoświadczona osoba wyobraża sobie gwałt połączony z morderstwem. Powiedziałem zdziwionemu detektywowi, iż mam całkowitą pewność, że już przesłuchiwał zabójcę i że motywem nie jest rabunek. Nie była to napaść na tle seksualnym. Oto jak sobie wyobrażałem rozwój wypadków:
Ofiara i sprawca pili razem w mieszkaniu. Wdali się w sprzeczkę będącą przypuszczalnie powieleniem i kontynuacją kłótni wielokrotnie powtarzającej się w przeszłości. Gdy napięcie osiągnęło poziom, którego sprawca nie mógł już znieść, chwycił najbliższą broń, jaka mu wpadła w ręce, czyli leżący w kuchni młotek, wrócił i ze złością kilkakrotnie uderzył ofiarę w potylicę i w twarz, aż upadła na ziemię. Uświadomiwszy sobie, że będzie oczywistym podejrzanym, popędził do zlewu kuchennego, żeby zmyć krew z rąk oraz krwawe odciski palców z trzonka młotka. Następnie wrócił do martwej ofiary, odwrócił ją na plecy, zadarł sukienkę i ściągnął w dół majtki, by upozorować napaść na tle seksualnym. Potem przetrząsnął szuflady, żeby wydawało się, że intruz przyszedł w poszukiwaniu pieniędzy lub kosztowności. W tym momencie mojej opowieści detektyw stwierdził: – Właśnie powiedział mi pan, że zrobił to mąż. Pouczyłem go, jak ma ponownie przesłuchać męża. Podczas badania wariografem – poradziłem mu – przede wszystkim powinien podkreślić, że policja wie, iż miał krew na rękach i że próbował, bezskutecznie, zmyć krwawy dowód winy. Kilka dni później mąż ofiary został poddany badaniu wariografem, nie przeszedł testu i przyznał się operatorowi wykrywacza kłamstw, że jest winny. Czasami mamy do czynienia ze sprawą, w której motyw powinien być ewidentny, a jednak coś nie do końca się zgadza. Tak było w wypadku zdarzenia, do którego doszło wczesnym popołudniem 27 stycznia 1981 roku w Rockford w stanie Illinois. Około trzynastej ktoś wszedł do sklepu spożywczego Fredd’s Groceries i zastrzelił pięćdziesięcioczteroletniego właściciela Williego Fredda oraz pracownika, dwudziestoletniego bratanka Fredda, Alberta Pearsona. Nie było żadnych świadków. Fredda znaleziono leżącego twarzą w dół na podłodze za ladą. Detektywi ustalili, że musiał za nią siedzieć, gdy został dwukrotnie postrzelony pociskami kalibru .38 – jednym w szyję, drugim w śledzionę. Młodszą ofiarę znaleziono w prowadzących na zewnątrz wahadłowych drzwiach. Została trzykrotnie postrzelona w klatkę piersiową z tej samej broni, najwyraźniej wtedy, gdy cofała się przed napastnikiem. Co dziwne, nic nie wskazywało na to, żeby ze sklepu zabrano cokolwiek wartościowego. Dodać należy, że Fredd i Pearson byli czarnoskórzy. Następnego dnia rano około ósmej czterdzieści pięć pewien mężczyzna, który przyjechał zatankować na stację benzynową Clark Oil Company Super 100 w Rockford, natknął się w należącym do niej magazynie na ciało pracownika obsługi. Ofiarą okazał się biały osiemnastolatek zidentyfikowany jako Kevin Kaiser. Leżał oparty o ścianę w miejscu, w którym upadł, gdy został pięciokrotnie postrzelony z broni kalibru .38, chociaż późniejsze testy balistyczne wykazały, że nie chodziło o tę samą broń, z której poprzedniego dnia zabito dwóch mężczyzn w sklepie spożywczym. Cztery kule przebiły mu klatkę piersiową. Piąta, ewidentnie wystrzelona z bliskiej odległości, trafiła go z prawej strony twarzy i wyszła z lewej strony szyi. Brak krwawienia zarówno z rany wlotowej, jak i wylotowej oznaczał, że serce już wcześniej przestało bić. Chłopak był martwy, zanim padł ostatni strzał. Jeśli chodzi o kwestie wiktymologiczne, to ludzie, którzy znali Kevina, wyrażali się o nim w samych superlatywach, nazywając go pracowitym i „naprawdę miłym dzieciakiem”. Podobnie jak podczas incydentu z poprzedniego dnia wydawało się, że nie zabrano nic cennego. Pojawił się jednak opis ewentualnego podejrzanego: w okolicy widziano niespełna trzydziestoletniego czarnoskórego mężczyznę, średniego wzrostu, wąsatego, o krótkich włosach. Następnego dnia tuż po siódmej rano małżeństwo, które przyjechało na stację benzynową E-Z Go w Rockford, natknęło się na pracownika leżącego na plecach w dużej kałuży krwi w należącym do stacji magazynie. Weszli tam, próbując kogoś znaleźć, bo wydawało się dziwne,
że nie ma nikogo z obsługi w godzinach pracy. Tym razem ofiarą był Kenny Foust, trzydziestopięcioletni biały mężczyzna, którego postrzelono dwa razy – jedna kula trafiła go z lewej strony twarzy i utkwiła w mózgu, druga, gdy już upadł na podłogę, przebiła szyję od prawej strony do lewej. Klienci natychmiast wezwali karetkę pogotowia, która dotarła na miejsce, gdy Foust jeszcze żył. Zmarł wkrótce po przewiezieniu go do Rockford Memorial Hospital, nie odzyskawszy przytomności. Wyglądało na to, że ze stacji skradziono około stu pięćdziesięciu dolarów. Nie było świadków, ale testy balistyczne wykazały, że pistoletu, z którego zastrzelono Kenny’ego Fousta, użyto również do zabicia Williego Fredda i Alberta Pearsona, było to zatem pierwsze prawdziwe ogniwo łączące dwa spośród tych trzech incydentów. Policja z Rockford natychmiast utworzyła grupę specjalną, powoływaną do ważniejszych spraw. Cztery dni później, 2 lutego po południu, ktoś wszedł do sklepu Radio Shack w Beloit w stanie Wisconsin i zastrzelił dwudziestojednoletniego kierownika Richarda Boecka i dwudziestosześcioletniego klienta Donalda Rainsa. Inny klient znalazł ich później leżących obok siebie na podłodze w głębi sklepu. Obaj zostali wielokrotnie postrzeleni w głowę i klatkę piersiową, chociaż detektywi nie dostrzegli żadnych oznak walki z uzbrojonym bandytą. Wydawało się, że ze sklepu zabrano pewną sumę pieniędzy, ale nie wiadomo było, jak dużo. Beloit leży niedaleko południowej granicy stanu Wisconsin, mniej więcej trzydzieści kilometrów na północ od Rockford. Spisano trzy relacje świadków mówiących o mężczyznach widzianych w okolicy przed zabójstwami. Jedna z nich dotyczyła czarnoskórego mężczyzny, który z wyglądu przypominał człowieka zauważonego przy okazji drugiej strzelaniny w Rockford. Zeznania świadków oraz podobieństwo okoliczności wskazywały, że ta ostatnia zbrodnia może być powiązana z co najmniej jedną z poprzednich trzech. Nadało to sprawie charakter międzystanowy, co oznaczało, że można wezwać FBI. Zaangażowałem się w nią zaraz po otrzymaniu alarmującego telefonu z biura FBI w Illinois. Problem polegał na tym, że nic się w tej sprawie nie zgadzało. Użyto kilku sztuk broni. Ofiary były zarówno białe, jak i czarne, w najróżniejszym wieku, a w dodatku nie zabrano nic cennego, chociaż wszystkie przestępstwa sprawiały wyłącznie wrażenie napadu z bronią w ręku. Kim był sprawca i dlaczego to zrobił? Gdy spojrzałem na raporty policyjne, zdjęcia z miejsc zbrodni i protokoły sekcji zwłok, zaczęło mi to wyglądać nie tyle na szereg napadów bronią w ręku, podczas których sytuacja wymknęła się spod kontroli, ile na swego rodzaju seryjne morderstwo. Nadal właściwie nie rozumiałem, jaki był motyw, ale styl zabijania cechował się konsekwencją i scharakteryzowałbym go jako styl mordercy. Żadna z ofiar najwyraźniej nie stawiała najmniejszego oporu, a większość z nich została postrzelona więcej razy i brutalniej, niż to było konieczne do osiągnięcia celu, czyli zneutralizowania sprzeciwu podczas rabunku. Oznacza to, że sposób zabijania znacznie odbiegał od modus operandi. Zabójstwa były metodyczne i sekwencyjne, ale trudno było ustalić ich motywy. Można by je nawet wziąć za masakry, a nie za seryjne zbrodnie. Nie zabrano niczego, co stanowiłoby większą wartość. W morderstwach nie było elementu seksualnego. Nic nie wskazywało na to, żeby niezidentyfikowany sprawca znał którąkolwiek z ofiar, więc usiłowanie dokonania osobistej zemsty nie wydawało się prawdopodobne. Wręcz przeciwnie, ofiary raczej nie miały ze sobą nic wspólnego. Gdy na podstawie przebiegu przestępstwa przeanalizuje się już to, co powinno być motywem, i nie widać w tym logiki, a potem rozważy się wszystkie inne „logiczne” motywy i nie zdoła się sensownie dopasować żadnego z nich, zaczyna się zerkać w stronę psychiatrii.